Jesteśmy twoi - Anna Ficner-Ogonowska - ebook + książka

Jesteśmy twoi ebook

Anna Ficner-Ogonowska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca serce opowieść o wszystkich obliczach miłości

Spotkali się w chmurach. Każde z innego świata, na co dzień dzielił ich ocean. I choć nigdy więcej mieli się nie zobaczyć, los ponownie połączył ich w niespodziewany sposób. Wykorzystali drugą szansę. Opowieść o ich miłości to historia jak z bajki. Każdy o takiej marzy.

Ida i Tom chcą jednak czegoś więcej. Chcą stać się rodziną. To naturalne i pozornie banalne pragnienie staje się dla nich najtrudniejszym życiowym wyzwaniem.

Czy wspólny cel i wsparcie najbliższych wystarczą, by pokonać przeszkody? Co musi się wydarzyć, by Ida i Tom zrozumieli, że miłość ma niejedno oblicze?

Anna Ficner-Ogonowska uważnie i z niespotykaną czułością opisuje najskrytsze marzenia zwykłej-niezwykłej kobiety i siłę miłości mężczyzny, który zrobi wszystko, by uszczęśliwić swoją ukochaną. To historia, która rozbudza nadzieję i przywraca wiarę w niemożliwe.

ANNA FICNER-OGONOWSKA – autorka . bestsellerowej Trylogii o szczęściu, powieści Okruch, Jeśli zatęsknię, Czas pokaże. Pisarka, która jak nikt rozumie kobiety. Absolwentka Politechniki Wrocławskiej. Prywatnie córka, żona i matka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 776

Data ważności licencji: 3/23/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wiosna

Od zawsze byłam matką. Z pewnością z tego powodu zupełnie nie przeszkadzało mi kwilenie i popłakiwanie maleństwa, utulanego przez pasażerkę, która siedziała w rzędzie tuż przede mną. Była trochę zdenerwowana, a może tylko zmęczona tym, że dziecko, mimo jej usilnych starań, miało kłopot z zaśnięciem. Cóż… zdarza się. Maluchy płaczą. Ale tego, żeby stary chłop wył, jak – nie przymierzając – dobrze opłacona płaczka, nie mogłam zrozumieć. To nie mieściło mi się w głowie. Co gorsza, wyjący, ciągający nosem i trzęsący się jak w gorączce mężczyzna siedział tuż obok mnie. Jak pech, to pech. Niestety byłam na niego skazana. Czułam się jak w pułapce uwięziona w samolocie lecącym na trasie Nowy Jork – Warszawa. Wyjec od godziny nie zmieniał swojego zachowania. A przez niego ja, zamiast pracować, bezmyślnie gapiłam się w maszynopis, którego tekst powinnam była w skupieniu przeczytać już jakiś czas temu. Zamiast czytać, modliłam się w duchu o to, by w końcu się uspokoił. Moja modlitwa niestety nie została wysłuchana. Byłam pewna, że jeszcze kilka chwil i zwariuję. Obawiałam się, że idąc za przykładem Wyjca, zacznę płakać, a wtedy, po pierwsze, kobiecie siedzącej przede mną z pewnością nie uda się uspokoić marudzącego dziecka, po drugie, stewardesy będą miały twardy orzech do zgryzienia. Już przy jednym Wyjcu od pewnego czasu wykazywały lekkie podenerwowanie. Dało się zauważyć, że traktowały kłopotliwego pasażera wyjątkowo delikatnie. Pytały: czy wszystko w porządku? Czy możemy jakoś pomóc? Może kawki? Albo herbatki? Jeśli o mnie chodzi, najchętniej podałabym mu palto i zaprosiłabym do wyjścia. Niestety, nie mógł tak po prostu wysiąść. Nie był też w stanie się uspokoić i co chwilę trącał mnie targanym spazmami ramieniem. Działało to na mnie jak płachta na byka. Zwłaszcza że mieliśmy przed sobą jeszcze kilka godzin lotu, a ja nie mogłam ani pracować, ani spać. Jedyne, co mogłam, to włożyć w uszy słuchawki i choć trochę odciąć się od irytującej rzeczywistości. Wiedziałam, że to nie jest dobre rozwiązanie, ponieważ po dziesięciu minutach ze słuchawkami w uszach zaczęłaby mnie boleć głowa. Uszy również. Zawsze tak się to kończyło. Słuchawki były nie dla mnie. Zatem siedziałam zirytowana i coraz bardziej zazdrościłam Profesorkowi, który zajmował miejsce po mojej lewej stronie. Nie dość, że siedział przy oknie, to jeszcze prawie od początku lotu spał, zdążył tylko poprosić stewardesę o poduszkę i koc. Nazwałam go w myślach „Profesorkiem”, ponieważ przypominał mi jednego z moich wykładowców z czasów studiów. Czyli: po mojej lewej stronie miałam szczęśliwie pogrążonego w objęciach Morfeusza Profesorka, po prawej niezmiennie zdruzgotanego Wyjca, na kolanach zaś maszynopis powieści ponoć obiecującej debiutantki, o którym powinnam wypowiedzieć się podczas jutrzejszego zebrania redakcyjnego. A tymczasem nie przeczytałam do tej pory nawet kilku stron. Nie wyglądało na to, że sytuacja się zmieni. Podróż, która miała być całkiem przyjemna, okazała się koszmarem. Zamiast czytać, zamknęłam oczy i modliłam się o sen. Robiłam to, choć wiedziałam, że tym razem sen nie nadejdzie, mimo że byłam typem, który potrafi zdrzemnąć się nawet na klawiaturze laptopa.

Odkąd pamiętam, kochałam czytać. Byłam szczęściarą – moja praca polegała przede wszystkim na czytaniu. Dlatego ją kochałam. Byłam dyrektorem wydawniczym w dużym wydawnictwie. Zawodowo czułam się spełniona. Przynajmniej zawodowo. Jako mała dziewczynka często chciałam zbyt wielu rzeczy naraz, a moja mama wówczas powtarzała: „Idusiu, przecież nie można mieć wszystkiego”. Mocno kochałam mamę. Od pięciu lat bardzo mi jej brakowało. A podczas trudnych chwil odtwarzałam w pamięci jej słowa. Mama nauczyła mnie skupiać się w życiu na tym, co mam, a nie głowić się nad tym, co mnie omija. Miałam dobre życie. Spotykały mnie piękne chwile. Te złe też się zdarzały. Najczęściej zupełnie nieoczekiwanie. Było dobrze i nagle… trach! Dokładnie tak jak ze śmiercią mamy. Rano zrobiła gar gołąbków, a wieczorem już jej z nami nie było. Do dziś nie mogłam tego pojąć ani zrozumieć. Nie pogodziłam się z jej odejściem. Podobnie jak tato. Rozumiałam go doskonale, bo byłam jego emocjonalną kopią. Przeżywałam wszystko w spokoju, jednak długo. I może właśnie dzięki temu spokojowi, usiłując nie zwariować, jeszcze nie zabiłam siedzącego obok mnie histeryka. Gdyby zamiast mnie w samolocie znalazła się moja siostra bliźniaczka Milka, Wyjec byłby już dawno unieszkodliwiony. Milka zwyczajnie dałaby mu w łeb i zagroziła, że jeśli się natychmiast nie zamknie, to mu ten łeb urwie. To ja byłam starszą siostrą i przez całe życie starałam się, by Milka nikomu nie zrobiła krzywdy, czyli by nie popełniła zbrodni w afekcie. Była nerwowa i impulsywna, najpierw robiła, później myślała. Miałam więc zadanie arcytrudne, momentami wręcz niewykonalne.

Już nawet maleństwo się uspokoiło. Poczułam ulgę, dzięki której łatwiej było mi znosić uciążliwego towarzysza podróży. Zawsze potrafiłam wczuć się w sytuację matki, choć sama nie miałam jeszcze dzieci. Co tu gadać, nie miałam nawet męża. „Ot, przykrość” – tak kiedyś tato skomentował mój stan cywilny. Odpowiedziałam mu wtedy: „Życie”. Była we mnie zgoda na ten stan, a także cierpliwość w oczekiwaniu na jego zmianę. Przecież nie można mieć wszystkiego…

Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą dwie stewardesy. Obie wpatrywały się w Wyjca. Były bardzo zaniepokojone. „Nareszcie” – pomyślałam, zapominając o empatii i współczuciu. Stewardesy miały nietęgie miny. Z pewnością podobnie jak ja myślały: „Popłacze, popłacze i przestanie”. Tak się jednak nie stało. Wyjec bezustannie wyrzucał z siebie negatywne emocje i nie przestawał się z nimi szarpać w widoczny i głośny sposób. Miałam nawet wrażenie, że się rozkręcał. Albo to ja byłam nim już bardzo zmęczona. Zamykałam oczy, by przynajmniej nie widzieć tego, co się działo tuż obok mnie. Ale miałam pecha! Przecież w samolocie było mnóstwo miejsc. Czy naprawdę Wyjec musiał siedzieć akurat tuż obok mnie? W ogóle, czy musiał lecieć akurat tym samolotem? Nie mógł wsiąść do innego? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania. Nadal od czasu do czasu trącał mnie ramieniem, co było już naprawdę trudne do zniesienia.

Nagle, po raz któryś z kolei, usłyszałam miły głos stewardesy.

– Czy mogłabym panu jakoś pomóc?

Otworzyłam oczy i zobaczyłam zatroskaną kobietę z niepokojem wpatrującą się w mokrą od łez twarz Wyjca.

– Nie może pani. Nikt nie może mi pomóc – wydusił z siebie mężczyzna.

Z pewną ulgą przyjęłam do wiadomości, że Wyjec okazał się Polakiem. Zwłaszcza że pamiętałam pierwszą bezskuteczną próbę, podczas której przystojny steward usiłował nawiązać z nim kontakt, ale robił to w języku angielskim. Mogłam się domyślać, że w międzyczasie sprawdzono dane mojego towarzysza podróży, więc, daj Boże, zaczęto wdrażać odpowiednie procedury. Marzyłam, żeby personel pokładowy coś zrobił. Cokolwiek. Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, podpowiedziałabym, że najsensowniejsze w tej sytuacji wydaje mi się przemycenie w napoju jakiejś tabletki uspokajającej albo nasennej. Prawdopodobnie stewardesy i tak nie mogły tego zrobić. Niestety. Póki co wciąż stały nad nami i wpatrywały się w dygoczącego Wyjca. Najchętniej przesiadłabym się gdziekolwiek. Jednak nie miałam na to szans, Dreamliner był wypełniony do ostatniego miejsca. Dostrzegałam, że nawet pasażerowie ze środkowego rzędu zaniepokoili się sytuacją. Zauważałam coraz więcej nerwowych spojrzeń. Wkurzało mnie to, że niektórzy z pewnością myślą, iż podróżuję z Wyjcem. Musiałam znów zamknąć oczy, by uwolnić się od wścibskiego otoczenia. Zaczęłam odliczać w duchu z nadzieją na uspokojenie, bo na sen nie mogłam liczyć. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery…

Gdy byłam około setki, usłyszałam miły głos. Otworzyłam oczy. Znów górowała nad nami urodziwa stewardesa. Jeszcze inna niż poprzednie.

– Panie Tomaszu…

Nie zdziwił mnie fakt, że znała imię Wyjca.

– Panie Tomaszu – powtórzyła nieco głośniej – mam dla pana pewną propozycję. Mamy w business class kilka wolnych miejsc. Myślę, że tam będzie panu wygodniej. Czy byłby pan tak uprzejmy i się przesiadł? Może uda się panu zasnąć i chociaż trochę odpocząć od zmartwień. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Pasażerowie zaczynają się niepokoić.

