Jej jest ta czerwień - Kawczyńska Izabela - ebook + książka

Jej jest ta czerwień ebook

Kawczyńska Izabela

3,4

Opis

 

Inspirowana prawdziwymi zdarzeniami opowieść o makabrycznej zbrodni, o której Ernest Hemingway napisał: „To najciekawsza z ludzkich historii. To jest prawdziwe. Ten proces zawiera wszystko, czego domaga się społeczeństwo”.

 

Eva – młoda, ciężarna kobieta, żona Adama, znanego neurochirurga, członka zamożnego lekarskiego klanu należącego do elity miasteczka, zostaje zamordowana. Zabójstwo miało miejsce w 1954 roku w Bay Village w Ohio, a jego okoliczności do dziś pozostają niewyjaśnione. Budząca szereg kontrowersji, ciągnąca się przez ponad sześćdziesiąt lat sprawa pogrążyła całą okolicę w mroku, kładąc się cieniem na losach każdego, kto miał styczność z ofiarą. Powieściowej rekonstrukcji zbrodni, opowiadanej z perspektywy czasu, towarzyszą pytania o zło, dobro i naturę człowieka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 763

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (11 ocen)
4
0
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
123KASIAG

Nie polecam

straszna, ciągle rozwlekłe dygresje, nie da się czytać.
00
Yzoja

Nie oderwiesz się od lektury

Och.
00
kingamly

Nie oderwiesz się od lektury

Wszelkie (mniej lub bardziej) spektakularne wydarzenia roku 1954 przeszły bez echa w Bay Village. Mieszkańcy tego „sennego amerykańskiego miasteczka”, leżącego gdzieś w Ohio, mieli głowy zajęte całkiem innymi sprawami, np. uczestnictwem w procesji ku czci Najświętszego Sakramentu. Jednak to, co kluczowe dla tego czasu i tubylców to pewność, że właśnie wtedy „Bóg odwrócił oczy od Bay Village”. "Jej jest ta czerwień" to historia morderstwa, za którym „stał sam diabeł”. Mroczna zbrodnia podzieliła świat mieszkańców na „przed” i „po”, a z nieco nudnej mieściny uczyniła swoiste cmentarzysko. Jak to możliwe, że trwające sześćdziesiąt lat śledztwo nie dało odpowiedzi na najważniejsze pytanie? W atmosferę Bay Village wprowadza nas Eva. Gotujemy się w skwarze „upiornego lata” i obserwujemy mieszkańców pogodzonych ze wszystkim, którym wystarcza „ślepa wiara”. Bohaterka stoi raczej obok, jest zdystansowana, toteż widzi więcej niż ktokolwiek z tłumu. Nie wynika to jednak z jakiejś buńczuczności,...
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Izabela Kawczyńska, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Marek Kowalik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcie na okładce: domena publiczna

Zdjęcie Izabeli Kawczyńskiej: © archiwum prywatne

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-59-8 (EPUB); 978-83-66966-60-4 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

I. LATO CIENI
1. Krótki sen o tym, że każdy jest osobnym morzem

W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym, choć był to rok boeinga, gullwinga, pierwszego szczepienia przeciw polio i zniesienia segregacji rasowej w szkołach, życie nie zmierzało we właściwą stronę. Dobry Boże, ani trochę. Prawda, że Coco Chanel znów królowała w modzie, podbijając serca Amerykanek, Marilyn Monroe powtórnie wyszła za mąż, a na atolu Bikini zdetonowano wodorową bombę, ale mieszkańców Bay Village wszystkie te sprawy obchodziły albo niewiele, albo wcale.

To senne amerykańskie miasteczko – które z perspektywy położonego nieopodal Cleveland wydawało się co najwyżej przedmieściem – tego dnia jak zawsze zajmowało się swoimi sprawami. A był to dzień procesji. Z okazji święta ku czci Najświętszego Sakramentu rozdzwoniły się dzwony na kościelnej wieży. Olbrzymie serca odlane z brązu poruszały się miarowo tam i z powrotem, pozwalając, by dzwony wyśpiewywały dźwięczną melodię przez dobre trzy kwadranse, jakby chciały zbudzić umarłych ułożonych jedni przy drugich na cmentarzu tuż obok, gdzie umorusani chłopcy, tyleż niesforni, co niegrzeczni, patykami rozkopywali ziemię pomiędzy grobami, wygrzebując z niej co jakiś czas kawałki szkła i ptasie szkielety: małe, gładkie skarby. To była sprawka półdzikich kotów – te biedne martwe ptaki.

Być może cała ta opowieść nie powinna zaczynać się od ptasich truchełek i dziecięcej zabawy, ale prawda jest taka: tamtego lata wszyscy czuli się senni od upału, puści i w pewnym sensie martwi.

Ci z mieszkańców, którzy pamiętają jeszcze tamte czasy – a jest ich mniej niż niewielu – skłonni są wierzyć, że to właśnie wtedy Bóg na zawsze odwrócił oczy od Bay Village.

– To była kara boska, tamto morderstwo w pięćdziesiątym czwartym – powiadają. I że stał za nim chyba sam diabeł.

Mowa o strasznej zbrodni, która wstrząsnęła całym miasteczkiem, każdym budynkiem i każdym sercem z osobna, raz na zawsze zmieniając tutejszy pejzaż w coś w rodzaju grobowca albo wraku uwięzionego na dnie oceanu. Mimo wielu podejrzanych – dobry Boże, aż nazbyt wielu! – mimo świadków, śledztwa, ba, nawet procesu, do dziś nie znaleziono sprawcy. Nic nie zostało wyjaśnione. Tamto krwawe lato rzuciło długi cień; mieszkańcy Bay Village nadal żyją w jego chłodzie. Tylko człowiek – głupi człowiek – mógł po tym wszystkim wierzyć jeszcze w ludzką dobroć, a to dlatego, że w gruncie rzeczy wszyscy zdolni jesteśmy do największych podłości. O tak, bez wątpienia!

Tamtej niedzieli[1] nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. I późny był czerwiec, i piękny. Chłopcy, uzbrojeni w patyki, biegali pomiędzy grobami porośniętymi szmaragdową, podobną do pleśni trawą, gotowi wydrzeć ziemi jej skarby, nieopodal lśnił w promieniach słońca staw położony pośrodku miasteczka, jakiś ptak przeleciał z cichym szelestem, a na drugim planie niebo. I jeszcze wieża kościoła – zbudowano ją z czerwonej cegły, która przypominała mięso albo porfir – a na niej dzwony. Te kołysały się jak szalone, w przód i w tył, w przód i w tył, nic sobie nie robiąc z całej reszty świata, podczas gdy przez Bay Village przetaczała się procesja.

„Jak burza albo wielobarwny huragan” – pomyślała ubrana w czerwoną sukienkę dziewczyna siedząca na ławce nieopodal cmentarza. Od dłuższego czasu z pełną śmiałości ciekawością, jaką na ogół widuje się tylko u dzieci, mimowolnie otwierając przy tym usta, przyglądała się ludziom, którzy czcili Ciało Chrystusa i Jego Krew. A usta miała piękne.

Marsz Corpus Christi rozpoczął się punktualnie o drugiej trzydzieści. Ach, co to było za święto! Tamtego roku uroczystościom po raz pierwszy w historii – i po raz ostatni, jak miało się potem okazać – przewodził sam biskup Cleveland, Hoban. Jakby tego było mało, miasteczko zaszczycił obecnością wizytujący diecezję arcydostojny arcybiskup, niejaki Carboni. To właśnie z jego powodu w okolicy zaroiło się od przyjezdnych, bo na co dzień Bay Village, choć położone malowniczo nad brzegiem jeziora Erie, jednego z pięciu Wielkich Jezior, było tak ciche i spokojne, że zdawało się wymarłe – sam diabeł by tu nie zajrzał. Stateczni mężczyźni – głowy rodzin, typowi przedstawiciele klasy średniej – opuszczali je każdego ranka, udając się do Cleveland do pracy; dopiero późnym wieczorem powracali do żon pozostawionych w przytulnych domach jak w wygodnych klatkach, do swoich przykładnych, nudnych rodzin, do tego kawałeczka raju.

Tymczasem tamtej niedzieli już od godziny pierwszej na przykościelnym placu gromadziły się tłumy i kiedy procesja wreszcie ruszyła, było tak, jakby ktoś spuścił z uwięzi piekło – miało się wrażenie, że całe miasteczko zatrzęsło się w posadach. Najpierw ulicami przefrunęły dziewczynki, prawdziwe trzpiotki, w białych sukienkach z bufiastymi rękawami i z kwietnymi wiankami na głowach. Całe z zachwytu, całe z niewinności. I były te trzpiotki jak biała powódź. Prowadziły je zakonnice podobne do szarych, smutnych ptaków. Najświętszy Sakrament umieszczono wewnątrz złoconej monstrancji. Znaczy Ciało Chrystusa. Znaczy płatek śniegu.

„Dajesz nam Krew i Ciało, o Panie” – niosło się nad stawem. Sam diabeł nie urządziłby tego lepiej. Carboni, Hoban, dalej księża – ci ostatni dziewczynie siedzącej na ławce wydali się w tamtej chwili nie wiedzieć czemu tuzinem małych, czarnych węży. Gdzieś wyczytała, że czerń ich szat jest symbolem negacji ciała, a przez to samego życia, a to budziło w jej sercu niepokój.

Trzpiotki niosły wiklinowe koszyczki, z których raz po raz rzucały na ziemię różane płatki, i dziewczyna pomyślała, jak zdumiewająco podobne są do siebie główki kwiatów i główki dzieci. Ach, gdyby tak mógł zerwać się wiatr, porwać te płatki i te dziewczynki, i ponieść daleko, gdzieś poza horyzont, toby dopiero było coś! Ale nic z tego. Powietrze było nieruchome, dziewczynki w bieli biegły przed siebie, a płatki posłuszne prawu grawitacji spadały tylko po to, by w mig zadeptał je rozmodlony tłum złożony z wiernych, którzy w to późnoczerwcowe popołudnie gotowi byli bez końca maszerować, coś tam śpiewając i kogoś tam wielbiąc. Nad całym tym obrazkiem huśtały się dzwony, dzwoniąc i dzwoniąc, jakby już nigdy nie miały przestać. „Co za marnotrawstwo” – pomyślała dziewczyna. Żal jej było tych biednych kwiatów, z których z samego rana obrywano zachłannie płatek po płatku, okradając różane krzewy z ich delikatnego, porcelanowego piękna. Zdaniem dziewczyny przypominało to skubanie piór z martwego kurczęcia.

