Jom Kippur - Podróż w nieznane. Tom II Trylogii - Wiesław Mandryka-Bukowiński - ebook + audiobook

Jom Kippur - Podróż w nieznane. Tom II Trylogii ebook i audiobook

Mandryka-Bukowiński Wiesław

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Co jest istotą tytułowego ,,Jom ha-Kippurim" czyli judaistycznego Święta Pojednania? Czy dotyczy ono tylko wyznania mojżeszowego? I jak pokonywać stereotypy, jak okazywać sobie szacunek podczas każdej rozmowy, zwłaszcza tej prowadzonej w wielokulturowym gronie?

To druga część trylogii o dziejach Wincenta Opary oraz ludziach z jego otoczenia. Sensacyjne wątki zostały umiejętnie wplecione w fabułę daleko wykraczającą poza polski krąg kulturowy. Autor podjął udaną próbę wprowadzenia narracji przepełnionej ciekawymi dialogami, które pokazują nie tylko najróżniejsze opinie, ale też odmienne światopoglądy głównych bohaterów. Jeśli lubisz powieści z wielowątkową aferą szpiegowską i niestraszne ci rozmowy na tzw. tematy tabu, z pewnością ta lektura zdobędzie twoje uznanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 15 min

Lektor: Mariusz Witkowski

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiesław Mandryka

Jom Kippur - Podróż w nieznane. Tom II Trylogii

Saga

Jom Kippur - Podróż w nieznane. Tom II Trylogii

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2015, 2022 Wiesław Mandryka i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728395318 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

JOM KIPPUR PODRÓŻ W NIEZNANE

Warszawa 2015 

Jakiekolwiek podobieństwo do osób, zdarzeń, myśli i poglądów jest przypadkowe, a poruszana problematyka w zamyśle nie ma na celu obrażania lub zniesławiania jednostek, grup, społeczeństw ani narodów.

Powieść jest fikcją literacką i winna być postrzegana jako wyraz licentia poetica autora w ramach konstytucyjnie gwarantowanej wolności słowa.

„...nie było jeszcze żadnego krzewu polnego na ziemi ani żadna trawa polna jeszcze nie wzeszła – bo Pan nie zsyłał deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by uprawiał ziemię i rów kopał w ziemi, aby w ten sposób nawadniać całą powierzchnię gleby – wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia...”

(Księga Rodzaju, Świat stworzony przez Boga: 2,6–2,7 – Biblia Tysiąclecia)

Powieść pamięci Rodziców poświęcam

PROLOG

Przed kilkoma dniami Maksymilian Nowosielski obchodził trzydzieste trzecie urodziny. W przyjęciu brało udział dość liczne grono przyjaciół i znajomych. Wśród nich koleżanki, które ciągle miały nadzieję, że Maks się ustatkuje i zwróci na nie uwagę. Zdawał sobie sprawę, że za długo nie może im kazać czekać. Inaczej zostanie starym kawalerem. Co miał jednak robić, gdy do żadnej z nich nie czuł mięty i jak do tej pory ponad wszystko cenił sobie wolność. Tym razem trochę jednak przesadził. Pierwszego dnia po weekendzie dość mocno bolała go głowa. Fakt ten potwierdzała liczba pustych butelek po winie, jakie wystawił nad ranem do kontenera na śmieci.

– Więcej nie dam się namówić na tak wystawne przyjęcie!... – Obiecywał sobie.

– Zwłaszcza, że w środę musisz być w Krakowie – dodał pod nosem.

– Gdyby nie ten mądrala z zarządu, pewnie byłbym gdzieś z chłopakami na żaglach... – pomyślał.

– A tak? Pierwszy tydzień oddelegowania do nowej pracy i pierwsze samodzielne wyzwanie – misja świeżo upieczonego gryzipiórka o niebywałym znaczeniu dla kraju. Mam sprostać zadaniu...

– A cóż do cholery może być niebywałego w zwykłej rozmowie z profesorem na emeryturze? Nawet, jeżeli w tej chwili jest szanowanym obywatelem innego państwa. I po co „mnie to było”? – Ironizował, naśladując jednego ze znanych wcześniej radiowych satyryków.

Naprzeciwko kościoła Najświętszej Marii Panny znajdowała się znana krakowska kawiarniaVis a Vis.Była jedną z wielu na Rynku Starego Miasta. Trudno dociekać z jakiego powodu, lecz traf chciał, że na spotkanie z przedstawicielem polskiego MSZ to właśnie ją wybrał profesor. W 1968 roku opuścił Polskę i na stałe osiadł w Izraelu. Polskie władze zamierzały przyznać mu tytuł honorowego konsula Izraela w Krakowie.

Schlomo Birnbaum był postacią dobrze znaną i szanowaną w Polsce. Jako absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego został uhonorowany za zasługi na polu współpracy polsko-izraelskiej tytułem doktora honoris causa tej uczelni. Pasją profesora była filozofia. Nie unikał trudnych tematów. Tu się urodził. Dobrze znał język polski. Napisał nawet kilka książek. Można je było kupić w największych polskich księgarniach. Pisywał także komentarze do tutejszych dzienników.

Osobą, na którą czekał, był Maksymilian Nowosielski, młody pracownik ministerstwa z Warszawy. Umówili się na godzinę 16.00. W międzyczasie profesor poprosił kelnera o małą czarną. Do spotkania pozostawało około dwóch minut. Zaczynał rozglądać się dookoła, wypatrując, czy jego rozmówca nie wychodzi z którejś z wąskich uliczek zbiegających się z czterech stron świata w sercu krakowskiego rynku.

– Shalom, witam pana, panie konsulu!

– A niech mnie...! To dopiero mnie pan zaskoczył... Shalom panie Nowosielski! Nie do wiary... – Trochę podirytowany, bardziej jednak rozbawiony profesor podał rękę Polakowi. – Pan to ma predyspozycje nie tylko do pracy w dyplomacji. Zresztą... nie będę wnikał... – Przerwał sam sobie, podśmiewając się pod nosem.

– Pan wybaczy, ale szedłem od ulicy Franciszkańskiej. Bynajmniej nie chciałem pana przestraszyć – odparł Maks. – Ponadto raz mieliśmy okazję spotkać się w Warszawie. – Usprawiedliwiał po trosze swe nagłe pojawienie się.

– Panie Nowosielski... Widzi pan, mnie już w życiu niewiele jest w stanie przestraszyć. Siadaj pan, siadaj. Ja już swoje przeszedłem... – dodał Schlomo.

– Tak wiem – odparł Maks.

Wiedział, że miesiąc temu w Tel Avivie zmarła profesorowi żona. Bardzo ją kochał. W czasie wojny cudem ocaleli z Holocaustu. Przez lata byli dla siebie wszystkim. Łączyło ich tak wiele. Rodzice obydwojga zginęli w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Pomimo swoich wad Maks w podejściu do wykonywanej roboty zawsze starał się być profesjonalnie przygotowanym do zadań, w tym przypadku rozmowy.

Przez chwilę panowało milczenie. Polak zapalił papierosa. Na takie momenty nosił przy sobie dyżurne cigarillo, jak je nazywał po swojemu. Była to paczka mentolowych. Zazwyczaj jednak nie palił.

– Dzień dobry, co mogę panu podać? – spytał kelner.

– Proszę to samo. – Maks wskazał głową na filiżankę kawy i szklaneczkę wody mineralnej.

– Panie Maksymilianie, lubię to miasto... – powiedział profesor – ...dawna stolica Polski. – Uzupełnił po chwili.

– Miło mi to słyszeć. – Kurtuazyjnie wymienili się uprzejmościami.

– Tak, zawsze jestem pod wrażeniem jego swoistego uroku... atmosfery, która tu panuje. Najzwyczajniej w świecie tu w Krakowie czuje się zapach historii. Z jednej strony średniowieczne mury i komnaty królów Polski w Zamku na Wawelu. Z drugiej zaś fin de sièclepoczątków XX wieku Franciszka Józefa...

