Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie mogliby bardziej się od siebie różnić.
Ale tej jesieni oboje potrzebowali odrobiny ciepła.
Copper Run w Vermont miało być dla Michelle tymczasowym azylem – miejscem, gdzie złapie oddech po rozwodzie, zajęta prowadzeniem rodzinnego pensjonatu, który po śmierci mamy nieco podupadł. Spodziewała się wyzwań, ale nie aż takich: herbatniki jej autorstwa nadają się tylko do wyrzucenia, rozmowy z gośćmi idą jej równie nieudolnie co pieczenie, a do tego zaraz za płotem mieszka on.
Cliff jest samotnym ojcem, utalentowanym piekarzem i, przede wszystkim, lokalnym ulubieńcem. Zdaje się dokładnie wiedzieć, czego potrzebują ludzie w jego otoczeniu. Jego flanelowe koszule, ciepły uśmiech i niesamowite wypieki sprawiają, że trudno mu się oprzeć – nawet jeśli Michelle zarzeka się, że nie może sobie pozwolić na żadne komplikacje.
Plan jest przecież prosty: za trzy miesiące, po przekazaniu pensjonatu młodszej siostrze, wraca do Seattle, by objąć wymarzone stanowisko. Tylko że coraz częściej łapie się na tym, że myśli nie o karierze, lecz o swoim sąsiedzie... i o tym, jak bardzo chciałaby go pocałować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: If It Makes You Happy
Copyright © 2024. IF IT MAKES YOU HAPPY by Julie Olivia
Copyright © for the Polish translation by Monika Skowron, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Redaktorka prowadząca: Joanna Pawłowska
Marketing i promocja: Karolina Guzik
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Anna Nowak, Magdalena Kawka
Ilustracja na okładce: Eva García
Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68576-48-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Od autorki
Playlista
Prolog
Wrzesień 1997 roku
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Październik 1997 roku
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Listopad 1997 roku
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Grudzień 1997 roku
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Epilog
Podziękowania i tym podobne
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Jeśli to cię uszczęśliwia to całkowicie odrębny romans, rozgrywający się jesienią 1997 roku.
Książka ta jest listem miłosnym zarówno do jesiennej pory, jak i późnych lat dziewięćdziesiątych. Znajdziecie tu miłe dożynki, szeleszczące liście, obchody Halloween, a także ciasta z okazji Święta Dziękczynienia! Przygotujcie się też na kilka klisz z komedii romantycznych z lat dziewięćdziesiątych. Nie mogłam się powstrzymać.
Chciałabym poinformować, że jest to romans przy otwartych drzwiach, co oznacza, że zawiera treści seksualne wyrażone wprost. Ta miłosna historia rozwija się na wolnych obrotach. Zaparzcie sobie kawy i przygotujcie się na długą podróż.
Choć w książce tej roi się od zabawnej nostalgii i jesiennego klimatu, chciałabym też przestrzec, że może zawierać następujące niepokojące treści. Oto one:
• śmierć rodzica na zawał (nie wprost);
• żałoba po bliskiej osobie;
• porzucenie przez rodzica i odcięcie się od dzieci;
• rozwód;
• zdrada (nie wprost; nie przez główne postaci);
• opisowe sceny seksu;
• dosadny język.
Bądźcie mili dla swoich serc podczas lektury, przyjaciółki i przyjaciele. A teraz chwyćcie za koc, zapalcie przyjemnie pachnącą świeczkę i odwiedźcie ponownie jesień 1997 roku!
Buziaki
Julie O.
Ta książka jest dla mnie.
Dla sześcioletniej Julie, która, mamrocząc coś pod nosem, przebrnęła przez wykonanie Spice Up Your Life w konkursie talentów.
Nikt nie pamięta. Miejmy nadzieję.
Składanka na płycie CD, którą dla Ciebie stworzyłam
1. One Headlight – The Wallflowers
2. There She Goes – Sixpence None The Richer
3. No Rain – Blind Melon
4. Dreams – The Cranberries
5. Real World – Matchbox Twenty
6. Say You’ll Be There – Spice Girls
7. Black – Pearl Jam
8. I Want You – Savage Garden
9. I Put A Spell On You – Nina Simone
10. Sex & Candy – Marcy Playground
11. Lovefool – The Cardigans
12. Linger – The Cranberries
13. You Gotta Be – Des’ree
14. Come As You Are – Nirvana
15. You Were Meant For Me – Jewel
16. Save Tonight – Eagle-Eye Cherry
17. Drive – Incubus
18. Head Over Feet – Alanis Morissette
19. Uptown Girl – Billy Joel
20. If It Makes You Happy – Sheryl Crow
Michelle
Lipiec 1997 roku
Przygotowałam się na dziś najlepiej, jak potrafiłam – włożyłam prostą czarną sukienkę, odebrałam kwiaty, spotkałam się z księdzem – ale oznajmienia mojej rodzinie, że się rozwiodłam, na czuwaniu przed pogrzebem mojej mamy nie było na mojej liście zadań do wykonania.
– Wyjeżdżam za pięć minut – szepcze mi kąśliwie do ucha Allen.
– Wiem.
– Sam im powiem, jeśli ty tego nie zrobisz.
Zgrzytam zębami.
– Wiem.
Allen nie może spóźnić się na samolot. Jasne, mój były mąż mógł zarezerwować lot na jutro, po stypie, ale gdy człowiek nie jest już prawnie związany z rodziną, to chyba nieważne, czy odda hołd swojej byłej teściowej.
Bawię się zawieszką u szyi na cienkim łańcuszku, obserwując, jak długa kolejka gości wije się przez kaplicę. Z trudem uśmiecham się do kogoś, kogo nie poznaję.
Gwałtownie nabieram powietrza do płuc i miarowo je wypuszczam.
– Nie powinniśmy robić tego dzisiaj.
Allen odwraca wzrok. Wykrzywia usta.
– Tak, ale powinniśmy powiedzieć im razem. Dziś to nasza jedyna okazja. Musimy postąpić właściwie.
Postąpić właściwie.
Dwa miesiące temu znacznie bardziej pełna werwy i o wiele młodsza ode mnie kobieta zadzwoniła do naszego domu, by oznajmić mi, co następuje: nie wiedziała, że Allen ma żonę. Tak samo jak on teraz, wtedy ona oznajmiła, że należy powiedzieć prawdę i „postąpić właściwie”.
Nie wytknęłam mu moralnej niespójności. Nie ma sensu się kłócić, jeśli nie zdołam wygrać.
Powinniśmy poinformować moją rodzinę o naszej decyzji, że się rozwodzimy. Jego rodzina dowiedziała się kilka tygodni temu. Ale odkąd stan zdrowia mojej mamy gwałtownie się pogorszył, nigdy nie było odpowiedniej chwili. Dopełniałam ostatnich formalności, a wtedy zadzwonił tata i powiedział, że mama odeszła.
Allen odchrząknął, przesuwając dłońmi po pięknie skrojonej marynarce. Większość mężczyzn nerwowo bawiłaby się guzikami garnituru, ale Allen nie należał do takich, którzy publicznie okazują słabość. Nie w swoim białym fartuchu w szpitalu. A już na pewno nie na pogrzebie.
Wiele osób, które się zjawiło, jest z dawnej pracy mojej mamy, głównie pielęgniarki, widzę także wielu moich współpracowników, ale jest też wielu innych, których nie poznaję. Ci nieznajomi wyrażają żałobę w luźnych garniturach i przedawnionych fasonach, jakby z trudem przyszło im znaleźć odpowiedni strój. Starsza pani obok ostatniej kościelnej ławy włożyła śliwkowe rajstopy. Mężczyzna przy niej ma na nosie okulary z lat siedemdziesiątych, które zachodzą mu na policzki.
– Kim są ci ludzie? – szepczę.
Allen w odpowiedzi wzrusza ramionami.
Jakaś rodzina podchodzi do trumny – mężczyzna, kobieta i dwie córki. To część nowych twarzy. Mężczyzna obejmuje rosłym ramieniem chudą nastolatkę o strąkowatych blond włosach okalających opuchniętą, zapłakaną twarz. O wiele młodszą dziewczynkę, ściskającą jego krawat, trzyma na rękach, wspartą o biodro. Kobieta – jego żona, jak się domyślam – stoi za nimi z rękami założonymi na piersi i bukietem w ręku.
Zastanawiam się, czy są szczęśliwi. Allen i ja postanowiliśmy – jako drużyna, tak jak zawsze to robiliśmy – nie mieć dzieci. Chroniliśmy nasze kariery i przytulne mieszkanie w kamienicy, które nie wytrzymałoby kredek świecowych na ścianach. Nasze dywaniki były za drogie na rozlane mleko. Dzieci były zbyt rozhukane, a my… nie byliśmy.
Patrzę, jak tata odstawia dziewczynkę, która teraz wyciąga ku niemu ręce. Bierze kwiaty od żony, rozglądając się nad podskakującymi głowami osób przechodzących przez kapliczkę. Zastanawiam się, kogo szuka. Zerka w naszą stronę, jego wzrok pada na mnie.
Zaczepia, jak zamek, który zaciął się na materiale, szarpiąc się przy moim brzuchu i wyrywając nitki. Nie mogę odwrócić wzroku. On też tego nie robi.
Jest tradycyjnie przystojny – podobnie jak Allen. Wyraźnie zarysowana szczęka jest świeżo ogolona. Wysokie kości policzkowe rzeźbią załamania w policzkach. Jabłko Adama wystaje z grubszej części szyi i zanurza się w wystającym obojczyku odsłoniętym przez niezapiętą na górze białą koszulę i luźny krawat, za który wcześniej ciągnęła go córka. Jest wyższy od innych mężczyzn w kolejce. Jego szerokie ramiona wypełniają garnitur. Tak, bardzo tradycyjnie przystojny.
Nagle dostrzegam, że jest atrakcyjny też pod innymi względami – ma cechy nieprzypominające Allena. Ciemne brązowe włosy nie są krótko przystrzyżone – swobodne, to słowo najlepiej je oddaje, jakby próbował pomady, ale zbyt wiele razy przebiegł zestresowaną dłonią po kosmykach. Nos jest lekko skrzywiony na grzbiecie. I choć wargi ma ściągnięte w spiętą linijkę, po boku ust znajduje się mała bruzda. To zmarszczka od śmiechu, która nie potrafi zniknąć, nawet na pogrzebie.
