Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Data ważności licencji: 2/12/2030
Wstęp
Twoje jelita są ważniejsze, niż ci się wydaje
Wszystkie choroby zaczynają się w jelitach.
Hipokrates
Świat dzieli się na ludzi, którzy odczuwają dolegliwości jelitowe, i tych, którzy ich na co dzień nie doświadczają, obie te grupy są jednak od swoich jelit całkowicie zależne. Bez względu na to, czy należysz do grona osób borykających się często z zaburzeniami pracy przewodu pokarmowego i szukających odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób poradzić sobie z nimi raz na zawsze, czy też interesuje cię profilaktyka i pogłębienie wiedzy, jesteś we właściwym miejscu. Znajdziesz tu odpowiedzi na swoje pytania, rozwiejesz wątpliwości i zrozumiesz wpływ jelit na cały organizm.
Jelita to centrum twojego organizmu. To one oddziałują na twój humor, mają bezpośredni wpływ na gospodarkę hormonalną czy funkcje mózgu. Modulują także odporność organizmu i wpływają na produkcję hormonu szczęścia, którego stężenie z kolei przekłada się na twoje samopoczucie i poziom energii każdego dnia. Ich rola na tym się jednak nie kończy. Na stronach tej książki znajdziesz informacje na temat wielu niedocenianych funkcji przewodu pokarmowego. Skąd znam jego tajemnice?
Z wykształcenia i zamiłowania jestem dietetyczką kliniczną. Pracuję w zawodzie od dekady. Przez ten czas wspólnie z moim zespołem ekspertów pomogłam tysiącom pacjentów. Przez wiele lat sama byłam pacjentką i również walczyłam z takimi zaburzeniami, jak SIBO, IBS, wtórne nietolerancje pokarmowe, zaburzenia odżywiania, niedoczynność tarczycy czy zespół policystycznych jajników (ang. polycystic ovary syndrome, PCOS). W tamtym czasie nikt nie potrafił udzielić mi skutecznej pomocy, więc postanowiłam zrobić to samodzielnie. Rozpoczęłam studia z zakresu dietetyki, podczas których dodatkowo poszerzałam swoją wiedzę i podejmowałam rozliczne, mniej bądź bardziej skuteczne próby leczenia i samopomocy. Moja historia dojścia do pełni zdrowia jest złożona i stosunkowo długa. Niektóre ze schorzeń zostaną ze mną do końca życia, z częścią udało mi się skutecznie uporać. O moich zmaganiach przeczytasz więcej w kolejnym rozdziale. Za pomocą opisanej w nim historii chciałabym wlać w twoje serce nadzieję i pokazać, że nawet poważne i trwające wiele lat zaburzenia związane z układem pokarmowym nie przekreślają możliwości powrotu do zdrowia.
W swoich mediach społecznościowych wręcz nałogowo powtarzam, że zdrowie powinno być priorytetem w życiu każdego z nas. Bez niego nasza codzienność jest pozbawiona całej masy barw. Niniejsza książka to kompendium wiedzy, które przekazuję ci po to, byś sięgnęła ku zdrowiu z pełną świadomością, skąd ono się bierze. Ta książka jest bowiem przede wszystkim o tobie i dla ciebie.
Jako dietetyczka zaczęłam pracować, jak tylko dostałam się na studia magisterskie. Przyjęcie pierwszych pacjentów otworzyło mi oczy na skalę zapotrzebowania. Każdego dnia zgłaszało się do mnie bardzo dużo osób. Zwracali się do mnie albo z prośbą o pomoc, albo z informacją – mam dokładnie tak samo jak ty! Uświadomiłam sobie wtedy, że zaburzenia pracy przewodu pokarmowego to powszechny problem. Mnóstwo ludzi, podobnie jak ja kiedyś, żyje na co dzień z dolegliwościami bólowymi bez żadnej diagnozy i jest ich zdecydowanie więcej niż tych już zdiagnozowanych. Moje trudności z trafieniem do odpowiedniego specjalisty też nie były wyjątkiem od reguły. To standard, który powtarzał się podczas niemal każdej rozmowy z pacjentami czy czytelnikami treści zamieszczanych przeze mnie w internecie. Wciąż słyszałam: „nigdzie nie mogę znaleźć wsparcia”, „nikt nie potrafi mi pomóc”, „nikt mnie nie rozumie”, „jesteś dla mnie ostatnią deską ratunku”… Od tego czasu minęła dekada. Odnoszę wrażenie, że z roku na rok pacjentów z zaburzeniami jelitowymi przybywa. Problem z brakiem specjalistycznego wsparcia jest trochę mniejszy, jednak niestety cały czas obecny. Do prowadzonej przeze mnie kliniki trafia coraz więcej pacjentów, o których szczególne potrzeby nikt nie potrafił odpowiednio zadbać. Dlatego powstała niniejsza książka: by dać ci wskazówki i pokazać, że znalezienie zrozumienia, wsparcia i wdrożenie prawidłowego leczenia jest możliwe.
Kilka lat temu usłyszałam, że zaburzenia jelitowe, jak IBS czy SIBO, to jedne z największych wyzwań w praktyce lekarza. Zgadzam się z tym. Co więcej, po latach aktywności w zawodzie uważam, że to również jedno z największych wyzwań dla dietetyka, psychodietetyka, a nawet psychoterapeuty.
Moje zaburzenia zdrowotne utrudniły mi wiele lat życia. W tamtym czasie nie mogłam im zapobiegać, ale z perspektywy czasu cieszę się, że trafiło na mnie. Gdyby nie one, nie zafascynowałyby mnie jelita, nie zbudowałabym zespołu specjalistów i nie pomogłabym tysiącom pacjentów z podobnymi problemami. Nie zauważyłabym również niskiego poziomu wiedzy, ograniczeń związanych z udzielaniem pomocy, a także bagatelizowania tego typu problemów przez znaczną część społeczeństwa. A co jeszcze ważniejsze – nie rozumiałabym, czego doświadczasz. Czy chodziłaś od lekarza do lekarza, czując, że oni cię ani przez chwilę nie rozumieją? Tak było ze mną. Ogromnie cierpiałam z powodu doświadczanych dolegliwości. Jeśli ktoś nigdy nie doznał podobnego bólu, to nie ma pojęcia, jak bardzo utrudnia on codzienne funkcjonowanie, a brak zrozumienia ze strony specjalistów tylko pogłębia cierpienie. W kolejnych rozdziałach opowiem ci o swoim przypadku oraz o przypadkach moich pacjentów – pewnie w którymś z nich odnajdziesz siebie.