„Szkolona bestia” – pomyślałam z podziwem o stewardesie.

– Nic mnie to nie obchodzi – stwierdził Wyjec trzęsącym się głosem i pociągnął nosem tak głośno, że nie zdziwiłabym się, gdyby ten paskudny dźwięk usłyszał kapitan w kokpicie.

– Panie Tomaszu – głos „szkolonej bestii” stawał się coraz bardziej stanowczy. – Nalegam. Proszę wstać i pójść za mną.

Byłam przekonana, że Wyjec mnie nie uszczęśliwi i nie wstanie z miejsca. Jak wielkie było me zdziwienie, gdy mokry od łez nieszczęśnik podniósł się i cały czas rozpaczając, ruszył za stewardesą. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Odprowadzałam mężczyznę wzrokiem i czułam, jak z każdym jego krokiem opuszczają mnie napięcie i zdenerwowanie. W końcu zrobiło się cicho. Odetchnęłam z ulgą. Profesorek chyba tylko udawał, że śpi, bo jego ulgę również dało się wyczuć. Już zastanawiałam się, jak na obecność Wyjca zareagują pasażerowie przyzwyczajeni do podróżowania w komforcie. To dopiero pech zapłacić furę kasy i podczas podróży mieć w sąsiedztwie kogoś takiego.

Póki co, dzięki Bogu, moje warunki podróży zmieniły się nie do poznania. Spojrzałam na maszynopis i powróciło poczucie obowiązku. Uświadomiłam sobie, że muszę przeczytać co najmniej pięćdziesiąt stron, by wyrobić sobie w miarę obiektywny pogląd na temat tekstu. Zaczęłam czytać. Po pierwszej stronie wiedziałam już, że nic z tego. Oczy same mi się zamykały. Delektowałam się ciszą i bezruchem. Nie chciałam czytać ani myśleć. Teraz naprawdę nie interesowało mnie, co wydarzy się jutro. Po prostu chciałam odpocząć. Zupełnie jakbym nie spędziła w Nowym Jorku wspaniałego tygodnia z moją ulubioną autorką, która pisała właśnie powieść o Polsce i Polakach. Dużo rozmawiałyśmy o tekście, a także sporo odpoczywałyśmy. Miałam za sobą naprawdę bardzo dobry czas. Długie spacery w Central Parku. Wciąż w głowie mi się nie mieściło, że zajmował powierzchnię większą niż Watykan. To się nazywa park w środku miasta! Rzecz jasna, na Truskawkowych Polach posłuchałyśmy Strawberry Fields Forever Beatlesów, a w okna Dakoty – kamienicy, w której mieszkał John Lennon z Yoko Ono, patrzyłyśmy dość długo w ciszy i z sentymentalną nostalgią. Zaliczyłyśmy nocny rejs po porcie, wizytę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej i kilka spacerów po Piątej Alei. Starałyśmy się nawet podążać śladami Holly ze Śniadania u Tiffany’ego. Gdy patrzyłam z Mostu Brooklińskiego w toń East River, pomyślałam, że Nowy Jork powinien kiedyś dostać Oscara. Przecież to miasto nie było tylko tłem dla wielu filmów, zwykle odgrywało w nich jedną z głównych ról. To był naprawdę cudowny tydzień. Dawno takiego nie przeżyłam, choć „seks w wielkim mieście” mi się nie przydarzył. Cóż… Powinnam czuć się wypoczęta i zrelaksowana. Niestety, nie byłam i sama nie wiedziałam dlaczego. Nie było we mnie spokoju. Zupełnie tak, jakbym jakimś szóstym zmysłem przeczuwała, że coś się stanie. To było paskudne uczucie. Iście samolotowe.

Przynajmniej Profesorkowi udało się w końcu naprawdę zasnąć, bo słyszałam jego regularne posapywania. Miałam tylko nadzieję, że nie zamienią się w chrapanie. Gdyby tak się jednak stało, już wiedziałam, co robić. Zaczęłabym płakać i trząść się jak w gorączce, by podążyć śladami Wyjca do lepszego świata. Nie! To nie był dobry pomysł. Przecież tam był Wyjec. Marzyłam o śnie. Zaczęłam odliczanie.

Jeden. Dwa. Trzy. Cztery… Tym razem doszłam do tuzina i przestałam liczyć, ponieważ maleństwo na fotelu przede mną znów zaczęło płakać. Nie byłam wcale tym zniecierpliwiona, nawet się uśmiechałam.

Przecież od zawsze byłam matką. Od małego. Odkąd pamiętam, miałam dzieci i regularnie o nich opowiadałam mojej mamie. Z tym że paradoksalnie, nie była ona babką moich wszystkich lalek i miśków, tylko ich ciotką. Gdy po pobycie w przedszkolu, a później w szkole wracałam do domu, od razu zaczynał się teatr jednego widza i jednego aktora. Jednego, ponieważ moja siostra nigdy nie brała w nim udziału. Milka była typem telewizyjnym, natomiast ja na wskroś rodzinnym. Zatem gdy Milka po powrocie do domu zasiadała przed telewizorem, by śledzić głównie miłosne perypetie myślących na głos bohaterów tasiemcowych seriali, ja wskakiwałam w maminą żółtą sukienkę w duże białe grochy, o dużo na mnie za dużą. Przewiązywałam ją w pasie żółtą skakanką, ponieważ oryginalny pasek się gdzieś zapodział. Na ramię zakładałam żółtą sfatygowaną torebkę ze skaju, który do skóry nawet nie aspirował. A na nogi, i to było dla mnie największe wyróżnienie, wkładałam buty, też po mamie. Wspominam je do dziś. Były piękne. Nie na obcasie, tylko na koturnie. Mama mówiła, że są to buty na platformach, wykonanych z ciemnego drewna swą ciężkością mocno kontrastujących z bardzo cienkimi czerwonymi paskami. Ze względu na wysokość platform nie umiałam w tych butach chodzić, dlatego w kuchni zjawiałam się boso, odziana w żółć. Siadałam przy stole i dopiero wtedy wkładałam te przyduże i przyciężkie dla mnie sandałki. Jak na prawdziwą damę przystało, zakładałam nogę na nogę i zaczynałam rozmowę z mamą: „Cześć, ciotka”. Krzątająca się przy obiedzie mama bez najmniejszych problemów i oporów wchodziła w rolę ciotki, ponieważ nigdy nie musiała dużo mówić. Wystarczyło, że odpowiedziała na moje przywitanie tym samym zwrotem: „Cześć, ciotka”, do którego dodawała jedynie miło brzmiące pytanie: „Co słychać?”. Reszta zabawy należała już do mnie. Przecież o moich dzieciach potrafiłam opowiadać godzinami i nic dziwnego, bo dzieci miałam dużo, a moja wyobraźnia była nieograniczona. Tak więc niektóre z nich uczyły się doskonale, podczas gdy inne były nicponiami do kwadratu. Jedne były zdrowe, a inne miały akurat rozwolnienie, tudzież poobdzierane do krwi kolana. Siedziałam przy kuchennym stole i obserwując mamę, utyskiwałam na kobiecy i matczyny los. Wymieniałam wszystkie moje niezliczone obowiązki, a mama tylko powtarzała „Masz rację”, „Doskonale cię rozumiem”, „Co ty powiesz?”, „A to dopiero historia”. Po czym rodzinnie jedliśmy obiad, po którym domagałam się kawy Inki, i to koniecznie w przezroczystej szklance, żeby było widać, że piję kawę. W końcu byłam już dorosłą kobietą, w dodatku z gromadką dzieci. Po zwyczajowej kawie pędziłam do dzieci i do zmroku potrafiłam bawić się w dom. Milka nigdy nie chciała się ze mną bawić. Co gorsza, moje dzieci nazywała mamonami. Aż dziw, że jesteśmy siostrami. Bliźniaczkami dwujajowymi. Może dlatego tak bardzo się różnimy. I fizycznie, i osobowościowo. Milka jest wysoka i szczupła. Ja niewysoka i raczej nieszczupła. Ona ma bardzo krótki lont, ja natomiast dość długi. Widocznie wgapianie się w seriale o miłości pomogło mojej siostrze w życiu, bo prześcignęła mnie i z mężem, i z dzieckiem. Mnie zaś niekończące się opiekowanie mamonami nie pomogło, bo wciąż byłam sama. Na szczęście nie samotna. Nie poszukująca. Nie zdesperowana. Latka leciały i nic dziwnego, pantha rhei. Szczęśliwie do czterech dych wciąż było mi daleko, więc chyba nie miałam powodów do stresu. Chyba…

Maleństwo ucichło. Wlecieliśmy w noc. Światła na pokładzie samolotu przygasły. Bez Wyjca obok wszystko wydawało się prostsze i przyjemniejsze. Skierowałam w stronę maszynopisu małą lampkę i wreszcie zaczęłam czytać. Kobieta miała sprawne pióro. Opowieść mnie wciągnęła…

Obudził mnie ból głowy. Koszmarny, paskudnie dokuczliwy. Łagodził go nieco piękny zapach, przez który tuż po obudzeniu nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie jestem. Otworzyłam oczy. W samolocie wciąż panował przyjemny półmrok rozświetlany ekranem laptopa mojego nowego sąsiada. Jedno spojrzenie na prawy dolny róg ekranu i już wiedziałam, skąd brał się mój ból głowy. Spałam niecałą godzinę, zatem o regeneracji sił nie mogło być mowy. Przeniosłam wzrok na palce współpasażera. Śmigały po klawiaturze z imponującą szybkością. Byłam prawie pewna, że zbudził mnie dobrze znany mi charakterystyczny dźwięk klawiszy laptopa. Do zapachu nowego sąsiada zaczęłam się przyzwyczajać, wpatrywałam się w jego dłonie. Były trochę opalone. Jakby lekko muśnięte słońcem. Ich skóra doskonale kontrastowała z na oko sztywnym mankietem koszuli, spiętym elegancką spinką wykonaną, jeśli się nie myliłam, z jakiegoś kamienia. Już chciałam przenieść wzrok wyżej i się przywitać, ale ubiegł mnie głos stewardesy, znanej mi już „szkolonej bestii”.

– Czy na pewno wszystko jest w porządku? Jeśli będzie miał pan na cokolwiek ochotę, proszę przywołać mnie wzrokiem. Bardzo nam przykro z powodu zaistniałej sytuacji.

Dłonie śmigające po klawiaturze zastygły na moment i usłyszałam głos, a raczej coś na kształt półszeptu. Pewnie dlatego wydał mi się zmysłowy.

– Wszystko w porządku. Proszę się nie przejmować. Wystąpię do linii lotniczych o zwrot kosztów. Jeśli będę czegoś potrzebował, poproszę.

Mój nowy sąsiad, w przeciwieństwie do stewardesy mówiącej raczej brytyjskim angielskim, miał amerykański akcent, który uwielbiałam, i przyjemnie brzmiący głos. Jego łagodność i ton zupełnie nie pasowały do rzeczowości jego słów, po których stewardesa ulotniła się, nie wiadomo kiedy, a opalone dłonie znów rozpoczęły przyspieszony taniec na przyciskach klawiatury.

Poczułam na sobie spojrzenie. Bałam się je odwzajemnić i to mnie wkurzyło. Czy to możliwe, żebym spięła się, mając świadomość, że miejsce Wyjca zajął mężczyzna z lepszego świata? Jak łatwo się było domyślić, Wyjec niechybnie wykurzył mojego nowego sąsiada z business class. Tak, było to możliwe! W ekonomicznej klasie od razu zapachniało luksusem. Spojrzałam do góry, by zobaczyć jego twarz.

– Cześć – usłyszałam swobodne przywitanie.

– Cześć – odpowiedziałam moją byle jaką angielszczyzną.