– A wie pan, że siedzimy w kawiarni, której bywalcem był Piotr Skrzynecki, twórca „Piwnicy pod Baranami”? – Potwierdzając komplementy o Krakowie, Nowosielski chciał przejść do czasów bardziej współczesnych.

– Dla mnie Kraków to nierozłącznie również Kazimierz... – odparł profesor, jakby słyszał tylko to, co chciał usłyszeć. – Widzi pan, ja tu czuję bardziej zapach moich przodków. Oczami wyobraźni widzę chodzących po ulicach Żydów w czarnych chałatach, czapach zdobionych futrem. Niosących sakwy z tałesem na modlitwę do bożnicy. Bawiące się dzieci wokół odrapanych kamienic przy Józefa i Szerokiej. Synagogi. Kolorowe szyldy sklepów, warsztatów. Słyszę rozmowy ich wszystkich, ich modlitwy...

Na kilka sekund ponownie zapadła cisza.

– Trochę panu zazdroszczę. – Po jakimś czasie zauważył Polak.

– Hm... tak...? Ma pan czego zazdrościć! – W oczach Birnbauma dostrzegł krótki błysk.

Mógł tylko się domyślać, że przez chwilę oczami duszy stanął tu wśród swoich. Przeniesiony siłą woli. Tęsknotą serca. Kilkadziesiąt lat wstecz.

– Panie profesorze... – Odczekawszy z taktem, przerwał mu krótką zadumę. – Czy to prawda, że przed wojną w wielu żydowskich domach w Krakowie mówiono po polsku?

– Tak to prawda, tak było. W zasadzie tylko w tym mieście.

– Dlaczego? Pragmatyzm czy przywiązanie do miasta i jego mieszkańców? – dopytywał Nowosielski.

– Myślę... myślę, że i jedno, i drugie. Przecież Żydzi osiedlali się tu co najmniej od dziesięciu wieków – odparł profesor po chwili zastanowienia.

– Wprawdzie urodziłem się już po wojnie, ale o Kazimierzu dużo słyszałem od dziadków. Czasami przyjeżdżali tu ze Lwowa. Dziadek prowadził z niektórymi Żydami interesy. Nazywał się Hosz. Kupował hurtowo chmiel...

– Unbelievable! Co pan mówi?! – Najwyraźniej zaciekawiony pytał konsul.

– Tak, to na pewno musiał być chmiel. Przecież dziadkowie ze strony matki prowadzili browar w tym mieście... – dowodził pracownik MSZ.

– No wie pan! – Z niedowierzaniem zakrzyknął Birnbaum.

– Tak, tak... Oczywiście! – potwierdzał przekonująco Maks.

– A czy wie pan, Panie Nowosielski, że siostra mojej babki zakochała się w którymś z kuzynów współwłaściciela browaru ze Lwowa?!

– Nie wierzę... – Teraz to Polak wydawał się być zaskoczonym. – Czy nie było to przypadkiem... Lwowskie Towarzystwo Akcyjne Browarów przy ulicy Klarskiej?

– Tak zgadza się! A skąd pan, panie Nowosielski, jako człowiek tak młody zna taką firmę?! Przecież o niej mogą pamiętać tylko ludzie co najmniej w moim wieku? – pytał zdziwiony profesor.

– Panie konsulu, ja to wszystko zasłyszałem od świętej pamięci mojego dziadka, Onufrego. Gdy miałem 18 lat, nauczył mnie nawet pewnego wersetu z tamtych lat: „Lwowskie piwo to jest klasa, robi z chłopa super asa!” lub... – dodał po cichu, myśląc o pewnym innym rymie. – Albo jeszcze inaczej: „Sto lat żyje, kto lwowskie piwo pije!” – Tym razem na głos. – Oczywiście babcia z tego wszystkiego dobrze sobie pokpiwała...

– Hm... Rozumiem pana babcię... – Uśmiechnął się do Maksa. – Myślę jednak, że mógłbym również zrozumieć pana dziadka... – dodał po chwili, kiwając lekko głową. – Powracając do sprawy – wierzyć mi się nie chce! W tamtych czasach Żydówka w Polaku. To musiało być coś wyjątkowego...! A jak miał na nazwisko, niech pan powtórzy? – dociekał bardzo zaintrygowany tą ciekawie zapowiadającą się historią.

– Hosz, Jakub Onufry Hosz – powtórzył Nowosielski.

Profesor upił łyk kawy. Odstawiając filiżankę na stół, pytająco zajrzał rozmówcy w oczy.

– Och, tak! To było coś wyjątkowego! To było złamaniem pewnych reguł, zasad w naszej żydowskiej społeczności. Chwileczkę... Muszę sobie przypomnieć... Czy aby czasem nazwisko pana dziadka nie kończyło się jednak jakoś tak... na ...ski? Hoszowski, Hoszewski czy coś podobnego? – Uśmiechał się z przekorą w głosie.

– Ha ha ha, panie konsulu, pan żartuje... Pan dobrze wie, że większość polskich nazwisk kończy się na ...ski, lecz nie jest to regułą! – Dopiero teraz zdał sobie sprawę, w jak doskonałym stanie zachował sprawność i trzeźwość umysłu Birnbaum. – Bardzo proszę... Mam wrażenie, że pan bawi się ze mną w kotka i myszkę... – powtórzył bez urazy Nowosielski.

– Panie Maksymilianie, widzi pan, cała przyjemność rozmowy polega na tym, by do pewnych prawd docierać drogą okrężną. Nie zawsze nad „i” trzeba stawiać kropkę wielkości arbuza. Inaczej pewne prawdy, myśli, które chce się przekazać dalej, stają się zbyt proste, zbyt oczywiste. Nie trafiają do ludzkich umysłów. Nie chce się ich uznać. Nie są warte przyjemności poszukiwań.

W gruncie rzeczy Maks przyznawał mu rację.

– Ogólnie rzecz ujmując, tak to prawda. Nie są warte nawet funta kłaków! – przyznał.

– To zupełnie tak samo jak z dziewczyną, którą darzy się uczuciem... Oczywista z wzajemnością... Nic na szybko... Nic od razu, jeśli ma zadziwiać, smakować, działać na zmysły... wszystkie zmysły! – dodał po chwili profesor, uśmiechając się do własnych myśli.

Schlomo Birnbaum intrygował Maksa coraz bardziej. Nie dość, że był uznanym profesorem, to na dodatek facetem z ikrą, by nie powiedzieć dosadniej. Sam w sobie był chodzącą żywą encyklopedią. Podręcznikiem do historii. Znawcą stosunków polsko-żydowskich. Do tego miał mentalność młodego człowieka. Umiał zaciekawiać. Na swój sposób badać inteligencję interlokutora. Objawiało się to zwłaszcza wtedy, gdy poddawał go próbie lekkiej drwiny. Maks nie brał mu tego za złe. Podobnie robił to z nim w domu wcześniej ojciec. W ten sposób wyrabiał w synu poczucie humoru.

– Facet bez humoru to jak kucharz serwujący flaki z olejem bez żadnej przyprawy... – mówił.

Bez wątpienia uodparniał przy tym również syna w dorosłym wieku na szelmostwa tego świata.

– A zatem Husz, pardon Hosz... Tak Jakub Hosz. Nie dość, że z dobrym skutkiem pomagał swemu wujowi w interesach, to musiał być wówczas przystojny. Cholernie przystojny. Musiał mieć coś z Rudolfo Valentino. Lub co najmniej być podobnym do Frank Gable’a z „Przeminęło z wiatrem”.

– Co pan powie, panie profesorze? Aż tak...? – Maks nie ukrywał swego zadowolenia.

Jednocześnie przyozdobił je nutką sarkazmu w głosie.