Rozumiem cię i wiem, jak się czujesz, budząc się każdego dnia z bólem brzucha i rezygnując przez to z wielu przyjemności, a nawet spędzania czasu z rodziną czy przyjaciółmi. Ale wiem też, gdzie szukać przyczyny twoich dolegliwości, jak rozwiązać twoje problemy i pomóc ci wrócić do pełni zdrowia oraz utrzymać ten efekt w kolejnych latach. Sama od wielu lat utrzymuję efekty remisji. Moja walka o zdrowie trwała bardzo długo i ostatecznie zakończyła się pozytywnie. W przeciwieństwie do ogromnej rzeszy pacjentów, którzy trafiają do nas po wieloletnim, kompletnie nieefektywnym leczeniu.
Zaburzenia przewodu pokarmowego są ogromnym wyzwaniem dla pacjentów, lekarzy i dietetyków. Tego, niestety, nie zmienimy, ale możemy zmienić podejście do tego typu problemów zdrowotnych, znacznie zwiększyć świadomość i poziom wiedzy. Możemy także postawić na prawidłową diagnostykę i skuteczne metody leczenia, które ostatecznie poprawią jakość życia wszystkich pacjentów. Chciałabym, aby ta książka dała ci motywację do działania i nadzieję, że możesz uporać się ze wszystkimi zaburzeniami żołądka i jelit, których na co dzień doświadczasz. Ma ona również ułatwić ci zapobieganie tego typu problemom w kolejnych latach życia. Jest ona potężnym źródłem wiedzy, dzięki któremu zdołasz przejść drogę podobną do mojej – ale bez błądzenia we mgle. Będziesz mogła znaleźć źródło swoich problemów zdrowotnych, rozwiązać je w stu procentach, a później przez kolejne lata utrzymać w remisji, żyjąc zupełnie normalnie, bez jakichkolwiek dolegliwości bólowych. W tym momencie może ci się to wydawać nierealne… Ale jestem przekonana, że tak właśnie będzie, i zrobię wszystko, aby przywrócić ci zdrowie i komfort życia.
Przedstawię ci merytoryczną wiedzę, popartą licznymi źródłami naukowymi, ale podaną w lekki i przyjemny sposób. Przemyciłam w tej książce mnóstwo praktycznych kwestii i przykładów z naszej codziennej pracy w MajDiet, a także moje prywatne doświadczenia i historię zdrowia – od zaburzeń odżywiania, przez problemy jelitowe, po zanik miesiączki i diagnozę zaburzeń hormonalnych. To książka, która diametralnie zmieni twoje podejście do zdrowia i leczenia, a następnie wywróci do góry nogami całe twoje życie… w pozytywnym znaczeniu tego słowa. W trakcie jej czytania możesz odczuć stres czy lekkie dolegliwości jelitowe, nie martw się tym. Twój organizm naturalnie może zareagować w ten sposób na silniejsze emocje – podenerwowanie, stres czy ekscytację. Pamiętaj również, że w każdej chwili możesz przerwać lekturę i wrócić do niej odrobinę później. W trakcie czytania książki obserwuj reakcję swojego organizmu i ucz się go, co pozwoli ci lepiej zrozumieć mechanizmy, które opisałam na kolejnych stronach.
Miłej lektury!
Rozdział 1
Moja droga do pełni zdrowia
Książka, którą właśnie czytasz, w zamyśle miała być typowym poradnikiem. Dużo przystępnie podanej wiedzy oraz praktycznych wskazówek. Właśnie takie treści znajdziesz w kolejnych rozdziałach, dzięki czemu będziesz mogła podjąć odpowiednie kroki na drodze do zdrowia i komfortu życia. W trakcie pracy nad poradnikiem zdecydowałam się dodać niniejszy rozdział, przedstawiający moją historię zaburzeń zdrowotnych oraz dojścia do pełni zdrowia, jakim obecnie się cieszę. Nigdy dotąd nie opowiedziałam tej historii od początku do końca, więc moje czytelniczki poznają ją jako pierwsze. Dzięki niej zrozumiesz, dlaczego związałam swoją ścieżkę zawodową ze zdrowiem i żywieniem i czemu zależy mi, by pomagać innym. Uważam też, że takie historie są motywujące dla osób znajdujących się na początku drogi, tracących czasem nadzieję, że cokolwiek się zmieni.
Nie lubimy mówić o swoich problemach – o problemach zdrowotnych również. Dla mnie samej to także od zawsze było niekomfortowe. Długo się zastanawiałam, czy mogłam zrobić coś inaczej. Czy mogłabym zapobiec tym zaburzeniom? Zapewne dojdziesz do tego samego wniosku, do którego doszłam ja – nie mogłam. To jednak tylko jedno z pytań, które zadają sobie osoby doświadczające dolegliwości zdrowotnych. Na co dzień rozmawiam z pacjentami, którzy są świeżo po diagnozie albo od pewnego czasu zmagają się z problemami zdrowotnymi, ale nie zostali jeszcze zdiagnozowani. Zawsze padają te same pytania: „Czy ja się kiedykolwiek wyleczę?”, „Ile to potrwa?”, „Dlaczego to spotkało akurat mnie?”. Rozumiem ich – byłam w tym samym miejscu i zadawałam sobie te same pytania. Chcąc pokazać każdemu, kto tego potrzebuje, że z większością problemów zdrowotnych możemy sobie poradzić, postanowiłam podzielić się w tym rozdziale moją historią zmagań i powrotu do zdrowia. Wierzę, że kolejne strony dadzą ci dużą dozę psychologicznego wsparcia i motywacji do działania, a pozostałe będą pomocą merytoryczną w prawidłowym i trwałym leczeniu oraz utrzymaniu tych efektów być może nawet do końca życia.
Moja historia zaczęła się już na początku szkoły podstawowej. Wtedy to dorobiłam się silnych zaburzeń odżywiania. Cieszę się, że tę książkę przyszło mi pisać po tym, jak zakończyłam pełną terapię. Dziś już wiem, dlaczego rozwinęły się u mnie anoreksja, bulimia, kompulsywne objadanie się, zajadanie emocji, stresu, epizody głodówek czy nadmiernego przejadania się. Tak, dobrze widzisz… miałam styczność z tymi wszystkimi zaburzeniami i walczyłam z nimi dobre kilkanaście lat mojego życia.