– Musiałem zmienić miejsce, bo…

– Wiem, wiem, rozumiem – weszłam nieznajomemu w słowo, z niechęcią wspominając Wyjca.

– Nie wytrzymałem tego – wciąż się usprawiedliwiał.

Było to całkiem urocze. Patrzyliśmy sobie w oczy. Jego były poza zasięgiem poświaty rzucanej przez ekran komputera. Jednak miałam pewność, że są ciemne, prawdopodobnie brązowe.

– Zwłaszcza że muszę pracować.

– Rozumiem, też powinnam.

Sięgnęłam po maszynopis leżący na stoliku przede mną. Oderwałam wzrok od twarzy nieznajomego i od razu zaczęłam intensywnie zastanawiać się, kogo mi przypominał. Musiał być podobny do któregoś z moich znajomych. Z kimś mi się kojarzył, i to bardzo. Jednak zupełnie nie potrafiłam przypomnieć sobie z kim. Nie mogłam przecież wgapiać się w niego jak sroka w gnat. Tak naprawdę nawet chciałam, jednak było mi niezręcznie. Jak na razie musiał mi wystarczyć jego obłędny zapach i widok długich i zręcznych palców. Ich ruch zdradzał, że nieznajomy już na mnie nie patrzył. Nawet jeśli umiał pisać bezwzrokowo, a pewnie tak było, to na ekran laptopa musiał zerkać.

Poczułam, że nadszedł czas, abym wróciła do rozpoczętej wcześniej lektury. Uczyniłam to, modląc się w duchu, by debiutancka proza szybko zawładnęła mą wyobraźnią. Chciałam, żeby opisany świat pozwolił mi oderwać myśli od, co tu dużo rozprawiać, seksownego towarzysza mojej podróży, który, niestety, nie trącał mnie swym ramieniem. A szkoda. Z drugiej strony byłam już przyzwyczajona, że nigdy nie miałam tego, czego chciałam. Przynajmniej w moim życiu uczuciowym. W każdej innej sferze do tej pory marzenia się spełniały. Na ich urzeczywistnienie musiałam oczywiście czekać. Krócej, dłużej, z wielką cierpliwością, z mniejszą, ale w końcu zawsze osiągałam to, czego chciałam. Tylko uczuciowo byłam trochę, mówiąc wprost, upośledzona. A to wszystko przez mój niczym nieokiełznany uczuciowy idealizm. Jako mała dziewczynka dokładnie zwizualizowałam sobie księcia z bajki, a jako dorosła kobieta nie mogłam go nigdzie spotkać. Milka, stąpająca twardo po uczuciowym gruncie, wiele razy powtarzała mi, że nie mam szans na księcia z bajki, bo nie jestem księżniczką. Ani z urodzenia, ani z urody. Milka była księżniczką, przynajmniej jeśli chodzi o urodę. A książę i tak jej się nie przytrafił. Związała się węzłem małżeńskim z marynarzem, najważniejszym na statku. Niestety, Oskar był nieobecny czasem trzy, a nawet cztery miesiące w roku.

To dlatego, obserwując zmagania mej siostry z samotnością, przyglądając się również życiu mojego taty po śmierci mamy, coraz częściej czułam lęk, że zostanę sama. Bardzo chciałam mieć rodzinę. To o niej wciąż marzyłam. O mężu, naprawdę niekoniecznie królewiczu. O dzieciach. Nawet dużej gromadce dzieci. A w perspektywie o wnukach. Marzyłam o tym od zawsze, od czasów występów w żółtej sukience w duże białe grochy. I nic się nie zmieniało. Ani w marzeniach, ani w rzeczywistości. Wciąż byłam sama. Jeśli ktoś mnie wybierał, ja go nie wybierałam. Jak łatwo się domyślić, działo się też odwrotnie – i było to bardzo bolesne. Kiedy ja wybierałam kogoś na zawsze, to interesowało go nie moje „zawsze”, tylko moje „tu i teraz”.

I zamiast oddawać się lekturze, wpatrywałam się jedynie w maszynopis, którego męcząca wzrok interlinia utrudniała czytanie. A boski nieznajomy zapamiętale pracował. Wciąż coś pisał, gdy na moment przestawał, to tylko po to, by otworzyć inny dokument i wczytywać się w tekst pocięty numerami paragrafów.

Nie mogłam się skupić na czytaniu, ponieważ zebrało mi się na myślenie, a wzrok bez ustanku uciekał w stronę dłoni nieznajomego. Co gorsza, moja wyobraźnia już robiła, co chciała. Brak obrączki na palcu serdecznym pozwalał mi przypuszczać, że może to nie przypadek, że taki atrakcyjny męski amerykański kąsek znalazł się w moim zasięgu. Może nawet Wyjec pojawił się najpierw przy moim, a potem przy jego boku nieprzypadkowo? Może, jak to często w życiu bywa, dramat jednych pozwalał spotkać się innym? Poznać, pokochać, poślubić. Czy życie miało szansę, by dogonić me marzenia?

Już słyszałam przyganę w głosie Milki: „Cała ty! Obcy chłop, a ty go bez pardonu ciągniesz do ołtarza?”. Dyskutowałam z nią zapamiętale: „A co? Kuzyna mam ciągnąć? Przecież do ołtarza tylko obcy się nadaje. Nie inny”.

Nie zdążyłam się uśmiechnąć, a przy moim niedoszłym mężu znów pojawiła się ładniejsza i zgrabniejsza ode mnie stewardesa, aby zapytać o jego ewentualne potrzeby. Postanowiłam wrócić do rzeczywistości i zająć się tekstem, by jutro na zebraniu redakcyjnym wykazać się profesjonalizmem. I choć ja, trzydziestolatka, czułam się, jakbym była emocjonalną nastolatką, już wiedziałam, że nazajutrz z dzisiejszej ekscytacji nieznajomym pozostanie tylko mgliste wspomnienie.

Obudziło mnie nieprzyjemne mrowienie prawej dłoni. Poruszyłam nią jeszcze przed otwarciem oczu. Po czym otworzyłam je natychmiast w obawie przed…

Nie myliłam się. Moje zaskoczenie było uzasadnione, ponieważ podczas snu nieświadomie wśliznęłam dłoń pod ramię siedzącego obok mężczyzny. Pewnie dlatego byłam cudownie wyspana, bo jak znam życie, przespałam większą część podróży oparta o ramię mego sąsiada.

Maszynopis, który ostatnio spoczywał na moich kolanach, teraz znów leżał na stoliku, a mój cienkopis, którym zwykłam zapisywać na bieżąco swe uwagi na marginesie wydruku, ktoś położył na białych, gęsto zadrukowanych kartkach.

„Full service – pomyślałam – w dodatku w wykonaniu pasażera business class. Pięknie Ida! Pięknie!”

Bałam się poruszyć. Laptop mojego sąsiada, którego ramię wciąż traktowałam jak wygodną poduszkę, leżał zamknięty na stoliku. W tym mogłam upatrywać szansy, bo jeśli Biznesklasowiec też spał, wcale nie musiał czuć, że jego ramię jest ugniatane przez Ekonomiczną. Postanowiłam wyplątać się jakoś spod, nie powiem, przyjemnego w dotyku ramienia. Zrobiłam to powoli i bez szarpania. Wyprostowałam się. Oparłam głowę o fotel, którego przestrzeni nie powinnam była przekraczać, i zdobyłam się na odwagę, by zerknąć w stronę przystojniaka. Na szczęście spał. Nawet gdy miał zamknięte oczy, bardzo mi się z kimś kojarzył. Choć wypoczęłam cudownie i zresetowałam mózg, wciąż nie mogłam domyślić się, kogo mi przypominał. Nawet gdy się uśmiechał.

„Co?” – krzyknęłam w duchu, nie umiejąc oderwać wzroku od uśmiechniętej twarzy.

Nie spał, skubaniec. Spryciarz jeden. W dodatku bawił się dobrze. Moim kosztem. I miał do tego pełne prawo.

– Przepraszam – wyszeptałam w jego języku, za to z moim akcentem.

– Nic się nie stało – szepnął, nie unosząc powiek i nie tracąc tego półusmiechu, który dodawał mu trochę lat, bo rzeźbił delikatne zmarszczki w kącikach zamkniętych oczu.

– Widzę, że ktoś się tu dobrze bawi – odważyłam się na kolejny szept.

A wszystko przez ten nieznikający uśmiech. Przecież gdyby zniknął po moim cichym „przepraszam”, nie musiałabym kontynuować konwersacji.

– Nie – zaprzeczył cicho. – Ktoś jest po prostu bardzo zmęczony. Nie spałem od dwudziestu czterech godzin.

Ależ on miał głos. A właściwie półgłos. Brzmiał tak, że miałam ochotę pójść do łóżka z jego właścicielem.

– Jeszcze raz przepraszam – ukorzyłam się ponownie.

– Drobiazg.

Spotkaliśmy się wzrokiem. Mężczyzna uśmiechnął się tak, że byłam o krok od zakochania się.

– Dzień dobry – przywitał mnie, jakby nigdy nic, tuż po tym jak na moment oderwał ode mnie wzrok, aby zerknąć na zegarek.

– Dzień dobry – „szkolona bestia” ubiegła me przywitanie.

Spojrzałam na nią i ucieszyłam się, że w końcu wyglądała na zmęczoną lotem. Podczas gdy ja może nie prezentowałam się rewelacyjnie, ale za to byłam wyspana.

– Widzę, że państwo już się obudzili.

Stewardesa cudownie u mnie zapunktowała, ustawiając mnie w parze z przystojniakiem. Zerkała to na mnie, to na mojego towarzysza podróży.

– Czy mają państwo ochotę czegoś się napić? Za pół godziny lądujemy.

Teraz to ja zerknęłam na wyświetlacz telefonu, który wyciągnęłam spod maszynopisu. Od razu pojęłam zasadność „dzień dobry” przystojniaka. Było kilka minut po piątej rano.

„Pięknie!” – uświadomiłam sobie, że niczego nie przeczytałam.

– Czego się pani napije? – ciemnobrązowe oczy otuliły mnie przyjemnym spojrzeniem.

Żeby się nie zakochać, musiałam uciec od tych oczu, czym prędzej spojrzałam na zmęczoną lotem stewardesę.

– Poproszę americano – odezwałam się po polsku.

– Oczywiście – odpowiedziała również po polsku, po czym przeszła na angielski, a raczej brytyjski.

– A dla pana?

– Poproszę zieloną herbatę.

Chciałam nasłuchać się tego głosu na zapas.

– Dziękuję – szepnęłam w jego kierunku.

– Za co? – nieznajomy zdziwił się.

– Za kawę.

– Za kawę? – nie pojmował.

– W klasie ekonomicznej na pół godziny przed lądowaniem personel pokładowy jeszcze nigdy mnie nie zapytał, czy mam ochotę się czegoś napić – wyjaśniłam szybko.

– Ach tak. – Uśmiechnął się brązowooki. – A często pani lata? – zapytał swobodnie.

– Raczej rzadko. A pan?

– Niestety, za często.

– Służbowo? – dociekałam.

Choć wciąż zachodziłam w głowę, kogo przypominał mi ten mężczyzna, to im dłużej z nim rozmawiałam, tym bardziej byłam przekonana, że przypominał mi kogoś, kogo lubiłam. W dodatku z każdym kolejnym jego słowem coraz bardziej pasował mi do określenia „swój chłop”.

– Tak, a pani?

– Teraz byłam trochę służbowo, a trochę na urlopie.

– Na urlopie? W Nowym Jorku? – zdziwił się.

– Tak. To był wyjazd łączący przyjemne z pożytecznym. A pan pierwszy raz do Polski? – zmieniłam temat, będąc na pewno na bakier z gramatyką języka angielskiego.