W tym upiornym skwarze upiornego lata ludziom idącym w procesji zdawało się, że lada chwila zstąpi do nich nie kto inny, ale sam Bóg. Albo że zemdleją. Słowem, że wydarzy się cud, prawdziwy cud. Ale nie było cudu, nawet wiatru, jak już wspomniano, nie było, a szkoda, bo mógłby ponieść hen te płatki, mógłby rozhuśtać kolorowe chorągiewki, za których sprawą ulice miasteczka już kilka dni wcześniej zamieniły się w wielobarwną ni to rzekę, ni wstęgę. Dziewczyna w czerwonej sukience nie miała pojęcia, kto rozwiesił te chorągiewki na cieniutkich linach rozciągniętych w poprzek uliczek, pomiędzy dachami. Patrzyła na dziewczynki w bieli – najodważniejsze spośród nich, zmęczone marszem i słońcem, wykorzystując nieuwagę zakonnic, właśnie rozpierzchły się po głównym placu – i bezwiednymi ruchami smukłych, bladych palców strzepywała niewidzialne pyłki z rozkloszowanego dołu sukienki przypominającej kształtem tulipana. Usta dziewczyny były równie wąskie, co gorące. I ciało miała gorące, wezbrane w tym upiornym skwarze upiornego lata. Mają rację ci, którzy twierdzą, że jeśli ma się takie ciało, dusza właściwie do niczego nie jest już potrzebna.

Dziewczynę, odkąd tylko pamiętała, nudziły filozoficzne i teologiczne rozważania, te, jak zwykła je nazywać, zabawy dla mężczyzn. Tak czy inaczej, nie były to zagadnienia, którymi wypadałoby się zajmować porządnym kobietom mieszkającym w tym ślicznym małym miasteczku ze ślicznym małym stawem: im wystarczać miała ślepa wiara. Porządne kobiety – owszem, dziewczyna uważała się za jedną z nich. Niewiele myślała o śmierci, życiu pozagrobowym i tego rodzaju sprawach. Jednakowo obojętni byli jej żydzi, katolicy, metodyści, prezbiterianie, luteranie czy wyznawcy jakiejkolwiek innej wiary. A jednak w tej chwili się zastanawiała, w co katoliccy wierni, którzy zjechali tłumnie do Bay Village i właśnie teraz – pocąc się przy tym niemiłosiernie – maszerowali ulicami, lewa-prawa, za lśniącą w słońcu monstrancją (niósł ją przed sobą arcybiskup Carboni, arcydostojny, ubrany na złoto) i tuzinem księży pod przewodnictwem biskupa Hobana, wierzą tak gorliwie i czy kiedyś zamierzają przestać. Dziewczyna nie miała pojęcia, za jakie grzechy ci ludzie zlani potem w to upalne, skwierczące, późnoczerwcowe popołudnie modlili się do monstrancji z ukrytym w jej wnętrzu Chrystusem i o co. Sama nie zamierzała się modlić; niewiele robiła sobie ze wszystkich znanych człowiekowi sposobów na przypodobanie się jakiemukolwiek bogu. Zresztą ten cały pomysł z życiem wiecznym wydawał jej się zawsze całkiem niedorzeczny. Jednego była pewna: nie do nieba pójdziesz, córko, a do piachu.

Za to dzwony – a, to co innego. Zdawało jej się, że biją w jej piersi. Że nie ma już serca – ani kawałeczka! – i tylko one nadają rytm krążącej w niej krwi. Uderzenie za uderzeniem ich wibrujący dźwięk, niby litościwy śpiew, przynosił jej pocieszenie. W pewnym sensie. Bo było jej nijak od tygodni, od miesięcy i właściwie nie umiała wyjaśnić sobie dlaczego. Czuła się tak, jakby przeszła przez piekło, choć – jak słusznie zakładała – nie przez wszystkie jego rodzaje. A zresztą czy każdemu nie jest po drodze przez piekło? Możliwe, że każdemu.

Bywały dni, kiedy przyłapywała starych, dobrych znajomych na tym, jak z lękiem szeptali jej imię za plecami; zdawało jej się wówczas, że wcale nie o niej mówią, ale o umarłej.

– Czym jest porażka? Ja jestem porażka – powtarzała i choć sądzono, że żartuje, mówiła poważnie. Miała wrażenie, że wszystko wokół pędzi, podczas gdy ona jedna stoi w miejscu. Jakby miała w sobie dzikie zwierzę uwiecznione na filmowej taśmie, zatrzymane w kadrze dokładnie w tej chwili, w której czai się do skoku. Mniej więcej tak czuła się przez ostatnie miesiące, jeśli nie przez lata. I choć nic nie wskazywało na rychły koniec świata – słońce świeciło, jak zawsze śliczne i nieosiągalne, a ptaki wrzeszczały w oddali – był to jeden z takich właśnie dni, kiedy życie zdawało usuwać się jej spod nóg, a ona, czując, że znalazła się na granicy, nad jakąś bliżej nieokreśloną przepaścią, nie mogła na to nic poradzić. Nie miała nawet siły robić sobie wyrzutów.

Przed jej oczami przesuwał się smętny korowód złożony z tych, którzy najwyraźniej mieli nadzieję, że po śmierci w nagrodę zamieszkają w niebie z Bogiem, i tych, którzy po prostu nie mieli w planach nic lepszego. A potem były już tylko dzwony zajęte własną dźwięczną pieśnią. Słychać je było aż nad brzegiem jeziora Erie. Kiedy umilkły, ze zdwojoną siłą powróciły dźwięki doczesnego świata: odgłos samochodów przejeżdżających gdzieś w oddali, zawieszona w powietrzu słodka pieśń cardinalis cardinalis, śmiech niemowlaków w ramionach matek – od tego wszystkiego siedzącej na ławce dziewczynie zrobiło się słabo. Miała wrażenie, że świat chce ją pochłonąć, tak niepoprawny z tym swoim pięknem, z czarowną, drapieżną witalnością.

O tak, świat jest więcej niż groźny, stale trzeba mieć się na baczności! Kto choć raz straci czujność, będzie zgubiony – na zawsze zatraci się w zachwycie. Bo życie, jak nic innego, umie się podobać; te wszystkie pyłki, świetliste i wirujące w powietrzu, te pierzaste, ogromniejące chmury cal po calu obejmujące niebo, i te mniejsze, cumulonimbusy, które ktoś rozwinął niepostrzeżenie na linii horyzontu, i wyglądające zza nich słońce odbijające się w szybach odległych okien, małe jak serce kolibra. A do tego jeszcze drobne, cudowne kobietki o taliach tak wąskich, że niemal dziecięcych – tamtego dnia spacerowały w oddali, raz po raz wybuchając perłowym, przelewającym się w powietrzu śmiechem, i nie było pewne, czy są częścią procesji, czy też przeciwnie, burzą jej porządek. Dobry Boże, te wszystkie rzeczy stworzone tylko po to, żebyśmy tracili dla nich głowę! Zawsze ten sam, pełen blasku, świat, stare dobre złoto. I jak pleśń trawa, która tuż obok, na cmentarzu, mimo upału, bujnie porastała groby – wabiła oko czułe na piękno; przypominała kobierzec: zwarty, mięsisty, wykrwawiający się zielenią.

Cmentarz w Bay Village nie był wprawdzie w niczym podobny do mieszczącego się w pobliskim Cleveland słynnego, obejmującego dwieście osiemdziesiąt pięć akrów ziemi Lake View – jednego z najpiękniejszych cmentarzy w Ohio. Lake View, z jego malowniczym widokiem na jezioro Erie, z jego starymi grobowcami zdobionymi ornamentami i płaskorzeźbami w stylu greckim, marmurowymi głowami przywodzącymi na myśl biblijne kobiety albo tajemnicze mitologiczne stworzenia, z jego małymi, porośniętymi bluszczem grobami ułożonymi jeden przy drugim, w równych rzędach, ze względu na swoją niepozorną wielkość przypominającymi groby dzieci. To właśnie tutaj spoczęły doczesne szczątki dwudziestego prezydenta Stanów Zjednoczonych zamordowanego po zaledwie dwustu dniach sprawowania urzędu; złożono je w krypcie okrągłej, majestatycznej, romańsko-gotycko-bizantyjskiej budowli o witrażach tak barwnych i urzekających, że mogłaby ich pozazdrościć niejedna bazylika. Spośród wszystkich niesamowitych mauzoleów, pomników i rzeźb, którymi może poszczycić się Lake View, najbardziej znaną do dziś pozostaje główna atrakcja cmentarza, „płaczący Haserot”, duża, złowieszcza postać anioła siedzącego z rozpostartymi skrzydłami pokrytymi odkładającą się przez stulecia grynszpanową zielenią; wielu odwiedzających, tak wtedy, jak i teraz, przyjeżdża do Lake View tylko dla niego. Cóż, cmentarz w Bay Village nie miał tego wszystkiego, miał jednak, tak jak i inne małe cmentarze, niezaprzeczalny urok. Czarne, półdzikie i na wpół wyliniałe kocury wbrew swym żałobnym barwom pełne były życia: wygrzewały się gdzieniegdzie na kamiennych płytach z wyrytymi imionami czyichś drogich zmarłych i rozkosznie mruczały, nie zwracając najmniejszej uwagi na niegrzecznych chłopców. Ci a to grzebali patykami w ziemi, a to biegali pomiędzy grobami, zajęci zabawą, niwecząc spokój należny umarłym. Życie toczyło się swoim rytmem, niewiele robiąc sobie ze śmierci, więcej – jakby śmierci na przekór. Gdzieś na drugim planie procesja przelewała się niczym wezbrana rzeka.

Raptem, na jedną krótką chwilę, błękit nieba pociemniał, jakby ten ktoś w górze wreszcie się ulitował i zechciał zesłać na maszerujących deszcz (upał był tak przytłaczający, że z trudem można było oddychać i śpiewać, a co dopiero maszerować). Na myśl o tym niespodziewanym miłosierdziu, o tej cudownej boskiej interwencji, dziewczyna poczuła się wzruszona. Gdyby ktoś patrzył na nią z boku, zauważyłby, jak z tego wzruszenia w łagodnym profilu zalśniło jej oko. To oko miało barwę porcelanowego błękitu i w tamtej chwili było jak rzeka, a dokładniej jak jej górny bieg.

Kiedy chwilę później ożywiona nadzieją dziewczyna, zebrawszy się w sobie, wstała, by stamtąd odejść, niespodziewanie zerwał się wiatr. Rozdął jej sukienkę, mimowolnie i czule, jakby otwierał czerwony kwiat – albo jakoś tak – a potem raz-dwa przegnał chmury (wszystkie co do jednej), obracając wniwecz obietnicę deszczu, bo ostatecznie ten wcale nie spadł (ani kropelka) i tylko procesja, zostawiając za sobą kolejne ołtarze, przelewała się przez ulice miasteczka, a przelewała się mimo wszystko ze śpiewem, choć ten ostatni brzmiał raczej jak płacz zwierząt prowadzonych na rzeź.

Ten ktoś w górze, jeśli w ogóle tam był, okazał się obojętny jak zawsze. Dziewczyna przyjęła to z lekkim rozczarowaniem; przez chwilę jeszcze wpatrywała się w niebo, wreszcie ruszyła w stronę domu. „Oko, które nigdy się nie zamknie” – przeszło jej przez głowę na widok stawu. Gdy przechodziła obok niego, w srebrno-kobaltowej tafli odbiła się czerwona plama jej sukienki. Staw od lat odwzorowywał wszystko niczym lustro, bez zachwytu i bez niechęci. Coraz to nowe deszcze i ptaki, i zawsze te same kościelne dzwony, od czasu do czasu chyboczące się na strzelistej wieży, gwiazdy i chmury, śluby i pogrzeby, całe to nasze małe życie.