Mruży powieki tak, że jego gęste rzęsy opadają nad oczami, jakby w myślach przysuwał dla mnie krzesło, żebym dołączyła do niego w naszej milczącej, wszystkowidzącej przestrzeni. Zaparł się. Nigdzie nie idzie.
Robię słaby wdech. Jak może być taki spokojny, wpatrując się w nieznajomą? Leniwie zerka na Allena, po czym znów patrzy na mnie. Czuję jego spojrzenie aż na dnie żołądka, tak jakby potrafił zobaczyć to, co ukrywam – jakby wiedział o rozwodzie.
– Pst.
Serce podskakuje mi do gardła, gdy słyszę głos mojej siostry. Głowa Sary wyziera przez boczne drzwi w przedsionku za nami.
– Shelly, chodź tu.
Allen przewraca oczami, gdy Sara wciąga mnie na tyły do pomieszczenia. Próbuję po raz ostatni spojrzeć na nieznajomego mężczyznę, ale drzwi zatrzaskują mi się przed nosem, zanim zdążę to zrobić.
W lepszych okolicznościach pomieszczenie to służy jako apartament dla nowożeńców. Owalne lustro, psyche, stoi w kącie. Obite mahoniowe krzesła ustawione są wokół małego stolika. Mogę sobie wyobrazić swoje trzy druhny siedzące w tym kącie pięć lat temu – Sarę, siostrę Allena i moją dawną współlokatorkę ze studiów, z którą nie wiem, kiedy ostatnio rozmawiałam.
– Musisz pogadać z tatą – rzuca pospiesznie Sara.
Mrugam i przytakuję.
– Dobrze.
– Próbowałam, ale…
– W porządku – przerywam jej. – Nie przejmuj się.
Kącik jej błyszczących różowych ust wędruje w górę, ale uśmiech nie znajduje odbicia w oczach.
– Dziękuję. Nie wiem, jak to robisz, że jesteś taka – pokazuje ręką na moją wysoką sylwetkę – opanowana. Zawsze wygląda na to, że masz wszystko pod kontrolą.
Moja mała siostrzyczka jest tą delikatniejszą z nas. Filigranowa, z platynowymi blond włosami, za których imitację inne kobiety płacą grube pieniądze – w kontraście do ciemnobrązowych włosów moich i taty. Podczas gdy ja odznaczam się podwójną dawką brązu dzięki piwnym oczom po mamie, ona odziedziczyła po tacie piękne niebieskie oczy, które teraz lśnią od wzbierających łez. Przeżywa wystarczająco dużo emocji za nas obie. Kocham to w niej.
– Jak się masz? – pytam.
– Dobrze. – Sara od niechcenia mierzwi mi włosy. – Utknęłam w obrzydliwej czerni. A ty? Allen zachowuje się jak totalny dziwak. Ale chyba zawsze tak było.
Wymijająco mruczę pod nosem w odpowiedzi, jednak w żołądku mi się przewraca.
Siostra wzdycha.
– Przyszło sporo ludzi, co nie?
Odbiega od tematu, więc próbuję sprowadzić ją na ziemię przypadkowym pytaniem:
– Zaprosiłaś przyjaciół z akademii sztuk pięknych?
Wybucha śmiechem.
– Aha. Żebyś dostała zawału.
Obie zamieramy. Ona natychmiast szeroko otwiera oczy, ja zamykam usta.
– To było…
– Przypadkowe – kończę za nią. – Wiem. – Próbuję się uśmiechać. – Wszystko w porządku, Saro.
Szybko przytakuje, unosząc brwi.
– Hm, w każdym razie… To są chyba ludzie z Copper Run. Wiesz, że mama na serio angażowała się w życie miasteczka.
– Wiem.
Rok temu nasi rodzice przeszli na emeryturę i przeprowadzili się do małego miasta w Vermoncie, żeby otworzyć kiczowaty pensjonat. Teoretycznie należał do nich obojga, ale to mama włożyła w niego całe swoje serce. Nic dziwnego, że mieszkańcy Copper Run tu są. Mamę można było szanować i pokochać w zaledwie rok. Dajcie mi dwa lata w jednym pokoju z drugim człowiekiem, a nadal będziemy sobie obcy. Może właśnie dlatego moje małżeństwo się rozpadło.
– Przyjechali aż z Seattle? – pytam. – Pokonali cały kraj? Czy ich miasteczko się zamknęło?
– Nie bądź złośliwa – mówi Sara. – To dobrzy ludzie.
– Nieodpowiedzialni ludzie – droczę się z lekkim uśmiechem, który blednie równie szybko, jak się pojawił.
Ciągnę się za płatek ucha, kręcąc małym kolczykiem z perłą.
– Gdzie jest tata? – pytam.
Sara wyciąga kciuk w górę, zamierzając obgryzać paznokieć.
– W kącie.
– Hej – mówię, szybko opuszczając jej dłoń. – Wszystko w porządku. Z tobą też będzie w porządku.
Sara przytakuje, najpierw powoli, potem szybko, po czym niespodziewanie mocno mnie przytula. Ściskam ją tak długo, jak tego potrzebuje, aż w końcu się odsuwa.
Klepię ją po ramieniu.
– Wrócę.
Na drugim końcu apartamentu dla nowożeńców tata siedzi w odległym kącie, wyglądając przez wysokie okno na miasto. Katedra znajduje się na rogu, przy samym skrzyżowaniu, gdzie trąbienie sięga apogeum, a zielone światło oznacza, że należało przyspieszyć pięć sekund temu.
Tata trzyma rękę na grzbiecie Rakiety, w roztargnieniu głaszcząc miękką jak puch czarno-białą sierść psa.
Po kilku głaśnięciach border collie przechyla głowę poza zasięg jego ręki. Powoli człapie do ściany naprzeciwko, posyłając mi spojrzenie mówiące: Proszę. Pocieszyłem go. Zadowolona?, po czym siada z nieco większym zamachem, niż potrzeba.
To Allen miał znaleźć opiekę dla Rakiety na dziś. Oczywiście nie zaprzątał sobie tym głowy, tak samo jak nie zaprzątał sobie głowy tym, by powiedzieć mi wcześniej niż wczoraj, że odziedziczyłam jego psa w podziale majątku po rozwodzie, ponieważ nie może wywieźć Rakiety z kraju.
Rakieta mnie nie słucha. Ledwo pozwala mi się głaskać. Ale co miałam zrobić? Los czworonoga ograniczył się do dwóch możliwości: albo zostanie ze mną, albo pojedzie z Allenem do schroniska. Psina o usposobieniu primadonny byłaby zbulwersowana, poza tym nie mam serca z kamienia. W rzeczywistości Rakiety nie powinno być w kaplicy, ale nie będzie nikomu przeszkadzał – nawet jeśli traktuje mnie ozięble.
Ręka taty zwisa bezwiednie u boku, tam gdzie jeszcze przed chwilą był Rakieta. Ujmuję jego dłoń w swoją.
– Cześć, Shelly, skarbie – szepcze, słabo się uśmiechając.
– Jak się trzymasz?
– Dobrze. – Worki pod jego oczami dowodzą czego innego. – A ty?
– W porządku – odpowiadam.
Puszcza moją rękę po to, by powieść palcem po wisiorku na mojej szyi.
– Czy to twojej mamy? – Sunie po cienkim łańcuszku, który wije się na połaci mojego obojczyka. – Robisz się za chuda.
– Wszystko u mnie w porządku – powtarzam.
– Potrafiła wybierać ładne rzeczy – mówi tata bardziej do siebie niż do mnie. – Wisiorek. Pościel do pensjonatu. Wiesz, są tam takie serwetki, które uwielbia. Lniane z… – Jego głos się załamuje.
– Tato…
Łączy dłonie i zerka na zamknięte drzwi prowadzące do szybko zapełniającej się kaplicy.
– Kto tam w ogóle jest?
– Najwyraźniej całe Copper Run.
– Och – mówi, cień uśmiechu błąka mu się w kąciku ust. – Dobrzy ludzie.
– Tak słyszałam.
– Jak znosi to Allen? – pyta.
Odruchowo zaciskam szczękę.
– Wszystko u niego w porządku.
– Czy „wszystko w porządku” to twoja dzisiejsza odpowiedź na każde pytanie?
Niechętnie wyrywa mi się poirytowany śmiech.
– Tak.
Kątem oka widzę, że Rakieta wpatruje się we mnie przez szparę psich oczu. Zaciskam dłonie w pięści. Pies wie, tak samo jak tamten nieznajomy mężczyzna, że muszę poruszyć temat rozwodu.
Ale jak mam powiedzieć o tym tacie i Sarze? „Hej, oto wasza prawie trzydziestoletnia córka i siostra pracoholiczka, która nie potrafi utrzymać małżeństwa”.
Allen ma czterdzieści dwa lata, wyprowadza się za ocean za pracą w branży medycznej z kwitnącą kobietą w tym samym wieku, w którym byłam ja, kiedy się poznaliśmy.
Sara będzie zrozpaczona, ale nie chcę, by ktokolwiek mi współczuł. Allen już mnie nie chce, a ja nie zmuszę go, żeby ze mną został. To była rozsądna decyzja. Dobry wybór. Ale nie mam ochoty na balony i confetti z tej okazji.
– Jak ja mam tam wrócić? – szepcze ledwie słyszalnie tata.
– Do kaplicy? – pytam.
– Do pensjonatu – wyjaśnia, podczas gdy drżą mu wargi. – Nie mam pojęcia, gdzie ona wszystko kładzie. Na jej głowie były rachunki, kalendarz… O Boże, nie mogę zadzwonić do gości. To najgorętszy sezon. Mamy rezerwacje na prawie wszystkie pokoje. Nie mogę… Nie mogę…
Robię głęboki wdech.
– Hej. Coś wymyślimy. Zawsze dajemy radę.
– Ty zawsze dajesz radę – mówi tata. – Odziedziczyłaś całą siłę po swojej matce.
– Nie, Sara też ją ma. Ma siłę, do tego energię. Świetnie poradzi sobie z pensjonatem.
Tata przytakuje raz po raz, rozcierając skronie.
– Masz rację, masz rację. Będzie jak ryba w wodzie. Masz rację.
Oboje wiemy, że Sara ma dobre cechy mamy. Jej łagodność. Jej pozytywność. Jej podekscytowaną, kreatywną stronę. Osoba o takich cechach dostaje w spadku ukochany pensjonat – a nie chłodna najstarsza córka. Choć i tak nie chciałam go dostać.