– Nie – uśmiechnął się.

Chciał jeszcze coś dodać, lecz stewardesa przyniosła napoje. Dostałam wymarzoną kawę, a „swój chłop” zieloną herbatę. Kobieta zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. I dobrze! Znów zostaliśmy sami, bo Profesorek po mojej lewej stronie wciąż spał. Na szczęście po cichu, bez sapania i chrapania. Dzieciątko na fotelu przede mną też było cicho.

Piliśmy w milczeniu. Kawa była pyszna. Nagle podświetliły się lampki sygnalizujące moment obowiązkowego zapięcia pasów. Niestety, nie musieliśmy ich szukać, bo oboje spędziliśmy ten lot zapięci. A szkoda. Gdyby było inaczej, może teraz poszukując zagubionych gdzieś pasów, nasze dłonie mogłyby się spotkać choć na krótko. Z głośników popłynął ciepły i nienatarczywy głos kapitana informujący rozespanych podróżnych o podejściu do lądowania.

Usłyszałam, że pogoda, jak zwykle o tej porze roku, nie była łaskawa. To z pewnością nie była „pogoda dla bogaczy”. Warszawa witała nas ulewnym deszczem i jedynie jedenastoma stopniami w skali Celsjusza.

– Zimno – skrzywił się przystojniak.

– W dodatku mokro – stwierdziłam z grymasem, który na pewno nie dodał mi urody, niestety, nie przemyślałam tego wcześniej, cóż…

– Czyli jeszcze zimniej.

– W marcu jak w garncu – podsumowałam po polsku.

Przystojniak tylko się uśmiechnął. I dobrze. Nie potrafiłabym wytłumaczyć mu bez językowych kłopotów, o co chodziło z tym „marcowym garncem”.

Samolot, zgodnie z zapowiedzią kapitana, zaczął podchodzić do lądowania. Moje uszy zareagowały natychmiast, jak zwykle, nieprzyjemnym bólem. Na szczęście została mi jeszcze odrobina kawy, której przełykanie bardzo mi pomagało. Stewardesy przemierzały korytarze, sprawdzając, czy pasażerowie zastosowali się do prośby dotyczącej zapięcia pasów i złożenia stolików. Na kolanach przystojniaka znalazł się laptop, zaś na moich papierowy wyrzut sumienia. Jakimś cudem nie zwracały uwagi na kubki w naszych dłoniach.

– Proszę odsłonić okienko – usłyszałam zmęczony głos.

Natychmiast, uważając, by nie potrącić Profesorka, posłuchałam prośby. Jednym zdecydowanym ruchem podniosłam do góry osłonę samolotowego okna. Zamiast ucieszyć się, że właśnie zbliżam się do ojczystej ziemi, poczułam smutek. Spojrzałam na sąsiada po mojej prawej stronie. Siedział sztywno. Z zamkniętymi oczami. Nawet nie wiedziałam, kiedy oddał kubek po herbacie stewardesie. Dłonie trzymał na laptopie. Zaciskał pięści. Mocno. Tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Chyba bał się lądowania. Zupełnie jak ja. Bardziej bałam się lądowań niż startów. Gdybym miała odwagę, to przykryłabym jego lewą dłoń swoją ręką. Jednak tkwiłam w bezruchu. Nie miałam odwagi. Tak to już ze mną było. Odważna byłam w snach, w których pojawiali się mężczyźni mojego życia. Na jawie byłam cykorem, a mężczyźni mojego życia się nie pojawiali. Po prostu. Utkwiłam wzrok w maszynopisie, oddałam kubek po kawie stewardesie. W małym okienku widziałam ciemną szarość zalaną strugami deszczu. Narastał we mnie niepokój przed zetknięciem kół samolotu z ziemią. Kiedy żyła mama, zawsze powtarzała nam, Milce i mnie, żebyśmy w chwilach strachu zamykały oczy i w duchu odmawiały „Pod Twoją obronę…”. Zawsze słuchałam mamy, dlatego zamknęłam oczy i zaczęłam wsłuchiwać się we własny wewnętrzny szept. Kilka słów modlitwy wystarczyło, bym przestała się bać i przejmować na siebie stres mojego sąsiada. Gdy to się stało, koła samolotu uderzyły w niebezpiecznie śliską, bo mokrą od ulewnego deszczu, nawierzchnię pasa startowego. Poczułam mocne szarpnięcie i nieprzyjemną słodycz w ustach. Chyba za wcześnie zalałam żołądek mocno parzoną kawą. „Święta Boża Rodzicielko…” – natychmiast wróciłam do modlitwy, mając nadzieję, że nagłe mdłości przejdą mi tak szybko, jak się pojawiły. Przyjęłam postawę sąsiada. Żałowałam, że niedługo stracę z oczu amerykańskiego przystojniaka. Nie chciałam tego.

I stało się to, co musiało się stać. Zniknął gdzieś w tłumie. W sumie nic dziwnego. To było przecież do przewidzenia. Zwłaszcza że wokół kręcącej się taśmy z bagażami zebrało się wielu podróżnych, na szczęście stopniowo ich ubywało. Niestety, ja wciąż tkwiłam w tym samym miejscu i prawie sokolim wzrokiem wypatrywałam swojej wielkiej walizy, której nie mogłam przegapić ani pomylić z żadną inną, gdyż na lotnisku JFK słono dopłaciłam za nadbagaż, co skutkowało tym, że waliza została bezlitośnie oklejona bijącą swym kolorem po oczach taśmą z napisem „HEAVY”. Przy ruchomej taśmie zostało już tylko kilkanaście osób. Czekałam z nadzieją, że nie będę musiała zajmować się formalnościami związanymi z zagubionym bagażem. Stałam więc i gapiłam się na prawie pustą taśmę. Gapiłam i już wspominałam pożegnanie z nieznajomym, którego gdyby to tylko było możliwe, stewardesa wyniosłaby z samolotu na swoich ramionach. Byłam na nią wściekła, bo to przez jej pożegnalne umizgi nie udało mi się zamienić z towarzyszem podróży ani jednego sensownego słowa, nie licząc zwrotów grzecznościowych. Nie zapytałam go o numer telefonu ani o adres, ani o imię, ani o moje szanse u niego. Niefart. Cóż… bywa. Przecież powinnam się przyzwyczaić. Poganiany przez lizuskę w mundurze, tylko się do mnie uśmiechnął, skłonił lekko głowę, podziękował za miłą podróż, szczęśliwie bez sarkazmu w głosie, na koniec życząc dobrego dnia. Mojego pożegnania, dzięki wrednej służbistce, nie usłyszał. Sama nie wiedziałam, kiedy straciłam go z oczu, bo Profesorek w końcu się obudził i wyspany, zrelaksowany niczym młody Bóg, swym świeżym spojrzeniem zaczął wywierać na mnie emocjonalną presję, abym czym prędzej jakimś cudem wpasowała się w gęsty tłum pasażerów zmierzających w kierunku otwartych już drzwi samolotu.

– Jest! – szepnęłam z ulgą na widok ogromniastej walizy.

Poruszała się w moim kierunku po pustej taśmie bagażowej, przy której zostałam całkiem sama. Zaczynała mnie boleć głowa. Bałam się zerknąć na zegarek w telefonie, bo wiedziałam, że godzina powrotu do rzeczywistości zbliżała się coraz szybciej. Moja wielka torebka ciążyła mi okrutnie, ale mimo wszystko mniej niż głowa i mniej niż HEAVY bagaż, który nadludzkim wysiłkiem udało mi się wyszarpać. Ruszyłam śladem ostatnich pasażerów. Zaczynało się we mnie odzywać zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Pojawiało się zawsze, kiedy, jak normalny człowiek, nie spędziłam nocy w łóżku.

Gdy wyszłam z hali przylotów, poczułam się jeszcze gorzej. Nie pomogło mi nawet chłodne i bardzo rześkie powietrze. Raczej mi zaszkodziło, bo zaczęłam trząść się z zimna. Deszcz lał nieustająco, a porywisty wiatr miotał wielkimi kroplami we wszystkich kierunkach. Miałam wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Nawet taksówkarze. To znaczy nieobecni taksówkarze. Przy słupku z napisem TAXI stało kilkunastu podróżnych, którzy podobnie jak ja zaciskali zęby, żeby nie szczękały im z zimna. Stanęłam w ogonku zmęczonych i zmarzniętych ludzi. Na depresyjnym końcu. Z kieszeni, jak się okazywało, za cienkiego płaszcza wyjęłam telefon i wyłączyłam tryb samolotowy. To działanie po chwili zapoczątkowało melodię spływających wiadomości i maili. Wyciszyłam dźwięk, żeby nie zwariować. Robiąc to, zobaczyłam na ekranie widok przychodzącego połączenia. Dzwoniła Milka. Odebrałam natychmiast.

– Dzień dobry – usiłowałam być miła – wiesz, która jest godzina? Nie możesz spać?

– A ty nie możesz zadzwonić, że już wylądowałaś?! – Milka, w przeciwieństwie do mnie, o nic się nie starała.

– Dopiero wyłączyłam tryb samolotowy, nie denerwuj się. Kwitnę teraz na deszczu w oczekiwaniu na taksówkę. Wszystko dobrze? Jesteś chyba zmęczona?

– Jaś ząbkuje i śpi na mnie. To już taka trzecia noc z rzędu. Chodzę na rzęsach. Jestem ledwo żywa.

Rzeczywiście, dopiero w tej chwili usłyszałam, że głos Milki brzmiał trochę inaczej niż zwykle. Trochę spokojniej i ciszej. Od razu uwierzyłam, że nie przesadzała, choć zdolności do przesady miewała ogromne. Milka nie miała łatwo. Zawsze była ze wszystkim sama. Chyba nie tak wyobrażała sobie życie, gdy stała na ślubnym kobiercu obok Oskara, zabójczo przystojnego, w dodatku odzianego w biały mundur marynarza. Polubiłam tego faceta od pierwszego spotkania. Podobała mi się jego nad wyraz spokojna osobowość. Nadawał się do życia z Milką, która nie należała do spokojnych. Tylko co z tego, że Oskar pasował do Milki, skoro zwykle go przy niej nie było.

– Mogę wpaść do ciebie. Zmienię cię trochę. Ale dopiero wieczorem. Muszę być dziś w pracy i jak znam życie, nie uda mi się wyrwać wcześniej niż o siedemnastej. Na pewno wpadnę w bagno zaległości.

Gdy to powiedziałam, poczułam, jakbym już wpadła, tyle że nie w bagno, lecz w jakiś paskudny wir. Zakręciło mi się w głowie. Długi, choć w większej części przespany, lot dawał o sobie znać dziwnym zmęczeniem.

– Daj spokój. On i tak nie daje się nikomu teraz dotknąć. Wczoraj przyszedł do nas tato i było mu przykro, bo Jaś cały czas wył i nie chciał iść do niego na ręce.

– Cóż… – użyłam swego ulubionego zwrotu.

Pomagał mi zawsze w sytuacjach, gdy nie wiedziałam, co powiedzieć, i pozwalał zdystansować się od momentów, w których sobie nie radziłam. Dotyczących zarówno życia osobistego, jak i zawodowego.

– Cóż… jak powiedział klasyk – Milka lubiła mnie tak przedrzeźniać.

– Witamy w domu – podsumowałam, bardzo ciesząc się z tego specyficznego siostrzanego przywitania. – Obiecuję ci, jak tylko odkopię się w robocie, że zadzwonię, może uda mi się przyjechać. Może w weekend zrobię ci zakupy albo zostanę z Jasiem, a ty wyrwiesz się z domu choć na chwilę. Albo zabiorę go na spacer, żebyś mogła gdzieś bryknąć. Chcesz?