Zaburzenia odżywiania rozpoczęły się bardzo typowo: chciałam schudnąć. W szkole podstawowej nie byłam najszczuplejszą dziewczynką. Uwielbiałam jeść, często byłam nagradzana słodyczami i innymi przekąskami, a dodatkowo babcia, obok której mieszkałam – jak większość babć – okazywała mi miłość poprzez jedzenie. Jednocześnie nienawidziłam aktywności fizycznej i nie miałam dobrych wzorców żywieniowych w domu rodzinnym, więc moja waga z roku na rok wzrastała. Zaczęły pojawiać się przytyki. Otoczenie nazywało mnie puszystą, okrąglutką i pusiatą, co dla dziewczynki w wieku ośmiu, dziewięciu lat było dotkliwą krytyką. Zwłaszcza że wokół mnie były głównie szczupłe i wysportowane koleżanki, którym zawsze zazdrościłam wyglądu.
Niestety, w swoim rodzinnym domu nie miałam kogoś, kim mogłabym się zainspirować pod względem jedzenia i stylu życia. Nasze żywienie było bardzo tradycyjne: obiad w szkole, później kolejny w domu, dużo smażelin, zawsze coś słodkiego po obiedzie, bardzo kaloryczne posiłki. Dorastałam w czasach, w których triumfy święciły pisma dla nastolatek. Zamieszczane w nich artykuły w dużej mierze nie miały żadnej wartości, czytałam je jednak namiętnie i znajdowałam w nich różne informacje na temat diet. Diet, które nie miały wiele wspólnego ze zdrowym, racjonalnym odżywianiem – polegały głównie na głodówkach. Zaczęłam ograniczać jedzenie, z dnia na dzień coraz bardziej, a zadowolenie z mojego wyglądu było odwrotnie proporcjonalne do ilości jedzenia w ciągu dnia. Im chudsza byłam, tym bardziej się sobie podobałam. A co najważniejsze, moją metamorfozę zaczęło zauważać otoczenie. Nie słyszałam więc już, że jestem pusiata, tylko: „O, Roksanka! Ale ty schudłaś! Super wyglądasz!”. W najgorszym okresie potrafiłam zjeść jabłko dziennie, a moja waga wskazywała zawrotne 36 kilogramów przy wzroście 168 centymetrów.
To nie mogło się udać… Mimo że całkiem nieźle funkcjonowałam – a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – rodzice zauważyli, że coś jest nie tak. Zaczęli kontrolować moje porcje, pojawiły się wspólne posiłki i nakłanianie, wręcz zmuszanie do jedzenia. Teraz mam pełną świadomość, że już w tamtym momencie byłam chora. W grę nie wchodziło nieszkodliwe nastoletnie odchudzanie, polegające na zainteresowaniu zdrowym żywieniem i wprowadzeniem ćwiczeń mających rzeźbić sylwetkę. To była anoreksja… Jak na anorektyczkę przystało, nauczyłam się świetnie oszukiwać. Jedzenie lądowało za łóżkiem, za oknem, w misce psa, w koszu… Wszędzie, byle nie w moim żołądku. Panicznie bałam się tego, że jeśli zjem cokolwiek, to automatycznie przytyję, a wtedy znów pojawią się nieprzyjemne komentarze. Oszukiwanie stało się moją codziennością i tak naturalnym zachowaniem, że w pewnym momencie robiłam to automatycznie, bez zastanowienia.
Chorowałam na anoreksję przez dwa, trzy lata. Być może dłużej, nie pamiętam szczegółów z tego okresu albo po prostu nie chcę ich pamiętać. W mojej głowie przewijają się pojedyncze i mocno traumatyczne sytuacje z tamtych dni… Anoreksja doprowadziła do standardowych konsekwencji. Na prawie dwa lata straciłam miesiączkę. Zdiagnozowano też u mnie nadczynność tarczycy, która bardzo szybko przeszła w niedoczynność. Wszystko to zwaliło się niemal jednocześnie na moje dziecięce barki. Dość sporo jak na dziewczynę w szóstej klasie, prawda? Za dużo, by zdawała sobie sprawę z ich wagi. Od lekarzy – najpierw rodzinnego, a później endokrynologa – usłyszałam o dwóch prawdopodobnych przyczynach moich zaburzeń tarczycy: obciążenie genetyczne oraz zbyt niska masa ciała. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy ginekolożka poprosiła mnie o wejście na wagę, która wskazała niecałe 40 kilogramów. Niesamowicie obawiałam się jej komentarza, a przede wszystkim tego, że informacje o zbyt niskiej masie ciała dotrą do moich rodziców. Nieustannie przed nimi udawałam, że ważę więcej.
Usilnie wmawiałam wszystkim dookoła, że jem normalnie, nic złego się nie dzieje i absolutnie się nie odchudzam… a tu moje zdrowie zaczęło sypać się dosłownie z dnia na dzień. Czy wtedy, gdy się odchudzałam, przejmowałam się konsekwencjami? Nie. Jedynym celem było osiągnięcie jak najniższej masy ciała i kupowanie jak najmniejszego rozmiaru ubrań przy jednoczesnym zamydleniu oczu całej rodzinie i koleżankom, że w moim życiu wszystko świetnie się układa, a ja jestem szczupła, bo mam idealny metabolizm. Byłam z siebie wręcz dumna, że nie jem, że mam kontrolę nad jedzeniem, że potrafię tak dużo schudnąć, a inni nie… W tamtym momencie zdrowie nie miało dla mnie żadnego znaczenia i nie interesowały mnie ani zanik miesiączki, ani problemy z tarczycą.
Teraz rozumiem, że początkiem całej kaskady problemów było pozornie niewinne „chcę schudnąć”, wzięte z błędnego wzorca promowanego w kulturze. Właśnie ta potrzeba stała się źródłem potężnych problemów zdrowotnych, z którymi borykam się do dzisiaj. Z częścią będę miała styczność już do końca życia. Przeczytałam kiedyś, że zaburzenia odżywiania zostają z nami na zawsze. Możemy nauczyć się nad nimi panować i przejąć pełną kontrolę nad złymi nawykami, ale tak naprawdę nigdy nie wiemy, kiedy zaburzenia znów wrócą i położą się cieniem na naszym życiu. Robię wszystko, aby się przed tym zabezpieczyć i do tego nie dopuścić.