Sara w końcu w grudniu zrobi dyplom. Później gładko weźmie na siebie tę rolę – o ile tata da radę utrzymać pensjonat do tego czasu. Choć aktualnie nie wygląda, jakby nad czymkolwiek panował.
Drzwi do kaplicy uchylają się i dobiega nas cichy szum rozmów. Moje ciało tężeje, kiedy Allen płynnie wchodzi do pomieszczenia, każdy krok jego stóp odzianych w oksfordki Valentino trzeszczy na linoleum. Rakieta podbiega, energicznie merdając ogonem. Allen uspokaja go, głaszcząc, po czym odsyła od siebie.
– Jesteś gotowa, Shelly?
Może to przez brak snu, ale w głowie mam pustkę, gdy słyszę to pytanie.
Tata zaczyna wstawać.
– Czy nie musimy już iść…
– Nie – przerywam mu, kładąc rękę na jego ramieniu.
Allen i ja jesteśmy pragmatyczni. Racjonalny umysł zawsze był jego najbardziej pociągającą cechą. Tak, jest trochę chłodny, ale to tak jak ja. Dawniej się rozumieliśmy – i szanowaliśmy. Przynajmniej do dzisiaj. Jego niestosowna potrzeba zachowywania pozorów znaczy więcej od żałoby mojej rodziny.
Sara podchodzi, unosząc brwi. Niesie kwiaty.
– To od jakiegoś faceta z kaplicy.
Wręcza bukiet tacie. Przejmuję go, żeby nie musiał się nim zajmować.
Sara spogląda to na Allena, to na mnie.
– Wszystko gra?
Allen niecierpliwie wypuszcza powietrze.
Proszę, nie dzisiaj – mówię do niego bezgłośnie.
Kręci przecząco głową.
– Shell…
Mocno zamykam oczy.
– Daj mi sekundę.
– Nie utrudniajmy tego – przekonuje Allen, cedząc słowa.
– Co się dzieje? – pyta tata.
– Tato, to nic takiego. My po prostu…
I właśnie wtedy Allen ogłasza:
– Rozwiedliśmy się. – Słowa odbijają się echem od ścian i niskiego sufitu.
Allen szeroko otwiera oczy, ja też. Chyba nie chciał powiedzieć tego tak głośno, a ja nie chciałam, by zabrzmiało to tak bezceremonialnie.
– Nie zostaję do jutra – ciągnie, poprawiając klapy marynarki. – Zaraz jadę na lotnisko.
Czuję pulsowanie w szyi, rękach, nogach. Przecięłam sobie dłoń kolcami kwiatów.
– Przykro mi, że musieliście dowiedzieć się w ten sposób – podejmuje Allen w przedłużającym się milczeniu, które zapadło. Zerka na zegarek. – Muszę już iść. Bardzo mi przykro z powodu waszej straty. – Allen mówi to, jakby nie należał do naszej rodziny przez pięć lat.
Zaczyna swobodnie wychodzić w ten sam sposób. Rakieta próbuje iść za nim, ale Allen kręci przecząco głową.
Czuję, że w moich żyłach krąży lawa, bulgocze i podchodzi mi do gardła oraz rozpala policzki. Klatka piersiowa boli mnie od gorąca. Nie potrafię stwierdzić, czy jestem smutna, przestraszona czy zła. Rozpięta między reakcjami uciekaj albo walcz, niestety muszę bez dumy przyznać, że automatycznie wybieram: walcz.
Energicznie ruszam za nim, wychodzę z bocznego pomieszczenia i wchodzę z powrotem do kaplicy. Otacza mnie szum rozmów toczonych przyciszonym głosem. Chłodne powietrze wpadające przez otwarte drzwi do kaplicy smaga moje włosy i faluje papierem od bukietu.
– Trzeba było poczekać – warczę.
Allen obraca się na pięcie, rozglądając się na boki, po czym podchodzi bliżej.
– Nie, trzeba było powiedzieć im wcześniej – szepcze pod nosem.
– A właściwie to kiedy? – wyrzucam z siebie, podczas gdy moje ciało tężeje ze złości. Mówię coraz głośniej, przez co on coraz bardziej się wierci. Bardzo dobrze. Bądź skrępowany. – W szpitalu, po zawale mamy? Przed bajpasami? Czy w poczekalni, kiedy twoja koleżanka powiedziała nam, że operacja się nie udała?
Blond włosy Allena, jeszcze niedawno zaczesane na żel do tyłu, teraz są zmierzwione. Widzę białe pasma wzdłuż jego skroni. Próbuje zaczesać kosmyk z powrotem, niemal na bezdechu.
– Trzeba było powiedzieć im tego samego dnia, kiedy podjęliśmy decyzję – mówi. – Widzisz, Shelly, to jest twój problem.
– Nie mam żadnego problemu.
– Powinienem był przewidzieć, że zachowasz to w tajemnicy przed nimi tak długo, jak tylko się da. Nikomu nic nie mówisz. Nawet mnie. Nawet swojej rodzinie. Tłumisz wszystkie emocje w sobie, aż wybuchną. Cóż, gratulacje. Oto twój wybuch.
Szybko mrugam, prostując się i zaciskając dłonie w pięści.
– Ja nie…
Pochyla się nade mną i syczy:
– Jak sądzisz, dlaczego musiałem znaleźć sobie kogoś, przy kim czułem się jak partner?
Szybko odrzucam głowę, tak jakby ktoś chwycił mnie za włosy i szarpnął.
Ledwie mogę wydusić:
– Coś ty powiedział?
– Jesteś taka spięta. Nie ma już z tobą zabawy. – Teraz wylicza moje wady na palcach. – Musisz zajmować się wszystkim sama. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że nikt tego nie lubi? I mierzysz innych niemożliwą miarą. Boże, nie potrafiłaś nawet wybaczyć swojej mamie, że…
Krach!
Z początku myślałam, że to odgłos mojego łamanego serca. Potem zdałam sobie sprawę, że to moja ręka wystrzeliła i zderzyła się z policzkiem Allena.
Wstrzymuję oddech. Nie mogę zaczerpnąć tchu.
Allen patrzy na mnie, mrugając, podczas gdy różowy ślad po mojej dłoni powoli występuje na jego twarz.
Nadal z kamiennym spokojem cedzi:
– Zasługujesz na to, żeby być sama.
Słowa – ostateczne i lapidarne – dzwonią mi w uszach.
Wybiegam, mijając go, przez dwuskrzydłowe drzwi z kaplicy. Wiatr szumi mi we włosach, pot spływa po krzyżu. Kolce z kwiatów w bukiecie wbijają się w moją skórę. Pierwsze jesienne liście spadają z drzew.
Trąbienie samochodów. Głośna muzyka na chodniku.
Ma rację.
Złość we mnie bulgocze i w końcu kipi. Oto mój wybuch.
Mój świat jest poza kontrolą.
Wszystko jest poza kontrolą.
Cliff
Mam brzydki zwyczaj gapienia się na telefon. Ręce skrzyżowane na piersi. Język wetknięty we wnętrze policzka. Stukanie stopami. Może to niesprawiedliwe, ale to coś nie dzwoni, gdy chcę, więc kto tak naprawdę jest tu ofiarą?
– Jesteś pewna, że nie było dla mnie żadnych wiadomości dziś rano? – pytam, pochylając się nad ladą z wyłożonymi wypiekami, gdzie moja siostra wpatruje się równie uważnie w oprawiony w ramę obraz z babeczkami. – Carol?
– Nie wygląda dobrze – stwierdza.
– Obraz?
– Nie wygląda dobrze – powtarza.
– Jasne, że wygląda dobrze – odpowiadam. Otwieram półdrzwi prowadzące na obity linoleum korytarz i wycieram dłonie w fartuch. – Wręcz świetnie.
Szczerze mówiąc, nie widzę różnicy między tym a poprzednim obrazem, który wybrała, ale z Carol nie można pozwolić sobie na chwilę zawahania.
Zmienia wystrój piekarni już od kilku tygodni. Zielone ściany stały się najpierw różowe, potem żółte. Żelazne krzesła zostały podmienione na takie z ciemnego drewna, a następnie z drewna jasnego. Gabloty jakimś cudem pozostały nietknięte, ale daję jej jeszcze tydzień, a one też znikną. To miejsce mogłoby mieć neon z piwem, tyle mnie to obchodzi, ale właśnie dlatego to ona odpowiada za wystrój, nie ja. Moje zadanie to pieczenie.
Ona jest mózgiem Piekarni Burke’a, ja jej rękoma.
Carol zerka na wysokie okna sięgające od podłogi do sufitu. Winston, nasz firmowy malarz, przycupnął na taborecie na chodniku, tworząc na fasadzie ostatnie pociągnięcia naszej sezonowej sztuki. Jest to malunek z udziałem jesiennych liści, strachów na wróble, dyni i jabłek. Kazałem Winstonowi dodać ciasto, ale powiedział, że nie potrafi rysować placków, więc zostały zwykłe jabłka.
Carol wzdycha z zadumą.
– Nie potrafiłabym tego zrobić.
– Jasne, że byś nie potrafiła. Dlatego zatrudniliśmy Winstona. Obraz wygląda dobrze – znów ją zapewniam.
Patrzę na telefon na ladzie. Myślałem, że słyszę, jak dzwoni. Może nie dzwonił.
– Nie pasuje. – Carol zrywa ze ściany obraz przedstawiający babeczki, kładzie go na podłodze i energicznie wychodzi na ulicę.
Wychodzę za nią, zostawiając uchylone drzwi, żebym słyszał telefon, jeśli zadzwoni.
Zrywa się lekki wiatr. Wkładam ręce do kieszeni dżinsów. W Copper Run nie jest jeszcze ani trochę tak chłodno, jak będzie w nadchodzących miesiącach. Mamy początek września, liście zaczynają zmieniać odcień z letniej zieleni na ciemny rudawobrązowy i lśniący złoty. To pierwszy porywisty dzień, wiatr wzbija liście u moich stóp.
– Jak ci się podoba? – pyta Winston z chodnika, uniesionym pędzlem pokazując na malowidło na szklanej witrynie.
– Wspaniałe – mówię. – Twoje najlepsze dzieło do tej pory.
– Carol wygląda na zestresowaną.
– Jest wkurzona, bo nie ma takiego talentu jak ty.
Winston rechocze ze śmiechu.
– Wszyscy żałują, że nie mają takiego talentu jak ja.
Klepię go po plecach, mijając go.
– Dobra robota, widzę, że sodówka nie uderzyła ci do głowy.
Salutuje w odpowiedzi.