– Baaardzooo – przyznała z radością w głosie Milka. – Chcę do świata, do świata dorosłych!

– To co… – chciałam zapytać, czy jesteśmy umówione, jednak słowa zastygły mi na ustach.

Tuż przede mną zatrzymała się limuzyna, która przyjechała chyba z innego świata. W przeciwieństwie do brudnych i mokrych taksówek była wypucowana do błysku lakieru jakby ledwo muśniętego wiosennym deszczem. W słuchawce słyszałam głos siostry.

– Jesteś tam? Ida? Słyszysz mnie?

A ze świata otaczającego mnie dobiegło inne pytanie.

– Może panią gdzieś podwieźć?

Przede mną wyrósł przystojniak z samolotu. Ależ był wysoki. Już otwierał przede mną drzwi limuzyny, a w słuchawce grzmiały coraz bardziej niecierpliwe tony Milki.

– Ida? Co się dzieje? Odezwij się?

Przystojniak patrzył na mnie tak, że mowę mi odebrało, a takie zjawisko w moim przypadku nie zdarzało się zbyt często. Może raz na dekadę.

– Ida? – Milka się nie poddawała.

Nie wiedziałam, co robić. Co mówić? I do kogo?

Za to w końcu wiedziałam, kogo przypominał mi nieznajomy. Kiedy tak stał obok mnie, w pełnej krasie, aby zobaczyć jego uśmiech, musiałam zadrzeć głowę do góry. Zrobiłam to i wszystko zrozumiałam.

– Odezwij się, bo zadzwonię na policję! Porywają cię czy co?!

Tak. Ten facet mnie porywał. Zaledwie spojrzeniem, ale ono mi wystarczało.

– Nie uwierzysz – w pierwszej kolejności odezwałam się do Milki, aby ją uspokoić.

– Co się stało?

– Boże! Obok mnie stoi Harvey – głośno wymówiłam imię naszego ulubionego serialowego bohatera.

– Co?!!! Prawdziwy?!!! – Milka zagrzmiała w słuchawce.

– Najprawdziwszy – skłamałam, całkowicie wierząc w to, że nie kłamię.

Przecież wpatrujący się we mnie mężczyzna nie był prawdziwym serialowym Harveyem. Nawet w sumie nie był do niego podobny. Jednak w spojrzeniu i sylwetce miał „to coś”, co sprawiało, że przywodził mi na myśl właśnie Harveya i byłam nim oczarowana do tego stopnia, że nie wiedziałam, co zrobić.

– Ida! – ciekawość Milki sięgnęła zenitu.

– Zadzwonię później – zakończyłam rozmowę, nie odrywając wzroku od Harveya.

– Zapraszam, dokąd panią podwieźć? – jego nowojorski akcent na ziemi obezwładniał mnie bardziej niż w przestworzach.

Na moment oderwał ode mnie wzrok tylko po to, by wskazać nim otwarte drzwi czarnej limuzyny.

A ja zamiast wsiąść do niej i odjechać w kierunku innego, lepszego życia, życia jak z filmu, palnęłam to durne i oklepane: „Nie, dziękuję”. Po czym, żeby już na zawsze pożegnać ten otwierający się przede mną boski świat, dorzuciłam bezmyślne kłamstwo: „Czekam na kogoś”. Niestety, mina Harveyowi nie zrzedła. Zachował się jak pan Darcy z Dumy i uprzedzenia i pożegnawszy się kulturalnie, życząc mi miłego dnia, zamknął się za drzwiami limuzyny. Na „do widzenia” uniósł jeszcze prawą dłoń. Kawalerską. Bez obrączki.

Patrzyłam na oddalający się samochód i czułam, że właśnie straciłam życiową szansę. Wgapiałam się w tablicę rejestracyjną, a pustkę w mojej głowie wypełniało pytanie: „Taka fura? Na polskich blachach? Dziwne”.

„Dziwna to ty jesteś!” – usłyszałam w głowie słowa Milki, która właśnie walczyła o głos, znów dzwoniąc do mnie.

– No co? – odebrałam połączenie załamanym głosem.

– Harvey? Naprawdę?! – ekscytacji w głosie mojej siostry nie dało się opisać słowami.

– Żaden Harvey! – odpaliłam i poczułam, jak spływa ze mnie napięcie.

– To dlaczego kłamiesz? Chcesz, żebym z wrażenia dziecko osierociła?

– Uspokój się – poprosiłam, studząc własne emocje. – To nie był Harvey, tylko gość, który mi go przypominał, chociaż w sumie nie był do niego podobny – plątałam się w zeznaniach.

– To raczej ty się uspokój! Ledwo wysiadłaś z samolotu i chyba od razu dopadł cię jet lag.

– Zmęczona jestem, i tyle – westchnęłam.

– Rozumiem, że masz z Donny tyle, by zainteresował się tobą Harvey, co nawet przy prawdziwym Harveyu nie leżał – prychnęła Milka.

– I po co od razu kpisz? – ucięłam szybko uszczypliwość siostry. – Przecież wiesz, że mam wszystko, czego wysoka, szczupła i urodziwa Donna nie miała – obróciłam w żart swój wygląd.

– Na szczęście jesteś intelektualną brzytwą, identycznie jak Donna – stwierdziła już w miarę polubownie Milka.

Milka potrafiła być miła. Zwłaszcza kiedy czegoś chciała. Wtedy zwykle umiała poprawić mi humor. Jednak nie dziś. Nie w tej chwili. Choćby nie wiem jak się starała, to mój humor był dziś nie do uratowania. Właśnie zepsułam go sobie co najmniej na najbliższy miesiąc. Pozwoliłam Harveyowi odjechać. W siną dal. Wypuściłam go z rąk i z życia. A mogło być tak pięknie. Mogłam teraz śmigać limuzyną w kierunku mojego mieszkania. Gdyby tak się stało, Harvey wiedziałby, gdzie mieszkam. Miałby okazję, żeby wysłać mi kwiaty, i w ten sposób zaprosić mnie na kolację. Ale nie. Jak zwykle wszystko zepsułam. Koncertowo.

– Wszystko zepsułam – palnęłam.

– Co zepsułaś? – Milka oczywiście musiała wszystko wiedzieć.

– Życie sobie właśnie zepsułam.

– A bo to pierwszy raz? – Na kochającą siostrę mogłam zawsze liczyć.

– Tym razem przeszłam samą siebie – przyznałam się. – Wyobraź sobie, że mogłam teraz siedzieć obok Harveya w jego wypasionej limuzynie.

– To dlaczego nie siedzisz?

– Bo zamiast przyjąć jego zaproszenie, podziękowałam.

– Kretynka! – Milka bezzwłocznie podsumowała moje zachowanie.

Bezzwłocznie i niestety celnie.

– Trudno mi się z tobą nie zgodzić.

Chciało mi się płakać, chociaż do płaczliwych nie należałam.

Milka roniła łzy z byle okazji. Potrafiła ekstrawertycznie i szybko pozbywać się negatywnych emocji. Ze mną było inaczej. Moje łzy lały się zawsze gdzieś do środka. Nigdy na zewnątrz. Z pewnością dlatego w rodzinie byłam uważana za twardzielkę, której byle co nie rusza.

– Przyjedź wieczorem, to pogadamy. Fajnie było w niujorku?

Nie chciało mi się nawet odpowiadać. Bo co z tego, że było fajnie?

– Zadzwonię po pracy, dobrze?

– Okej. Jaś zaczyna się kręcić, na razie, pa – Milka zakończyła rozmowę cichym szeptem.

Może i dobrze, bo nie chciało mi się rozmawiać.

– Czeka pani na taksówkę? – usłyszałam irytująco brzmiący głos z obryzganego błotem samochodu, który lata świetności miał już dawno za sobą.

– Tak.

– To zapraszam.

– Mam jeszcze bagaż – zerknęłam na walizkę, chcąc zmusić taksówkarza do pomocy.

– To wielkie? – wybałuszył oczy.

– Tak.

– A to musi pani poczekać na kolejnego, bo mam trochę zawalony bagażnik.

„To po jakiego grzyba przyjeżdżasz na lotnisko?” – zapytałam w myślach, a głośno powiedziałam coś całkiem innego:

– To dziękuję, poczekam. – Szczękałam zębami coraz mocniej.

Musiałam czekać na kolejną limuzynę.

„Cóż…” – pomyślałam i pociągnęłam nosem, którego końcówka była lodowata.

Wolałam tego nie sprawdzać. Zaczęło świtać.

– Dzień dobry, Polsko – szepnęłam.

– Dzień dobry – odpowiedział kolejny taksówkarz.

Tym razem lepiej trafiłam. Mężczyzna, nieproszony, wysiadł z samochodu, otworzył przepastny bagażnik całkiem dobrze wyglądającej fury i szarpnął moją walizkę.

– O Boże! A czego tam pani napakowała? – sapnął zdziwiony.

– Pięknych wspomnień. – Uśmiechnęłam się do mężczyzny.

Przecież nie był niczemu winien. To była tylko moja wina, że puściłam Harveya wolno. Wsiadłam do samochodu pachnącego cytryną, która choć bardzo się starała, to nie była w stanie zneutralizować nikotynowej aury panującej w aucie.

„Cóż… – pomyślałam kolejny dziś raz – jaka dama, taka limuzyna”.

– Byłam przekonana, że wrócisz zrelaksowana i wypoczęta – Lena spoglądała na mnie ze współczuciem.

– To nie wyglądam na taką? – zapytałam, wiedząc, jak wyglądam, a ta wiedza zupełnie nie pomagała mi w tej chwili.

– Przepraszam za szczerość, ale wyglądasz, jakbyś wróciła z przymusowych robót.

Patrzyłam na swą niezastąpioną i najlepszą przyjaciółkę i wiedziałam, że jej szczerość była mi teraz bardzo potrzebna. Wiedziałam też, co za chwilę powie, dlatego wyprzedzając fakty, od razu zrobiłam przepraszającą minę.

– Nie przeczytałaś – stwierdziła rzeczowo Lena bez jakichkolwiek emocji w głosie.

– Czy ty mogłabyś choć raz się pomylić? To znaczy… w pracy pomylić – sprostowałam natychmiast, ponieważ życiowych błędów nie życzyłam nawet wrogowi.

– Bardzo bym chciała – stwierdziła z uśmiechem Lena – ale przypomnij sobie, że mówiłam ci, iż zabieranie tego do Nowego Jorku to pomyłka. – Rzuciła ukradkowe spojrzenie na swój maszynopis, mój został w domu, przefrunął nad oceanem i tyle.

Patrzyłam w duże brązowe oczy przyjaciółki, wspominając Harveya. Choć nie przeczytałam tekstu, byłam dziwnie spokojna. Pewnie, jak zwykle w takich sytuacjach, karmiłam się spokojem przyjaciółki. Miała go w sobie zawsze. Odkąd się poznałyśmy. Za ten spokój podziwiałam ją chyba najbardziej. W domu trzech chłopów: mąż, który chyba jako jedyny nazywał Lenę Marlenką, i dwóch synów w wieku wczesnoszkolnym. Lena zawsze wszystko robiła na czas. Jej nie zdarzały się historie z nieodrobionymi lekcjami. Mnie w sumie też rzadko, ale jednak. Na przykład dziś.

– Przeczytałaś? – zapytałam bez ogródek.

– A jak myślisz? – Uśmiech przyjaciółki był najlepszą odpowiedzią.

– Notatki masz? – przeszłam do konkretów.

– Masz – Lena też była konkretna.

– A dasz?

– Dasz! – nie dosyć, że konkretna, to życzliwa.

– A dużo tego? – zapytałam bezczelnie.

– Stąpasz po grząskim gruncie – ostrzegła.