Wróćmy jednak do tego, co działo się dalej. Szkoła podstawowa dobiegła końca, poszłam do gimnazjum. Wtedy przytyki z „jesteś za gruba” zmieniły się na „jesteś za chuda”. Każdego dnia słyszałam, że jestem szkieletem, anorektyczką albo że w domu mnie głodzą. Miałam lustro i doskonale wiedziałam, jak wyglądam. Nie przeszkadzało mi to, nie chciałam tego zmienić i nie chciałam tyć, a jednocześnie nie chciałam słuchać tego rodzaju tekstów. Odkąd tylko pamiętam, jestem osobą wysoko wrażliwą. Od zawsze ogromny wpływ na mnie, moje samopoczucie i codzienne życie miały komentarze otoczenia – zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Tak jest do dziś i bardzo tej cechy w sobie nie lubię. Myślę, że duży wpływ ma na to wzorzec kulturowy, w jaki wtłacza się kobiety. Nie tylko ja borykam się z surowym ocenianiem samej siebie przez jego pryzmat oraz doświadczam cierpienia związanego z niedopasowaniem. Mam świadomość, że jestem jedną z wielu kobiet, które się z tym zmagają. Bardzo często dobre lub złe komentarze obcych osób mają znaczący wpływ na moje życie. W okresie gimnazjalnym te przykre komentarze były moją jedyną motywacją, aby przytyć. Co gorsza, chciałam to zrobić możliwie jak najszybciej, aby już więcej nie słyszeć tych wszystkich przykrych słów. Nie chciałam zrobić tego dla siebie, dla zdrowia, lecz po to, by przestano wytykać mnie palcami.
Jak się zapewne domyślasz, nie miałam wtedy ani wiedzy, jak prawidłowo unormować wagę, ani niezbędnego wsparcia. Nie wiedziałam, że powinnam odżywiać się tak, aby zaspokoić potrzeby swojego organizmu. Po prostu zaczęłam jeść. Im więcej, tym lepiej – tak wtedy myślałam. Z głodowych porcji (w skrajnych sytuacjach potrafiłam zjeść 200–300 kcal w ciągu całego dnia) przeszłam wprost do objadania się. Bardzo niezdrowego objadania się. Drożdżówki, pizza, bułki zapiekane z serem, ogromne ilości słodyczy… Nie zwracałam uwagi na zdrowie czy samopoczucie; jedyne, co kontrolowałam każdego dnia, a nawet kilka razy dziennie, to masa ciała. Z tą różnicą, że wcześniej celem była możliwie jak najniższa cyferka na wadze, a teraz – im więcej, tym lepiej.
Tym oto sposobem mniej więcej w pół roku przytyłam z 36 kilogramów do 55… Później osiągnęłam 58 kilogramów, 60, 64, waga nie chciała się zatrzymać, a ja nie potrafiłam jeść normalnie. Z głodówek i wymuszania wymiotów przeszłam w kolejną skrajność. We własnej głowie nadal pragnęłam być szczupła i nie chciałam nabawić się nadwagi czy otyłości. W momencie, gdy na wadze zobaczyłam ponad 60 kilogramów, natychmiast uruchomił się we mnie tryb „głodówka”. Celem było zrzucenie chociaż trzech, czterech kilogramów, aby zobaczyć magiczną piątkę z przodu, więc zaczęłam się głodzić. Udawało mi się wytrzymać kilka dni, po czym organizm domagał się jedzenia – i znów zaczynałam się objadać.
W konsekwencji kompletnie przestałam panować nad swoim odżywianiem, straciłam naturalne uczucie głodu i sytości, moja waga potrafiła wahać się nawet o 5 kilogramów na przestrzeni jednego miesiąca, a ja czułam się samotna i zagubiona jak nigdy dotąd. Miałam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie, nie wspiera i nie zauważa moich problemów. Ta sytuacja trwała przez kilka lat. Albo byłam na diecie, skrupulatnie kontrolowałam kalorie i chudłam lub utrzymywałam wagę, albo nie zwracałam uwagi na to, co w siebie wrzucam, przejadałam się do skrajności i bardzo mocno tyłam. Do tej pory pamiętam to uczucie kompletnej dezorientacji, braku kontroli, nienawiści do siebie i swojego ciała, braku akceptacji. Wtedy myślałam, że w tym kołowrotku zaburzeń będę tkwić do końca życia i nigdy nie zdołam się wydostać.
Pamiętam jednak moment, w którym wszystko zaczęło się zmieniać.
Jesienią 2019 roku wyjechałam na trzy miesiące do Azji w podróż życia. Choć było to spełnienie moich marzeń, wciąż myślałam o jednym – jak poradzić sobie z dietą? Od chwili gdy zapadła decyzja o wyjeździe, zastanawiałam się, jak skontroluję przyjmowane kalorie. Jak to wszystko przeliczę? Czy znowu nie przytyję albo nie wrócę do punktu wyjścia i anoreksji, od której zaczęła się cała historia? Byłam przerażona… Szczególnie że od podstawówki do dnia wyjazdu moje życie kręciło się wokół kontroli jedzenia. Każdego dnia skrupulatnie ważyłam dosłownie wszystko, nawet jedną borówkę czy truskawkę, liczyłam kalorie, kontrolowałam porcje. W weekendy ulegałam modzie na cheat meala (czyli jadłam bez opamiętania, głównie niezdrowe i wysoko przetworzone produkty, które diametralnie różniły się od codziennych posiłków), tylko po to, aby od poniedziałku znów być na diecie i ograniczać jedzenie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Początkowo w trakcie podróży też starałam się kontrolować jedzenie i liczyć – chociaż w przybliżeniu! – kalorie z posiłków. Nie potrafiłam tak po prostu przestać. To było silniejsze ode mnie… Aż któregoś dnia dotarło do mnie, że to nie ma żadnego sensu.
Ta podróż zmusiła mnie do odrzucenia dotychczasowego schematu. To był początek wielkich zmian i drogi do jedzenia intuicyjnego. Czy było łatwo? Oczywiście, że nie! Przypuszczam, że gdyby nie ta podróż, nadal uparcie kontrolowałabym kaloryczność każdego liścia sałaty i nie potrafiłabym jeść intuicyjnie, w zgodzie ze swoim ciałem. Te trzy miesiące na tyle przyzwyczaiły mnie do nieliczenia kalorii, że po powrocie do domu już do tego nie wróciłam. Z perspektywy czasu wiem, że to było najlepsze, co mogłam w tamtym momencie zrobić dla własnego zdrowia. Po prostu przestałam obsesyjnie kontrolować to, co jem i ile jem, a zaczęłam wsłuchiwać się w to, co podpowiadał mi własny organizm, i jeść intuicyjnie.