Idę za Carol ulicą na miejski plac. Sięga do tylnej kieszeni i wyjmuje papierosy. Unoszę brwi.
– Zamknij się, Clifford. Rzucę jutro.
Podnoszę ręce w geście poddania się.
– Nic nie mówiłem.
Carol odpala zapalniczkę, zaciąga się, po czym wypuszcza dym kącikiem ust daleko ode mnie.
– Mam dwie lewe ręce – skarży się.
Gdyby ludzie byli ciastkami, Carol zostałaby jednym z cannoli. Kiedy ugryziesz kawałek idealnego cannolo, choć jest idealne, rozwali się, a wtedy zostaje tylko słodkie, ciągliwe wnętrze. Carol zawsze uchyla rąbka tajemnicy i pokazuje swoje miękkie podbrzusze.
Wzdycham, obejmując ją ramieniem.
– Nie masz dwóch lewych rąk.
– Nic mi nigdy nie wychodzi.
Carol zawsze jest krytyczna wobec siebie, ale ostatnio jest wręcz zbyt krytyczna. Wszyscy byliśmy podminowani, odkąd Birdie Cadell odeszła tego lata, i każde z nas radziło sobie inaczej. Ja za dużo piekę. Carol pali. Przynajmniej kopci z dala od piekarni, więc smród dymu nie rozchodzi się po lokalu.
Wykonuje okrężny gest, a dym wędruje za jej dłonią.
– Czy kiedykolwiek się tak czujesz? Jak frajer?
– Nie.
Posyła mi spojrzenie, a ja uśmiecham się od ucha do ucha.
– Posłuchaj, musimy pilnować, żeby croissanty były puszyste, a drzwi otwierały się o szóstej. – Chwytam ją za ramię i potrząsam. – Jeśli o to zadbamy, nie będzie problemów. To tylko piekarnia, Carol.
Przechyla głowę.
– Tylko piekarnia – przedrzeźnia mnie. – Ale z ciebie kłamczuch.
Ma rację. Oczywiście, że nie jest to pierwsza z brzegu stara piekarnia; to nasza piekarnia – piekarnia, którą z zapałem, ale bez namysłu, otworzyłem dwa lata temu, a która kwitnie bardziej, niż ma prawo. Piekarnia Burke’a to zarówno moje największe osiągnięcie, jak i największy problem. Kocham ją.
– Obraz z babeczkami się nie liczy, dobrze? Świetnie sobie radzisz. Przyrzekam.
Carol niewyraźnie się uśmiecha. Przyciągam ją do siebie bokiem i przytulam.
– Dzięki – mamrocze.
– A teraz zabierajmy się do pracy.
Carol marszczy nos.
– Nie jesteś moim szefem.
Wybucham śmiechem.
– Oficjalnie jestem.
– Czasem cię nienawidzę.
– Nie tak bardzo jak Emily.
Prycha.
– Żartujesz? Emily cię ubóstwia.
– Ach, racja. – Pstrykam palcami. – Zapomniałem, że to było na odwrót. Moja córka mnie uwielbia.
– A niech cię – syczy Carol, niechętnie się uśmiechając i odpychając moje ramię. – Pewnego dnia będzie normalną nastolatką i przejrzy na oczy.
– Nie zapeszaj.
– Może okaże się, że jest nieogarnięta, jak jej kochana starsza ciotka – zastanawia się, znów zaciągając się papierosem. – O Boże, jaka jestem nieogarnięta.
Zabieram niedopałek z jej palców i wciskam go do popielniczki w parkowym śmietniku.
– Serio cię nienawidzę – oznajmia, mrużąc oczy. – Tym razem mówię poważnie.
– Na pewno.
Opieram się o latarnię uliczną, ale podskakuję, gdy pomarańczowe lampki owinięte wokół słupa wbijają mi się w plecy. Rynek Copper Run jest przystrojony na dożynki. Stogi siana stoją wzdłuż chodników, strachy na wróble prężą się obok białej altany, a gromada dyń wypełnia małą grządkę w kącie parku. Muszę się zdecydować, co przyniosę w tym roku na stragan. W zeszłym roku Piekarnia Burke’a wyprzedała wszystkie jabłeczniki z kruszonką.
Carol kopie nogami, szurając liśćmi opadłymi z drzew na chodnik.
– Jak tam… czy zła królowa już dzwoniła?
Stukam pięścią o słup latarni i wypycham policzek językiem.
– To niemiłe.
– Dzwoniła?
– Nie – odpowiadam. – I nie było dla mnie żadnych wiadomości, prawda?
– Nie.
Przytakuję sam sobie.
– W takim razie nie. Ani słychu.
– Chociaż to normalne.
– Niestety.
Moja była żona co tydzień telefonuje z Nowego Jorku do naszych córek, ale zdarza jej się przegapić rozmowę. Dzwoniłem do niej dwa razy od niedzieli, ale za każdym razem trafiłem na automatyczną sekretarkę. Minęły dwa lata, odkąd Tracy wyjechała z Copper Run, i martwię się o nią, ale bardziej martwię się o jej relację z naszymi córkami.
Jeśli Carol jest cannolo, to Tracy jest bûche de Noël, tradycyjnym ciastem w kształcie polana drewna – trudno je upiec i widuję je tylko w święta Bożego Narodzenia.
Carol delikatnie kładzie rękę na moim ramieniu. Uśmiecham się bez przekonania.
– Chodźmy – mówię. – Koniec przerwy na dymka.
– Rozumie się, szefie.
– Wiedziałem, że się z tym pogodzisz.
Właśnie mamy przejść przez ulicę, ale kawałek dalej moje dwie córki idą chodnikiem w stronę piekarni. Zastanawiam się, czy może mój zegarek się spóźnia, ale kiedy na niego patrzę, widzę, że nie. Lekcje się jeszcze nie skończyły.
– Co to… – Przechodzę na drugą stronę, podniesioną ręką dając znak tutejszej florystce, Sandrze, żeby nie przejechała mnie swoim vanem.
Radośnie trąbi, ale uśmiech zamiera jej na ustach, gdy zauważa moją zmartwioną minę.
– Przepraszam, Cliff! – woła przez okno.
Bezwolnie pokazuję uniesione kciuki.
Doganiam moją szesnastoletnią córkę, która właśnie zsuwa plecak z ramienia. Breloczki grzechoczą na betonie.
– Emily, co się stało? – pytam, patrząc to na jedną córkę, to na drugą.
Emily wzrusza ramionami.
– Zobaczyłam Brittany przed wypożyczalnią wideo.
– I nie przyszło ci do głowy, żeby odprowadzić siostrę z powrotem do szkoły? – pytam, podbiegając do sześciolatki. Przykucam, by zrównać się z nią wzrokiem.
– Płakała – tłumaczy Emily.
– Jak w ogóle udało jej się wyjść tak, że nikt jej nie zauważył?
Wzrusza ramionami.
– Na przerwie? Nie wiem.
Choć obie dziewczynki mają miodowe blond włosy po mamie, różnią się jak ogień i woda. Emily odziedziczyła po mnie proste włosy, dłuższe, niż powinna nosić, opadające jej na cienkie słuchawki zwisające wokół szyi i uderzające o dżinsową kurtkę. Ma na sobie krótką koszulkę w paski, odkrywającą skrawek ciała nad dżinsowymi spodniami. Zdecydowanie zabroniłem jej wkładać ją na siebie, ale zawsze była małą buntowniczką i uwielbiam w niej to.
Jej kompletnym przeciwieństwem jest moja sześcioletnia Brittany, ubrana w białe ogrodniczki i błyszczące adidasy. Jej kręcony kucyk zebrany jest jaskraworóżową materiałową gumką. Nie jest taką buntowniczką jak Emily, ale na tyle naśladuje siostrę, że nie ma problemu z pewnością siebie.
Ujmuję policzek Brittany w dłoń, gładząc kciukiem smugi łez.
– Britt, co się stało?
– Luke powiedział… – Grzbietem dłoni wyciera nos, którym przy okazji pociąga. – Powiedział, że Steve przegra.
Mrużę oczy.
– Steve? Jaki Steve?
– Steve, tatusiu. – Pokazuje na swoją koszulkę z krótkimi rękawkami. Znad górnej klapy ogrodniczek wyziera łysy mężczyzna w skórzanej kamizelce.
– Och. – Wesoło uderzam się pięścią w czoło. – No, raczej. Steve.
Brittany chichocze, pociągając nosem.
Zapominam, że jesteśmy za pan brat z zapaśnikiem roku. Carol zaraziła ją Steve’em Austinem – ze wszystkich możliwych osób akurat nim, Chryste – a on powędrował wyżej na liście mężczyzn godnych podziwu w oczach mojej sześcioletniej córki i aktualnie plasuje się tuż za chłopakami z Backstreet Boys. Tak czy siak jej matka zabiłaby mnie, gdyby wiedziała. Gdyby kiedykolwiek zadzwoniła na czas.
Ściskam Brittany za ramiona.
– No, chodź. Wiesz, że nie przegra.
– Ale Luke mówi, że przegra.
– Dobrze, no cóż, możesz powiedzieć temu małemu smarkaczowi Luke’owi, że się myli i zawsze będzie się mylił, więc powinien od razu do tego przywyknąć, okej?
Moja córka zaczyna bezgłośnie powtarzać pod nosem moje słowa, tak jakby recytowała kwestię z przedstawienia.
– Właściwie to nie mów mu tego – proszę szybko. – Co padło w piekarni lub w pobliżu niej, zostaje w piekarni, dobrze?
– Ale mówiliśmy wszystko Birdie.
Z Emily wymieniamy spojrzenia.
– Racja – mówię powoli, obracając się znów do Brittany. – Ale pamiętaj, że Birdie była wyjątkiem. Co padło w Bird & Breakfast, też zostaje w Bird & Breakfast.
Birdie Cadell i jej rozczulająco cichy mąż, Paul, prowadzili Bird & Breakfast przez ostatni rok. Mieszkamy obok pensjonatu, poza tym Brittany kocha biegać po każdym podwórku, które tylko zobaczy, więc szybko zżyliśmy się z Cadellami. Birdie pilnowała Brittany po szkole, a Emily czerpała pełnymi garściami z ich nadwyżek herbatników. Odkąd Birdie zmarła, w życiu dziewczynek nastąpiła dziwna zmiana.
– Tęsknię za Birdie – przebąkuje pod nosem Brittany.
Emily się wzdraga.