– Tak myślę, skoro zagiął parol na naszą Salomeę... Do dziś mam jeszcze tę niecodzienną historię w głowie. Rodzice często o tym rozmawiali... Nie mogli uwierzyć, że Żydówka zakochała się w goju i że chce za niego wyjść za mąż – opowiadał Schlomo.

– Panie profesorze, dziś byśmy już tak całkiem się nie dziwili... – wtrącił Maks z przekorą.

– Panie, dziś to dziś, a wczoraj to było wczoraj! Poza tym jutro to będzie jeszcze zupełnie inaczej! – Przerwał profesor młodemu Polakowi.

Dzisiejszy pośpiech, pęd do sukcesu, pogoń za pieniądzem, brak szacunku dla tradycji, choć może typowe dla wielu, drażniły go. Wolał wracać myślami do lat młodzieńczych. One zawsze pięknieją z wiekiem.

– I co było dalej? – Niezbity z tropu dopytywał Nowosielski. – Kelner! – zawołał.

Domyślał się, że trzeba dać rozmówcy więcej czasu, by mógł spokojnie poukładać sobie wszystko w pamięci.

– Podaj nam pan po lampce koniaku...

– Proszę bardzo, czy coś jeszcze?

– Panie profesorze po jednej lampce... do kawy? – spytał Maks, uprzejmie wyczekując odpowiedzi.

– Niech będzie! Niech pan nie zapomni o Vitteldo kawy – odparł tamten.

W trakcie pierwszych minut rozmowy w gestach i mimice twarzy Maksa z profesorem można było zauważyć, że dyskutują na tematy dość mocno osobiście ich dotykające. Nie było to jednak bodylanguage nieprzyjazne. Raczej przebijała z niego delikatnie zawiązująca się nić wzajemnej sympatii.

Ktoś, kto siedziałby przy stoliku obok, mógłby usłyszeć dalszą część ich rozmowy.

– Rozumiem, chodzi o wzajemny szacunek...Tylko jedni i drudzy muszą jeszcze tego chcieć. Muszą być na siebie otwarci, porzucić uprzedzenia i stereotypy dorosłych. Wyzbyć się pychy. Może nawet pogardy... – dodał Maks.

– Myślę, iż dla wielu staje się coraz bardziej oczywiste, że... – Birnbaum nie zdołał dokończyć zdania.

Nagle jego ciało osunęło się w fotelu na bok. Spod obojczyka w stronę Maksa bryznęła struga czerwonej krwi. Nie tracąc głowy, rzucił się na profesora, przewracając go całym ciężarem ciała wraz z krzesełkiem na ziemię. Z hukiem upadli obok kawiarnianego stolika. Kolejna z kul trafiła w lampkę z koniakiem, omijając głowę Birnbauma o milimetry. Potłuczone szkło i resztki alkoholu trafiły w szyję i ucho Maksa. Następna kula wbiła się w szyld reklamujący kawiarnię Vis a Vis.

– Fuck...! Jak na ironię twarzą w twarz... ze śmiercią! Vis a vis, też sobie wymyślili! – Zaklął Maks w duchu.

– Zamach...? Nigdy w Polsce nie było zamachów tego rodzaju?! – W jednej chwili w głowie kołatały mu różne myśli.

Odruchowo spojrzał w miejsce, skąd padły strzały. Kilkanaście metrów dalej na lekkim motocyklu uciekał nieznany mu mężczyzna. Był ubrany na czarno. Kolorowa chusta powiewała na szyi, zasłaniając prawie całkowicie twarz. Z piskiem opon skręcił w ulicę Grodzką. Maks dostrzegł tylko, jak za rogiem przesiadał się w samochód. Był prawie pewien, że to jakieś audi.

– Tak, Audi A3! Granatowe. Ktoś musiał w tym miejscu na niego czekać! – Próbował zebrać myśli.

Z powrotem pochylił się nad cudzoziemcem.

– Panie profesorze... panie profesorze... – przemawiał do leżącego.

Jeszcze przed chwilą obaj zajęci byli rozmową...

– Panie profesorze... proszę... Niech pan się ocknie... – wołał.

Lekko poklepywał mężczyznę w policzki. Próbował go cucić. Był nieprzytomny, ale żywy. Wyjął komórkę i pośpiesznie wykręcał 112... Zresztą nie było trzeba. Z oddali słyszał już sygnał karetki pogotowia. Na rynku znajdował się staromiejski komisariat policji. Spojrzał do góry. Nad nimi pochylało twarze dwóch funkcjonariuszy w granatowych mundurach.

– Sierżancie, zaopiekujcie się tym panem. To bardzo ważna osoba!

Odruchowo pokazał policjantowi swoją legitymację z MSZ. Na odwrocie w plastikowym etui widniała specjalna adnotacja. Otwierała Maksowi drzwi do wszelkich instytucji i uprawniała do podejmowania wszelkich stosownych działań.

Bez wahania odsunął na bok drugiego z policjantów. W jednej chwili uruchomił stacyjką silnik policyjnego motocykla i z maksymalną prędkością puścił się w pogoń za uciekającym snajperem. Ryk silnika yamahy o zwiększonej do 1300 cm3 pojemności na kilka chwil zagłuszył wszelkie rozmowy dookoła. W przeciągu kilku sekund był już w miejscu, skąd na pełnych obrotach ruszyło w długą audi. Nie dawał za wygraną. Motocykle o takiej pojemności w wyścigu z samochodami rzadko mają sobie równych. Zwłaszcza w ruchu ulicznym. To był prawdziwy potwór połykający metry dystansu w ułamkowe części sekundy. Z placu Wszystkich Świętych wjechał w ulicę Grodzką. Od uciekającego audi dzieliło go tylko kilkadziesiąt metrów. Jechali teraz ulicą Józefa Dietla. Auto zamachowców wyprzedzało po drodze samochód za samochodem, zmieniając pasy ruchu raz w lewo, to drugim razem w prawo. Niejednokrotnie zmuszało przy tym do gwałtownego hamowania innych uczestników ruchu drogowego. Jeden z takich manewrów zakończył się dachowaniem jadącego przed nimi citroena. Prowadziła go jakaś Bogu ducha winna kobieta. Kątem oka widział przez szybę jej przerażoną twarz. Wskutek nagłego wytracania prędkości samochód zachwiał się, by w kilka sekund później zacząć koziołkować, odbijając się od stalowej bandy w stronę przydrożnego pasa zieleni. Citroen zatrzymał się dopiero na stojącym nieopodal pniu potężnego, starego drzewa. Wątpił, by kierowca mógł to przeżyć.

– Niech go kule...! – mruknął pod nosem wściekły na sprawcę jeszcze bardziej.

Pokrętłem w rączce dodał mocniej gazu. W tym momencie przednie koło lekko poderwało się do góry. Zupełnie, jakby ściągnął pod sobą cugle narowistego konia. To dało mu do myślenia. Z jeszcze większą determinacją natarł do przodu. Dystans, jaki ich dzielił, zmniejszał się z każdym ułamkiem sekundy. Pochylony nad kierownicą sprawiał wrażenie kogoś, kto za wszelką ceną zamierza dopiąć swego. Inne samochody zaczęły przezornie zjeżdżać na bok. Zwłaszcza, że Maks włączył umocowanego na błotniku tylnego koła policyjnego koguta. Syrena wydawała z siebie ostry ostrzegawczy sygnał. Rotacyjne czerwone światło dodatkowo wzmacniało efekt pościgu. Mógł mówić jednak o wielkim szczęściu. Z otwartego okna pasażera padały w jego kierunku strzały. Odruchowo skręcił kierownicą w lewo. Potem wyprostował, by ponownie znaleźć się za uciekającym audi.