I nawet teraz, kiedy dziewczyna zostawiła za sobą widok na cmentarz i bawiące się tam dzieci, unosząc gdzieś dalej całą swoją czerwień, w stawie w najlepsze odbijało się stado kołujących w górze ptaków, łagodne ruchy ich skrzydeł, rozmnożone „V”, znak ich zwycięstwa. O tej porze dnia ptaki, tak jak i inne drobne stworzenia, były łakome życia, światła i tego wszystkiego, co miał im do zaoferowania świat. Ich pierzaste brzuchy stawiały opór niewidzialnemu powietrzu, podczas gdy ich pazurki zdawały się czepiać nieba. Ależ tak! Ptaki prześlizgiwały się po niebie to w tę, to w tamtą, jakby życie nie było niczym innym, tylko radosną zabawą.

Dziewczyna wcale nie była już taka młoda. Niedawno skończyła trzydzieści lat, jednak za sprawą filigranowego ciała o barwie alabastru, a jeszcze bardziej za sprawą pyzatej twarzy, zachowała powab podlotka. Czuła się jak oszustka. Czuła się pusta w środku. Jak te ptaki, na które teraz patrzyła, jak ich kości. Od tak wielu lat – zbyt wielu lat – oddychała, spała, słowem, żyła, kochając wszystko, co czerwone: pożary, begonie, małe pudełko obite krwistym atłasem z ukrytym w środku martwym drozdem. To pudełko podarował jej dawno temu jej pierwszy chłopiec; na imię było mu Bill, przypomniała sobie, i że nikt jej tak nigdy nie kochał jak on w tym obskurnym, tanim hoteliku, w którym brał ją na ręce, a potem kładł na trzeszczącym tapczanie, nazywając księżniczką. Nie czuła się księżniczką. Dręczyła ją myśl, że mogła żyć lepiej. W dodatku miała pewien sekret: godzinami potrafiła gapić się na przeszklone wystawy, jakby sądziła, że lśniące powierzchnie pękają, jeśli patrzy się na nie dostatecznie długo. Chciała, żeby pękały. „Zalecam elektrowstrząsy!” – zawołałby ten upiorny facet, jej lekarz, gdyby tylko ją na tym przyłapał. Załamanie nerwowe i nudne sesje na niewygodnej brązowej kozetce ciągnące się nieznośnie długimi godzinami – z pewnością nie były to rzeczy, do których miałaby ochotę wracać ona albo którakolwiek z tych nerwowych, pszczelich, jak je nazywała, kobiet, które tygodniami tłoczyły się wraz z nią w poczekalni psychiatry. Właśnie dlatego musiała stale mieć się na baczności.

Świat, mimo pozorów piękna, był zdradliwy i groźny. Na przykład taki oto pejzaż – z pozoru wyglądał niewinnie, jakby ktoś rozpiął aż po horyzont średniowieczną ikonę wykonaną techniką tempery jajowej: pożółkłe trawy to plamy ochry i umbry, które mają swój początek w ziemi, niżej zachwycająca przejrzystość nieba, a wyżej niebo to błękit lapis-lazuli ze sproszkowanych kamieni. Jeśli skierowało się wzrok na południe, widać było park pełen drzew starych, rozłożystych i rosnących tak gęsto, że można było pomylić ten park z lasem; pomiędzy pniami srebrzystych klonów, ambrowców, dębów i kasztanowców gładkich, gdzieś na drugim planie, rysowało się pasmo świeżo zaoranych pól w kolorze smolistej czerni, jaką średniowieczni malarze uzyskiwali ze spalonych kości małych zwierząt. Na północy z kolei widać było w oddali srebrzącą się w słońcu nitkę, brzeg jeziora Erie.

„A ono, to jezioro – pomyślała dziewczyna, idąc w jego stronę – któregoś dnia z łatwością mogłoby wystąpić z brzegów i pochłonąć wszystkich tych ludzi, ich małe miłości i ich małe domy”. „Ich – pomyślała – ich, a nie nasze”, co czyniło jeszcze głębszym smutek zawarty w tym zdaniu. Nie było z nią dobrze. Choć, jakby wbrew wszystkiemu, miała w sobie jeszcze dziecięcą naiwność i ciekawość świata, od jakiegoś czasu czuła, że nigdzie już nie przynależy. Miała wrażenie, że poluzowały się wszystkie nici, które dotąd pieczołowicie łączyły ją z tym, co inni zwykli nazywać życiem albo normalnością. Jakby pochwycił ją jakiś dziwny prąd, znosił coraz to dalej i dalej – nie można już było zawrócić. „Nigdzie nie ma ratunku, nigdzie” – pomyślała. Nie wierzyła w odwieczną harmonię wszechświata, naturalny ład, boską opatrzność i tego rodzaju sprawy. Świat był nieczuły i brutalny – to akurat było dla niej jasne – chociaż nawet teraz słodko mamił zapachem lata i trawy, którą dopiero co ścięła czyjaś niewidzialna ręka.

W powietrzu unosił się jeszcze kurz po przejściu rozmodlonego tłumu (ludzie skończyli już śpiewać, Bóg nie zstąpił i nikt nie zemdlał), a na drugim planie kołysały się wielobarwne chorągiewki podobne do dziwnych, egzotycznych kwiatów, nareszcie wprawione w ruch podmuchami wiatru. Bo choć nie spadł deszcz, ani kropelka, wiatr hulał dalej, jakby chciał obnażyć prawdziwe oblicze świata, obrócić wniwecz te wszystkie marne, tanie dekoracje.

„Życie to ciągła walka, nic tylko walka i pożeranie” – przyszło dziewczynie na myśl. „Wszyscy lekarze wiedzą o dźwięku, który każdy człowiek nosi w swojej głowie. Ci, którzy mówią: «Elektrowstrząsy, zalecam dodatkową dawkę», i ci, którzy widzą, jak leżysz na niewygodnej brązowej kozetce i płaczesz. Jak nic nie wiedzą o całej reszcie. Jak wszystko im trzeba powiedzieć, zanim słońce, sterowane nieznaną syntaksą, rozrośnie się albo spełźnie”.

Tego dnia słońce, obojętne i wyniosłe, choć dawno zostawiło za sobą zenit i teraz powoli ześlizgiwało się z nieba ku linii horyzontu, dalej batożyło miasteczko nieznośnym upałem. Dziewczyna kochała jego odległą tarczę – przesuwającą się z wolna ze wschodu na zachód – w swojej czerwonej sukience sama jakże podobna do karmiących się solarnym ciepłem na wpół rozkwitłych maków, obok których właśnie przechodziła, a które wiatr trącał mimowolnie i czule. Przyszło jej do głowy, że te maki to mogą być owszem, kwiaty, ale równie dobrze pola minowe chwilę po eksplozji albo pyszczki osobliwych zwierzątek polujących na światło, że ona sama właściwie też jest takim zwierzątkiem. I nagle wszystko zapragnęło w niej żyć – żyć! – kochając maki, kochając czerwień, ponieważ mamy jej tak wiele w środku. „Mamy jej tak wiele w środku, że czasami trzeba pokazać ją na zewnątrz” – myślała, idąc powoli w stronę domu, to jest białej kamiennej luksusowej willi położonej nieco na wzniesieniu, tuż nad samym jeziorem, przy 28924 Lake Road. Dziewczyna zbliżała się ku niej z ociąganiem, jak skazaniec. W żadnym razie ta willa – mimo rozciągającego się na jej tyłach pozornego bezkresu wody z szorstką fakturą fali obrębionego na brzegu schnącą w słońcu matową żółcią plaży – nie wyglądała na miejsce, do którego chciałoby się wracać. Teraz, widziana z oddali, wydała się dziewczynie obca i zdradliwa, a na dodatek – pomimo upału – nieskończenie zimna.

Od jakiegoś czasu dziewczyna w czerwieni nie mogła pozbyć się wrażenia, że stanie się coś złego. Jakby ta biała luksusowa willa powoli, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, stawała się jej grobem. Niekiedy nocami, gdy wszyscy już spali, dziewczyna otwierała tarasowe drzwi na tyłach domu i patrzyła na swój mały, śliczny ogród pełen polnych kwiatów, i dalej – na kamienne schody, plażę i rozciągający się za nią bezmiar wody. Na „wodne przestworza”, jak lubiła myśleć w tych cichych chwilach, kiedy stała tam sama, samiuteńka, patrząc, jak woda, mieniąca się w świetle księżyca niby żywe stworzenie o delikatnej, przejrzystej skórze, szorstką fakturą fali połyka plażę, cal po calu. Czuła, że ten bezmiar któregoś dnia pochłonie także i ją. Rzecz jasna lekarzowi nie wspomniała o tym ani słowem. Ten jej lekarz nie był po prostu złym człowiekiem, był zwykłym skurwysynem. A jednak przez długie tygodnie odwiedzała go w gabinecie o sterylnie białych ścianach, szukała w nim ojca, brata i kochanka, czekała na swoją porcję pocieszenia.

Ale oto procesja zdążyła okrążyć miasteczko – choć dziewczyna miała nadzieję, że pochód, idąc jej śladem, dotrze do jeziora Erie, gdzie wszyscy ci ludzie pod wodzą arcydostojnego arcybiskupa Carboniego i biskupa Hobana pójdą na dno razem z monstrancją, ukrytym w jej wnętrzu płatkiem śniegu i z płatkami kwiatów, potem przemaszerują po dnie jeziora aż do Kanady – i właśnie zawróciła w stronę kościoła. O dziwo, wcale nie z ulgą, ale z rozczarowaniem i jakby niechętnie („I Bóg nie zstąpił? I nikt nie zemdlał?” – zdawali dziwić się wierni). Z tej okazji dzwony podjęły przerwaną melodię: jej słodkie tony sprawiały, że na jedno mgnienie powiek można było zrozumieć tłumy idące w procesji, uwierzyć w tego ich miłosiernego Boga i w to, że świat nie jest chaosem, ale czymś, co przynajmniej niekiedy przybiera pozory ładu i harmonii.

Dziewczyna przez resztę drogi słyszała śpiew dzwonów, a to dodawało jej otuchy. Słyszała go nawet potem, gdy otworzyła wejściowe drzwi, rzucając ostatnie spojrzenie za siebie, w stronę kościoła górującego nad stawem (lśniąca powierzchnia wody wyglądała, jej zdaniem, jak lustereczko wytwornych kobietek, choć do stawu wcale nie było z willi aż tak daleko), i jeszcze później, gdy odprawiła zwalistą, leniwą Murzynkę (ta nie umiała nic innego, jak tylko tubalnym głosem gderać: „Czy chociaż raz łaskawa pani wróci na czas?”). Słyszała dzwony nawet wtedy, gdy Barry, seter, rudowłose bydlę, powodowany przypływem nieposkromionej miłości, skacząc, piszcząc i niemal ją przewracając, raz po raz próbował dosięgnąć jej twarzy. I przeszło jej przez głowę, że tylko Barry naprawdę ją kocha. Jeśli chodzi o mężczyzn, ich miłość nie była zbyt wiele warta – wszyscy domagali się czegoś w zamian.