Wbrew pozorom nie było to wcale proste. Po wieloletniej anoreksji, a później epizodach objadania się, straciłam naturalne uczucie głodu i sytości oraz umiejętność słuchania potrzeb swojego organizmu. Mam wrażenie, że byłam albo nieustannie głodna, albo przejedzona. Dojście do momentu, w którym jestem teraz, i umiejętności jedzenia intuicyjnego, zajęło mi kolejne pięć lat, z trzyletnią psychoterapią włącznie. Jedzenie w zgodzie z potrzebami naszego organizmu powinno być w pełni normalne i intuicyjne. Nikt z nas nie rodzi się z potrzebą liczenia kalorii, a organizm sam potrafi regulować porcje posiłków. Tyle że nie po przebytych zaburzeniach odżywiania. One wywracają świat do góry nogami, a my, zamiast słuchać potrzeb swojego organizmu, wszystko kalkulujemy i wpisujemy do aplikacji. Im dłużej doświadczamy tego typu zaburzeń, tym dłużej zajmuje nam dojście do umiejętności jedzenia intuicyjnego. Mnie to zajęło pięć lat, ale ani przez chwilę nie żałowałam czasu poświęconego na tę pracę.
Może teraz myślisz: „Ona naprawdę sporo przeszła w relacjach z jedzeniem”. To nadal nie wszystko! Istotnym elementem mojego życia było zajadanie emocji, stresu, lepszych i gorszych momentów. O tym również zdecydowałam się napisać z jednego prostego powodu – dzięki terapii znam przyczynę tego zachowania, poradziłam sobie z jedzeniem emocjonalnym i mam ogromną nadzieję, że ta historia otworzy oczy moim czytelniczkom i pozwoli im naprawić swoje relacje z jedzeniem. Zwłaszcza że jest to bardzo częsty problem pacjentek, które trafiają do mojego gabinetu. Sama byłam całkowicie nieświadoma, według jakich schematów działam i jakie mechanizmy prowadzą do tego, że pod wpływem stresu zawsze sięgam po jedzenie. Dopiero terapia zaburzeń odżywiania otworzyła mi oczy i znacząco ułatwiła wyjście z tego błędnego koła.
Jak się zapewne domyślasz, takie nawyki zazwyczaj mają początek w dzieciństwie i u mnie również się z niego wzięły. Jak już pisałam, jedzenie od zawsze odgrywało istotną rolę w moim życiu. W nagrodę za świetne oceny w szkole dostawałam słodycze, podobnie w prezencie, a nawet w podziękowaniu. Smakołyki kojarzyły mi się z czymś dobrym, więc przez kolejne lata szkoły i dorosłości jedzenie było dla mnie nieodłącznym elementem radości, świętowania, podziękowań czy wsparcia. W tym nie byłoby jeszcze nic złego (nadal uwielbiam świętować jedzeniem!), gdyby nie fakt, że na trudne doświadczenia i przeżycia reagowałam identycznie. Dzięki wieloletniej terapii zrozumiałam, że przez całe dzieciństwo i lata nastoletnie nie umiałam wyrażać emocji. Z każdej strony słyszałam, że muszę być silna, nie mogę płakać, nie mogę krzyczeć, mam być grzeczna i spokojna, a płaczą tylko beksy. Nie czułam też, żebym miała wokół siebie osoby, którym mogłabym się wygadać czy wypłakać. Nie chciałam nikogo obciążać swoimi doświadczeniami i emocjami, wolałam je stłamsić. Jedynym źródłem pocieszenia, jakie znałam, było jedzenie, sprawiające mi ogromną przyjemność i satysfakcję. W tamtym czasie nie miałam żadnej innej aktywności, która tak mocno by mnie „tuliła”, jak jedzenie. W trudnej sytuacji, gdy zostawałam z emocjami sama, intuicyjnie zaczynałam jeść. A im bardziej słodkie i tłuste było jedzenie, tym lepiej, bo to czysta przyjemność! Często słyszę takie powiedzenie „jedzenie nie pyta, jedzenie rozumie”, i dokładnie tak się wtedy czułam. To poczucie towarzyszyło mi przez kilkanaście lat.
Jako dziecko i nastolatka nauczyłam się, że nie mogę przeżywać emocji, nie mogę płakać i obciążać innych swoimi problemami. Muszę być silna i samodzielna. Być może jedną z przyczyn, dla których kobiety tak często borykają się z zaburzeniami jelitowymi i zaburzeniami odżywiania, jest to, że w dzieciństwie uczy się je tłumić emocje i potrzeby na rzecz zaspokajania potrzeb i standardów innych? Kobiety z syndromem grzecznej dziewczynki doświadczają całej gamy trudności. Wygląda na to, że spotkało to również mnie. Sądziłam, że nie wolno okazywać uczuć, bo emocje są dla słabeuszy. Czułam, że nie mogę nikomu powiedzieć, że mam gorszy dzień. O płaczu nie było mowy. Nieustannie bałam się opinii i oceny innych ludzi… Miałam poczucie, że powinnam być miła, skromna i że nie wolno mi się wychylać. Trzymałam się tej myśli, chcąc zadowolić rodziców. Zamiast poradzić sobie z emocjami, jadłam. Jedzenie dawało mi ukojenie i radość, chociaż na chwilę. Jedząc, tłumiłam wszystkie trudne emocje – smutek, żal, rozpacz, zawiedzenie. Nie musiałam ich przeżywać, zastanawiać się nad nimi. Jedząc, udawałam, że wszystko jest w porządku. Odtwarzałam ten schemat w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum. Gdy było mi smutno i źle, gdy czułam się samotna i odrzucona, gdy się stresowałam, gdy napotkałam na swojej drodze jakiekolwiek trudności – jadłam. Nie znałam innej metody radzenia sobie z problemami. Nie potrafiłam mówić o swoich emocjach i nie chciałam obciążać nimi innych osób, które – tak czułam – nie interesowały się moimi problemami.