Aleja wylotowa z Krakowa prowadziła ku autostradzie A4 na Śląsk i później dalej do Wrocławia oraz Niemiec. Maks nie znał dobrze zamiarów zamachowców. Raczej wątpił, by chcieli uciekać w tym kierunku, narażając się na łatwe namierzenie, blokadę i zatrzymanie na bramkach poboru opłat. Był przekonany, że przed wjazdem na A4 skręcą w jakąś boczną drogę prowadzącą w kierunku Czech. W terenie górskim i zalesionym łatwiej by im było gdzieś się ukryć. Nie mylił się. Po chwili z piskiem opon granatowe audi skręcało w prawo na zjazd do Oświęcimia. Ruszył za nim. Gdy tylko samochód wyszedł na prostą, ponownie padły strzały w jego kierunku. Miał teraz przed sobą prosty odcinek drogi. Linia ciągła po środku dwukierunkowej jezdni ostrzegała przed niebezpieczeństwem. Zbliżali się do stacji paliwowej. Z prawej mijał zakaz wyprzedzania i ograniczenie do 50 km/h. Jednak zarówno zamachowcy w audi, jak i kierowca motocykla zakazu tego nie przestrzegali. Obydwa pojazdy miały na liczniku dobrze ponad 200 km/h. Z tą różnicą, że amaha gwałtownie jeszcze przyspieszyła i w niecałych kilka sekund jej kierowca był już przy tylnym zderzaku audi. Po chwili z całym impetem najechał na dach samochodu, by po chwili, zeskakując jak atakujący ofiarę jaguar, znaleźć się na jezdni z przodu pojazdu. O ile motocyklista wychodził z tego bez szwanku, to kierowca i pasażer samochodu nie mieli tyle szczęścia. Zaskoczeni i przyciśnięci miażdżonym dachem tracili panowanie nad pojazdem. Auto ustawiło się w poprzek jezdni. Koziołkując, niebezpiecznie zbliżało się do stanowisk tankowania paliwa. Stojące na stacji pojazdy usuwały się pospiesznie na bok. Ci, którzy nie zdążyli wsiąść do swych aut, uciekali pieszo we wszystkich możliwych kierunkach. W międzyczasie koziołkujące audi z całym impetem uderzyło w stanowisko tankowania, powodując zapłon i gwałtowny wybuch paliwa. Maks przystanął na poboczu drogi. Po chwili wyciągnął telefon komórkowy. Po raz drugi w dniu dzisiejszym próbował dodzwonić się pod numer 112.

– Panie hrabio, telefon do pana... Przełączam! – krzyczała z kuchni pokojówka.

Pracowała u hrabiego Ludwiga de Pontignac od przeszło dziesięciu lat. Dobrze znała przyzwyczajenia swojego pracodawcy. Hrabia był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, przystojnym, o kruczoczarnych niegdyś włosach, a dzisiaj przyprószonych już mocno siwizną. To on był obecnie gospodarzem zamku Blois. Jakże wiele jego mury mogłyby opowiadać o wydarzeniach zarówno sprzed tych kilku, jak i kilkuset lat... Tu urodzili się Stefan z Blois – późniejszy król Anglii – i Ludwik XII Walezjusz – król Francji. Zmarli zaś Katarzyna Medycejska – żona króla Francji Henryka II, Maria Kazimiera d’Arquien – królowa Marysieńka. Żona króla Polski Jana III Sobieskiego. Także Gaston – książę Orleanu, wieczny spiskowiec wygnany tu za wiedzą króla Francji przez kardynała Mazariniego.

– Odbieram... – odpowiedział służącej.

– Tak? – pytał po chwili, mając połączenie.

– To ja, Serge, panie hrabio! Mamy kłopoty... – Nieznajomy przedstawiał w skrócie sytuację.

– Tak? – Hrabia powtórzył pytanie.

– Moszenieur Birnbaum nadal żyje. Mustafa i Ibrahim odjechali ... – relacjonował z gniewem.

Nie mógł zrezygnować przy tym ze złośliwości, przekręcając świadomie francuskie słowo monsieur

na żydowsko brzmiące słowo moszenieur.

–Jak to? Dokąd? – Kolejny raz zadał pytanie de Pontignac.

– Biorąc pod uwagę temperaturę, myślę, że bliżej im do wnętrza Ziemi... Spłonęli żywcem na stacji paliwowej pod Krakowem... Dziś po południu – podsumował.

– Panie hrabio? – spytała pokojówka.

Do gabinetu swojego plenipotenta wchodziła, zupełnie nie zdając sobie sprawy w jak nieoczekiwanym to robi momencie.

– Czy mogę już zaciągnąć kotary, niedługo zrobi się zupełnie ciemno? Poza tym ta pogoda... Na zewnątrz jest tak nieprzyjemnie – dodała.

Z początku nie odpowiedział. Patrzył na nią nieobecnym wzrokiem.

– Zaciągnij, zaciągnij... – odburknął.

Był człowiekiem silnego charakteru. Jednak wydarzenia w Polsce trochę nim wstrząsnęły. Powoli dochodził do siebie.

– Tylko nie zapomnij wyłączyć u siebie telewizora! – przypomniał nieco złośliwie.

Nie lubił, gdy w przerwach na posiłek oglądała głupawe seriale dla gospodyń domowych.

– Dobrze panie hrabio. Czy będę mogła już iść do domu? – zapytała grzecznie.

– Tak, idź już, idź! Do jutra! – odparł rozeźlony.

Sięgnął po cygaro. Przyciął maszynką końcówkę, zapalił zapałką i mocno się zaciągnął. Przez długi czas siedział w fotelu głęboko zamyślony.

– Aha, Nathalie jeszcze jedno... Nalej mi lampkę Burbona! – zawołał głosem nieznoszącym sprzeciwu. Pokojówka była już prawie przy drzwiach wyjściowych.

– Tak proszę pana ... Już do pana idę. – Prawie odkrzyknęła.

Z niezadowolenia z trudem panowała nad doborem właściwego tonu swojej odpowiedzi.

Po wyjściu służącej hrabia de Pontignac pozostał w gabinecie sam. Sam na sam z myślami i interesującą go lekturą. Telefon z Polski wyrwał go z wcześniej ułożonego planu dnia. W rękach trzymał coś, co przypominało jakieś opracowanie, raport. W każdym razie było zbindowane, miało stronę tytułową, a w prawym górnym rogu nadruk confidential.

–Wcześniej czy później nie ujdziesz nam żywy monsieur... Moszenieur! – powiedział pod nosem, pochylając się nad stołem otoczony dookoła księgami.

1. Błogosławieństwo z St. Gallen

Ludwig de Pontignac, hrabia na zamku Blois, wylądował na lotnisku w Zurychu samolotem linii Air France. Był to lot z Paryża. W drzwiach sali przylotów czekał na hrabiego Serge Agostille – jeden z jego emisariuszy do Polski. Z ostatniej podróży wrócił wówczas sam. Mustafa i Ibrahim zginęli w wypadku pod Krakowem.

Dlatego nie polubił Polski ani Polaków. Prawie tak samo, jak nie lubił Żydów. Jeszcze w dzieciństwie wpoił mu to dziadek. Podczas rządów Vichy służył w żandarmerii francuskiej w Paryżu. Wielokrotnie brał udział w deportacjach pochwyconych Żydów do faszystowskich obozów koncentracyjnych w Niemczech i Polsce. W tym sensie Serge był nieodrodnym wnukiem swojego dziadka. Cała rodzina pochodziła z Alzacji. Ojciec Rainer w latach sześćdziesiątych zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Służył jako oficer instruktażu do walki z partyzantami w Algierii.

– Do St. Gallen, Serge! Prosto do biblioteki opactwa.

Było już dobrze po południu, gdy wsiadali do najnowszej wersji Mercedesa klasy S.

– Tak jest szefie, St.Gallen, biblioteka – powtórzył polecenie Agostille.