– Wiem, ale zaproszę cię na lunch. Pójdziemy po zebraniu. Zjemy razem? Dobrze? Proszę… – Złożyłam przed sobą dłonie w modlitewnym geście.

– Zjemy, – Modlitwy pomogły.

– Jeszcze tylko powiedz, czy ci się podobała i czy powinniśmy wydawać.

Znałam Lenę i wiedziałam, że ma „literacki nos”. Mogłam na niej całkowicie polegać. Na niej i na jej „literackim nosie”.

– Powinniśmy, lecz po starannej redakcji.

– To akurat nie ulega wątpliwości – zgodziłam się radośnie. – A skoro mowa o starannej redakcji, to rozumiem, że przyczynisz się do sukcesu naszej debiutantki?

– Z przyjemnością.

– Interesy z tobą to przyjemność – podsumowałam, jakbyśmy omawiały nie plany wydawnicze, a mafijne.

– Wzajemnie – Lena podchwyciła narrację.

– Czyli witamy w fabryce książek! – powrót dobrego humoru w towarzystwie Leny był po prostu gwarantowany.

– Witamy!

– Nawet mi tego brakowało.

– To teraz powiedz, jak było. Sprawy załatwiłaś? Odpoczęłaś trochę?

– Było bosko. Wszystko załatwione, omówione, przyklepane, umowa podpisana. Będzie hit. Zobaczysz.

– Wiedziałam.

– Ona umie pisać i ma doskonały pomysł na tę książkę. – Byłam całkiem spokojna o naszą rodzimą autorkę tworzącą za oceanem.

– A Nowy Jork?

– To miasto, które nie zasypia. Tam wciąż słychać muzykę ulicy. Pojechać, zobaczyć, wrócić, ale mieszkać to bym tam nie chciała. Z przyjemnością tu wróciłam. Tu jest spokojniej, a wiesz, jak ja kocham spokój.

– Wiem, wiem. A seks w wielkim mieście był? – Lena nawiązała do swego ulubionego serialu.

– Nie było. Tydzień to za krótko na miłość. A ja, wiesz… u mnie nic się nie zmienia… niepoprawna romantyczka – skrzywiłam się – dla mnie seks bez miłości nie istnieje.

– Rozumiem, że wciąż w nią wierzysz?

– Wierzę – odparłam po chwili namysłu.

Lena spojrzała na mnie znad papierów, które od kilku chwil przeglądała. Wiedziałam, że to ja powinnam teraz studiować notatki przyjaciółki. Jednak patrzyłam na nią i zamiast poprosić o kilka mądrych słów na temat nieprzeczytanej przeze mnie powieści, wolałam bujać w obłokach. Identycznie jak minionej nocy. W obłokach, a nawet ponad nimi. Z Harveyem u boku.

– To dobrze, że wierzysz. – Patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała, że przed moimi oczami rysował się właśnie mężczyzna.

Wzrok przyjaciółki nawoływał, bym wróciła do rzeczywistości, zatem musiałam czym prędzej wyjąć swą dłoń spod umięśnionego ramienia Harveya.

– Boże, jaka ja jestem nieprzytomna – przyznałam się do swej niedyspozycji – ale dobra… – wzięłam głęboki wdech – proszę, powiedz mi, co powiedzieć na zebraniu o tej nowej.

– Książce?

– Nie. Autorce – uściśliłam natychmiast.

– O niej to akurat nic. Nie chciałam podejmować żadnych kroków bez porozumienia z tobą. Co nagle, to po diable. Wiemy tylko, jak się nazywa, i mamy jej adres mailowy. Ten, z którego otrzymaliśmy tekst.

– Dobrze, to nią zajmiemy się później. To teraz powiedz, co myślisz o tekście.

– Zniewalająco lekkie pióro – Lena rozpłynęła się w pochwale, lubiłam ją taką. – Autorka umie rysować postaci. Są bardzo dobrze opisane, dlatego wydaje się, że istnieją naprawdę. Nie występuje deus ex machina. Fabuła jest doskonale przemyślana. Przedstawiony świat bardzo konkretny. Powiedziałabym, namacalny.

– Trudno się oderwać? – zapytałam, używając miary, którą zwykle kierowałam się przy ocenie literatury, zwłaszcza obyczajowej.

– Ba! – rozanieliła się Lena.

– Czyli duży punkt dla autorki – już podzielałam jej entuzjazm.

– Nawet dwa punkty.

– A minusy? Wynotowałaś coś? – Znacząco zerknęłam w notatki Leny.

– Trochę… – Lena też w nie patrzyła, w dodatku z uwagą.

– To dawaj, trzy najpoważniejsze.

– Pierwszy – kochałam konkretność przyjaciółki – pojawiają się dłużyzny, jeśli chodzi o przeżycia wewnętrzne bohaterów, zwłaszcza przeżycia głównej bohaterki.

– Gdyby to nie była debiutantka, można byłoby je zostawić? – zaczynałam już myślenie budżetowe.

– Po co gdybać? Mamy do czynienia z debiutantką. Trzeba ciąć, bo o ile miejscami opisy bardzo dobrze budują postaci, o tyle dynamika akcji na nich momentami traci, a wiesz… w powieściach jest jak w życiu. Dynamika ma znaczenie.

– W porządku, rozumiem. Kolejny minus?

– Narracja.

– Pierwszoosobowa? – chyba byłam zbyt konkretna, ale czas biegł nieubłaganie.

– Trzecioosobowa.

– Czytelnicy ją lubią.

– Wiem, ale tu autorka buduje ją w bardzo specyficzny, charakterystyczny dla siebie sposób…

– To znaczy?

– To znaczy, że czasem nie wiadomo, o kogo chodzi – uściśliła Lena.

– Czyli to będzie nie najłatwiejsza redakcja.

– Do ogarnięcia w sprzyjających warunkach. – Lena niczego się nie bała, umiała radzić sobie z trudnymi autorami, a tacy zdarzali się dość często.

– Najwyżej będziesz redagować w spa albo na Santorini – zaproponowałam.

– A ty będziesz gotować moim chłopakom – przekornie stwierdziła Lena.

– Zamówię im catering niedietetyczny, i po sprawie. A trzeci minus? – wróciłam do konkretów.

– To w sumie nie minus, tylko pewna zagadka.

– Zaintrygowałaś mnie.

– Uważam, że podpisując umowę z autorką, powinniśmy zobowiązać ją do napisania drugiej części tej historii.

Zaświeciły mi się oczy, ponieważ uwielbiałam takie rozwiązania. A skoro Lena już na początku sugerowała coś takiego, to tekst naprawdę musiał być dobry i godny uwagi.

– Czujesz głód po przeczytaniu pierwszej części?

Uśmiech przyjaciółki był najlepszą odpowiedzią. Myślałyśmy identycznie, lecz to ja byłam odpowiedzialna za kasę.

– W tej chwili jesteś czytelniczką i chwała ci za to, ale mam nadzieję, że myślisz też o naszej fabryce? – zapytałam nieco bezdusznie.

– Myślę. Jak to zrobimy, to będzie pani zadowolona.

– Lubimy takie sytuacje, co?

– Bardzo!

Uśmiechałyśmy się do siebie i miałam nadzieję, że przyjaciółka czuła w tej chwili to samo co ja. Obie potrafiłyśmy wspaniale łączyć przyjemne z pożytecznym. W dodatku doceniałam, że miałam Lenę w swoim zespole i w swoim życiu. Patrzyłam w jej oczy i cieszyłam się, że wróciłam. Nowy Jork Nowym Jorkiem, a ja lubiłam być tutaj, gdzie za oknem znów lał deszcz i gdzie początku wiosny nie rozświetlało mocne słońce. Tu, gdzie potrzebowałam z pewnością przynajmniej dwóch tygodni, by odpracować tygodniową nieobecność. Tu, gdzie roznosił się zapach świeżo wydrukowanych książek. Westchnęłam głęboko i unieruchomiłam wzrok w zapłakanym oknie.

– Mamy jeszcze chwilę, to może wrócimy teraz do tematu twojej wiary w miłość.

Na dźwięk słów Leny szybko oderwałam wzrok od okna.

– A do czego tu wracać? – Akurat na ten temat nie miałam nic do powiedzenia.

– Nic się nie wydarzyło w Nowym Jorku? Jesteś pewna?

– A co? – Przed Leną jednak niczego nie potrafiłam ukryć.

– Nie poznałaś nikogo?

– Ja?

– No, a kto? – westchnęła Lena. – Czyżbym bez sensu modliła się o to, żebyś po powrocie opowiedziała mi jakąś z życia wziętą romantyczną historię?

– Specjalnie dla ciebie mogę coś wymyślić – zaproponowałam – ale na szybko.

– Nie chcę wymyślonej. Wymysły to mam w pracy. Chcę czegoś prawdziwego.

– Prawdziwą miłość masz w domu – podsumowałam, wiedząc, jak dobraną parą byli Lena i jej mąż Piotr.

– No mam, ale mam też kupę prania, tabliczkę mnożenia do nauczenia, obiad do ugotowania, a ja chciałabym od czasu do czasu, wiesz… poczuć emocje wielkiego świata…

– Chcieć to móc! Dla ciebie wszystko! Spotkałam Harveya – specjalnie dla przyjaciółki wyrecytowałam na jednym oddechu dwie prawdy i jedną poniekąd prawdę.

– Prawdziwego? – Lena zareagowała na moją „poniekąd prawdę” identycznie jak Milka.

– No nie… trochę udawanego – przyznałam od razu.

– To dlaczego nic nie mówisz?

– Przecież mówię.

– Proszę o konkrety. Opowiesz mi dokładnie?

– Tak. Na lunchu. Teraz już dawaj te notatki. Mamy jakieś fragmenty do przeczytania?

– A opowiesz?

– Opowiem.

– Ze szczegółami?

– Ze szczegółami – akurat teraz byłam gotowa obiecać wszystko.

– Bez zmyślania?

– Bez zmyślania, bez fantazjowania, bez czego tylko chcesz.

– Ale wiesz, że w prawdziwym życiu prawdziwy Harvey to ma żonę Donnę?

– Wiem, nie stresuj się, akurat ten mój Harvey nie ma żony.

– Jak to twój? – Lena wlepiła we mnie zaintrygowane spojrzenie.

– No wiesz… spójrz na mnie… jaka Donna, taki Harvey. A teraz koniec tych durnych gadek. Wstawaj! Idziemy! Póki co trzeba zająć się nie życiem, tylko fikcją literacką.

– Dobra… i to by było na tyle uniesień. Rzeczywiście myślałam, że spotkałaś prawdziwego Harveya.

– Bo spotkałam. Najprawdziwszego. Nawet go dotykałam. Zrozum, to ten serialowy jest nieprawdziwy. Wymyślony przez scenarzystów. Kto jak kto, ale ty powinnaś to rozumieć najlepiej. Postaw w końcu granicę pomiędzy fikcją a życiem.

– I bądź tu romantyczką. – Lena z ociąganiem wstała z krzesła stojącego przed moim biurkiem.

Kulturalnie przepuściłam ją w drzwiach i ruszyłam za nią, ciesząc się jak dziecko, że Harvey, którego spotkałam, był prawdziwy. Tylko co z tego?

Do budynku wydawnictwa weszłyśmy w szampańskich nastrojach. Wciąż doskwierało mi zmęczenie, jednak – co mnie trochę dziwiło – radziłam sobie z nim całkiem dobrze.

– Lubię jeść potrawy, których nie przygotowałam sama – podsumowała Lena.

– Ja jadam głównie takie – bez oporów przyznałam się do swych nawyków singielki.