Ucieczka w jedzenie stała się pułapką, z której nie potrafiłam się wyrwać. Aż w końcu straciłam nad sobą jakąkolwiek kontrolę. Dopiero wtedy sięgnęłam po pomoc i rozpoczęłam psychoterapię zaburzeń odżywiania. Właśnie podczas niej zrozumiałam, gdzie tkwi źródło moich zaburzeń i schematów, które wciąż powielam. Ona też uświadomiła mi, że nie odzyskam zdrowia, jeśli nie uporam się z tymi schematami i przekonaniami. A przede wszystkim, jeżeli nie nauczę się wyrażać emocji i z nimi obcować. Samodzielnie poradziłam sobie z anoreksją i przestałam liczyć kalorie. Samodzielnie zerwałam też z kompulsywnym objadaniem się, ale nie potrafiłam sama poradzić sobie z emocjonalnym jedzeniem, które towarzyszyło mi przez połowę życia. Tak, zmagałam się z zaburzeniami odżywiania na tle emocjonalnym od szkoły podstawowej aż do wieku 25 lat. Ostatecznie, po trzech latach terapii uwolniłam się od tych wszystkich problemów, w tym od towarzyszącego mi najdłużej emocjonalnego jedzenia. Dzisiaj wreszcie mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem: jestem zdrowa i mam prawidłowe relacje z jedzeniem. Zajęło mi to jednak połowę życia… Żałuję, że w dzieciństwie nie doświadczyłam dobrych wzorców i zaczęłam na własną rękę walczyć z problemami, które mnie przerastały. Żałuję też, że w tamtym momencie zdrowie nie miało dla mnie żadnego znaczenia i nikt nie potrafił mi wyjaśnić, dlaczego jest ono tak istotne. Ale nie żałuję ani jednego dnia poświęconego na terapię, naukę swojego organizmu i poprawę relacji z jedzeniem. Choć momentami zaczynałam wątpić, wiele razy chciałam się poddać, tysiące razy myślałam, że nigdy mi się nie uda… Teraz mam zdrową, prawidłową relację z jedzeniem i śmiało mogę powiedzieć, że pod tym względem jestem w najlepszym miejscu, w jakimkolwiek byłam.
Ale tak jak wspomniałam wcześniej, zaburzenia odżywiania wywołały u mnie całą kaskadę problemów zdrowotnych. Tego typu problemy nigdy nie przemkną niezauważone, ich obecność zawsze mocno daje się organizmowi we znaki. W moim przypadku zaburzenia odżywiania i skrajnie niska masa ciała doprowadziły do zaniku miesiączki i najpewniej przyczyniły się do rozwoju zaburzeń hormonalnych. Oprócz wcześniej wykrytych zaburzeń funkcji tarczycy, w wieku 17 lat usłyszałam diagnozę PCOS. Kiedy zespół policystycznych jajników mógł się u mnie pojawić? Tego dokładnie nie wiem, ale wiem, jak ogromnie te informacje wpłynęły na moje dalsze życie.
Bardzo wcześnie, bo pod koniec szkoły podstawowej, dowiedziałam się, że choruję na nadczynność tarczycy, która w ekspresowym tempie zmieniła się w niedoczynność. Jak już wiesz, podejrzenia co do przyczyn zachorowania w tak młodym wieku padły na skrajne wycieńczenie organizmu głodówkami i na predyspozycje genetyczne, ponieważ prawie każda kobieta w mojej rodzinie ma jakąś formę zaburzeń funkcji tarczycy. Od diagnozy aż do 18. roku życia kompletnie się nią nie przejmowałam, najpewniej nawet jej nie rozumiałam. Nie zwracałam szczególnej uwagi na dietę. Aż do trzeciej klasy liceum nie znałam zaleceń żywieniowych, imprezowałam, nie stosowałam suplementów, a zlecone leki brałam, gdy mi się przypomniało. Wydaje mi się, że moje zachowanie mieściło się w ówczesnej normie. Dla nastolatek znacznie ważniejsze było wtedy, aby imprezować, jeść wszystko to, na co mają ochotę, pić w swoim rodzinnym domu nie miałam i utrzymywać relacje ze znajomymi. Mimo że teraz uważam, iż alkohol pojawił się w moim życiu zdecydowanie zbyt wcześnie, i wcale nie jestem z tego powodu dumna, to jednocześnie mam świadomość, że moje pokolenie w taki sposób dorastało, czerpiąc wzorce z otoczenia czy teledysków. Nie ma co ukrywać: mimo że teraz jestem w pełni świadomą kobietą, która nie pije alkoholu i na pierwszym miejscu stawia zdrowie, nie zawsze tak było. Wszystko diametralnie się jednak zmieniło właśnie wtedy, gdy w wieku 18 lat, przy okazji kontrolnych badań u ginekologa, usłyszałam diagnozę PCOS. Choroba była na tyle zaawansowana, że poinformowano mnie również o możliwych trudnościach z zajściem w ciążę. Wtedy coś nagle „kliknęło” w mojej głowie. Zwłaszcza że zaraz po diagnozie pojawiły się pierwsze problemy jelitowe.
W tak młodym wieku, kiedy ma się całe życie przed sobą, już chorowałam na PCOS i niedoczynność tarczycy. Teraz mam świadomość, że nie tylko da się z nimi normalnie żyć, ale mogą też nie dawać żadnych objawów, gdy się o nie odpowiednio zatroszczymy. W tamtym momencie jednak diagnoza wydawała mi się końcem świata, postanowiłam więc zrobić wszystko, żeby mój organizm dobrze funkcjonował. Po raz pierwszy na poważnie zaczęłam się interesować żywieniem i pomyślałam, że studia dietetyczne są moim przeznaczeniem, kierunkiem, który da mi poczucie spełnienia. Wcześniej bardzo długo chciałam być stomatolożką, później lekarką, a w wyższych klasach liceum marzyłam o architekturze. Dietetyka pojawiła się dosłownie chwilę przed maturą i zmotywowały mnie do niej własne problemy zdrowotne. Po prostu chciałam sobie pomóc, a wtedy już wiedziałam, że żywienie odgrywa w życiu ogromną rolę. To był również moment, w którym przerzuciłam się z magazynów dla nastolatek na książki dotyczące żywienia. Zapisywałam się na kolejne wykłady, kursy i szkolenia – zarówno on-line, jak i stacjonarne, które kiedyś były bardziej popularne. Moje życie nadal kręciło się wokół jedzenia, ale nareszcie w pozytywnym znaczeniu. Świadomość, wiedza, umiejętność słuchania własnego organizmu, a przede wszystkim troska o zdrowie stały się moimi nieodłącznymi towarzyszkami.