Biblioteka w St. Gallen to najstarsza biblioteka w Szwajcarii. Jedna z najwcześniejszych i należąca do najważniejszych klasztornych bibliotek na świecie. W swoich zbiorach posiada 2100 rękopisów datowanych od VIII do XV wieku, 1650 inkunabułów drukowanych jeszcze przed 1500 rokiem i wiele starodruków. Zbiory biblioteczne to w sumie około 160 tysięcy woluminów.

– Szefie, czy to nie w opactwie Szwajcarzy przechowują manuskrypt B z „Pieśnią o Nibelungach”? – Serge próbował zaimponować patronowi.

– Tak, to właśnie tam! – odparł ten jakby od niechcenia.

Uśmiechnął się jednak półgębkiem. Sprawiało mu przyjemność, gdy ktoś z jego współpracowników poza siłą mięśni umiał wykazać się również choć odrobiną intelektu. A i tak innych uznawał za nierównych i niegodnych siebie.

Po kilkudziesięciu minutach jazdy mercedes minął katedrę i zatrzymał się przed bramą wjazdową do opactwa benedyktynów.

– Podjedź pod samą bibliotekę! Do sali posiedzeń – powtórzył polecenie kierowcy.

Biblioteka opactwa św. Galla (Gawła) była urządzona w stylu rokoko. Pełna przepychu, bogactwa architektonicznych form i imponująca wystrojem wnętrz. Sam klasztor założył irlandzki mnich św. Gall już w VII wieku.

– Hm, nieustannie na mnie działasz... – szepnął, przypatrując się jej po raz kolejny na żywo.

– Mówił pan coś do mnie, szefie? – spytał Serge.

Spojrzał w stronę współpracownika z rezerwą. To wystarczyło, by już więcej o nic go nie pytał. Pan na Blois nie lubił odkrywać swojej duszy przed nikim. Był zamknięty w sobie. Tylko matka znała niektóre jego tajemnice. Nawet przed żoną wielu spraw nie ujawniał i o niewielu mówił.

– Wszystko przygotowane, Claude? – spytał wchodzącego w drzwi wynajętej sali barczystego mężczyznę.

– Witamy, panie hrabio. Tak, za pół godziny będą tu wszyscy zaproszeni goście – odparł tamten.

– Jak z noclegami? – dociekał kontrolnie.

– Tak jak pan kazał. Mieszkają w małych hotelikach. Każdy w innym. Wszyscy nie dalej niż w promieniu 5–8 kilometrów od opactwa – wyjaśniał indagowany.

– System zabezpieczeń antypodsłuchowych włączony, sprawdzony?

– Tak jest szefie. Właśnie zakończyliśmy sprawdzanie. Jest w porządku. – Potwierdził podwładny.

– To dobrze, to dobrze... À propos, Cathrine zajęła się poczęstunkiem, będzie na czas?

– Panie hrabio, na Cathrine można zawsze polegać... to znaczy ... ona jest jak... jak Matka Teresa z Kalkuty... prawie jak święta… – Z głupia frant wypalił barczysty Claude.

– Hm... Ok, ok! Nie do końca zależy nam na świętych. Wystarczy już tych waszych przykładów na inteligencję jak na jeden dzień. – Z niesmakiem odniósł się do uwagi podwładnego. – Wracaj do Ludwiga i Ive’a. Miejcie wszystko na oku! – polecił.

Ludwig Santer i Ive Derouche zajmowali wyraźnie uprzywilejowane miejsca w organizacji, której hrabia był jedną z ważnych postaci. Obydwaj byli specjalistami od informatyki i systemów zabezpieczeń elektronicznych. Wielokrotnie jako hakerzy włamywali się do różnych europejskich instytucji, z których informacje przekazywali potem hrabiemu do wykorzystania. Znali się na swojej robocie. Pracowali u Ludwiga de Pontignac od wielu lat. Ufał im. Oni zaś mu się odwdzięczali. Lubili swoją robotę. Nie tylko, że się wyżywali przy tym zawodowo, to byli również sowicie wynagradzani.

– Dzień dobry panom! Cieszę się, że wszyscy szczęśliwie dojechaliście na miejsce... – Upewniał się, wodząc wzrokiem po wszystkich osobach na sali. – Jak sądzę bez problemów...? I po śniadaniu...? – dopytywał, jak przystało na dobrego gospodarza.

– Zresztą o 13.00 mamy lunch, a na naszą madoiselle Cathrin zawsze możemy liczyć... – Uzupełnił, uśmiechając się przez moment do własnych myśli.

– Ale ad rem! Zwołałem posiedzenie Rady w celu omówienia sposobu i zakresu działań, jakie należy podjąć w celu realizacji naszego projektu. Także dla uzyskania aprobaty dla tych działań ze strony Rady Nadzorczej. Wobec niedawnych wydarzeń w Polsce omówienie to jest niezwykle konieczne i pilne w sensie koordynacji wysiłków na najbliższy miesiąc. – Na chwilę przerwał dla podkreślenia wagi słów, które zamierzał zaraz po tym dodać.

– Projekt „Lizenca Graphenica” jest zagrożony! – Na sali rozległ się cichy pomruk zaniepokojenia. – Nie dość, że od początku było wiadomo, że nie jesteśmy w Polsce sami, to na dodatek możemy stać się ofiarami bezprecedensowej nagonki na naszą korporację. Z pewnością nie będzie to również powód do radości dla francuskiego MSZ... Ale są argumenty, które mogą nam pomóc tego uniknąć – Przerwał ponownie.

– Sami panowie to rozumieją. Dlatego proszę o wyjątkową uwagę i o ile możliwe przedstawienie własnych propozycji w odniesieniu do tego, co panom w tej chwili zakomunikuję.

Zajmujący na sali miejsca członkowie Rady w milczeniu przytakiwali głowami. Rada zarządzała korporacją o nazwie „Nibelunger Ring”. W sumie liczyła ośmiu członków. Jeden był czasowym rezydentem w Warszawie. Pozostali zaś stałymi w Berlinie, Moskwie, Nowym Jorku, Tokio, Londynie, Pekinie i Abu Dhabi. Spośród znaczących stolic współczesnego świata Francję reprezentował sam hrabia de Pontignac.

– Jak już zaznaczyłem na wstępie, pod Krakowem zginęło dwóch naszych, nazwijmy to, emisariuszy. Wskutek pożaru ich ciała zostały doszczętnie zwęglone – wiemy to od naszego rezydenta w Warszawie.

– Panie hrabio, o ile uzyskał pan naszą carte blanche na prowadzenie całej operacji związanej z projektem, nie rozumiem jednak, jaki był sens takiej akcji w Polsce? – wtrącił się z rzeczową uwagą przewodniczący Rady Nadzorczej korporacji.

– …przecież to tylko niepotrzebnie zwraca uwagę służb wszystkich zaangażowanych państw na Polskę…

– Zaraz spróbuję to wyjaśnić... – bronił się de Pontignac.

– ...nie wspomnę o tym, że podkreśla, iż w kraju tym coś tajemniczego ma miejsce… – Uzupełniał przewodniczący.

– Panie przewodniczący! Tę trudną decyzję podjęliśmy, gdy dotarły do nas wiadomości, że Mr Sz. B. będzie w tym dniu brał udział w spotkaniu z polskim dyplomatą. Niejakim Maksymilianem Nowosielskim. I że w ramach współpracy wojskowej pomiędzy Izraelem a Polską ma mu przekazać listę osób, które zamierzają wykraść Polakom technologię przemysłowego wytwarzania grafenu. Oczywiście w celu odwrócenia uwagi od tajnych działań służb własnego państwa. Z tego, co wiemy, na liście tej znajdowało się kilka znaczących osób z naszej organizacji. Lecz nie tylko. Również z innych krajów. Nazwiska tych osób są do wglądu. Oczywiście tylko pod rygorem dochowania wymogów klauzuli najwyższej tajności.