Dzwony umilkły dopiero wtedy, gdy dziewczyna, wypuściwszy wcześniej psa do ogrodu, weszła po schodach na piętro, minęła sypialnię, otworzyła drzwi dziecinnego pokoju i patrząc na zaciśnięte piąstki synka, na jego uśpione, drobne, trochę ptasie ciałko, nawet nie miała siły się rozpłakać.

Na jednej ze ścian dziecinnego pokoju widniał rysunek chłopięcej postaci, sam obrys. Patrząc na niego, dziewczyna przypomniała sobie ten okropny dzień, kiedy miała się naprawdę źle. Leniwa gosposia po raz Bóg wie który wzięła wtedy wolne, zostawiając cały dom na jej głowie, a ona, chcąc rozweselić kapryszącego synka, ale bardziej siebie samą, najpierw czytała mu jego ulubioną książeczkę O słynnym leniwym raku, srebrnym głowaczu i smutku, a gdy to nie pomogło, obrysowała czarną kredką kontury tego bladego, drobnego, trochę ptasiego ciałka – a wierciło się wtedy to ciałko, a z uciechy piszczało! Żebro z jej żebra, krew z jej krwi. Teraz ten rysunek tylko szpecił ścianę. Wyglądał jak złowrogi cień i dziewczynie przez chwilę się zdawało, że ten cień wyciąga ku niej ręce, jakby chciał ją pochwycić, zatrzymać na zawsze, zamienić w coś nieruchomego i równie martwego jak on sam.

Powinna wziąć to za zły znak, ale nie bardzo wierzyła w znaki. Nie bardzo wierzyła też mężowi – a było mu na imię Adam – choć kiedy poprzedniego wieczoru z czułością położył szeroką, silną dłoń na jej bladej, wiotkiej dłoni, pomyślała, że jednak chciałaby mu wierzyć. „Kto wie, może jeszcze potrafimy zacząć wszystko od początku” – powiedziała sobie wtedy, czując jego rękę na swojej, instynktownie i łakomie czepiając się jej siły, jej ciepła. „Ostatnio jesteś smutniejsza. Evo, kochanie, czy o czymś nie wiem?” – zapytał i miała ochotę odpowiedzieć, że owszem, nie wie o bardzo wielu rzeczach.

I znów był wieczór. Ci od procesji rozjechali się, każdy w swoją stronę: Carboni do swoich arcybiskupich spraw, Hoban do Cleveland oddalonego od Bay Village o dwadzieścia minut drogi samochodem, wierni – Bóg jeden wie dokąd. Gdzieś przeleciał ptak z cichym szelestem. Upał zelżał, dziecko, wykąpane i nakarmione przez gosposię, znowu spało w swoim łóżeczku, a ona, Adam i goście – Nancy i Don Ahrenowie, para starych, dobrych znajomych (nie pamiętała, kto właściwie ich zaprosił ani po co) – siedzieli na parterze w salonie, to milcząc, to prowadząc nudne rozmowy o niczym ważnym. Och, jakże Eva była piękna z tą pyzatą twarzą, z ustami jak surowe mięso. Ciągle miała na sobie czerwoną sukienkę. Nie przebrała się do kolacji, nawet tego jej się nie chciało.

Na stole stał półmisek ostryg, które najwyraźniej były martwe – żywe pachną morzem, a te tutaj wyraźnie czuć było rybami. Był tam także placek z jagodami, który Eva upiekła dzień wcześniej z myślą o Adamie, wiedząc, jak bardzo go lubi, choć tamtego wieczoru to nie on, tylko Nancy, ta okropna łakomczucha, zjadła większość. Co do samej Evy – ona nie mogła nawet myśleć o jedzeniu. Trzy razy, a może cztery biegała do łazienki. Przez całą kolację (czy tę tragedię w ogóle można nazwać kolacją?) myślała tylko o jednym: że trzeba będzie wreszcie wyrzucić to leniwe, a na dodatek, jak od jakiegoś czasu podejrzewała, nad wyraz złośliwe babsko, gosposię – Murzynkę o tubalnym głosie. Te zepsute małże to była jak nic jej haniebna sprawka.

Adam, kierownik oddziału neurochirurgii w Bay View, miejscowym szpitalu, jak zwykle niczego nie zauważył.

– Z trzydziestoma tysiącami rocznego dochodu stać mnie na wszystko, co najlepsze – powiedział, z czułością pochylając się w stronę białej jak ściana żony. – Oczywiście, że wszyscy nam zazdroszczą. Sama willa kosztowała trzydzieści trzy tysiące.

W promieniach późnego słońca lśniły samochody zaparkowane przed gankiem: jaguar i lincoln continental. Zwłaszcza jaguar wzbudzał w Bay Village sensację.

Ahrenowie, nawet jeśli byli zazdrośni, niczego nie dali po sobie poznać. Wcinali te małże i nawet im brew nie drgnęła. Żałowali, że nie udało im się spotkać przy tej okazji doktora Lestera Hoverstena, mieszkającego w Dayton przyjaciela Adama. Hoversten przed kilkoma dniami zatrzymał się w willi, jednak akurat na ten weekend otrzymał zaproszenie do pobliskiego Kent, do domu Roberta Stevensona, innego lekarza pracującego w Bay View. Miał wrócić dopiero w poniedziałek wieczorem. Niepocieszeni – tacy właśnie byli Ahrenowie. Dochodziła za kwadrans ósma, kiedy wreszcie sobie poszli.

– Jakie piękne z nich małżeństwo, za to małże całkiem do niczego! Ale, ale, czyżby pani domu była chora? – zastanawiał się na głos Don, stary, dobry znajomy, kiedy już zamknęły się za nimi frontowe drzwi.

– Mylisz się, mój drogi, Eva jest w ciąży. – Nancy, jego żona, była wprawdzie dość głupiutka, ale akurat na tych sprawach znała się jak mało kto.

A potem oboje byli łaskawi zwrócić uwagę na układ chmur dość nietypowy jak na tę porę roku, na wiatr, który po raz drugi tego dnia zerwał się z furią, i na podbite purpurą niebo, zgodnie wnioskując z sobie tylko znanych przesłanek, że nadchodząca noc będzie należała raczej do tych chłodnych.

Jeszcze zanim Ahrenowie wyszli, Adam, tłumacząc się zmęczeniem, położył się w gościnnym pokoju na kanapie. Było jasne, że tam właśnie zaśnie: przed telewizorem. „Ostatnio zdarza mu się to coraz częściej” – pomyślała Eva po wyjściu gości.

Pochylona nad kuchennym zlewem, długo wsłuchiwała się w szum odkręconej wody, udając przed samą sobą, że lada moment znajdzie w sobie siłę, by pozmywać po całej tej katastrofie i w ogóle dalej żyć. Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego wyszła za Adama, dlaczego w ogóle wyszła za mąż, rezygnując z pracy zawodowej i poświęcając się życiu rodzinnemu („poświęcać się” – tak, to było właściwe słowo). I pomyśleć tylko, że była jego żoną – żoną! – a chciała być żebrem, oczkiem w głowie, jego hymnem narodowym.

Teraz ten jej nieszczęsny mąż, Adam, spał w pokoju obok, jakby chciał przespać całe swoje życie, a ona, Eva, po prostu stała tam, niczym rzeźba, w tej kuchni, nad zlewem, i niczego nie była już pewna. „Więcej elektrowstrząsów!” – powiedziałby ten skurwysyn, jej lekarz. Wyglądało na to, że mimo jej niezaprzeczalnie nieprzeciętnej urody i wezbranego, alabastrowego ciała, cudownego ciała tego wieczoru świat nie planował dla niej nic ciekawszego niż walka z zepsutymi ostrygami – przed chwilą wrzuciła resztkę do kosza, zanim ostatecznie dała sobie spokój z całym tym zmywaniem i sprzątaniem. I z kochaniem też.

Z całą pewnością tego dusznego, upalnego wieczoru świat nie przeznaczył jej do miłości i było jej smutno, ale tylko trochę. Zdawało jej się, że rzeczy wokół niej – kuchenne drobiazgi i inne przedmioty – że wszystko to było zmęczone tak samo jak ona. Nawet wisząca na krześle czerwona sukienka wyglądała teraz jak ochłap surowego mięsa. Zanim Eva ją zdjęła, wpuściła do domu Barry’ego (ten od jakiegoś czasu zawzięcie skrobał w tarasowe drzwi). Stwierdziła przy okazji, że rude bydlę, kopiąc za gwiazdonosem, kretem, gryzoniami albo Bóg wie czym jeszcze, zdążyło zmienić w pobojowisko jej śliczny, mały ogród pełen polnych kwiatów o zabawnym kształcie, które hodowała właściwie tylko dla dziwacznej, niezrozumiałej nazwy, jaką nadał im ekscentryczny dziewiętnastowieczny botanik, Constantine Samuel Rafinesque-Schmaltz. Kochała te niepozorne kwiaty po części za ich kolor i zapach, a po części dlatego, że nie kochał ich nikt inny.

W drodze do sypialni zapaliła światło w garderobie na piętrze. Nie przeczuwając, co ją czeka, wzięła gorącą kąpiel. Myślała o tym, że matka nie miała racji: jej małżeństwo to nie była porażka – to była tundra, tajga, jej cesarzowa Antarktyka.

Nie było jeszcze dziewiątej, gdy Eva, wykąpana i pachnąca, włożyła piżamę w ptasi wzorek – pomiędzy jej ramionami trwał nocny przelot jaskółek, a przynajmniej tak to wyglądało – po raz ostatni zajrzała do synka i nie zważając na to, że zmierzch podbity czerwienią dopiero zaczynał zamieniać okno sypialni w gotycki, upstrzony zielenią liści witraż, śmiertelnie zmęczona zapadła w ową wewnętrzną ciemność, jaką każdy nosi w sobie.

Najpierw był płytki sen o wodzie – nie dość głębokiej ani na to, by w niej płynąć, ani na to, żeby się utopić – a potem śnił jej się Bill. Znów był żywy. Dobrze wiedziała, że tylko z nim byłaby szczęśliwa. Nikt jej tak nigdy nie kochał jak on w tym obskurnym, tanim hoteliku. Nikt nie nazywał jej księżniczką. Ale umarli nie mają do żywych żadnych praw. Raptem Bill zniknął, a ona zmieniła się w leżącą na brzegu ostrygę, którą czyjaś drobna ręka – być może była to ręka jej matki – usiłowała otworzyć małym srebrnym nożem. Jakby chciała wypuścić z niej łzy, jedną po drugiej, wszystkie, co do jednej. Żeby na powrót stała się morzem.

Tej nocy jej sen przerywano dwukrotnie. Za pierwszym razem obudził ją bliżej nieokreślony dźwięk dobiegający z głębi domu. „To pewnie Adam wchodzi po schodach” – pomyślała przytulnie ciepła i zaspana. Przez chwilę nasłuchiwała, ale w ciemności dało się słyszeć tylko miarowe tykanie leżącego przy łóżku zegarka. Był to szykowny i skandalicznie drogi zegarek na szczerozłotej bransoletce. Eva dostała go od Adama na pierwszą rocznicę ślubu. Och, jakże dużo jej się wtedy jeszcze wydawało! Na przykład, że jest szczęśliwa i że to wszystko ma jakiś sens. Teraz przeszłość była tak odległa, jakby wcale nie istniała.

Zanim Eva na powrót zapadła w sen, przypomniała sobie, że Adam zasnął przed telewizorem na dole, na kanapie, a skoro tak, najpewniej zostanie tam aż do rana, i że ostatnio weszło mu to w nawyk. Nie dalej jak poprzedniego wieczoru o dziwo było jednak inaczej: w przypływie nagłej, niespodziewanej czułości wziął ją w ramiona, wniósł po schodach i położył na tym oto łóżku, i pieścił smutne, smutne ciało dziewczyny, której w całym życiu – jak sądziła – tak naprawdę nie kochał nikt poza Billem, może jeden Barry.

Za drugim razem zbudziło ją mdłe światło latarki zaledwie na kilka kroków rozjaśniające pokój. Eva zdążyła jeszcze krzyknąć, zanim czyjaś dłoń zatkała jej usta. Kiedy spadł pierwszy cios, była zbyt przerażona, by zareagować. Z każdym kolejnym ciosem stawała się coraz bardziej ogłuszona, z całej siły stawiała jednak opór. W którymś momencie nie miała siły dłużej się bronić, ale nawet wtedy ciężki przedmiot nadal opadał, naraz miarowo i wściekle, na jej na drobną, delikatną czaszkę, doskonale okrągłą, podobną do czaszki kota – i jeszcze raz, i jeszcze, uderzenie za uderzeniem – dopóki ostatecznie nie roztrzaskał jej głowy, przy okazji zmieniając sypialnię w od brzegu do brzegu czerwone morze.

2. A szkiełko i bransoletka zalane były krwią

Rankiem, kiedy koroner Samuel S. Gerber – drobny, chudy człowieczek o pergaminowej twarzy i siwych włosach, mężczyzna z wyglądu tak stary, że z powodzeniem mógłby służyć za okaz muzealny – przekroczył próg willi przy 28924 Lake Road, było już po wszystkim. Ciemność z wolna ustępowała miejsca światłu, a ono leniwie obejmowało horyzont, jakby w łagodnym uścisku: przesiąkało przez skłębione, pudrowe chmury, a potem, promień za promieniem, spływało w dół na poniedziałkowe miasto. Bo jeśli nie skończył się świat, to musiał być poniedziałek.

Był poniedziałek i świat – wszystko jedno: z woli Bożej czy z przyzwyczajenia – nadal trwał na swoim miejscu; wyglądał przy tym tak zwyczajnie i sennie, że sąsiedzi, którzy zaniepokojeni kolumną policyjnych aut zgromadzili się na trawniku przed domem – te auta pojawiły się nagle i znikąd, a bądź co bądź o tej porze i w tej okolicy nawet w pojedynkę stanowiły widok niezwykle rzadki – potargani, wymięci od snu i ubrani ledwie w szlafroki, jedni przez drugich pytali, co może być przyczyną owego niecodziennego poruszenia. Ktoś posępniejszy od całej reszty nieśmiało przebąkiwał o włamaniu, ale nikt rozsądny nie chciał mu wierzyć. Biedni sąsiedzi; nie mieli pojęcia, że tuż pod ich nosem w ciągu ledwie jednej nocy biała, luksusowa willa zmieniła się w grobowiec.

Na zewnątrz wrażenie spokoju było dojmujące i nieodparte – oczywiście, jeśli nie zwracało się uwagi na sznur radiowozów podjeżdżających przed frontowy trawnik – i powszechnie sądzono, że zaszła pomyłka: nic złego po prostu nie mogło się stać. Niestety to nie była prawda. Wewnątrz zimnych, kamiennych ścian willi od kilku godzin rozgrywał się dramat.

Ciało zamordowanej żony znalazł Adam – jak zeznał później – jeszcze przed północą. W dalszej kolejności na scenę krwawej tragedii wkroczyło mieszkające tuż obok małżeństwo: Jonh Spencer Houk – burmistrz miasteczka, równie sprytny, co jowialny miejscowy polityk, ponadto właściciel rzeźni i sklepu mięsnego – oraz jego sennooka żona, Esther.

Nie da się ukryć, że pod względem fizjonomii była to para szczególnie niedobrana. Co się tyczy Esther, ta zgrabna brunetka, choć nieco przywiędła, nadal była wcieleniem chodzącego piękna. Z łagodnymi, ciemnymi oczami, których spojrzenie wiecznie zdawało się jakby nieobecne, i smukłą budową ciała wyglądała jak sarna albo łania – jedno z tych gibkich, płochliwych zwierzątek. Jedynym szczegółem w jej delikatnej fizjonomii, który kłócił się z dojmującym wrażeniem niewinności, były zęby. Ząbki właściwie, małe i szpiczaste, białe śnieżnym odcieniem bieli, jaki widywało się zazwyczaj tylko u Murzynek. Ilekroć Esther rozchylała usta w dźwięcznym śmiechu – a śmiała się równie często, co nieszczerze – sprawiała wrażenie drapieżcy, który tylko szuka, co by tu pożreć. Z kolei burmistrz był niski i przysadzisty, a jeśli idzie o rysy twarzy, to w pewnym sensie nijaki, jak gdyby glina, z której został ulepiony, jeszcze nie zastygła.

Jak mawiano w Bay Village, tylko dwie rzeczy tak naprawdę łączyły Houków: niepohamowana żądza władzy i ich jedynaczka, Nana. Córka jednak od tak dawna przebywała w szkole z internatem w jakiejś zapadłej dziurze, że na dobrą sprawę o jej istnieniu można było zapomnieć. A jednak Houkowie, tak jak niezliczone rzesze małżeństw, jakie istniały przed nimi i po nich, mimo dzielących ich różnic od lat wiedli wspólne życie, nie będąc wolnymi od ziemskich przywiązań.

To właśnie oni kilka minut po pierwszej nagłym, niepokojącym telefonem zostali wyrwani ze snu (on znowu był mały, patrzył, jak morze wspina się po ścianie, ona śniła sen o czarnej perle).

– Przyjdź szybko, John, wydaje mi się, że zamordowano Evę! – To było wszystko, co usłyszał burmistrz, który natychmiast powtórzył to Esther. Tak w każdym razie wyglądała ich wersja.

Dużo później, kiedy minęło pierwsze oszołomienie wywołane straszliwą zbrodnią, zarówno okoliczności, w jakich burmistrz z żoną zjawili się tamtej nocy w willi sąsiadów, jak i rola, jaką odegrali w całej sprawie, zaczęły budzić podejrzenia wśród mieszkańców miasteczka. A byli i tacy, którzy twierdzili, że ta dwójka od początku manipulowała śledztwem albo, co gorsza, maczała palce w zabójstwie.

Jak wyglądała prawda według Johna i Esther? Po telefonie od Adama oboje ubrali się w pośpiechu i zaintrygowani – właśnie tego słowa używali później, opowiadając o całym zajściu – udali się do domu sąsiadów. Po drodze nie spotkali nikogo, a kiedy weszli do willi, gdzie – jeśli im wierzyć – drzwi wejściowe stały otworem, burmistrz potknął się o leżącą w holu na podłodze torbę lekarską Adama. Większość rzeczy z torby była wysypana na podłogę: stetoskop i leki, cała masa leków, a także medyczne instrumenty, które zalśniły niepokojącym blaskiem, kiedy Esther, piękna Esther, zapaliła światło.

Co się tyczy samego Adama, Houkowie znaleźli go w gabinecie mieszczącym się na parterze zaraz za gościnnym pokojem. Z nagim torsem, ubrany w jasne spodnie, przemoczone i pokrwawione na prawym kolanie, siedział nieruchomo na krześle. W dłoni nadal trzymał słuchawkę, jakby niedawna rozmowa z burmistrzem wyczerpała go do tego stopnia, że nie miał nawet siły odłożyć słuchawki na widełki. Równie dobrze to mógłby być manekin, tak woskowoblady był i sztywny, choć w tamtej chwili, za sprawą telefonicznego kabla wijącego się wokół lewego nadgarstka, wyglądał raczej jak pacjent pod kroplówką. Na twarzy miał otarcia i drobną opuchliznę, ale w mdłym świetle rzucanym przez stojącą na biurku lampę nie było widać nawet najmniejszego śladu skaleczenia.

– Doktor wydawał się bardzo przejęty i jęczał, jak gdyby z bólu – zeznał później burmistrz. „Jak gdyby” – te właśnie słowa rzuciły pierwszy cień podejrzenia na Adama. To i rzecz jasna jego osobliwe zachowanie, ale w tamtym czasie sam Adam nie uświadamiał sobie tego nawet w najmniejszym stopniu. Sprawiał wrażenie zwierzęcia, które tonie wciągane przez wir.

Zapytany przez burmistrza o to, co się, na Boga, stało, odpowiedział:

– Nie wiem tego dokładnie, ale trzeba zająć się Evą.

Kiedy tamci rozmawiali, Esther, tak, właśnie Esther, ta smukła, lekko przywiędła kobieta przewyższająca nijakiego męża o głowę nie tylko wzrostem, ale także odwagą, wbiegła po schodach i dalej, do małżeńskiej sypialni z dwoma oddzielnymi łóżkami, mijając po drodze garderobę, w której ciągle paliło się światło. Równie szybko zbiegła z powrotem na parter i ostrym głosem zawołała:

– Zaalarmuj policję, zaalarmuj ambulans, zaalarmuj wszystko!

I wszystko zostało zaalarmowane: Houk zadzwonił na pogotowie, na posterunek policji w Bay Village, a także do Stephena, brata Adama. Następnie z największą delikatnością zaczął stawiać pytania samemu Adamowi, próbując ustalić, co zaszło.

– Po kolacji zasnąłem na dole przed telewizorem. Obudził mnie hałas dobiegający z sypialni. Wydawało mi się, że to krzyk Evy. Zerwałem się na równe nogi. Wbiegałem właśnie na górę i już byłem u szczytu schodów, kiedy ktoś niespodziewanie na mnie napadł. – Adam usiłował sobie przypomnieć kolejność wydarzeń. – Następne, co pamiętam, to chwila, gdy odzyskałem przytomność i zdałem sobie sprawę z tego, że leżę na plaży, nad jeziorem. – A potem już tylko wodził nieprzytomnym wzrokiem po pokoju, mamrocząc coś w rodzaju: „Trzeba pomóc Evie, trzeba coś dla niej zrobić”.

Burmistrzowi nie tylko opowieść Adama, lecz i jego zachowanie wydały się dziwne. Oto kierownik oddziału neurochirurgicznego w szpitalu Bay View, znany i ceniony medyk, raptem nie tylko nie wiedział, co począć, ale nie był nawet w stanie z całą stanowczością stwierdzić zgonu, nie wspominając o przyczynie. Za to Esther nie miała z tym żadnego problemu. Dobry Boże, ta sama Esther, która nawet nie potrafiła obandażować skaleczonego palca!

– Została zamordowana – powiedziała po prostu. Biorąc pod uwagę okoliczności, było to więcej niż oczywiste. Wystarczyło rzucić okiem na sypialnię. Pobojowisko albo szlachtuz – tak właśnie wyglądała ta sypialnia i aż dziw, że nie skończył się od tego świat. Ale świat miał się jak zwykle, znaczy raczej dobrze. Choć do wschodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin, całe pomieszczenie tonęło w czerwieni. Całkiem jakby wszystkie ściany pomalowano farbą w jej ciepłym, głębokim odcieniu. W rzeczywistości ściany od góry do dołu spryskane były krwią.

Lewe z bliźniaczych łóżek przedstawiało wprost makabryczny widok: obok rozrzuconej pościeli, z nogami sterczącymi przez tylne szczeble (masywne, czarne tralki zwieńczone kulami toczonymi w drewnie), leżała nieruchomo Eva, dziewczyna, która kochała czerwień. Choć równie dobrze to mógłby być ktoś inny – twarz spoczywająca na zakrwawionym prześcieradle była zmieniona nie do poznania. Wszystko za sprawą pokrywających ją głębokich ran. Jak pyszczki dzikich zwierzątek polujących na światło albo na wpół rozchylone maki – tak wyglądały te rany. Przedtem mówiło się o żonie doktora „ładna brunetka”. Teraz nie była już taka ładna. W pierwszej chwili wydawało się wprost niemożliwe zliczenie tych wszystkich uderzeń, które na nią spadły, co pozwalało sądzić, iż morderca działał w szale. Twarz – czy raczej krwawa miazga, jaka z niej została – przypominała kamień, dajmy na to czerwony porfir, z którego wprawna ręka rzeźbiarza mogłaby dopiero wydobyć ludzkie rysy. Nocny przelot jaskółek został wstrzymany: podciągnięta aż do ramion piżama odsłaniała drobne piersi. Krople na bladoróżowych sutkach były gęste i lepkie; wyglądały jak czerwone mleko albo jak wszędobylska, niepowstrzymana rdza, którą spotyka się na popsutych dziecięcych wózkach, na starych, pogiętych naczyniach, na zezłomowanych samochodach i innych niezliczonych przedmiotach od dawna nieużywanych i niepotrzebnych, i co do której ma się niekiedy wrażenie, że z czasem pokryje wszystko i wszystko strawi. I jeszcze spodnie od piżamy – opuszczone do kolan obnażały łono, czarną plamę ze składającymi się na nią niezliczonymi spiralkami kręconych, ciemnych włosów. I wszystko było zakrwawione, nawet stojące pod łóżkiem damskie pantofle. Czerwona nitka biegła przez próg i dalej, w dół po schodach, aż do tarasowych drzwi. Dziennikarze z „Cleveland Press” nazwali później tę trasę „krwawym szlakiem”. Fakt, nadawało się to w sam raz na nagłówki gazet.

Dziecko spało spokojnie w swoim pokoju tuż za ścianą. Pies leżał w holu nieopodal drzwi wejściowych. Zupełnie jakby nie stało się nic. A jednak stało się wszystko.

Właśnie taka Eva – martwa i obnażona – ukazała się oczom pięknej burmistrzowej, kiedy ta wbiegła po schodach.

– Wyglądała jak suka z tą sierścią na dole – powiedziała Esther kilkanaście godzin później w trakcie przesłuchania i gdyby policjanci mieli choć odrobinę przytomności, zauważyliby, że w jej słowach nie było ani krzty współczucia.

Pech chciał, że pierwszym funkcjonariuszem na miejscu zbrodni był młody posterunkowy Fred Drenkhan. Żółtodziób – jak nazywali go koledzy – zjawił się sam, koło drugiej. Nie da się ukryć, dla niego był to prawdziwy pech. Już na widok krwi na schodach – nie wiedzieć czemu ta krew skojarzyła mu się z nicią Ariadny w labiryncie Minotaura – miał ochotę uciekać – uciekać! – czym prędzej i jak najdalej. Mimo to, kierowany poczuciem obowiązku, ruszył wzdłuż czerwonego śladu i dotarł na próg sypialni. Przeżegnał się i wszedł do środka. Jak sam potem twierdził, był to pierwszy z dwóch największych błędów w jego życiu. Wystarczyło kilka sekund spędzonych przy łóżku ofiary, by strach usiadł mu na piersiach jak wielki czarny pies. A jeszcze ta rozchlapana na ścianach krew! Dobry Boże, czego tam nie było! Jeszcze wiele miesięcy później Żółtodziób z krzykiem budził się w nocy, zaciskał dłonie w pięści i kładł je na białym brzuchu śpiącej ciężarnej żony – wszystko, żeby zapomnieć.

Nigdy przedtem nie widział trupa, a ten tutaj przeraziłby każdego. Ta kobieta teraz nie była niczym więcej jak tylko bryłą czerwonego mięsa. Albo nieudaną rzeźbą. Rozłupaną. Taka właśnie mu się wydała: rozłupana. Wszystko przez rany, które układały się w niezliczone wyrwy, bruzdy i kratery, biegnąc jedna obok drugiej wszerz, wzdłuż i po skosie. Żółtodziobowi zdawało się, że z każdym mrugnięciem jego powiek przybywa tych ran. Jakby tłuste, niespotykanie czerwone ślimaki oblepiły jej twarz.

„Krew, wszędzie krew” – mamrotał jeszcze wiele miesięcy później i na wpół zbudzona żona musiała mu powtarzać, że już dobrze, wszystko dobrze. Robiła to mechanicznie i odruchowo, nawet nie otwierając oczu, nieprzytomna, a przez to właściwie nieobecna. I nawet jej ciepłe, ufne, pełne życia ciało nie przynosiło Żółtodziobowi żadnego pocieszenia. Rozczarowany odwracał się do niej plecami, udając, że na powrót zasnął, ale tak naprawdę po prostu leżał w ciemności; trwał tak przez wiele godzin, czekając na świt (ach, ta nieposkromiona wiara w świt, że kiedy wreszcie przyjdzie, uczyni wszystko jaśniejszym i lepszym), myśląc tylko o tym, że dziecko, które poczęli wkrótce po tej straszliwej zbrodni, urodzi się od stóp do głowy czerwone i tak martwe jak tamta kobieta. Żółtodziób był człowiekiem przesądnym. Właśnie dlatego uważał, że wówczas, w sypialni skąpanej we krwi, wpełzła w niego mała część tego obcego, niewyobrażalnego zła, jakie dało się wówczas wręcz wyczuć w powietrzu; że wpełzła w niego jakaś niewysłowiona groza i już go nie opuści.

Kiedy tamtej nocy, przy łóżku ofiary, zdołał się wreszcie poruszyć – był tak przerażony, że oddychał właściwie tylko z przyzwyczajenia – na miękkich nogach wyszedł z sypialni. Potrzebował kilku minut, żeby dojść do siebie, wreszcie zbiegł po schodach. W gabinecie wziął burmistrza na stronę i z całą prostotą, na jaką mógł sobie pozwolić jedynie niedoświadczony posterunkowy, oświadczył:

– Trzeba wezwać, kogo tylko się da. Nie poradzę sobie z tą sprawą.

Po tym szczerym, acz godnym politowania wyznaniu Houk połączył się z Eatonem, szefem policji w Bay Village. On z kolei zadzwonił do Cleveland i poinformował o wszystkim koronera okręgu Cuyahoga, Samuela S. Gerbera. Mniej więcej w tym czasie wpadł do willi brat Adama, Richard. Do dziś nie jest jasne, kto go powiadomił; tak czy inaczej, kiedy Richard pobiegł prosto do sypialni, jakby wiedziony jakimś pierwotnym instynktem, nikt nie próbował go zatrzymać.

Aby w pełni zrozumieć całą sytuację, jedno trzeba dopowiedzieć: w cichym, uporządkowanym świecie Bay Village istotną rolę odgrywał Bay View, świetnie prosperujący szpital. Jego gmach nawet z daleka cieszył oczy mieszkańców. Przywodził na myśl pałacyk z piaskowymi elewacjami, z przeszklonymi frontowymi drzwiami zdobionymi motywem roślinnym, z czerwonym spadzistym dachem z tak licznymi wieżyczkami, że zdawać by się mogło: mnożącymi się w oczach, i kręcącym się na szczycie najwyższej z nich wiatrowskazem – różą wiatrów zwieńczoną rybą, której mosiądz śniedział, od brzegu do brzegu pokrywając się grynszpanem podobnym do pleśni, jakby w ten sposób Bóg, los, czy jakaś inna kosmiczna siła chciała przypomnieć ludziom, że prędzej czy później wszystko, nawet to, co piękne, rozpadnie się i przeminie.

Bay View działał od tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego do osiemdziesiątego pierwszego roku, kiedy to został ostatecznie doprowadzony do ruiny. Ale wówczas, w pięćdziesiątym czwartym, to „państwo w państwie” – jak złośliwie nazywali go niektórzy – pozostawało w rękach lekarskiego klanu – doktora Richarda, nestora rodu, oraz jego trzech synów: Richarda juniora, Adama i najmłodszego Stephena. Cała rodzina z racji zamożności cieszyła się w okolicy ogromnym poważaniem i podziwem mieszającymi się w równych proporcjach ze skrzętnie skrywaną zazdrością. Najlepiej powodziło się Adamowi. To właśnie jemu, jako najzdolniejszemu, a przy tym najbardziej faworyzowanemu z trojga synów – bo rodzicielska miłość, wbrew mitom, rzadko kiedy dzieli się po równo – bez wahania powierzono stanowisko kierownika oddziału neurochirurgicznego.

Adam, smukły, ciemnowłosy, świetnie prezentujący się trzydziestolatek, uchodził za wcielenie dobrych manier. Choć chętnie zasięgano jego lekarskiej opinii i mile widziano w towarzystwie, postrzegano go jako samotnika, który starannie dobiera sobie przyjaciół. Jednym z nich był jego sąsiad, burmistrz Houk, a stosunki między tymi dwoma mężczyznami były tak serdeczne, że nie tylko często się odwiedzali, ale zdecydowali się nawet na wspólny zakup motorówki.

– Nie rozumiem po co – dziwił się Richard na wieść o tym, że tamci na długie godziny wypływają razem na jezioro Erie; sam niespecjalnie przepadał za wodą.

Tego dnia na miejscu zbrodni właściwie tylko on zachował zimną krew. Ten dobroduszny dryblas o chłopięcym wyglądzie, przeskakując po dwa stopnie naraz, bez wahania popędził na górę; chciał za wszelką cenę ratować bratową. W swojej lekarskiej torbie szukał nawet noża, którym mógłby otworzyć jej klatkę piersiową. Dobry Boże, planował rozłupać Evę niczym ostrygę i przeprowadzić masaż serca. Ale kiedy zajrzał do sypialni, ze wszystkim dał sobie spokój. Mógł co najwyżej stwierdzić zgon, który – sądząc po ciepłocie ciała – nastąpił przed około trzema, czterema godzinami. Zwłoki były zmasakrowane: ofiara została okrutnie pobita.

– Zatłuczona na śmierć – zeznał później Richard.

Jeśli nawet widok martwej bratowej nim wstrząsnął, tam, w sypialni, niczego nie dał po sobie poznać. Oczy nie zaszły mu mgłą, nie załamał mu się głos, nie zadrżała ręka – nic, zupełnie nic. A przecież spokojnie mógłby się rozpłakać; w sypialni nie było nikogo poza nim, a stan, w jakim znajdowało się ciało, mógłby poruszyć każdego twardziela.

Richard wszedł do przylegającej do sypialni łazienki z zamiarem umycia rąk albo twarzy, a być może także uspokojenia oczu bielą zimnej, nieczułej na wszystko emalii (doskonale obojętna była umywalka, obojętna była wanna na srebrnych lwich nóżkach). Zauważył leżący w umywalce niedopałek papierosa. Bez filtra. Nawet w tych niecodziennych okolicznościach ten szczegół przykuł jego uwagę, ponieważ, jak Richard dobrze wiedział, Adam w ogóle nie palił, z kolei Eva paliła niezwykle rzadko, a jeśli już, wybierała wyłącznie papierosy z filtrem. Richard lubił patrzeć na nią w takich chwilach: pełna elegancji i gracji trzymała papierosa w długich, chudych palcach, trochę niewinna i bolesna trochę, bo taka właśnie zdawała mu się na ogół z tymi swoimi oczyma smutnej Madonny, zaciągała się i odrzucała głowę do tyłu, a potem wypełniona dymem i rozkoszą kołysała leciutko biodrami. Lubił jej palce, w swojej zwinności podobne do łasic. To właśnie na nie rzucił ostatnie spojrzenie, zanim na dobre wyszedł z sypialni. Wtedy Eva ciągle była naga. Porcelanowy błękit jej oczu był martwy i nieruchomy.

Na dole, w gościnnym pokoju, w głębokim fotelu przykrytym narzutą w różyczki (z płatkami wyszywanymi złotą nitką wyglądały jak paszcze odlanych w złocie drapieżnych zwierząt, a nie kwiaty), ziewając w najlepsze, siedziała sennooka Esther. Teraz naprawdę była senna; żeby nie zasnąć, paliła papierosa za papierosem. I żaden z nich nie miał filtra. Taką właśnie ujrzał ją Richard: z papierosem w ustach i całą w złocie. Ktoś inny być może, mimo wieku burmistrzowej, ciągle jeszcze z miejsca mógłby się zakochać, ale nie Richard; jego zdaniem Esther nie miała w sobie ani krztyny gracji.

W pokoju panował okropny bałagan. Na podłodze obok kanapy, na której – o czym Richard wiedział od Evy, pozostawał z nią bowiem w bliskiej przyjaźni – w ostatnim czasie Adam sypiał niepokojąco często, leżało sportowe ubranie zwinięte w kłębek. Richard rozpoznał w nim kurtkę brata. Widziana kątem oka wyglądała jak biała plama.

Co się tyczy Adama, on sam właściwie też tak wyglądał. Nadal znajdował się w gabinecie tuż obok gościnnego pokoju, gdzie zdążył złożyć wstępne wyjaśnienia dwóm z trzech przedstawicieli miejscowej policji, którzy do tamtej chwili dotarli na miejsce. Richard znalazł go leżącego na podłodze i skarżącego się na silne bóle kręgosłupa. Adam nie był w stanie siedzieć, a leżenie na zimnym parkiecie – jak sam twierdził – przynosiło mu ulgę.

– Adamie, ona nie żyje – zwrócił się do niego Richard. A później, gdy brat zawołał: „O Boże, to niemożliwe!”, Richard rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt go nie słyszy, i ściszonym głosem zadał mrożące krew w żyłach pytanie: – Czy jesteś w jakiś sposób zamieszany w tę sprawę?

Adam odpowiedział krótko:

– Nie, na Boga.

Tak przynajmniej wyglądała prawda według Houka, sprytnego tłuściocha, który później więcej niż chętnie twierdził w rozmowach z policjantami i dziennikarzami, że zupełnie niechcący stał się świadkiem tej budzącej zrozumiałe podejrzenia wymiany zdań między braćmi. Zarówno funkcjonariusze, z którymi Adam wcześniej rozmawiał, jak i Żółtodziób nie mogli ani temu zaprzeczyć, ani tego potwierdzić, a to dlatego, że dwaj pierwsi w tamtej chwili dokonywali oględzin sypialni (oględzin – tak się tylko mówi, po prostu brodzili we krwi), a trzeci, znaczy Żółtodziób, podążając krwawym szlakiem, otworzył tarasowe drzwi, przeszedł przez ogród okolony strzelistymi pniami kasztanowców, zszedł po kamiennych schodach i w poszukiwaniu śladów – choć niewykluczone, że chciał po prostu uciec jak najdalej od willi, od tego zimnego grobu – dotarł do jeziora Erie dokładnie o tej osobliwej porze, kiedy noc się wahała, czy powinna przemienić się w dzień, a widok stał się tak czarowny, zachwycający i pełen blasku, jakby ktoś wytapiał złoto. I choć Żółtodziób niczego tam nie znalazł poza wodą o barwie kobaltu, piaskiem na plaży, kościstobiałym w mdłej poświacie księżyca, który właśnie znikał, poza porannym nawoływaniem dzikiego ptactwa, spękaną korą na drzewach podobną do skóry starych Indianek i nasiąkającymi granatowym światłem, coraz wyraźniejszymi koronami drzew odbijającymi się w tafli jeziora tuż przy brzegu, to wszystko to razem przyniosło mu niejaką ulgę. A ulga po tym, co zobaczył w sypialni i co odtąd miał już zawsze nosić w głowie, w tej kościanej szkatułce pełnej tęsknot, wspomnień i niespełnionych pragnień, była mu bardzo, ale to bardzo potrzebna.

Znajdujący się na tyłach willi ogród za sprawą Barry’ego wyglądał jak pobojowisko. Wszędzie czerniła się świeżo rozkopana ziemia, a tylko tu i ówdzie odznaczały się na jej tle szarozielone, pierzastodzielne liście i połamane łodygi przystrojone na szczycie kwiatostanami w kształcie koszyczków. Nawet teraz, w delikatnym świetle rodzącego się poranka, języczkowate kwiaty otaczające ciemnobrązowe kolby – te przywodziły na myśl berła albo palce grubasa – miały niejednorodną barwę: niektóre były żółte, inne zdawały uginać się pod ciężarem miodowych plamek, a najciemniejsze przypominały stary, dobry mahoń zwieńczony na krańcach płatków żółtą obwódką. Żółtodziób, podobnie jak Eva – o czym nie mógł wiedzieć – lubił te polne kwiaty o zabawnym kształcie, które odkrył dla świata – o tym młody posterunkowy także nie miał pojęcia – ekscentryczny dziewiętnastowieczny botanik Constantine Samuel Rafinesque-Schmaltz. Żółtodziób żałował, że nie zna ich nazwy. W drodze powrotnej, zanim wszedł do willi, przez kilka minut po prostu stał tam, w zrujnowanym ogrodzie, wdychając zapach połamanych roślin i wilgotnej, żyznej ziemi, w której roiło się od dżdżownic i całej masy innego robactwa; patrzył, jak różowe i czarne kształty pełzały nerwowo we wszystkie strony i czuł się tak, jakby pochylał się nad świeżym grobem.

Z ociąganiem wszedł do willi, gdzie czekał na niego jeszcze większy bałagan.

Przez cały ten czas przed frontowy trawnik podjeżdżał sznur radiowozów. Starsi stażem policjanci pod przewodnictwem Eatona – szefa miejscowej policji, który także zdążył dotrzeć na miejsce – pohukując jeden przez drugiego jak sowy, zajęli się oględzinami sypialni. Wcześniej przydzielili nieszczęsnemu Żółtodziobowi zbadanie śladów w pokoju gościnnym. Ten stwierdził, że szuflady, wszystkie co do jednej, zostały wyjęte, a cała ich zawartość została wysypana na podłogę. Leżąca na kanapie męska, sportowa kurtka była starannie złożona w kostkę. Ale gdzie podziała się Esther? W tym całym zamieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi. Wzrok Żółtodzioba przykuł lśniący przedmiot leżący nieopodal okna. Był to damski zegarek; mienił się szczerym złotem, a szkiełko i bransoletka zalane były krwią. Wszystko to razem wskazywało na włamanie, ale choć młody posterunkowy starannie zbadał drzwi i okna, nie znalazł śladu wtargnięcia. Przeciwko teorii o rabunku przemawiał jeszcze jeden szczegół: w willi znaleziono portfel Adama, a w nim, oprócz banknotów, czek na tysiąc dolarów. Żaden z policjantów nie wierzył, by jakikolwiek włamywacz mógł zrezygnować z podobnego łupu.

Właśnie wtedy przed willą zaczęli zbierać się sąsiedzi zaniepokojeni widokiem policyjnych aut. Kobiety ubrane w satynowe, nocne szlafroki, te wszystkie porządne panie domu o ciałach pachnących piżmem i wilgocią, w tym świetle jedna w jedną bladoskóre i bladookie, do tego zaspane i potargane, wyglądały na delikatne kwiaty, które wyrosły znienacka na równo przystrzyżonym frontowym trawniku: dostojne róże, goździki o postrzępionych płatkach nasiąkających pastelową barwą, a nawet lilie, jakże wyniosłe w swej niedosiężnej niewinności. Ciała niektórych kobiet otulała jedwabna materia podomek w jaśniejszym odcieniu szafiru – ten kolor pojawił się w modzie w dziewiętnastym wieku i nosił dźwięczną nazwę libellule – upodabniając je do występujących licznie w tych stronach ważek o błękitnych odwłokach.

Gdyby Adam w tamtej chwili wyjrzał przez okno i mógł sycić oczy tym niecodziennym widokiem, byłby zachwycony, kochał bowiem rzeczy rzadkie i piękne. Właśnie dlatego oświadczył się Evie, miejscowej nauczycielce, która ze swoją niezwykłą urodą, manierami godnymi angielskiej królowej, a także z osobliwym powabem emanującym z drobnego, dziewczęcego ciała ani trochę nie pasowała do tutejszego krajobrazu: była jak znaleziona na pustyni perła.

Trzeba przyznać, że to małżeństwo nieco poróżniło braci. Richard i Stephen wprawdzie nie zazdrościli Adamowi błyskawicznej kariery, spektakularnych medycznych sukcesów ani nawet szczególnego miejsca w sercu ojca, ale urocza żona z twarzyczką aniołka, ta mała kobietka śliczna jak papużka, ten filigranowy skarb – o, to co innego.

Żona Stephena, ach, ta głupiutka Betty. Wiecznie chichocząca teksańska dziewczyna. Po prostu flądra, zdrowa i pełna uroku teksańskich pól. Całe jej ciało było rytmicznym falowaniem; jej ogromne piersi raz po raz ocierały się o siebie, jakby walczyły o miejsce w za ciasnym dekolcie. Ale nawet zmysłowa, rozłożysta Betty nie mogła równać się z Evą, choć urodziła Stephenowi dzieci, dużo dzieci – tamtej nocy spały w łóżeczkach, śniąc jedwabne sny.

Z kolei Sonia, którą Richard przywiózł z Europy niby osobliwe trofeum (pojechał tam zaraz po ślubie Adama i Evy, co bynajmniej nie było przypadkiem, choć właśnie to próbował wmówić wszystkim dookoła, ale głównie sobie) – o, to zupełnie inna historia. Wyrafinowana i egzotyczna miała urok trochę Żydówki, trochę gejszy i nieco orientalne rysy, co zupełnie nie pasowało do jej jasnych włosów i piegów, które przyozdabiały jej policzki, podbródek i czoło. Z pięknie toczonymi nogami i ramionami, a także z zaskakująco ciemnymi brwiami – świadoma swojej kobiecej siły gotowa była marszczyć te brwi pod byle pretekstem – przywodziła na myśl leniwe, zazdrosne zwierzątko. Nie była z niej żadna biblijna piękność, ale miała w sobie coś niesamowitego. Jej drobne, niemal chłopięce sprężyste ciało przepełniała zwierzęca brutalność, dziwna popędliwość, jakiej nie widywało się zwykle w tych stronach. W nielicznych chwilach, gdy akurat nie wpadała w szał, pozostawała samą łagodnością.

Richard nie kochał żony i choć próbował to ukrywać, z roku na rok stawało się to dla wszystkich coraz bardziej oczywiste. Zdarzało mu się na przykład pójść z nią na przyjęcie, udać się po drinki, wdać się z kimś w trwającą kilka godzin rozmowę, po której zadowolony z siebie udawał się do domu, całkowicie zapominając o żonie, i biedna Sonia musiała liczyć na uprzejmość nieznajomych, szukając kogoś, kto mógłby ją podwieźć. Bracia Richarda próbowali obrócić to wszystko w żart: dobrodusznie sugerowali, że jest on najwidoczniej przepracowany i że Sonia nie powinna brać sobie tego do serca. Sam Richard tłumaczył to wszystko roztargnieniem. Tak czy inaczej, stało się to przyczyną niezliczonych awantur.

Plotkowano, że Sonia nie może dać mu potomka, że wszystkiemu winne są jej zbyt wąskie biodra, a skoro tak, to co z niej za kobieta. Tak naprawdę to Richard nie chciał nawet słyszeć o dzieciach – nie potrafił pojąć, jak ktoś, kto zdołał przetrwać własne dzieciństwo, mógł życzyć komukolwiek podobnego piekła.

– Ależ mój drogi, jesteś po prostu leniwy – zwykł strofować go jego poczciwy brat Stephen.

Ten sam, który dokładnie w chwili, gdy zaczynało dnieć, przekroczył próg willi w towarzystwie asystenta z Bay View i tuzina detektywów (oto nadciągali z odsieczą policjanci z Cleveland), i zaraz pognał do sypialni; wpadł tam równocześnie ze światłem brzasku. Jak wcześniej Richard, tak teraz Stephen wierzył, że Evę można jeszcze uratować, ale patrząc na jej łagodną, dziecięcą twarz – czy raczej na to, co zostało z tej jakże drogiej mu twarzy – zrozumiał, że teraz nie można już nic, tylko jej współczuć. Wtedy Eva była już ubrana – przelot jaskółek został wznowiony: oto frunęły z prawej do lewej po niebie czerwonym od krwi.

– Ciężko właściwie stwierdzić, gdzie tu są usta, a gdzie nos – powiedział jeden z policjantów do Eatona, po tym jak załamany Stephen opuścił sypialnię.

Pochylali się właśnie nad twarzą zmarłej. Pełna bruzd i dziur, różowo-czerwona i nabrzmiała nie przypominała już twarzy kobiety. Właściwie niczego już nie przypominała, może jedynie figurkę z czerwonej porcelany roztrzaskaną na tysiąc kawałeczków. Ale nie to było najgorsze – najgorsza była krew. Na jej widok każdemu robiło się słabo. Na podłodze wokół łóżka zebrało się jej tak dużo, że detektywi z Cleveland, którzy weszli tam przed chwilą, przy każdym nieuważnym ruchu ślizgali się jak na lodowisku.

– Uważajcie, gdzie stajecie, zadepczecie ślady! – strofował ich Eaton, ten poczciwina o twarzy jak morda buldoga, ale też się ślizgał. Był zły, że ci z Cleveland wtrącają się do śledztwa.

Na dole w gabinecie Adam, otępiały i półprzytomny, po prostu leżał na podłodze, raz po raz wydając z siebie przeciągłe, kocie jęki. Ból w kręgosłupie ciągle narastał – tak mówił Adam.

– Trzeba go natychmiast zabrać do szpitala – zadecydowali bracia.

Dopiero później miało się okazać, jak zgubna była ta decyzja.

We dwóch podnieśli Adama z zimnej dębowej podłogi (z trzydziestoma tysiącami rocznego dochodu było go stać na wszystko, co najlepsze) i zaprowadzili, a właściwie zanieśli do karetki czekającej przed domem. Tę karetkę ściągnął tu Stephen z myślą o Evie, gdy jeszcze wierzył, że będzie można jej pomóc. „Dlaczego Bóg w swojej niezgłębionej przewrotności zawsze najszybciej zabiera najlepszych, a zostawia przy życiu tych, którzy wcale nie są tego warci?” – pomyślał teraz, spoglądając na brata, i ta myśl sprawiła mu ból. A potem on, asystent i Adam odjechali karetką na sygnale. Niosący się w porannym powietrzu dźwięk syreny brzmiał jak elegijna pieśń w wykonaniu chóralnym – to larum, ten lament – albo tak, jakby karetka ciągnęła za sobą kota z przetrąconym karkiem. O dziwo, nikt nie zwrócił uwagi na hałas. Sąsiedzi tłoczący się na trawniku o niespotykanej barwie rozłupanego malachitu – Adam osobiście sprowadził ten gatunek trawy, upewniwszy się wcześniej, że nie ma go nikt inny w całej okolicy – zdążyli już do niego przywyknąć. Niemal bez ustanku radiowozami na sygnale podjeżdżali pod dom coraz to nowi policjanci z Cleveland i teraz roiło się od nich w całej willi; przypominali mrówki ciągnące do świeżego truchła.

Spryciarz Houk i poczciwina Eaton widzieli wprawdzie, jak Adam opuszcza miejsce zbrodni, ale nie zrobili nic, by go zatrzymać. Zresztą żaden z policjantów też nie kiwnął palcem.

„Ci partacze we wszystkim słuchają burmistrza” – pomyślał Richard, który właśnie obudził dziecko. Sam, czy raczej Chip, bo tak go nazywano, aż do tej pory spał spokojnie za ścianą małżeńskiej sypialni nieoczekiwanie przemalowanej na jaskrawoczerwony kolor. Opatulonego w kocyk chłopca Richard zaniósł do samochodu. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli od razu zabierze Chipa do swojego domu, gdzie Sonia, umierając z niepokoju, z całą pewnością chodziła z kąta w kąt. Właściwie dobra z niej była dziewczyna, choć niekiedy, na przykład minionej nocy, nawet jego, człowieka zazwyczaj niezwykle opanowanego, potrafiła wyprowadzić z równowagi. W takich momentach jej ciało było furią, język trucizną, a to, co skrywały oczy, jej wielkie, dziecięce oczy, nie tylko mroziło krew w żyłach, ale zdołałoby nawet niebo przemienić w kamień. Sonia była nieznośnie męcząca z tą swoją skłonnością do przesady i histerii: wszystko, co w jakikolwiek sposób dotyczyło jej osoby, musiało być grande, inaczej gotowa była tonąć we łzach. Jeśli idzie o maniery, zdecydowanie nie przypominała gejszy, zanadto była zaborcza. A już ta jej zazdrość! Cierpiały na tym przede wszystkim delikatne rzeczy: stołowa zastawa, ozdobne porcelanowe misy, wazy i wazony oraz inne kruche przedmioty, które w trakcie awantur latały na wszystkie strony i tłukły się w drobny mak. Bo Sonia – leniwe, zazdrosne zwierzątko – kochała Richarda wprost nieprzytomnie i zajadle. Z prawdziwym zamiłowaniem i zadziwiającą regularnością, marszcząc zaskakująco ciemne brwi, przy byle okazji urządzała mu dantejskie sceny.

W dantejskie piekło zmieniła się willa przy 28924 Lake Road, gdy słońce wreszcie wzeszło. A właściwie dopiero wschodziło, bo była to ta chwila, kiedy, jakby w wahaniu, zawisło tuż nad ziemią, przepołowione ostrzem horyzontu. Wyglądało jak chiński wachlarz pomalowany czerwoną farbą.

Aż trudno uwierzyć, że przez cały ten czas nikt nie zwracał uwagi na psa. Biedny Barry, zaniepokojony kręcącymi się po domu policjantami – mrowiem policjantów – raz po raz ujadał, a teraz, widząc Richarda niosącego w ramionach na wpół uśpionego Chipa, rzucił się ku drzwiom, to skomląc, to szczekając. I choć Richard początkowo wcale nie zamierzał zabrać ze sobą rudego bydlaka („Za jakie grzechy? O mój Boże!” – w głowie słyszał już histeryczne wrzaski Soni, piskliwy, kobiecy lament), koniec końców otworzył drzwiczki samochodu, pozwolił wskoczyć psu na tylne siedzenie i och, co to była za radość!

Ktoś zgasił światło w garderobie na piętrze, a potem jak gdyby nigdy nic nadszedł poranek.

I kiedy koroner Samuel S. Gerber, drobny, chudy człowieczek o pergaminowej twarzy, wyminął sąsiadów tłoczących się na trawniku przed frontowymi drzwiami (jeszcze zaspanych, jeszcze spokojnych), myśląc o tym, że jutro ten zadeptany trawnik będzie prezentował się wprost fatalnie, a potem, podążając świeżym, krwawym śladem (ten ślad wyglądał jak nitka biegnąca z powrotem do czerwonego kłębka), wszedł po schodach na piętro, na chwilę zajrzał do sypialni zalanej krwią i wschodzącym słońcem, tylko na moment zatrzymał się w nogach łóżka, na którym leżała ofiara – nie do wiary, ledwie rzucił na nią okiem (i w tej jednej chwili wydało mu się, że to kwiat, a nie kobieta, a rany to pęknięcia, w które wsiąka światło) – i zaraz zszedł z powrotem na parter, od dawna było już po wszystkim.

Chociaż dla Adama wszystko dopiero miało się zacząć.