– Hej, jest w lepszym miejscu, pamiętasz? – powtarzam jej, mając nadzieję, że moje słowa dotrą też do Emily.
Brittany powoli przytakuje, a ja zastanawiam się, czy odtwarza w myślach rozmowę, którą odbyliśmy przed kaplicą na pogrzebie Birdie. Urządziliśmy sobie długą letnią wycieczkę do Seattle, by oddać hołd zmarłej, ale nie mam pojęcia, ile Britt pamięta z pogadanki o śmierci. Wiem tylko tyle, że uwielbia poruszać ten temat.
– Myślisz, że Sara będzie fajna? – pyta Brittany.
Wzruszam ramionami.
– Nie wiem. Miejmy nadzieję.
Kiedy zadzwoniliśmy do Birdie leżącej w szpitalu przed operacją założenia bajpasów, wspomniała, że jej córka Sara przejmie pensjonat. Zażartowała, że za wcześnie, by robić plan awaryjny, ale musiała wiedzieć o czymś, o czym nie wiedziałem. Mogę się tylko domyślać, że Sara w końcu się pojawi, ale Paul jeszcze nie dzwonił ani nie przysłał listu, więc tkwimy w niewiedzy.
– Cliff! – Podnoszę wzrok i widzę, że Betty wygląda zza drzwi swojego baru kanapkowego. – Potrzebujesz pomocy?
Macham, robiąc krzywą minę.
– Damy radę, Bets.
Zerka w dół na Brittany, potem podnosi wzrok.
– Na pewno?
Jeszcze mocniej kręcę przecząco głową.
– Nic nam nie trzeba!
– Hm, daj mi znać…
– Na pewno dam!
Twarz mnie pali. Betty to dopiero początek; kolejne głowy wkrótce zaczną wyglądać ze swoich lokali. Mieszkańcy Copper Run uwielbiają pomagać w ten sposób. Niech to, ja też narzucam się z pomocą. Ale ostatnie, czego teraz chcę, to obarczać moich uprzejmych sąsiadów naszymi niemądrymi sprawami.
– Muszę wracać? – pyta Brittany.
– Co, do szkoły?
Przytakuje. Wzdycham. Boże, moja córka wygląda żałośnie z podpuchniętymi oczami, podczas gdy brakuje jej tchu, a klatka piersiowa gwałtownie to opada, to się podnosi, jakby moje dziecko przebiegło maraton.
– Nie – mówię z rezygnacją. – Nie musisz wracać na lekcje. Chodź do środka. Upiekłem ciasteczka. – Na żarty ciągnę ją za koński ogon. – Zadzwonię do szkoły, żeby nie pomyśleli, że umarłaś.
Jej oczy pogodnieją.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Głaszczę ją po plecach i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki moja córka śmieje się i pędzi z szeroko otwartymi ramionami, wydając z siebie odgłosy jak samolot, po czym wpada do piekarni, gdy zatoczyła już wystarczająco dużo kółek.
– Tylko jedno ciastko, dobrze? – wołam, ale ona mnie nie słyszy… albo nie chce słyszeć.
Cmokam i spoglądam na Emily.
– Dałem się nabrać, co nie?
Uśmiecha się.
– No raczej.
Jęczę, kiedy wkłada słuchawki z powrotem na uszy. Podważam je palcem, żeby je ściągnąć.
– A ty nie powinnaś być w pracy? – pytam. – Lisa cię zabije.
– Wszystko skończyłam – odpowiada, wzruszając ramionami.
Emily popołudniami ma praktyki na poczcie po drugiej stronie placu, i tylko dlatego może przebywać poza szkołą. Jednak Lisa, starsza poczmistrzyni żyjąca powietrzem i modlitwą, wyznaje zasadę, że można wyjść, kiedy skończy się zadania. Zwykle bym się z tym zgodził, ale znam moją córkę. Do diabła, za dobrze wiem, jak to jest mieć kilkanaście lat w Copper Run.
– Mówiłaś, że widziałaś Brittany przed wypożyczalnią wideo. – Mrużę oczy. – Dlaczego byłaś w wypożyczalni?
Emily sztywnieje i wzrusza ramionami. Znam ten gest.
– Poszłam sprawdzić premiery z tego tygodnia – mówi.
Fatalnie kłamie.
– Znowu spotykasz się z tym dzieciakiem.
Emily szeroko otwiera oczy.
– Nie!
Unoszę brwi tak, że łączą się w jedną linię.
– Naprawdę?
Zadziera podbródek.
– Naprawdę.
– Więc nie odwiedzałaś Jamesa…
– Josha.
– Racja. Przecież tak powiedziałem.
Ona też mruży oczy, przypominając moje lustrzane odbicie. Ale wiem, co myśli i że wie, że ja wiem.
– Dobra – ustępuje. – Bujałam się z Joshem.
– Aha…
– Ale myślałam, że… skoro mam dobre oceny… Zastanawiałam się, czy…
– Nie – mówię z jękiem, chwytając się kciukiem i palcem wskazującym za grzbiet nosa.
Emily klepie się otwartymi dłońmi w uda.
– Och, daj spokój! Spotykamy się już od dwóch tygodni!
– I to nie jest wystarczająco dużo czasu, żeby zaszczycić mnie w moich progach.
– Gadasz, jakbyś był jakimś królem…
– Ty to powiedziałaś.
– Tato…
– Bo każę ci iść do swojego pokoju, Em.
– Przecież nie jesteśmy nawet w domu – mówi, pokazując na chodnik.
– Wyślę cię tam.
To wprawia ją w konsternację. Przygryza dolną wargę, by powstrzymać się od śmiechu.
– Armatą?
– Armatą – potwierdzam z uśmiechem od ucha do ucha.
Zakłada ręce na piersi.
– Nie jesteś moim szefem.
Carol parska.
– Witaj w klubie.
– Jeden kij, Carol. – Emily udaje, że do niej celuje.
Carol podnosi obie ręce w geście poddania.
Kiedy Tracy odeszła, Carol próbowała być wspierającą ciocią, ale wtedy była tylko kolejnym żeńskim autorytetem, którego Emily nie chciała. Teraz Emily nie przepuści takiego żartu.
Zwracam się do niej.
– Zdecydowanie jestem twoim szefem, dopóki nie ukończysz osiemnastu lat. Pamiętam, że ostatnim razem, kiedy zdmuchiwałaś świeczki, kończyłaś szesnaście. A James…
– Josh.
– Już nawet nie chodzi na lekcje. Ile on ma, trzydziestkę?
– Skończył szkołę w maju! – stęka Emily. – Ma dopiero siedemnaście. Gdybyś pozwolił mu przyjść…
– Po co? Pograć w Monopol?
– Pewnie świetnie mu idzie z kasą.
– Bo oszczędza na emeryturę, co nie?
Emily odchyla głowę w tył, przesadnie pojękuje.
– Nie jest taki stary!
– Idę na kolejną przerwę – mówi Carol, szukając paczki w przedniej kieszeni.
– Mogę wysępić jednego?
Zbliżam policzek do ramienia.
– Niczego cię nie nauczyli na godzinie wychowawczej?
Emily wzrusza ramionami.
– Dzięki niej palenie stało się modne.
Nie mogę się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, gdy kręcę głową.
– Ale z ciebie mała ważniaczka. I wcale nie jest modne. Jak może być modne, skoro robi to Carol?
– Ja tu stoję – mówi Carol.
– Twoja ciocia jest dorosła – ciągnę. – Wolno jej podejmować okropne, rujnujące życie decyzje.
– Kiedy ja będę mogła podejmować okropne decyzje? – pyta Emily.
– Po pięćdziesiątce.
– Och, wow, może wtedy będę wystarczająco stara, żeby umawiać się z Joshem – sarka Emily.
Uśmiecham się z wyższością.
– On zdąży już wtedy zejść z tego świata, stary piernik.
Emily niechętnie się uśmiecha i naciąga słuchawki z powrotem na uszy.
– Zrobię na kolację twoje najmniej ulubione danie – mówi. – Totalnie najgorsze.
– Nie mogę się doczekać, młoda.
Podnoszę rękę, żeby przybić z nią piątkę. Emily nie może się oprzeć i uderza w moją dłoń, po czym wyjmuje discmana z kieszeni dżinsowej kurtki, wciska „odtwarzaj” i noga za nogą idzie chodnikiem, oddalając się od rynku w stronę naszej ulicy.
Patrzę na Carol, podczas gdy smuga dymu unosi się między jej palcami.
– Miała rozmazaną pomadkę – mówi.
– Miała – potwierdza Betty, przytakując z poważną miną. Znów wyszła z baru kanapkowego i zamiata dookoła nieistniejący kurz.
Wścibska babka.
– Też to widziałam. – Dolly trzy lokale dalej przechyla pustą konewkę nad suszonymi kwiatami.
Winston chichocze, siedząc na taborecie.
– Masz kłopoty.
W tym miasteczku nie można porozmawiać na osobności.
– Tak, wiem, że była rozmazana – mamroczę pod nosem do nich wszystkich.
Wychowanie nastolatki nie jest łatwe. Nie ma żadnego kursu z tego, jakie tampony kupić albo jak powiedzieć: „Nie, nie możesz zrywać się z lekcji, żeby spotkać się ze swoim chłopakiem. Proszę, przestań prosić”. Emily twierdzi, że mama porozmawiała z nią o „ptaszkach i pszczółkach”. Nie jestem pewien, czy w to wierzę, ponieważ Tracy przepada za trudnymi rozmowami jeszcze mniej ode mnie, co znaczy, że wkrótce pewnie sam będę musiał uciąć sobie pogawędkę ze starszą córką. Dopisuję to do listy spraw obok tego, by przypomnieć Brittany, żeby nie kłóciła się o passę symulowanych zwycięstw zapaśnika, dorosłego faceta.
Wychowuję moje dziewczyny dzień po dniu, z tygodnia na tydzień. Zawsze wyskakuje coś nowego i ciągle mam nadzieję, że problemy się rozejdą z biegiem tygodni lub lat. Ale czasami przytrafiają się wszystkie naraz jednego dnia.
Carol znów przechodzi przez ulicę, a ja w ślad za nią. Wyrywam jej papierosa z dłoni i gaszę go w popielniczce na pokrywie miejskiego śmietnika.
Wpatruje się w skwierczący niedopałek, po czym szepcze:
– Dzięki.
– Nie ma za co.
W środku dzwoni telefon.
Chwytam się za kark i spacerowym krokiem wchodzę z powrotem do piekarni.
– Lepiej, żeby to była Trace – mamroczę pod nosem.
– Aż tak ci się nie poszczęściło.
– Pozdrów ją ode mnie! – woła Betty.
Od niechcenia pokazuję za siebie uniesione kciuki.
Wchodząc za ladę, głęboko nabieram powietrza do płuc i podnoszę słuchawkę.
– Piekarnia Burke’a.
Czekam, aż odezwie się przepraszający głos mojej byłej żony.
Zamiast tego czeka mnie szorstkie powitanie:
– Cześć, Cliff. Jak się dziś masz?
Wypuszczam wstrzymywane powietrze.
– Och, cześć, George. Co masz na dzisiaj?
Wyjmuję długopis wciśnięty obok kabla telefonicznego i niewyraźnie zapisuję w notesie typowe dla George’a zamówienie na catering. Ale im więcej mówi, tym bardziej dociera do mnie, że Tracy wciąż nie zadzwoniła.
Znowu.
Rodzina Burke’ów ledwo trzyma się razem, na taśmę klejącą, klej i stare drewno tej piekarni. Ale trzymamy się razem i chyba tylko o to możemy prosić. Moja była żona pośle mnie wcześnie do grobu ze stresu, jakiego mi przysparza. Może spotkam w niebie Birdie.
Żółte akcenty odbijają się w wysokich oknach piekarni, sięgających od podłogi po sufit. Podnoszę wzrok i widzę przejeżdżającą obok taksówkę. Nie wiem, kiedy ostatnim razem widziałem taksówkę tarabaniącą się przez Copper Run.
Pochylam się nad blatem, kiedy George dalej szepcze mi do ucha, i zaglądam przez tylną szybę samochodu do środka. Nieruchomy border collie wpatruje się w mijane zabudowania wokół rynku. A obok psa piękna, znajoma kobieta przegląda mapę.
Michelle
Kiedy wyjechałam z Seattle, zamierzałam zupełnie zniknąć. Na szczęście Copper Run znajduje się na kompletnym odludziu w stanie Vermont. Od dwóch godzin telepię się zatęchłą taksówką z lotniska. Kierowca zerka w lusterko wsteczne, tak jak robi to co pięć minut, odkąd nas odebrał. Nie odrywa wzroku od Rakiety. Podłoga taksówki zaśmiecona jest opakowaniami po fast foodach i klejącymi się płytami CD, a jednak on martwi się o dobrze wychowanego psa, pełniącego wartę na tylnym siedzeniu.
– Płaci pani ekstra za kundla – powiedział do mnie, wrzucając moje walizki do bagażnika.
Przyrzekam, że Rakieta warknął wówczas pod nosem, co w jego języku graniczyło z obelgą, oczywiście przy założeniu, że psy mogą przeżywać takie emocje.
– Wiem – powiedziałam, patrząc kątem oka na odpadającą wizytówkę kierowcy za zagłówkiem, z której odczytałam „Louis”.
Wcisnęłam mu zwitek pieniędzy, który przebił koszt wskazany przez licznik przynajmniej o sto dolców, wliczając w to drogę powrotną na lotnisko. Mężczyzna przesunął kciukiem po złożonych pieniądzach, po czym wcisnął je do kieszeni, nie mówiąc ani słowa więcej.
Dwie godziny później za oknem taksówki migają drzewa podmalowane na rdzawo i brązowo. W Seattle nieliczne drzewa zacienione są pobliskimi budynkami. Ale tutaj widać tylko listowie i płotki. W zasięgu wzroku ani jednego drapacza chmur.
Rakieta wygląda przez uchylone okno, lekki wietrzyk mierzwi mu sierść. Nie wystawia głowy na zewnątrz. To byłoby zbyt niegodne. Zamiast tego tylko obserwuje.
Kiedy nasz kierowca przetacza się przez stare tory kolejowe, Rakieta zerka na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: Chyba nie mówisz poważnie, Shelly.
Poprawia się na siedzeniu, głośno sapiąc. Nie zawracam sobie głowy tym, żeby go pogłaskać. I tak by mu się to nie spodobało. Nienawidzimy dotyku i to jedyna rzecz, która nas łączy.
– To tutaj? – gderliwie pyta Louis z przedniego fotela.
Pochylam się nad konsolą centralną, oglądając, jak wzgórza jesiennego złota i czerwieni stopniowo się rozchodzą i pokazują znak z białych plecionych gałązek.
Witaj w Copper Run!
– Tak.
Za tablicą powitalną znajduje się kryty czerwony most – krótki i jednokierunkowy – prowadzący na miejski rynek.
– Boże. Ale tu klimat, jak z Happy Days – mówi Louis, rozglądając się nad kierownicą przez przednią szybę.
Urokliwy park pełen sklepików udekorowano stogami siana i dyniami. Białe i pomarańczowe chorągiewki zwisają ze słupów latarni ulicznych. Biała altana, trafny akcent w samym środku parku, owinięta jest łańcuchem pomarańczowych lampek i girlandą jesiennych liści. Dwa podparte strachy na wróble siedzą na ławce w środku.
Wzdłuż chodników stoją tablice do pisania kredą, na których wymieniono specjały dnia. Dookoła znajdują się drewniane szyldy zwisające z markiz sklepów takich jak apteka, wypożyczalnia wideo i piekarnia. Większość wysokich witryn udekorowano malunkami przedstawiającymi jeszcze więcej strachów na wróble i dyń. Kolejny znak z plecionych gałązek obok parku głosi: Copper Run, tak jakby ktoś zdążył już zapomnieć.
– Co będziesz robić na tym końcu świata? – pyta Louis.
– Prowadzę pensjonat. – To zdanie miesiąc temu żadną miarą nie przeszłoby mi przez usta.
Kierowca rechocze ze śmiechu.
– Powaga?
– Powaga – powtarzam jak echo.
Rozwijam mapę, wodząc palcem po drogach zaznaczonych na żółto i niebiesko. Miejsce na mapie wypada mikroskopijnie. Założę się, że ma tylko dwa przejścia na światłach i pewnie minęliśmy już oba.
– Tu w lewo – mówię.
Rynek przechodzi w długie ulice, wzdłuż których stoją piętrowe domki otoczone gankami i zwieńczone wieżyczkami. Liście zbierają się na ziemi, na niektórych podwórkach je zagrabiono, na innych nie. Grupka dzieciaków śmiga obok na rowerach, stojąc wysoko na pedałach. Mały brzdąc chwiejnie drepcze obok huśtawki zwieszonej z drzewa. Kobieta za nim celuje w niego kamerą wideo. Po drugiej stronie ulicy starsza para idzie za rękę.
– Urocza miejscówka? – dopytuje Louis.
Zerkam znów na mapę.
– Następna w prawo.
Składam mapę, ale kiedy nie chce się idealnie złożyć, wpycham ją byle jak do torebki. Ręce mi się trzęsą i dokładnie wiem dlaczego.
Niepokój czuję już u szczytu gardła, kiedy poznaję duży biały dom na końcu ulicy. Na dwóch łańcuchach zawieszonych na białym słupie wisi drewniany znak, a na nim wymalowane pochyłym pismem słowa: Bird & Breakfast.
Piętrowy kolonialny dom jest nieskazitelny. Biały sztachetowy płot odcina brukowaną ścieżkę prowadzącą do okalającego budynek ganku, na którym stoją dwa krzesła i gdzie huśtawka kołysze się na lekkim wietrze. Z jednej strony wystaje wykusz i przez szybę zauważam ławę i koronkowe zasłony. Idealne różane krzaki rosną wzdłuż podjazdów między pensjonatem a domem obok.
Jestem tak rozkojarzona, że prawie zapominam powiedzieć:
– To tu.
Louis gwałtownie daje po hamulcach, a ja wystawiam rękę, żeby Rakieta nie poleciał na podłogę.
Przyrzekam, że jego brązowe oczy zwężają się w szparki, jakby chciały powiedzieć: W ogóle mi się to nie podoba.
– Już, już – mamroczę.
Kiedy całkowicie stajemy, wyjmuję smycz Rakiety z torebki i przypinam ją do obroży. Razem wychodzimy z samochodu.
Rześkie powietrze to miła ulga po zakopconej taksówce. Copper Run pachnie szeleszczącymi liśćmi i kłującą w policzki bryzą. W powietrzu da się wyczuć też coś ciepłego – jakby pieczony chleb. Może ciasto albo herbatniki w piekarniku. Melodia Mazzy Star dobiega przez otwarte okno u sąsiadów.
Louis otwiera bagażnik i bezceremonialnie upuszcza dwie walizki na chodnik. Nie pada żadne „do widzenia”. Dopiero kiedy odjeżdża, czuję na barkach ciężar podjętej decyzji.
Cholera.
Rakieta podnosi na mnie wzrok.
Unoszę brwi.
– Nic mi nie jest.
Ruszam przed siebie i otwieram na oścież bramę w białym sztachetowym płocie. Rakieta niechętnie truchta przede mną. Chrzęścimy po świeżo opadłych liściach na kamienistej ścieżce, kiedy ciągnę za sobą turkoczące walizki i staję tylko po to, by wtaszczyć je po skrzypiących schodach wraz z torbą przewieszoną przez ramię.
Szperam w kieszeni i wyjmuję brelok, który dał mi tata, zanim wyjechałam. Przesuwał po różnych kluczach, ze stresem powtarzając:
– Ten jest do drzwi wejściowych. Ten otwiera tylne wejście, ale trzeba nim mocno pokręcić. Ten jest od piwnicy, ale nie pomyl go z tym na strych, bo wyglądają tak samo…
Powiedziałam mu, że sobie poradzę i żeby się nie martwił.
W końcu namierzam klucz do wejścia, przekręcam go w zamku i popycham drzwi z witrażem do środka.
Dopada nas fala stęchłego powietrza. Zastanawiam się, kiedy ostatnio ktoś tu wchodził, czy to był mój tata, kiedy zamykał wszystko po pobycie mamy w szpitalu dwa miesiące temu.
Rakieta ostrożnie wchodzi do środka, węsząc podejrzliwie.
– Widzisz coś? – szepczę.
Psie uszy strzygą do tyłu, jakby chciały powiedzieć: Nie pospieszaj mnie.
Podnoszę ręce w geście poddania się.
– Dobrze, już dobrze.