– Czy to działanie nie nazbyt czytelne, grożące tym bardziej dekonspiracją? – dociekał przewodniczący Rady.

– Wręcz przeciwnie. Reflektory świata mediów zwrócone zostały na Hamas i Izrael, to na nich ciąży całe odium. Ponadto pozwolę sobie zauważyć, że ci dwaj zamachowcy i tak podlegaliby likwidacji. Zaraz po wykonaniu zadania. Ponadto kierujemy przy tym uwagę Izraelczyków na państwa upadłe, takie jak np. Iran, czy organizacje zbrojne Hamasu Dodatkowo przez zamieszanie zyskujemy na czasie.

– Hm... ma rację... dobrze mówi... – usłyszał z sali pierwsze wyrazy zrozumienia.

– Dodam, że nasze działania w sprawie wykorzystania przemysłowej technologii produkcji grafenu są bardzo zaawansowane. Śmiem twierdzić – jesteśmy bliżej celu niż Amerykanie czy Azjaci...

– Niech pan nie zapomina o Koreańczykach. Poza tym, to będzie musiał pan dopiero wykazać... – Dalej nalegał na szczegółowe wyjaśnienia przewodniczący.

– W Instytucie... w Warszawie mamy naukowca, który prywatnie jest miłośnikiem kultury i historii Galów i Germanów w Europie. W tym zaś w szczególności epoki Karola Wielkiego, budowy przez niego potęgi Francji i Niemiec. Taka idea pierwowzoru dzisiejszej Unii Europejskiej robi na nim niespotykane wrażenie. To fascynat, powiedziałbym, europofil...

– Interesujące... – Nie wiadomo było, czy przewodniczący Rady wyraża tym faktem zainteresowanie czy raczej był to rodzaj drwiny.

– Jeden z naszych ludzi rozmawiał już z nim w Strasburgu. Podczas lunchu latem tego roku. Był wtedy we Francji na wakacjach. Sam zaś wcielił się w rolę przewodnika po katedrze...Pół roku wcześniej spotkali się na neutralnym gruncie. Oczywiście „przypadkowo”. Było to na sympozjum fizyków w Paryżu. W Strasburgu Polak wymiękł. Wystarczyło, że roztoczono przed nim perspektywy kontynuowania pracy naukowej we Francji, a potem w szwajcarskim CERM. Przyobiecano przy tym stosowną gratyfikację na tajnym koncie w tym kraju.

– Jaki był tego efekt? – dopytywał przewodniczący.

– Przyjął „zaliczkę”! Z tego, co wiemy, jest w tarapatach finansowych.

– Panie hrabio, bardzo pięknie. Zdaje pan sobie jednak sprawę z tego, że nie umknęło to lub nie umknie uwadze ani służb polskich, ani innych z krajów zaangażowanych w Polsce. Poza tym, że tego typu działania są standardowe dla wszystkich służb – wtrącił się vice-przewodniczący Rady Nadzorczej korporacji.

– Owszem, z tym, że ów Polak ma na boku kochankę. Stypendystkę z Lille na Uniwersytecie Warszawskim. Owa stypendystka to nasz człowiek... Madame Ivonne Drabecky. Robi tam doktorat.

– Hm... Nigdy nie wątpiłem w zasługi kobiet na tym polu. Zwłaszcza na styku ludzkich namiętności. Działalności wywiadowczej i dużych pieniędzy – skomentował od siebie przewodniczący rady. – Jak się nazywa ów Polak? – dopytał jeszcze.

– Szymon Tyrna, dr fizyki, specjalność nanotechnologia... – odparł de Pontignac.

– Dobrze, a w jakim jesteśmy zatem miejscu w tym momencie? – spytał vice-przewodniczący, oczekując konkretnej odpowiedzi.

– Panie przewodniczący, panowie! W ciągu 2 tygodni dojdzie do przekazania nam ściśle chronionej przez Polaków elektronicznej dokumentacji technologii pozyskiwania grafenu. Na razie w tej dziedzinie przodują. Jeżeli cała akcja zakończy się sukcesem, uzyskamy przewagę nad Amerykanami i Azjatami o co najmniej kilkanaście miesięcy.

Przez salę rozległ się szmer zadowolenia.

– W naszym przypadku dotyczy to prac nad najnowszej generacji komputerem o niezwykłych mocach i wydajności. Na przykład do łamania najtrudniejszych szyfrów. Ale również do produkcji broni laserowej i dronów, a także wielu innych możliwości wykorzystania w przemyśle zbrojeniowym. Przede wszystkim jednak dla High Frequency Active Auroral Research Program, czyli HAARP. Wówczas Europa wróci na pozycję rozgrywającego w świecie…

Przez salę powtórnie przeszedł pomruk uznania i nieukrywanej satysfakcji.

2. Odprawa

Pułkownik Wincent Opara kończył w tym roku czterdzieści jeden lat. Był przystojnym, wysokim mężczyzną. Podkochiwały się w nim nie tylko koleżanki z klasy, lecz także kobiety co najmniej o dziesięć lat młodsze. Jego wysportowana sylwetka, nienaganny ubiór, zwłaszcza zaś spojrzenie niebieskich oczu były zniewalające dla pań. I to zarówno tych na wydaniu, jak i tych, które wprawdzie już kiedyś wypowiedziały sakramentalne „tak”, to jednak z czasem nie były pewne, czy aby nie za bardzo się pospieszyły. Na domiar wszystkiego, gdy przemawiał, potrafił skupić na sobie uwagę wszystkich i donośnym, dźwięcznym głosem – poza merytorycznymi aspektami – skutecznie czarować słuchaczy.

Kiedy w sali odpraw jednej z tajnych służb wywiadu polskiego w Warszawie stawał, by przemówić do swoich podwładnych, przypomniało mu się pewne podobne zdarzenie z przeszłości. Miało ono miejsce pół roku temu w Afganistanie. Z tą małą różnicą, że wówczas zabierał głos na naradzie przedstawicieli tajnych służb z ramienia ISAAF. Odruchowo, kątem oka zlustrował salę. Jakby chciał sprawdzić, czy na którymś z krzeseł nie ujrzy sierżant Woodbrock. Afroamerykanki w mundurze i furażerce, której uderzające podobieństwo do Demi Moore zrobiło wtedy na nim tak niesamowite wrażenie. Na sali siedziało teraz około dwudziestu pięciu pracowników biura. Głównie mężczyźni. Wśród nich były także trzy kobiety.

– Panie, panowie…! Wszyscy obecni? – zapytał rzeczowo.

– Brak porucznika ... – odparł siedzący z przodu major Mariusz Bogacki.

Prywatnie Wincent mówił do niego Mario. To z majorem był na misji w Afganistanie. To z nim dzielił los na dobre i na złe. Co najmniej od kilkunastu lat.

– Nieobecność usprawiedliwiona? – dopytał.

– Tak, szefie! Jest na misji. – Potwierdził major.

– W takim razie zaczynamy... – zagaił. – Przed Państwem leżą teczki z dossier, które dotyczy pewnej grupy osób. Myślę, że śmiało możemy już mówić o pewnej organizacji mającej charakter międzynarodowy. Problem tkwi jednak w tym, że poprzez swoje działania wkroczyła w granice naszego państwa. Jak wiecie wczoraj w Krakowie miała miejsce nieudana próba zamachu na profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Obecnie obywatela Izraela. Zamachowcom udało się zbiec tylko na kilka kilometrów od miejsca zdarzenia. Zginęli w pożarze stacji paliwowej na przedmieściach miasta. Wszystko za sprawą trzeźwego zachowania jednego z naszych dyplomatów...

– Tych młodszych wiekiem... – dodał po chwili. – Jego nazwisko to Maksymilian Nowosielski... – Przerwał na moment, by dokładniej przyjrzeć się reakcjom podwładnych. Szczególnie uważnie spojrzał w stronę jednej z kobiet. Pochodziła z Krakowa i z tego, co wiedział, była koleżanką wspomnianego dyplomaty z czasów licealnych.

– Tak, wiem, wiem... – kontynuował. – Wiem, że to raczej sprawa dla policji, agencji bezpieczeństwa cywilnego... mniej dla nas. Swoimi konsekwencjami pośrednio uderza jednak również w nas!

Niektórzy zaczęli to po cichu komentować.

– Panie, panowie proszę o uwagę... Z tego m.in. powodu po rozmowach z koordynatorem służb zdecydowano, że podejmiemy wszelkie działania zmierzające do rozpracowania tej organizacji za granicą. Nie możemy pozwolić, by zrobili nam tu drugi Irak czy Afganistan! Ponadto jak wiecie nasze relacje z państwem Izrael i bezpośrednio ze społecznością żydowską są bardzo delikatne... – podsumowywał.

– ...bardzo delikatnej natury, biorąc pod uwagę lata wspólnej historii, tej dobrej i tej złej – dodał, jakby chciał być bardziej precyzyjnym.

– Wszystkie możliwe dane, jakie udało nam się zebrać do tego momentu, znajdziecie w swoich teczkach z dossier. Każdy ma przydzielone zadania zgodnie z rejonem i charakterem swojej pracy na danym obszarze. Całością będę kierował osobiście. Na mojego zastępcę wyznaczam majora Bogackiego... Rozumiem Mario, że mogę na ciebie liczyć? – powiedział, zwracając się w jego kierunku.

– Jak zawsze... nie musisz pytać! – odparł.

– Po zapoznaniu się z materiałami jutro cały dzień jestem do państwa dyspozycji. Czy są jakieś pytania? – spytał.

– Tak panie pułkowniku, chciałabym zapytać, czy możemy liczyć na bezpośrednią relację pana Nowosielskiego u nas w firmie? – Pytanie zadała agentka z Krakowa.

– Tak, jutro na koniec dnia będziemy, tj. niektórzy z was będą mieli przyjemność gościć pana Nowosielskiego w Warszawie.

– Zatem do pracy! I good luck! – powiedział, kończąc odprawę.

– Mario, wstąp do mnie na chwilę, chciałem z tobą porozmawiać... – poprosił kolegę, gdy wszyscy wyszli już z sali narad.

3. Bazooka kontra panzerfaust

Maksymilian Nowosielski był jeszcze młodym dyplomatą. Nie tak dawno obchodził trzydzieste trzecie urodziny. Pomimo młodego wieku został zatrudniony w MSZ po kilku latach burzliwych doświadczeń w krajach Bliskiego Wschodu. Pracował tam jako korespondent wojenny wydawanego w kraju tygodnika. Wcześniej ukończył studia na Wydziale Dyplomatycznym przy Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Potem przez 2 lata przebywał na stypendium Fulbrighta w USA. Oprócz angielskiego i francuskiego znał również dobrze niemiecki. Przede wszystkim jednak ceniono go w pracy za nieprzeciętne zdolności myślenia analitycznego oraz doskonałą pamięć do szczegółów. Dotyczyło to nie tylko tego, w co ktoś był ubrany na danym spotkaniu dokładnie przed półtora rokiem, lecz również tego, co wówczas w danej restauracji zamówiono do zjedzenia, jakie opinie na dany temat wyrażali uczestnicy spotkania itd. W szczegółach mógł zrelacjonować stanowiska zajmowane przez nich w odnośnej sprawie i głoszone poglądy. Ze względu na wyjątkowo absorbujące studia i liczne podróże nie zdążył się jeszcze ożenić. Nie spotkał jeszcze takiej, która zawładnęłaby jego sercem na zawsze. W duchu jednak za taką kobietą tęsknił. Nie tyle, by razem mieszkać, by razem uprawiać seks. Raczej po to, by dzielić z nią radości i smutki, by poczuć, że bez niej nie potrafi żyć.

– Pani Haniu, wychodzę. Dziś już nie wrócę. Mam spotkanie o 15.30 na mieście – powiedział do sekretarki.

Nie była jego osobistą sekretarką. Zajmowała miejsce obok, w gabinecie szefa protokołu dyplomatycznego.

– Jasne. W takim razie życzę owocnego spotkania... – Rozmarzonym wzrokiem długo patrzyła, jak wychodzi korytarzem w kierunku windy.

Maks jechał na spotkanie z powszechnie znanym ekonomistą, który był związany ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie, oraz z właścicielem pewnej firmy budowlanej z Gdańska. Wszyscy trzej mieszkali kiedyś w tej samej kamienicy przy Freta. Dobrze znali się z dzieciństwa. Razem kopali piłkę na podwórku. Wspólnie dorastali i chodzili do tych samych klubów w mieście. Często też stawali za sobą murem i jak było trzeba, potrafili dać komuś w mordę. Tylko w dziewczynach zakochiwali się różnych i całkiem niezależnie. Pierwszy z nich był adiunktem na uczelni z tytułem doktora habilitowanego. W systemie anglosaskim można by powiedzieć assistant professor. Był starszy od dwóch pozostałych o 3 lata. W tym roku kończył 36 lat. Nazywał się Krzysztof Horoniec. Żonaty z dwojgiem dzieci. Drugi z nich nosił nazwisko Eugeniusz Zemartowicz i był absolwentem Politechniki Warszawskiej. Specjalistą od instalacji budowlanych, tj. elektrycznych i wodno-kanalizacyjnych. Maks czasem sobie z niego dworował, mówiąc, że jest specjalistą od damskich wodociągów. Miał bowiem nad wyraz rzucający się w oczy pociąg do kobiet. Doświadczenia zawodowego nabrał przy budowie kolejnych stacji metra w stolicy. Później założył własną firmę i realizował różne projekty w tej branży, stopniowo rozszerzając zakres robót. Był także zapalonym windsurfingowcem. Podczas jednego z wyjazdów nad polskie morze poznał rodowitą gdańszczankę i tam się ożenił. Po ślubie zamieszkali w Sopocie. Mieli 12 letniego syna. Tylko Maksymilian pozostawał kawalerem i nie miał jeszcze dzieci.

Na miejsce spotkania wybrali lokal na Krakowskim Przedmieściu – restaurację „Literatka”. Tuż przy kolumnie króla Zygmunta III z dynastii Wazów. Tego, który pod koniec XVI wieku przeniósł stolicę państwa z Krakowa do Warszawy. Stamtąd mieli doskonały widok w dół za Wisłę na stadion. Tu przed kilkunastu miesiącami odbyły się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Obiekt nosił nazwę Stadionu Narodowego. Jego biało-czerwone barwy były dobrze widoczne nawet z tej odległości. Niektórzy narzekali, że biało-czerwone to one są tylko z nazwy i ewentualnie po podświetleniu. W ciągu dnia raczej wpadały w odcienie szary i czerwony. To znaczy kolory takie, jak ich życie miało na co dzień.

– Witaj Gieniu! – Maks z nieukrywaną radością przywitał się z kolegą.

Postawny mężczyzna na moment wstał z krzesełka. Mocno odwzajemnił uścisk dłoni przybysza. Ważył co najmniej 120 kg. Nie należał do ułomków. Jako pierwszy przyjechał na spotkanie. Nad stołem z filiżanki unosił się aromat czarnej kawy.

– Siadaj, siadaj. Uff, jak ładnie pachnie kawą... Nawet nie wiesz, jak się cieszę... – powiedział Maks.

– Ty myślisz, że ja mniej...?! To już chyba z pół roku, jak się nie widzieliśmy... – odparł tamten.

– Tak, to było zimą. Jakoś tak przed Bożym Narodzeniem. Spotkaliśmy się na przysłowiowym „śledziku”...

– Krzyśka jeszcze nie ma? Nie dzwonił? – Eugeniusz rozglądał się dookoła.

– Nie, jeszcze nie ma... i nie dzwonił...

– ...to znaczy, że przyjdzie – skomentował Gienek ze spokojem.

Obydwaj oczekiwali jego przyjścia, obiecując sobie przede wszystkim powrotu do miłych wspomnień z przeszłości. Jednak nie tylko. Chcieli usłyszeć, co może ich czekać na rynku w najbliższym czasie. Obaj mieli określone zobowiązania wobec banków. Krzysiek najlepiej się na tym znał. Zwłaszcza w obliczu narastającego kryzysu gospodarczego i politycznego w Unii. A nawet szerzej, w świecie.

Wielu obywateli w kraju niepokoiło obecne zagrożenie dla strefy euro. Osobiście liczyli także na porady dla nich samych. I nie chodziło tu li tylko o rynek akcji. O ile Maks nie angażował się na Giełdzie Papierów Wartościowych, o tyle Eugeniusz był tym mocno zainteresowany. Namiętnie inwestował. Krzysztof Horoniec, choć może nie był dla nich guru w tych sprawach – każdy z nich zawsze najbardziej polegał na sobie – to jednak z pewnością uznanym autorytetem i starszym kolegą. Uważali, że na przyjacielu można całkowicie polegać.

– Oooch, idzie... idzie nasz druh z kompanii przy Freta... – Gienek zaśmiał się, powstając z krzesełka i wychodząc Horońcowi naprzeciw.

Wychowani na „Kolumbach” i „Sprawie honoru” odnosili się do siebie jako potomkowie powstańców z 1944 roku. To jest ze stosownym szacunkiem, a zarazem typowym warszawskim dystansem.

Maks zrobił to samo.

– Krzysiu, nic się nie zmieniłeś. Ciągle ten sam! Przystojny, elegancki, bez brzuszka i co ważniejsze z uśmiechem na twarzy... – zagadnął Maks.

– Eeech, nie przesadzaj... Widzę, że wam też nic nie brakuje... – Krzysiek zaczął się śmiać, spoglądając na posturę Gienka. – A co do brzuszka... W ostatnią sobotę nie grałem w tenisa. W klubie kładli nową nawierzchnię... i odwołali wszystkie spotkania. Na szczęście turniej będzie kontynuowany, a zaplanowane mecze zostaną rozegrane w innym terminie... – dodał.

– No, i komu to życie układa się najlepiej... kto z nas ma tak dobrze jak ty? – pokpiwał Gienek.

– A, Maks...? Przecież wolny jak ptak? Bez zobowiązań, bez dzieci i żona nic od niego nie chce...? – Wrzucił kamyczek do jego ogródka Horoniec.

– ...może masz i rację – przyznał Eugeniusz.

– Niejaki Nowosielski ma również swoje zmartwienia... – Maks podjął swoją obronę, uskarżając się na samego siebie.

– Ok, ok...! Proponuję zatem po kawce i do tego po „malutkim”. Za spotkanie! – rzucił Gienek.

Spojrzał przy tym z pytającym, szelmowskim wyrazem twarzy na kolegów.

– Chcesz powiedzieć po małej bazooce? – Ironicznie dopytał Maksymilian.

– Po jakiej bazooce? Co ty bredzisz...? Krzysiek, o czym on mówi? – dziwił się Eugeniusz.

– Gieniu, ostatnio napisałem taki artykuł o konflikcie pomiędzy Europejskim Bankiem Centralnym a 

jedną z agencji ratingowych z USA... – odparł tamten, kiwając żartobliwie palcem na Maksa.

– O co ci chodzi Krzysiu? Ten, kto czyta Twoje felietony, ten widzi świat inaczej... – bronił się Maks.

– Jak inaczej? Lepiej czy gorzej? – ripostował tamten.

Teraz Gienek przysłuchiwał się wymianie zdań pomiędzy kumplami.

– Po prostu inaczej... Masz olbrzymią wiedzę. I tę wiedzę na swój sposób interpretujesz. Jako dyplomata mogę powiedzieć, że twój punkt widzenia w wielu sprawach jest mi bliski.

– A jako zwykły obywatel i człowiek?

– Nie ze wszystkim się zgadzam...

– Wolno ci... wolny kraj, ciągle w to wierzę!

– No to mówcie chłopaki, mówcie, ja tymczasem posłucham – zachęcał Zemartowicz.

– Dla mnie kryzys w strefie euro urasta do kryzysu światowego. W pewnym sensie jest to ukryte mocowanie się Europy z USA – zaczął Horoniec.

– Jak to? To nie jest konflikt pomiędzy lekkoduchami z Południa a ciężko pracującymi z Północy? – wtrącił się Eugeniusz.

– Owszem, z pewnością. Na początku tworzenia strefy euro obowiązywały zasady pilnowania deficytu budżetowego i kontroli finansów państw członkowskich. Dodajmy, że Amerykanie nigdy nie chcieli, by euro stało się światową walutą zastępczą za dolara.

– Tylko że same Niemcy i Francja już na początku nie przestrzegały ściśle zasad kontroli deficytu budżetowego i co roku go przekraczały. – Lekko szydził Maks.

– I w tym cały problem. W ten sposób dały zły przykład Grekom, Włochom, Portugalczykom i Hiszpanom. Teraz zbierają, a raczej my wszyscy zbieramy tego żniwa – tłumaczył Krzysiek.

– A jak to się ma do bazooki, panie Horoniec? – Bawił się słowem Gienek.

– Zaraz wyjaśnię. – Krzysiek poprosił kolegę o cierpliwość.

– Zanim zaczniesz wyjaśniać, wypijmy. Olewajmy kryzys! Ja tam mam zamówienia do połowy przyszłego roku. Dostałem kontrakt od Aachaba Salzmanna. Wykonuję wszystkie instalacje w galerii Blue Canion. To będzie kontrakt życia. Ale co tam ja – bazooki w dłoń! – Głośno wydał komendę. Podczas służby w wojsku był dowódcą plutonu.

– Panie plutonowy... nie tak głośno... Gienek... – Uspokajał go Maks.

– Nic się nie martw! W końcu jesteśmy u literatów, a dziś tu jakoś pustawo. A i oni za kołnierz nie wylewają...

– OK, za zdrowie Europejczyków! – powiedział pojednawczo assistant professor.

–Nie zapomnijmy wypić zdrowia Europejek... Bo gdy one będą zdrowe, wszyscy będziemy zdrowi! – Silił się na żart Eugeniusz, iście w stylu człowieka z branży budowlanej.

– Nie próbuj tylko z takim tekstem wychodzić poza grono kolegów przy Freta. Inaczej jesteś skończony. Z pewnością u genderystek – Dyplomatycznie zwrócił mu uwagę Maks.

Jak za młodych lat znacząco uśmiechnęli się do siebie. Pokiwali głowami. Zdawałoby się taki mały klub męskich szowinistów. W rzeczywistości jednak mieli szacunek do kobiet. Niewypał Gienka należało raczej przypisać tak zwanemu męskiemu ostrzeniu szabel w celach autopromocji wśród kolegów.

– Ok, ok... – Gienek przyznawał mu rację

– Za spotkanie! – podsumował Nowosielski.

– Opowiadaj dalej... – poprosił Gienek, zmieniając temat.

– Jak słyszeliście, jedna z agencji ratingowych, nie widząc ze strony Francji i Niemiec politycznej determinacji w szybkim rozwiązaniu kryzysu w Grecji, obniżyła rating Francji z AAA na AA+. Kilka miesięcy wcześniej zrobiła to wobec USA.

– Brak woli politycznej, bo Francuzi spierali się z Niemcami, kto i z jakich źródeł ma to finansować! – dodał ze swej strony Maksymilian.

– Słyszeliście ostatni dowcip? – Ni stąd, ni z owąd wypalił Gienek.

– Nie, mów!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.