Udało mi się wyjść z zaburzeń odżywiania, ale nie tylko: odzyskałam miesiączkę, ustabilizowałam poziomy hormonów i wprowadziłam w pełną remisję niedoczynność tarczycy wraz z chorobą Hashimoto i PCOS. Zastanawiasz się, jakim cudem? Dokładnie w taki sam sposób, jaki promuję każdego dnia w swoich mediach społecznościowych i o jakim przeczytasz w niniejszej książce. Zmieniłam swoje życie. Zaczęłam odżywiać się zdrowo, wprowadziłam regularną aktywność fizyczną, zastosowałam odpowiednie suplementy i brałam leki zgodnie z zaleceniami. Każdego dnia czytałam też materiały źródłowe, uczyłam się i szukałam nowych informacji na temat zaburzeń, z którymi przyszło mi się mierzyć. Od dawna mam wręcz modelowe wyniki badań, a coroczne USG ginekologiczne nie wykazuje jakichkolwiek niebezpiecznych zmian. Ogromną rolę w tym procesie odegrała praca nad zaburzeniami odżywiania oraz wyleczenie zaburzeń jelitowych, które się u mnie rozwinęły. Pełna remisja moich problemów hormonalnych to stosunkowo świeża sprawa, bo dopiero od trzech, czterech lat moje wyniki badań są perfekcyjne, a ja nie odczuwam żadnych konsekwencji choroby Hashimoto czy PCOS. Z perspektywy czasu uważam, że główną rolę w pokonaniu tych trudności odegrał przewód pokarmowy, a najważniejsze było wyjście z zaburzeń jelitowych. Dopóki nad nimi nie zapanowałam, poziom hormonów nieustannie mocno się wahał, a mnie nie udawało się wprowadzić tych zaburzeń w pełną remisję. Po całkowitym wyleczeniu IBS (od ang. irritable bowel syndrome, zespół jelita nadwrażliwego/drażliwego) i SIBO (od ang. small intestinal bacterial overgrowth, zespół rozrostu bakteryjnego jelita cienkiego) sytuacja diametralnie się zmieniła…
No właśnie. IBS i SIBO. To problemy pojawiły się u mnie najpóźniej, bo po maturze, w okolicy 19 roku życia. W tamtym okresie byłam kompletnie załamana i absolutnie nie wiedziałam, co się dzieje. Wcześniej, mimo skrajnych zaburzeń odżywiania, prowokowania wymiotów czy wahań hormonalnych, nie odczuwałam żadnych nieprawidłowości w działaniu jelit i żołądka. Ujawniły się one dopiero z czasem. Teraz, z perspektywy, doskonale wiem, jakie czynniki doprowadziły do ich zaistnienia. Moja historia zaburzeń odżywiania, problemy z tarczycą czy PCOS na pewno się do nich zaliczają. Rozregulowały one skład mikrobioty jelitowej, a to przełożyło się na rozwój IBS czy SIBO. Dzięki lekturze kolejnych rozdziałów zrozumiesz, jak łączą się ze sobą te problemy, i sama zaczniesz dostrzegać mnóstwo tego rodzaju powiązań.
Dziś sądzę, że największe znaczenie w moim życiu miał stres. Stres, jakiego nie życzę nikomu. Na moje osiemnastoletnie barki zwaliły się matura, podjęcie studiów, burzliwe rozstanie rodziców, przeprowadzki, kłótnie, choroby w rodzinie… Byłam „silna”, udawałam, że wszystko idzie świetnie, tłumiłam emocje i płakałam w zaciszu własnego pokoju, bo przecież tylko taki schemat znałam. Oczywiście uciekałam też w jedzenie, bo wtedy jeszcze nie potrafiłam sobie radzić z emocjami w inny sposób. Pewnego dnia, po bardzo trudnej dla mnie nocy, wstałam rano z ogromnym bólem brzucha i tak już zostało… Od tego momentu dolegliwości bólowe i biegunki towarzyszymy mi nieprzerwanie. Wstawałam z łóżka z ogromnym bólem, momentami płacząc z bezsilności, i kładłam się z nim wieczorem. Uznałam, że nie był to „odpowiedni” moment, żeby dzielić się tymi troskami z innymi, więc po raz kolejny zostałam z tym sama.
Tak przetrwałam maturę i poszłam na studia. Minął co najmniej rok, a moje dolegliwości jelitowe z każdym miesiącem się nasilały. Jadłam coraz mniej i coraz więcej produktów mi szkodziło. Dojrzała we mnie decyzja – idę do lekarza, szukam przyczyny tych problemów i działam! Wtedy po raz pierwszy usłyszałam diagnozę IBS i pomyślałam: „Okej, wiem, co mi jest, ale co mam zrobić, żeby nie bolało?”. Dopiero zaczynałam studia, więc moja wiedza na temat zaburzeń tego typu była zerowa. Chciałam wtedy specjalizować się w dietetyce sportowej, a nie klinicznej z ukierunkowaniem na gastroenterologię. Nie pozostało mi nic innego, jak oddać się w ręce gastrologa i mu zaufać.
Otrzymałam receptę na standardowe leki z ryfaksyminą (Xifaxan), które przyniosły ukojenie na dwa tygodnie. Po tym czasie problem wrócił ze zdwojoną siłą. Po raz kolejny zapisałam się na wizytę, a potem jeszcze raz. Za każdym razem dostawałam takie same leki, bez żadnego wsparcia dietetycznego, suplementacyjnego czy szerszej diagnostyki. Teraz wiem, że to nie mogło się udać. Wtedy wzrosło u mnie poczucie osamotnienia. Czułam, że jeśli nie pomogę sobie sama, to nikt inny tego nie zrobi. Tak jak zaburzenia hormonalne były moją motywacją do podjęcia studiów dietetycznych, tak zaburzenia jelitowe i zdiagnozowane wtedy IBS popchnęły mnie do wyspecjalizowania się w gastrologii, oczywiście w kontekście żywienia.
Początkowo byłam jednak na tyle zniechęcona brakiem efektów leczenia, że poniekąd nauczyłam się żyć z tymi problemami. Zrobiłam to, o czym mówi większość naszych pacjentów, czyli „przyzwyczaiłam się” do bólu. Oni również w swej bezsilności uczą się żyć z bólem i codziennymi dolegliwościami. Do takiego bólu nie można się jednak przyzwyczaić, bo jeden przysparzający cierpienia problem zawsze prowadzi do kolejnego i rozwoju innych zaburzeń, a cierpienie tylko się zwiększa. U mnie było dokładnie tak samo… Mimo że wiedziałam o IBS, nie miałam świadomości, czym ono dokładnie jest, jak je wyleczyć i co zrobić, żeby już nie wróciło.