Wchodzę do środka i zapalam światło. Hol oświetlony jest żyrandolem nad naszymi głowami. Po lewej stroi recepcja z drewnianymi szafkami. Klatka schodowa prowadzi na puste półpiętro, po czym skręca i wiedzie na górę. Wyłożona wykładzina zaznacza drogę do salonu obok recepcji, gdzie promienie słońca sączą się przez zwiewne odsłonięte zasłony w oknie wykuszowym. Ozdobne porcelanowe talerze i filiżanki są schowane w przeszklonych dużych kredensach. Pośrodku kwiecisty dywanik wciśnięto pod beżowe meble z wyściełanymi podłokietnikami i długimi połami materiału.
Coś z tego wyczaruję. Reklamowałam już o wiele mniej pociągające rzeczy.
Idę małym korytarzem na prawo, popycham drzwi, na których napisano: TYLKODLAPERSONELU. Za nimi kryje się kuchnia przyzwoitych rozmiarów. Na blacie leżą złożone jasnobrązowe ręczniki do rąk przyozdobione winogronami i winoroślą. Ciemnofioletowe zasłony zakrywają dolną połowę okien wychodzących na podwórko na tyłach. Pusty ekspres z dzbankiem do kawy jest podłączony do prądu.
Ruszam do tylnych drzwi i otwieram je. Kolejna brukowana ścieżka wiedzie przez mały ogródek, kończąc się ogrodzeniem z białego płotu, które oddziela trawę od żwirowanego parkingu. Zmieszczą się tu może ze cztery samochody. Jedyne auto – srebrna honda mojej mamy – zajmuje miejsce pod drzewem najbardziej oddalonym od domu. Podwórze powleczone jest płaszczem pozwijanych brązowych liści.
Rakieta ciągnie za smycz. Odpinam go i pozwalam mu biegać po ogrodzonym terenie.
Zanim sama wyjdę na zewnątrz, idę wąskim korytarzem w prawo. Na końcu znajdują się zamknięte drzwi, na których wisi wyszyta haftem krzyżykowym makatka, głosząca Nie ma to jak w domu. Delikatnie obracam okrągłą klamkę i drzwi otwierają się z jękiem. Przykryte narzutą łoże małżeńskie stoi pod ścianą. Mały telewizor z wbudowanym odtwarzaczem wideo znajduje się na komodzie w kącie. Na stoliku obok łóżka widzę telefon bezprzewodowy i stosik książek z cyklu Balsam dla duszy, a na ich szczycie pyszni się mała porcelanowa figurka z kolekcji Precious Moments – jedna z wielu zebranych przez mamę.
Wdech. Wydech. Jednak żadna ilość powietrza nie rozluźni ucisku w mojej klatce piersiowej.
Przecież chcę tu być – muszę sobie przypomnieć.
Siadam na skraju łóżka i składam dłonie.
Sama to wybrałam.
– Naprawdę nie musisz tego robić – powiedziała do mnie Sara przed moim wyjazdem, przyciskając moją torbę do swojej piersi niczym kartę przetargową. – Mogę skończyć studia później.
Delikatnie zabrałam od niej bagaż.
– Saro, jeśli znowu zaczniesz się ze mną kłócić, to spalę pensjonat do szczętu.
– Obiecuję, że przeprowadzę się tam, jak już zrobię dyplom – szybko mi przerwała.
– Wiem. Ale do tego czasu zajmę się wszystkim.
Nie powiedziałam Sarze o długim urlopie, który wzięłam w pracy. Nie musiała tego wiedzieć.
Sara uśmiechnęła się szeroko.
– Przygotowałam całą przemowę. Nie lekceważ mnie. – Na chwilę zamilkła, po czym dodała: – Ale przecież masz bardzo dorosłą pracę w reklamie. I bardzo dorosłe życie.
– I wszystko załatwiłam.
Zerknęłam do mojego salonu. Tata siedział na rozkładanym fotelu, wyciągając stopy w skarpetkach na wysuwany podnóżek.
– Zaopiekuj się nim, dobrze?
Sara uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym zażartowała:
– Lada chwila będzie imprezował ze studenciakami.
Niewyraźnie odwzajemniłam uśmiech.
Siostra mocno mnie przytuliła, szepcząc:
– Dzwoń do mnie raz w tygodniu. Co najmniej.
Mama przekazała pensjonat Sarze, ale mojej małej siostrze został semestr studiów na akademii sztuk pięknych, a zdążyła już zrobić sobie kilka rocznych przerw. Tata ledwo wstaje z łóżka, nie wspominając już o prowadzeniu wymarzonego biznesu miłości jego życia. Zatem robię to, co zawsze – czyli to, co trzeba zrobić. Co oznacza, że zarządzam tym miejscem do czasu, aż Sara w grudniu skończy studia.
Moja firma dała mi krótki urlop – pewnie dlatego, że współczuli mi zarówno śmierci mamy, jak i rozwodu, który przypadł w niefortunnym czasie, ale przede wszystkim pozwolili mi zrobić sobie wolne, ponieważ musieli. Nikt lepiej ode mnie nie wie, jak wykonywać swoją pracę.
Wiedziałam, jaki zamęt zapanuje, jeśli tu przyjadę, i już trzy razy ktoś dobijał się na mój pager. Firma przydzieliła Marka do mojego głównego klienta. To okropna decyzja, ponieważ Mark jest równie kompetentny, co torba z mokrego papieru, ale jego wyrównanie w golfa wynosi trzynaście i tylko to się liczy.
Wyglądam przez okno z koronkową zasłoną i patrzę w lewo.
Wspaniale.
Mój pokój wychodzi wprost na kuchnię sąsiada obok, w której nastolatka w prostych blond włosach tańczy przed zlewem do głośnej muzyki, którą już wcześniej słyszałam.
Zaciągam zasłony i rozpakowuję walizki. Starannie wykładam ubrania do szuflad i wieszam porządniejsze koszule w szafie – nagle przestaję, widząc, że dysponuję jedynie pojedynczym drewnianym drążkiem. Na wieszaku na samym końcu wisi śliwkowa skórzana torebka na zatrzask. Przebiegam palcami po długim pasku. Artystowskie sukienki mamy pasują do stylu Sary, ale czasami jej gust zbiegał się z moim. Tylko czasami.
Wykładam torebkę na łóżko i przekładam do niej kosmetyki do makijażu oraz portfel z mojej dużej torby. Przecież i tak nie potrzebuję już swojego torbiszcza.
Wracam do kuchni i zaczynam zaparzać kawę na wieczór. Kiedy ekspres bulgocze, zaglądam do szafek i widzę poobijane kubki i pogniecione torebki z mąką. Będę musiała zrobić zakupy.
Kiedy kawa jest gotowa, zabieram ją na górę i zerkam do pokojów dla gości i szaf na korytarzach, po czym schodzę z powrotem do salonu i recepcji, próbując oszacować sytuację, w jakiej się znalazłam. Znajduję czarny segregator na trzy klipsy na biurku w recepcji. W przezroczystej koszulce na przedzie znajduje się jasnobrązowy papier z pochyłym, pełnym zawijasów pismem mojej mamy.
Informacje o Bird & Breakfast
Zanoszę go do kuchni razem z kawą i wyglądam przez drzwi na tyłach, spodziewając się, że zobaczę znudzony pysk Rakiety, ale…
Na skraju podwórka ręce małej dziewczynki wystają zza sztachetowego płotu, obejmując biało-czarną sierść Rakiety. Pies chowa pysk pod jej szyją. A ona piszczy.
O Boże.
Raptownie odkładam segregator i kawę, po czym wypadam przez tylne wyjście.
– Rakieta! – wołam.
Serce wali mi jak szalone. Czuję nerwowy ucisk w gardle. Wiem, że by jej nie skrzywdził. Jest uparty i nie słucha, ale nie przejawia skłonności do agresji.
Nie jest agresywny.
Moje masywne mokasyny wzbijają w powietrze szeleszczące liście i zwiędłą trawę. Chwytam Rakietę za obrożę i odciągam go.
Kiedy ich rozdzielam, zdaję sobie sprawę, że dziewczynka nie krzyczy. Ona chichocze. Jej słodki nos jak guziczek marszczy się w obezwładniającym napadzie śmiechu. Kręcone blond włosy, związane wysoko materiałową gumką, oraz błyszczące spinki w motylki podskakują z każdym oddechem.
– On mnie lubi! – wykrzykuje.
Drzwi się zatrzaskują, przykuwając moją uwagę do czerwonej furgonetki wjeżdżającej wolno na podjazd sąsiada. Ciężkie buty opadają na chodnik, po czym ktoś przedziera się przez krzaki róży oddzielające mały parking za pensjonatem od sąsiedniego domu.
– Brittany?!
Zza krzaków wychodzi najbardziej zmartwiony mężczyzna, jakiego widziałam. Ciemne zmarszczone brwi aż łączą się w jedną linię. Kąciki ust ściągnięte są w dół w podenerwowanej, przesadnej minie.
Czuję się, jakbym została na czymś przyłapana, ale nie jestem pewna dlaczego.
– Co tu się dzieje? – pyta, a w jego poprzednio trzęsącym się głosie teraz pobrzmiewa skołowanie.
Brązowe włosy, jeszcze przed chwilą zaczesane do tyłu przez gałęzie drzew, teraz sterczą, pomarańczowa flanelowa koszula, podwinięta do łokci, luźno obejmuje jego przedramiona z wyraźnie zaznaczonymi żyłami, tak jakby rękawy zakasano w pośpiechu.
Spojrzenie mężczyzny w końcu spotyka się z moim i nagle czuję się tak, jakby buty wrosły mi w ziemię. Coś szarpie mnie w żołądku.
To facet z pogrzebu.
To samo odczucie – wrażenie bycia widzianą, jego zaczepnego spojrzenia – ogarnia mnie raz jeszcze. Mężczyzna bacznie zagląda mi w oczy, po czym omiata mnie wzrokiem – od policzków po wargi i niżej, do mojej pięści, w której ściskam obrożę Rakiety.
Z bliska widzę, że jego tęczówki są jasnoniebieskie, przywodzą na myśl letni bezchmurny dzień. Pogodne. Szczęśliwe. W ogóle nie przypominają dzisiejszego zachmurzonego nieba, tego dnia niemal w filtrze sepii dzięki opadającym liściom. Lekkie piegi zdobią mu grzbiet nosa, podczas gdy sam nos jest lekko zakrzywiony, może oberwał raz czy dwa w życiu. Mała wyblakła blizna znaczy jego górną wargę, zapewne na potwierdzenie mojej teorii. Ale poza tym jego policzki są gładko ogolone, a ta lekka zmarszczka obok ust jest właśnie taka, jaką zapamiętałam. Przystojna. Jakby zaraz miał się roześmiać.
– Jest taki mięciutki!
Oboje patrzymy znów na dziewczynkę. Przeciska ręce przez bramę do Rakiety. Ciągnę go do tyłu za obrożę, kiedy on wyrywa się naprzód. Mężczyzna chwyta dziewczynkę za ogrodniczki i podnosi ją nad ziemię. Mała nie może powstrzymać się od śmiechu.
On obraca ją twarzą do siebie.
– Co ja mówiłem o głaskaniu psów, których nie znasz?
– Nie głaskać – odpowiada radośnie.
Mężczyzna od niechcenia zadziera kąciki ust w uśmiechu. Jego wydatna dolna warga wykrzywia się nieco bardziej po boku, lekko odsłaniając proste białe zęby. Nieznaczna zmarszczka pogłębia się, gdy chichocze razem z małą.
– No właśnie. – Delikatnie odstawia ją na ziemię i żartobliwie rzuca: – Zostań.
Znów odnajduje mnie wzrokiem i raz jeszcze przyszpila tak, że nie mogę się ruszyć.
– Wiesz – mówi, przeczesując wolną ręką włosy – właściwie to nie mam pojęcia, jak postępować z kimś, kto porwał moje dziecko.
– Co? – Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzałam.
– Czy powinienem zgłosić na policję ciebie i twojego – jego wzrok pada na Rakietę – psa obronnego?
Uśmiecha się.
To żart.
On żartuje.
Zaskoczona tym całym scenariuszem, w którym nagle rozmawiam z sąsiadem – czego nie było na mojej dzisiejszej liście zadań do wykonania – odpowiadam:
– Zwykle nie lubi ludzi.
Mężczyzna cmoka i żartobliwie patrzy spod zmrużonych powiek.
– Jakoś mnie to nie uspokoiło.
Zamykam oczy i przytakuję, zażenowana samą sobą.
– Tak, zauważyłam.
Chichocze, a dziewczynka znów wyciąga ręce.
– Mogę go pogłaskać?
Rakieta wyciąga do niej łeb i węszy, jakby chciał spytać: Mogę ją powąchać?
W końcu zauważam okruszki wysypujące się z kieszeni ogrodniczek małej. Wzdycham.
– Musi mieć coś do jedzenia. Dlatego pies ją wącha.
– Ach. – Mężczyzna podchodzi coraz bliżej do mnie, krok po kroku, aż zaczynam się cofać. Kiedy jest już w zasięgu ręki, bełkoczę: – Chwila, co ty…
Po czym wyciąga rękę obok mnie. Przyklęka i podnosi z ziemi jaskraworóżowy, plastikowy chlebak, który zupełnie przegapiłam, kiedy wypadałam na zewnątrz. Na wierzchu widać fuzję mieniących się kolorów, błyszczących gwiazdek i jednorożca z tęczową grzywą.
Stuka w chlebak.
– Cóż, w środku mamy albo chleb, albo prochy. Jak sądzisz?
Cofam głowę.
– Dlaczego miałyby tu być prochy?
Wzrusza ramionami.
– Może to pies tropiciel wykrywający narkotyki.
– Rakieta nie tropi narkotyków.
– Hej, możesz mi powiedzieć, jeśli ma problemy z narkotykami.
Dziewczynka chichocze. Może jest przyzwyczajona do zagadek tego dziwnego faceta, ale mnie nie jest do śmiechu.
– Nie o to… – Zamykam usta, milknąc we frustracji.
– Mówisz, że psy węszące narkotyki nie mają problemów z dragami?
Otwiera chlebak. Wysypują się resztki skórki chleba. Rakieta szybko pożera je z trawy, wywołując u dziewczynki kolejny wybuch śmiechu.
Mężczyzna przechyla głowę w bok, pasma włosów opadają mu na twarz.
– Zamierzałem się z tobą zapoznać – mówi. – Sara, prawda?
Z jakiegoś powodu jeszcze raz nerwowo podskakuję.
– Nie – mówię. – I skąd wiesz, że…
– Słyszałem, że przyjedzie tu córka Birdie, żeby…
– Jestem jej drugą…
– Miała przejąć…
– Zamierzam prowadzić…
Zapada chwila ciszy, kiedy w końcu żadne nie przerywa drugiemu.
Wypuszczam z siebie powietrze.
– Teraz to ja prowadzę pensjonat.
Mruży oczy.
– Ale nie masz na imię Sara?
– Nie, jestem drugą córką Birdie.
Unosi brwi, a jego wargi rozciągają się w uśmiechu.
– No tak.
Nasz pojedynek na spojrzenia zostaje przerwany przez głośne ziajanie po drugiej stronie krzaków róży.
– Nie gadaj. Tak sobie stoisz obok psa? – Nastolatka, którą widziałam w kuchennym oknie, przekracza granicę naszych nieruchomości, rozwiązane sznurówki conversów obijają się o chodnik.
– Wolno mi przebywać w pobliżu psa – ripostuje mężczyzna ze śmiechem.
To taki rodzaj śmiechu, który zdaje się zawsze czyhać na skraju jego droczących się ust. Tak jakby przynależał do niewielkiej zmarszczki obok warg.
– Ale ty nie znosisz psów – mówi nastolatka.
Podśmiewuje się.
– To nie tak, że ich nie znoszę.
Dziewczyna wpatruje się we mnie.
– Kto to?
– Właśnie do tego dochodzimy. Zaprowadzisz Britt do domu?
– Wszystko w porządku? – pyta nastolatka.
Mężczyzna cały czas się uśmiecha. Ma taki łagodny wyraz twarzy, gdy zwraca się do dziewczynek.
– Tak. Wejdź do środka na chwilę.
– Ale dopiero wyszłam.
– I będziesz bawiła się równie dobrze, wracając do domu – mówi, potrząsając chlebakiem za rączkę. – Podziwiaj szeleszczące liście. Zakosztuj świeżego powietrza.
Nastolatka przewraca oczami tak bardzo, że widzę białka, ale robi to z uśmiechem.
Wyciąga rękę.
– Chodź, Britt Britt.
Mała dziewczynka gramoli się i wstaje, machając do Rakiety.
– Pa, piesku!
Rakieta ciągnie mnie, tak jakby chciał za nimi iść, ale wciąż trzymam go za obrożę.
Dziewczynka z nastolatką biorą się za ręce i wracają do wejścia na tyłach domu, jednak kilka razy oglądają się na nas, zanim znikną za zatrzaśniętymi drzwiami z moskitierą.
– Nastolatki – przebąkuje mężczyzna pod nosem z szachrajskim uśmiechem.
Wpatruje się znów we mnie. Nie zauważyłam, że podszedł bliżej. Opiera się ręką o płot. Jest tak blisko mojej talii, że prawie czuję ciepło jego dłoni. Ten facet nie ma pojęcia o przestrzeni osobistej, ale niech mnie szlag, jeśli odsunę się pierwsza.
– Nie mówiłaś, jak masz na imię – zauważa.
– Michelle – odpowiadam.
– Cliff – mówi na to, wyciągając rękę. – Cliff Burke.
Ściskam jego dłoń, która jest większa od mojej. Wyblakły różowy ślad po oparzeniu zdobi jej grzbiet. Jego uścisk jest stanowczy, ale przy tym jakoś delikatny, jednak nie na tyle miękki, by był odrzucający. Cliff nie ściska mojej dłoni tylko połową swojej, jakbym była krucha; robi to tak, jakbym była mu równa – coś, czego większość mężczyzn w mojej firmie nie potrafi wypośrodkować.
– To dlaczego nie ma Sary? – pyta, ciągle potrząsając moją dłonią.
– Co?
– Masz rację. Zbyt osobiste pytanie.
Ścisk.
– To znaczy: dlaczego moja siostra nie przejmuje sterów? – pytam.
– Tak.
Ścisk.
– Jest zajęta – odpowiadam.
– A ty nie?
– Nie teraz.
Cliff znów się uśmiecha, jakby się droczył.
– Co to znaczy?
– Chciałam się tym zająć – kłamię.
Prycha.
– Nie, nieprawda. Więc dlaczego się zajęłaś?
Jest zbyt spostrzegawczy, przez co nerwy mam napięte jak postronki, kiedy wypalam:
– Bo najwyraźniej moja mama już nie może tego robić.
Dopiero kiedy zamiera, zdaję sobie sprawę, że wciąż trzymał moją rękę. Unosi brew, a mnie przepełnia zażenowanie.
– Przepraszam – szepcze.
Mocno zaciskam powieki i wzdycham.
– Nie, to ja przepraszam – odpowiadam tym samym. – Mam za sobą długi dzień.
Otwieram oczy i widzę jego chłopięcy, krzywy uśmieszek, który znów wystąpił mu na usta. Czuję ucisk w klatce piersiowej.
– Mogę sobie tylko wyobrażać. – Zerka na nasze złączone dłonie. – Zamierzasz puścić mnie pierwsza?
Prędko wysuwam swoją dłoń z jego. Obserwuje ten ruch z irytującym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy.
– Bardzo miło było cię poznać, Cliff.
Robię krok do tyłu. Rakieta towarzyszy mi po lewej i przysięgam, że kątem oka zerka na Cliffa. Ja chyba robię to samo.
– Ciebie też, Michelle. – Ale kiedy odwracam się, żeby odejść, woła za mną: – Może wpadniesz na kolację?
Staję w miejscu, po czym znów się obracam.
– Co?
– No tak – mówi. – Takie sąsiedzkie powitanie. Zwykle tak tu robimy.
– To…
– Zaufaj mi, będzie fajnie. Poza tym – wypuszcza z siebie powietrze z uśmiechem – jestem pewien, że w końcu i tak nas poznasz, jeśli to będzie zależało od Britt. Szybko się zaprzyjaźnia.
Zanim zdążę odrzucić propozycję, obraca się i woła do drzwi z moskitierą na tyłach:
– Emily! Nakryj dla jeszcze jednej osoby!
– Nie musisz… – zaczynam.
– Żaden kłopot. I tak jeszcze nie zrobiłaś zakupów. Prawda?
Zerkam na Rakietę w tym samym momencie, w którym pies wbija we mnie spojrzenie. Shelly, co to ma być, do diabła?
Jakby na zawołanie burczy mi w brzuchu. Cliff spuszcza wzrok, po czym znów go podnosi. Pewny siebie uśmiech występuje w towarzystwie uniesionych brwi.
Nie widzę innej możliwości, więc mówię:
– Jasne.