– I dobrze! Narodzisz sobie dzieci, to będziesz w kółko gotowała. W dodatku to samo, bo one lubią tylko pomidorową, schabowe, kopytka, pierogi, makaron i tak bez końca. Oszaleć można.

Reagując na słowa przyjaciółki, wyobraziłam sobie siebie walącą bez opamiętania tłuczkiem w jasne mięso schabu. Uśmiechnęłam się, bo to było wyobrażenie pozwalające mi na powrót do czasów dzieciństwa, kiedy to moja mama tłukła kotlety, a ja udawałam zmęczoną życiem wieloródkę.

– Oby twoje słowa się spełniły.

Byłam świadoma, że moje najlepsze chęci były w tej sprawie niewystarczające. To mnie irytowało i niepokoiło. Od zawsze byłam życiową projektantką. I wszystkie projekty, które zależały tylko i wyłącznie od mojego zaangażowania, realizowałam z sukcesem. Projekt: „Mężczyzna” rządził się innymi prawami. Moje zaangażowanie nie wystarczało. Paradoksalnie, przeszkadzało. Bo jak mawiała moja przemądra – nie mylić z przemądrzała – mama: „To mężczyźnie powinno zależeć bardziej”.

– Oby – szepnęła Lena i zatrzymała się przed drzwiami mojego gabinetu.

– Niestety, lunch się skończył – podsumowałam, widząc minę przyjaciółki.

– Niestety – wzruszyła ramionami Lena – ale ja i tak jestem w lepszej sytuacji. Idę redagować, a nie mailować.

– Musiałaś? – płaczliwy ton bezbłędnie oddawał mój nastrój i zapał do pracy.

– Do roboty!

Przyjaciółka bez ociągania ruszyła przed siebie. Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć sobie do serca jej słowa. Miałam tylko nadzieję, że nie zasnę, bo zdarzały mi się nagłe i niesforne drzemki na klawiaturze laptopa. Lubiłam je, ponieważ sprawiały, że bardzo szybko odzyskiwałam siły. Trwały zwykle nie więcej niż dwadzieścia minut. Właśnie teraz marzyłam o takiej drzemce. Gdy zamknęłam za sobą drzwi gabinetu, usiłowałam nie patrzeć na biurko, na którym otwarty laptop błagał o uwagę, a liczne papierzyska robiły to jeszcze nachalniej. Usiadłam w fotelu. Już miałam wysunąć stopy z moich ulubionych czółenek, gdy usłyszałam głośne pukanie do drzwi.

– Proszę – odezwałam się miłym głosem.

Zawsze starałam się, żeby moje „proszę” było zachęcające do wejścia. Starałam się, bowiem nie mogłam zapomnieć sytuacji, kiedy to wkurzona jakimiś personalnymi przepychankami wrzasnęłam kiedyś do osoby pukającej słowo „Wejść!!!” zabarwione ogromną niechęcią. Po czym zobaczyłam w progu skonsternowanego prezesa zarządu. Miłego i kulturalnego człowieka. To wtedy obiecałam sobie, że zawsze miłe „proszę”, nigdy paskudne „Wejść!!!”. Dziś w progu gabinetu zobaczyłam Gabi. Patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, innym niż zwykle. Doceniałam pracę tej dziewczyny, bo była spokojna, dyskretna i profesjonalna, czyli miała cechy wymarzonej sekretarki. W jej wzroku dostrzegałam zatroskanie.

– Tak Gabi? Stało się coś?

– Dlaczego nie odbierasz telefonu?

– Wyciszyłam przed zebraniem i nie…

Już miałam telefon w dłoni i wszystko rozumiałam. Widziałam liczbę nieodebranych połączeń i innych informacji. Na szczęście wśród nieodebranych połączeń nie było numerów moich bliskich, więc szybko opanowałam narastające zdenerwowanie, choć mina Gabi wciąż nie wróżyła niczego dobrego.

– Stało się coś?

– W sumie to nie wiem…

– Co się dzieje?

– Była tu policja. Pytali o ciebie. Chcieli z tobą rozmawiać.

– Co? Policja? A czego oni mogą ode mnie chcieć? – zastanawiałam się głośno i odechciało mi się spać.

– To nie byli żadni oni, to była kobieta – uściśliła sekretarka. – Przyszła, gdy byłaś na lunchu, czekała prawie godzinę, a jak nie udało mi się do ciebie dodzwonić, to zostawiła wizytówkę i poprosiła, żebyś się z nią skontaktowała. Powiedziała, że zależy jej na czasie.

Gabi wręczyła mi mały kartonik. Przebiegłam po nim wzrokiem. Napis „Wydział kryminalny” zrobił na mnie wrażenie.

– Dobrze – westchnęłam, mój mózg pracował już na pełnych obrotach. – Mówiła coś jeszcze?

– Nie. Była raczej małomówna. Nie chciała kawy ani herbaty, chociaż proponowałam dwukrotnie. Siedziała i wciąż pisała coś w telefonie. Nagle wstała, zostawiła wizytówkę i wyszła.

– To nie ma na co czekać. Dzwonię.

Wystukałam numer z wizytówki i spojrzałam na Gabi. Od razu zorientowała się, że powinna wyjść. Kobieta odebrała połączenie prawie od razu. Usłyszałam miły głos. Po konkretności, o której wspominała Gabi, spodziewałam się chyba innego. Raczej surowego i kategorycznego.

– Dzień dobry – przywitałam się. – Nazywam się Ida Polak – nie zdążyłam nic więcej dodać.

– Dziękuję, że pani dzwoni. Mam do pani prośbę. W związku z tym, że nie udało nam się porozmawiać w pani miejscu pracy, chciałabym, żeby przyjechała pani na komendę. Czy jest to możliwe?

Gabi miała rację. Kobieta miała co prawda miły głos, ale była konkretna aż do bólu. Tak bardzo konkretna, że nie przyszło mi do głowy z nią dyskutować. Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie usiłowała się czegoś dowiedzieć.

– A mogę wiedzieć w jakiej sprawie?

– Dowie się pani na miejscu.

– To gdzie mam dokładnie przyjechać? – też lubiłam być konkretna.

W odpowiedzi usłyszałam nazwę ulicy i numer. Do policjantki jednak się nie umywałam.

– Kiedy? – robiłam, co mogłam.

– Jeśli to możliwe, to najlepiej jak najszybciej.

Zerknęłam na zegarek, miałam go zawsze na biurku. Oceniłam swoje szanse na to „jak najszybciej” w kontekście adresu, który podała policjantka, a którego – o dziwo – nie było na wizytówce.

– Mogę być za pół godziny. Góra czterdzieści pięć minut.

– Dobrze. Czekam na panią. Dziękuję, że zgodziła się pani przyjść. Do zobaczenia.

– Do widzenia.

W głowie dudniły mi słowa: „Dziękuję, że zgodziła się pani przyjść”.

– A gdybym się nie zgodziła? To co by się stało? – zadałam pytanie na głos.

Znów spojrzałam na wizytówkę. I doznałam szoku. Wcześniej skupiłam się tylko na numerze telefonu i „Wydziale kryminalnym”. Teraz wpatrywałam się w imię i nazwisko.

– Iga Niemiec – przeczytałam głośno.

Czyli szykowało się spotkanie międzynarodowe. Ciekawe tylko, dlaczego gra słów, imion i nazwisk nie wydawała mi się zabawna. Ida i Iga. Polak i Niemiec.

Wpatrywałam się w wizytówkę, gdy znów usłyszałam pukanie do drzwi.

– Proszę.

Drzwi uchyliły się, a Lena wetknęła w nie głowę.

– Muszę gonić do szkoły. Mogę?

– Co się stało? – zaniepokoiłam się, wiedząc, ile nerwów za każdym razem kosztował Lenę widok szkolnego numeru na wyświetlaczu telefonu.

– Staś ma gorączkę i skarży się na ból ucha. Słabo mi, już mi słabo, bo pewnie znów skończy się antybiotykiem.

– To leć.

– Dzięki, robotę zabieram do domu.

– Spoko, bądźcie zdrowi.

– Kochana jesteś, lecę, pa.

Nie zdążyłam się pożegnać, bo drzwi za Leną już się zamknęły. Spojrzałam na papiery na biurku. Widziałam umowy do podpisania, raporty sprzedażowe, nie wiedziałam, po co w ogóle ktoś to wydrukował. Nigdy nie zabierałam papierów do domu, lecz laptop zawsze. Dlatego jednym ruchem zamknęłam go i włożyłam do mojej przepastnej nowej torebki, którą dostałam od Milki z okazji urodzin. Laptop, choć też był prawie nowy, nie miał jeszcze roku, to wyglądał na wiekowy, ponieważ w tej wielkiej torebce był regularnie torturowany przez klucze od domu, kluczyki do samochodu, długopisy, błyszczyki do ust, szminki i różne inne przedmioty, które kryła każda damska torebka. Dziś też mieściła o wiele za dużo rzeczy. Gdy podniosłam ją z biurka, poczułam spory ciężar. Od razu zerknęłam w jej czeluść, chcąc zminimalizować obciążenie. Dobrze, że to zrobiłam. W oczy rzuciła mi się prezentowa torebka wypełniona dość ciężkimi, bo metalowymi, magnesami na lodówkę. Były ładne, w kształcie całkiem eleganckich limuzyn, na których drzwiach widniały napisy „NYC TAXI”. Napisy były w kolorze granatowym, a limuzyny oczywiście w żółtym. Ciemnym słonecznym żółtym. Prezentowa torebka ze zdjęciem Statuy Wolności znalazła się na biurku. Jej los podzielił też maszynopis powieści debiutantki, o której talencie wiedziałam dziś dużo więcej niż wczoraj. Obok maszynopisu wylądował jeszcze flakon perfum, które kupiłam na lotnisku JFK, by sprezentować je Milce. Na koniec wyjęłam z torebki gryzak, który kupiłam dla Jasia. Też miał kształt nowojorskiej taksówki.

Byłam gotowa. Mogłam wyjść. Otworzyłam drzwi i od razu natknęłam się na Gabi.

– O Jezu! – wystraszyłam się, zresztą podobnie jak ona. – Muszę iść – zakomunikowałam – i raczej mnie już dziś nie będzie. Jeśli będzie coś pilnego, to pisz, dobrze?

Wszyscy moi współpracownicy wiedzieli, że do mnie się pisze, a nie dzwoni, bo o rozmowach zapominałam szybko, a przez wiadomości przekopywałam się zawsze i w końcu na nie odpowiadałam. Wychodziło na to, że jako wydawca książek miałam takie skrzywienie zawodowe, iż większym szacunkiem darzę słowo pisane.

– Idziesz do tej policjantki? – Gabi patrzyła na mnie wielkimi sarnimi oczami, a w jej głosie rozbrzmiewał konspiracyjny ton.

– Tak.

– To coś poważnego?

– Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że nie. Do jutra.

– Do jutra.

Zmierzałam w kierunku wyjścia. Czułam na sobie spojrzenie sekretarki, a w myślach powtarzałam słowa: „Mam nadzieję, że nie”, i przeplatałam je z natrętnym pytaniem: „Czego ona może ode mnie chcieć?”.

– Prosto i drugie drzwi na lewo – wskazał mi drogę policjant siedzący za szerokim kontuarem.

Zawsze myślałam, że na policji są dyżurki, takie zamknięte pomieszczenia za szybą, do których osoby postronne nie mogą wejść. Tu było inaczej. Gdy podeszłam do drzwi wskazanych przez policjanta, nie zdążyłam w nie zapukać, bo otworzyły się i wyszedł z nich mężczyzna. Zabójczo przystojny, ubrany po cywilnemu. Od razu zamknął za sobą drzwi.

– Pani tutaj? – wskazał je wzrokiem.

– Tak.

– Musi pani chwilę poczekać. Pani inspektor jest zajęta.

– Dobrze, oczywiście – odparłam.

Usiadłam na plastikowym granatowym krześle. Było twarde i niewygodne. Ale cóż mogłam poradzić, musiałam czekać. Pomyślałam o tacie, który zawsze nam powtarzał, że z ludźmi nie należy zadzierać, a już z władzą w szczególności. Siedziałam zatem posłusznie, wgapiając się w zamknięte drzwi. Zerknęłam na wyświetlacz telefonu. Był kwadrans po szesnastej. To mnie trochę zdziwiło, ponieważ miałam wrażenie, że powinno być wcześniej. W sumie może i dobrze, że przydarzyła mi się ta niespodziewana wizyta na policji, bo po niej nie opłacało mi się już wracać do pracy. Zwłaszcza że z miejsca, w którym się znalazłam, miałam już niedaleko do domu, w którym też mogłam popracować. Znów zerknęłam na telefon. Powinnam była zadzwonić do taty. Umówić się z nim jakoś, zaproponować wspólny obiad, nie widzieliśmy się ponad trzy tygodnie. Milka z pewnością też czekała na mój telefon. Drzwi, za którymi była wciąż zajęta pani inspektor, były zamknięte, jednak czułam, że gdy tylko wybiorę numer telefonu taty bądź Milki, otworzą się natychmiast. Gdy zrozumiałam, że przecież o to mi chodzi, by tam wejść i przekonać się, czego chce ode mnie Iga Niemiec, od razu wybrałam numer taty. Drzwi otworzyły się jak na – nomen omen – komendę. Spojrzałam w ich światło i pomyślałam, że śnię. Wyłączyłam telefon. W otwartych drzwiach, w całej okazałości, jeszcze bardziej elegancki niż wczoraj, stał Harvey.

Oniemiał na mój widok. To znaczy oniemieliśmy na swój widok. Wstałam z krzesła. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Tuż za Harveyem stała pani inspektor i żegnała się z nim uprzejmą – nie przesłyszałam się – polszczyzną.

– Gdyby pan jednak coś sobie przypomniał, bardzo proszę o kontakt.

– Oczywiście. Jeśli sobie przypomnę, zadzwonię.

Zbaraniałam. Oniemiałam. Osłupiałam. Zaniemówiłam. Harvey mówił po polsku. I to z jedynie lekko wyczuwalnym amerykańskim akcentem. Był bardzo poważny. Nie zdziwiło mnie to. Skoro mówił po polsku, to już wiedział, jakie imię hulało teraz w mojej głowie. Na szczęście musiałam przenieść wzrok na policjantkę w cywilu.

– Czyżby pani… – Iga Niemiec zwróciła się w moją stronę.

– Nazywam się Ida Polak – przedstawiłam się szybko i dodałam pospieszne „dzień dobry”.

– Dzień dobry – odparł Harvey, zupełnie jakbym witała się tylko z nim.

– Dziękuję, że przyjechała pani tak szybko. Zapraszam.

Ominęłam Harveya i uśmiechnęłam się do niego. Nie mogłam postąpić inaczej, gdyż stał jak zahipnotyzowany i oka ze mnie nie spuszczał. Odwzajemnił mój uśmiech, a ja zamknęłam za sobą drzwi.

Pomieszczenie, w którym się znalazłam, było bardzo małe. Pewnie dlatego biurko, za którym siedziała Iga Niemiec, miało rozmiar niemal dziecięcy. Wystarczało jednak, bo siedząca za nim kobieta do wielkoludów nie należała. Podobnie jak ja. Obie byłyśmy przystojne inaczej. Jednak ona była ode mnie dużo szczuplejsza.

– Przyznam, że takie zaproszenie jak to dzisiejsze zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu – zaczęłam.

– Już tłumaczę, dlaczego chciałam się z panią spotkać i porozmawiać.

– Tak? – nie zamierzałam ukrywać swej ciekawości.

– Dziś nad ranem przyleciała pani do Polski z Nowego Jorku. Zgadza się?

– Tak.

– Wiem, że część podróży, to jest ponad dwie godziny, spędziła pani obok pasażera, którego zachowanie było, powiedzmy, nietypowe. Czy mogłaby pani opowiedzieć mi coś o tym mężczyźnie?

– W jakim sensie? – nie wiedziałam, o co chodziło mojej rozmówczyni.

– Na przykład, czy udało się pani z nim porozmawiać?

– Nie.

– Nie zamieniła z nim pani ani jednego słowa? – zdziwiła się kobieta.

Jej zdziwienie trochę mnie zirytowało.

– Wie pani… – zaczęłam niemrawo, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego wypytywano mnie o obcego towarzysza podróży. – Trudno nawiązać kontakt z kimś, kogo się nie zna, a kto przez długi czas płacze, a raczej rozpacza, czyści co chwila nos, wyciera twarz i jest w takich emocjach, że trzęsie się jak galareta – scharakteryzowałam zachowanie Wyjca, najlepiej jak potrafiłam.

– Czy wie pani, jak ten mężczyzna się nazywał?

Czas przeszły w wypowiedzi policjantki bardzo mi się nie spodobał.

– Nie – stwierdziłam od razu – ale w pewnym momencie stewardesa, jeśli dobrze pamiętam, zwracała się do niego imieniem Tomasz. Tak. Mówiła do niego „panie Tomaszu”.

– I naprawdę nie próbowała pani…

– Nie – weszłam policjantce w słowo.

– Dobrze – pani inspektor chyba zamierzała zmienić front. – W takim razie proszę mi powiedzieć, jak się pani wydaje, czy zachowanie tego mężczyzny mogło być wynikiem strachu.

W końcu dotarło do mnie, że sprawa była poważna. Wyjcowi musiało coś się stać.

– Nie mam pojęcia – stwierdziłam, a pani Niemiec zrobiła minę z cyklu „nie pomaga pani”, dlatego postanowiłam się poprawić – ale wydaje mi się, że zachowanie tego mężczyzny było związane raczej z głęboką rozpaczą, a nie ze strachem. Wydaje mi się, że strach, zwłaszcza w męskim wydaniu, wygląda inaczej. Ten mężczyzna po prostu rozpaczał, momentami dość histerycznie. Może to głupio zabrzmi, lecz powiedziałabym, że tak trochę po babsku. Przyznam szczerze, na początku myślałam, że popłacze, popłacze i w końcu przestanie. On jednak nie przestawał. Nawet powiedziałabym, że się nakręcał. Proszę mi uwierzyć, to było dla mnie naprawdę uciążliwe sąsiedztwo. I kiedy stewardesa zaproponowała mu, żeby się przesiadł, odetchnęłam z ulgą. To była długa podróż.

– Tak, wiem. – Inspektor patrzyła na mnie trochę taksującym wzrokiem.

– Czy mogę jeszcze w czymś pomóc? – moje pytanie było natychmiastową odpowiedzią na ten wzrok, który bardzo mi się nie podobał.

– Niestety nie – tym razem w głosie kobiety wybrzmiały zawiedzione nuty – ale gdyby jednak pani sobie coś przypomniała, co mogłoby pomóc mi w śledztwie, to będę bardzo zobowiązana.

– A czy mogę dowiedzieć się, co się stało? – odważyłam się zapytać.

Iga Niemiec spojrzała na mnie i milczała przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy może udzielić odpowiedzi na moje pytanie.

– Ten mężczyzna nie żyje i mamy powody, by sądzić, że to, co się stało, nie było samobójstwem.

Dobrze, że siedziałam. Na słowa policjantki zareagowałam słodyczą w ustach i natychmiast powędrowałam w czasie. Znów siedziałam w samolocie. Na swym ramieniu czułam irytujący dygot towarzysza podróży.

– Boże… – wyszeptałam, bo tylko na takie słowo było mnie teraz stać.

„Jak ja będę z tym żyła?” – zapytałam się w myślach. Zamiast pomóc człowiekowi w nieszczęściu, zamiast spróbować nawiązać rozmowę, która mogłaby go jakoś uspokoić, tylko się na niego wkurzałam. Nie wykazałam się nawet odrobiną współczucia. I pomyśleć, że zawsze miałam się za dobrego człowieka. Humanistka, humanistka za dychę! Chwyciłam się za głowę.

– Czyli mogę ufać, że jeżeli sobie pani…

– Oczywiście. Tak… jeśli tak, to… to do pani zadzwonię – zobowiązałam się.

Już wiedziałam, że tego popołudnia, a raczej wieczoru będę rozpamiętywać swoją wczorajszą beznadziejną postawę. Trzęsły mi się dłonie. Przecież to był młody facet. Na pewno młodszy ode mnie.

– To nie będę już pani zatrzymywać – kobieta dawała mi do zrozumienia, że nic tu po mnie.

Wstałam zatem i podeszłam do drzwi, czując, że nogi uginają się pode mną.

– Do widzenia – pożegnałam się, nie mając siły, by spojrzeć na panią inspektor.

Wychodziłam z komisariatu, współczując wszystkim, którzy w nim pracowali. Właśnie zrozumiałam, że ta praca momentami polegała na zaglądaniu śmierci w twarz. Nie potrafiłabym tak. Cieszyłam się, że mój zawód nie wiązał się z ostatecznością. Nawet jeśli ktoś pisał o śmierci, mogłam pomimo emocji przekonywać się, że to tylko słowa… słowa… słowa…

Na zewnątrz zapadał już zmrok. Samochód zaparkowałam dwie ulice dalej, bo w pobliżu komisariatu nie było żadnego wolnego miejsca. Potrzebowałam chwili, by uspokoić drżenie rąk i nóg, a przede wszystkim wewnętrzny dygot, z którym mogło nie pójść tak łatwo jak z kończynami. Na szczęście nieopodal dostrzegłam ławkę. Podeszłam do niej i usiadłam. Na plecach i w sercu poczułam nieprzyjemny chłód. Myślałam o Wyjcu. Jak mogłam się tak zachować? Zawiodłam się na sobie.

Zaczął mżyć deszcz. Od razu zrobiło się ciemniej i zimniej. Nie miałam siły, żeby się ruszyć. Byłam przerażona.

– Na zdrowie – usłyszałam głos tuż nad sobą.

Zdziwiłam się, że ktoś usłyszał moje kichnięcie. Uniosłam wzrok w kierunku głosu. Przed ławką, na której siedziałam, stał Harvey. Nie wiedziałam od kiedy. Ale możliwe, że już jakiś czas, bo to jego „na zdrowie” wyrwało mnie z analizowania wyrzutów sumienia. Dzięki Harveyowi już wiedziałam, że straciłam poczucie czasu. Patrzył na mnie z góry, a ja zamiast podziękować mu za troskę o moje zdrowie, wgapiałam się w niego, nie mogąc odnaleźć się w czasie i przestrzeni.

– Mogę? – Wskazał dłonią miejsce obok mnie.

– Proszę – z trudnością odnajdowałam się w rzeczywistości.

– Znowu się spotykamy – zaczął Harvey.

– Tym razem na ziemi – stwierdziłam gorzko, wracając myślami do, jak się właśnie okazało, feralnego dla niektórych lotu.

– Trochę twarde to lądowanie – westchnął ciężko Harvey.

– Nawet bardzo. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało.

– Ja też nie.

– Rozmawiałeś z nim? – zapytałam może zbyt bezpośrednio, ale nie miałam siły na konwenanse.

– Nie.

– Ja też nie – przyznałam się. – Mam teraz straszne wyrzuty sumienia, ale byłam taka zmęczona i wkurzał mnie swoim zachowaniem.

– Mnie też. Musiałem pracować, a nie mogłem się skupić, dlatego postanowiłem się przesiąść i usiadłem obok ciebie. Ups! Przepraszam…