Poświęciłam ogrom czasu na naukę, szkolenia, wykłady, czytanie tekstów naukowych i wyników badań. Los chciał, że na swojej drodze trafiłam na świetnych wykładowców, którzy byli praktykującymi w szpitalu gastrologami. Dziś wiem, że to jedni z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie! Poszerzanie wiedzy nie chroniło mnie niestety przed dolegliwościami. Wzrastała liczba produktów spożywczych, po których zjedzeniu źle się czułam. Ból narastał. Jajka, które dotychczas były dla mnie bezpiecznym produktem, nagle zaczęły nasilać dolegliwości. Owoce, które uwielbiałam, teraz powodowały biegunki. Jedzenie poza domem? Nigdy – zawsze miałam przy sobie pudełko. Mój stan pogarszał się z miesiąca na miesiąc.
W pewnym sensie zaczęłam godzić się ze swoim losem „do końca życia będę na diecie”, ale jednocześnie, z zapałem godnym neofitki, rzuciłam się do zgłębiania swojego przypadku! Wykonałam wszystkie możliwie badania, o których przeczytałam w internecie – od morfologii, przez test na SIBO, po badania składu mikrobioty jelitowej. Robiłam nawet badania alergii pokarmowych z krwi włośniczkowej, choć teraz wiem, że to ostatnie nie miało sensu. Nie bierz więc ze mnie pod tym względem przykładu – kieruj się raczej tym, co zalecą ci specjaliści (podstawową listę badań znajdziesz też w kolejnych rozdziałach). Możesz sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy okazało się, że oprócz IBS moimi problemami są również SIBO, nietolerancja fruktozy i bardzo silna dysbioza jelitowa. Nie wykonałam odpowiednich badań w kierunku alergii białek mleka krowiego czy jaj, ale mój organizm ich nie znosił nawet w minimalnych ilościach, wiedziałam więc, że mam takie nietolerancje. Błądziłam, bo te kilka lat temu nie mieliśmy dostępu do tak szerokiej wiedzy z zakresu zaburzeń przewodu pokarmowego jak obecnie. Wyciągałam informacje z przeróżnych źródeł, łączyłam je w całość i po prostu eksperymentowałam na własnym organizmie, sprawdzając, co zadziała. Z jednej strony byłam załamana… Dlaczego ja?! Z drugiej strony wiedziałam, co się dzieje, z czym mam problem, więc teraz miało być już z górki.
To „z górki” oznaczało w moim przypadku półtora roku intensywnego leczenia IBS, SIBO i wtórnych nietolerancji pokarmowych, ale ostatecznie doszłam do etapu pełnej remisji, która trwa u mnie już od prawie pięciu lat. W wieku 25 lat udało mi się pozbyć wszystkich zaburzeń przewodu pokarmowego, które ujawniły się w 19. roku życia. Jestem teraz bardziej świadoma i z perspektywy czasu widzę powiązania. Rozumiem, od czego rozpoczęły się moje problemy i do czego doprowadziły. W okresie poszukiwania rozwiązań miałam poczucie, że jeśli ja sama nie znajdę właściwej drogi, to będę skazana na cierpienie, bo nikt nie będzie umiał mi pomóc. Ty jesteś w lepszej sytuacji: nawet jeśli problemy zdrowotne utrudniają ci już codzienne funkcjonowanie, masz dostęp do sprawdzonej wiedzy i specjalistów, dzięki którym leczenie będzie o wiele łatwiejsze i efektywne. No i czytasz książkę, która może odmienić twoje życie!
Określenie „eksperymentowanie na własnym organizmie” nie brzmi najlepiej, ale w moim przypadku tak właśnie było. Niektóre metody przyniosły mi ukojenie, wiele nie zmieniło absolutnie nic. Ale nie żałuję tego czasu i kolejnych „eksperymentów”. Po pierwsze, w tamtym okresie, chcąc rozwiązać swoje problemy zdrowotne, zaczęłam intensywnie zgłębiać zagadnienia z zakresu gastroenterologii w dietetyce, a jak już wspominałam we wstępie, moim zdaniem problemy z tej dziedziny to jedno z największych wyzwań dla lekarza, dietetyka, a nawet psychoterapeuty. Po drugie, podejmowane przeze mnie próby pozwoliły mi ostatecznie opracować skuteczną metodę leczenia. Powstała ona na podstawie tysięcy godzin spędzonych na nauce i czytaniu źródeł naukowych, ale też moich prywatnych doświadczeń. W 2024 roku usystematyzowałam jej założenia i nazwałam ją metodą leczenia MajDiet.
Gdybym mogła samodzielnie zdecydować o kolejach swojego losu, to jak się pewnie domyślasz, wybrałabym życie bez chorób i zaburzeń. Jednocześnie mam poczucie, że jeśli już musiałam się z nimi zmierzyć, to zrobiłam to najlepiej, jak się dało, a moja postawa względem problemów zdrowotnych napawa mnie dumą. Nie tylko bowiem nie poddałam się w walce i wyprowadziłam swój organizm na prostą, ale też stworzyłam metodę, która pomaga tysiącom pacjentów z zaburzeniami podobnymi do moich.
Jeśli czytasz tę książkę, to albo interesujesz się tematem, albo ty również doświadczasz problemów zdrowotnych. Pewnie też uświadamiasz sobie, że zdrowie mamy tylko jedno i warto o nie zadbać, oraz liczysz na to, że uwolnisz się od swoich trudności. Taki jest właśnie mój cel. Kolejne rozdziały zarysują ci prawidłową ścieżkę efektywnego leczenia, od pierwszego do ostatniego kroku, oraz utrzymania efektów. Jestem pewna, że już wkrótce twoje życie odmieni się na lepsze – dołożę wszelkich starań, by ci w tym pomóc.
Rozdział 2
Jelita – nasz drugi mózg
Jelita to nasz drugi mózg – ile razy natknęłaś się na to zdanie? Pojawia się ono często w internecie, mediach tradycyjnych, czasopismach i książkach. W tej także, i nie bez powodu, nie jest bowiem jedynie chwytliwym sloganem. Ma więcej wspólnego z rzeczywistością, niż mogłoby się wydawać. Funkcje jelit zdecydowanie nie ograniczają się do tych związanych z trawieniem! Postaram się przekonać cię, że ich rola jest kluczowa także w innych procesach. Ciekawe, czy zgodzisz się ze mną po przeczytaniu tego rozdziału.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki