Jedyni dobrzy Indianie - Stephen Graham Jones - ebook

Jedyni dobrzy Indianie ebook

Stephen Graham Jones

3,4

Opis

Dziesięć lat temu Ricky, Gabe, Lewis i Cassidy zastrzelili kilka jeleni. Dzieje się tak co rok, od niepamiętnych czasów. Od zawsze. Tym razem jednak było inaczej.

Dekadę później ci sami ludzie stają się tropioną zwierzyną. Spętani więzami dziedzictwa kulturowego, społecznym konwenansem i uwięzieni w bezkresnym krajobrazie muszą – oni sami i ich dzieci – stawić czoło rozwścieczonemu duchowi…

Jedyni dobrzy Indianie kreślą obraz Natury wywierającej zemstę na przedstawicielach pokolenia, które chyba od początku było stracone. Zmagający się ze swoją spuścizną rodzice, mężowie, synowie walczą z demonem na marginesie społeczeństwa, w którym nie ma dla nich miejsca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (14 ocen)
1
5
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaifuss
(edytowany)

Całkiem niezła

Trudno ocenić tę książkę. Mój wybór ostatecznie padł na 3 gwiazdki... To był prawdziwy rollercoaster emocji - momentami byłam zachwycona, momentami wynudzona. Końcówka wynagrodziła mi jednak momenty nudy... I teraz cieszę się, że otrzymałam szansę przeczytania tej powieści.
00

Popularność




Williston, Dakota Północna

Wil­li­ston, Dakota Pół­nocna

Nagłó­wek dla Richarda Boss Ribs będzie brzmiał: india­nin zabity w bójce przed barem.

Można to i tak ująć.

Ricky zatrud­nił się przy wier­ce­niach w Dako­cie Pół­noc­nej. Ponie­waż był jedy­nym India­ni­nem w eki­pie, nazy­wali go Wodzem. Ponie­waż był młody i – naj­praw­do­po­dob­niej – zatrud­niony tylko tym­cza­sowo, zawsze wysy­łali go na dół, żeby napro­wa­dzał łań­cuch. Za każ­dym razem, gdy wra­cał z kom­ple­tem pal­ców, pozdra­wiał wszyst­kich przy wieży gestem unie­sio­nych kciu­ków. Poka­zy­wał, że jest far­cia­rzem, któ­rego nic się nie ima.

Ricky Boss Ribs.

Zwiał z rezer­watu zaraz po tym, jak jego młod­szy brat Che­eto przedaw­ko­wał w cudzym salo­nie, przed tele­wi­zo­rem nasta­wio­nym – tak powie­dzieli Ricky’emu – na odbiór sygnału z kamery na par­kingu przed super­mar­ke­tem. Ta myśl nie dawała Ricky’emu spo­koju. Ten kanał oglą­dali tylko naprawdę naj­starsi ze sta­rych; nie­ustan­nie przy­po­mi­nał im, jak bar­dzo gów­niane jest życie w rezer­wa­cie, jak bar­dzo nudne i bez­sen­sowne. A jego młod­szy brat ni­gdy nie oglą­dał nawet nor­mal­nej tele­wi­zji, nie był w sta­nie wysie­dzieć spo­koj­nie przed ekra­nem. Wolał czy­tać komiksy.

Zamiast drep­tać w kółko pod­czas czu­wa­nia przy zwło­kach, a póź­niej ster­czeć na rodzin­nej par­celi za East Gla­cier, gdzie wszy­scy par­ko­wali na leśnej dro­dze i potem musieli pod­je­chać aż pod same groby, żeby zawró­cić, Ricky czmych­nął do Dakoty Pół­noc­nej. Począt­kowo celo­wał w Min­ne­apo­lis, znał tam parę dziew­czyn, ale w pół drogi natknął się na naf­cia­rzy, któ­rzy wer­bo­wali do roboty i powie­dzieli mu, że chęt­nie zatrud­niają Indian ze względu na ich wro­dzoną odpor­ność na zimno. To ozna­czało, że może w zimie nie będą zwal­niać.

Sie­dząc w małej poma­rań­czo­wej przy­cze­pie kem­pin­go­wej, w któ­rej roz­ma­wiali, Ricky kiwał głową, tak, to prawda, Czarne Stopy nie mar­zną, i nie, nie zwieje w poło­wie tygo­dnia i nie zostawi ich na lodzie. Nie powie­dział im, że odpor­ność na zimno nie bie­rze się z faktu, że czło­wiek ma gów­niane ciu­chy, tylko po pro­stu po jakimś cza­sie prze­staje narze­kać, bo od narze­ka­nia nie robi mu się cie­plej. Nie wspo­mniał też o tym, że po pierw­szej wypła­cie rusza dalej, do Min­ne­apo­lis, do widze­nia pań­stwu.

Bry­ga­dzi­sta, z któ­rym roz­ma­wiał, był gruby, ogo­rzały i taki jakby jasno­włosy, z brodą jak dru­ciak do mycia naczyń. Kiedy wycią­gnął rękę ponad sto­łem, żeby uści­snąć dłoń Ricky’ego i spoj­rzeć mu w oczy, ota­cza­jący ich świat współ­cze­sny znik­nął na całe dłu­gie mgnie­nie oka i nagle zna­leźli się w płó­cien­nym namio­cie, bry­ga­dzi­sta był w mun­du­rze ofi­cera kawa­le­rii, a Ricky już kom­bi­no­wał, jak zdo­być taki mun­dur z mosięż­nymi guzi­kami, i w ogóle nie myślał o leżą­cym na stole doku­men­cie, na któ­rym przed chwilą zło­żył pod­pis.

Przez ostat­nie kilka mie­sięcy takie prze­skoki zda­rzały mu się coraz czę­ściej, od czasu mar­nych zimo­wych łowów aż do teraz, do tej roz­mowy o pracę, bez prze­rwy nawet na śmierć Che­eta na tam­tej kana­pie.

Che­eto nie nazy­wał się tak od uro­dze­nia, ale miał piegi i poma­rań­czowe włosy, więc też nie­ła­two mu się było tego imie­nia pozbyć.

Ricky zasta­na­wiał się, jak wypadł pogrzeb. I czy jakiś mulak posztur­chuje w tej chwili nosem dru­ciane ogro­dze­nie dookoła tych wszyst­kich nie­ży­wych Indian. Cie­kawe, co taki jeleń naprawdę tam widzi; może po pro­stu bie­rze dwu­nogi na prze­cze­ka­nie?

Che­etowi na pewno by się spodo­bał, pomy­ślał Ricky. Che­eto ni­gdy nie nale­żał do tych dzie­cia­ków, które wcze­śnie wstają, żeby o świ­cie być już w lesie. Lubił piwo i nie lubił zabi­ja­nia, pew­nie naj­chęt­niej zostałby wege­ta­ria­ni­nem, gdyby w rezer­wa­cie taka opcja wcho­dziła w grę. Przez te poma­rań­czowe włosy i tak był już łatwym celem, gdyby na doda­tek żywił się zie­le­niną jak kró­lik, jesz­cze wię­cej dur­nych Indian usta­wia­łoby się w kolejce, żeby go zała­twić.

A potem i tak umarł na tej kana­pie, i to nawet nie z cudzej ręki, tylko z wła­snej, i wła­śnie wtedy Ricky doszedł do wnio­sku, że czas spie­przać z rezer­watu. Pew­nie, przez tydzień albo dwa mógł być popy­cha­dłem u naf­cia­rzy. Tak jak mógł pomiesz­kać w huś­ta­nej wia­trem przy­cze­pie z trójką bia­łych chło­pa­ków. Nie miał nic prze­ciwko temu, żeby nazy­wali go Wodzem, cho­ciaż miał świa­do­mość, że gdyby żył w cza­sach wojen ple­mien­nych i polo­wań na bizony, byłby zwy­kłym ciurą obo­zo­wym. Obo­jętne, jak w epoce łuków i strzał nazy­wano takich prze­cięt­nia­ków jak on, taka wła­śnie byłaby rola Ricky’ego Boss Ribs.

W dzie­ciń­stwie natknął się w biblio­tece na ilu­stro­waną książkę o sta­dach bizo­nów zaga­nia­nych przez Czarne Stopy na skraj Urwi­ska Zmiaż­dżo­nej Głowy, czy jak ono się tam nazy­wało, i ska­czą­cych w prze­paść. Pamię­tał, że boha­ter tej książki, młody chło­pak, wyty­po­wany do tego, żeby w narzu­co­nej na ramiona pele­ry­nie z cie­lę­cej skóry pędzić na prze­dzie przed bizo­nami, wygry­wał wszyst­kie wyścigi, w któ­rych dzie­ciaki rywa­li­zo­wały na oczach star­szy­zny, i naj­le­piej wspi­nał się na drzewa, bo musiał być szybki, żeby nie dać się stra­to­wać tym wszyst­kim tonom mięsa, i mieć silne, zręczne ręce, żeby po skoku w prze­paść zła­pać się przy­wią­za­nej do szczytu urwi­ska liny i bez­piecz­nie zawi­snąć na niej przy ścia­nie.

Jakie to było uczu­cie, tkwić tam nie­ru­chomo, gdy na wycią­gnię­cie ręki szy­bo­wały w powie­trzu kolejne roz­ry­czane bizony, naj­pew­niej na sztyw­nych nogach, nie­pewne, kiedy dotkną ziemi? Jakie to było uczu­cie, dostar­czać mięsa całemu ple­mie­niu?

W ostat­nie Święto Dzięk­czy­nie­nia pra­wie to zro­bili, Ricky, Gabe, Lewis i Cass, naprawdę chcieli to zro­bić, chcieli choć raz stać się takimi wła­śnie India­nami, poka­zać wszyst­kim w Brow­ning, jak to się robi, ale wtedy syp­nęło obfi­cie mokrym śnie­giem, wszystko się popie­przyło i Ricky wylą­do­wał w Dako­cie Pół­noc­nej, jakby nie wie­dział, że nie ma tu czego szu­kać.

Jebać to.

W Min­ne­apo­lis zapo­luje co naj­wy­żej na taco i jakieś wyro.

A tym­cza­sem wystar­czy mu to piwko.

Klien­tami baru byli sami naf­cia­rze. Na razie obe­szło się bez bitki, ale wie­czór był jesz­cze młody. Był jesz­cze jeden India­nin, chyba Dakota: pocią­gał z flaszki w kącie obok sto­łów bilar­do­wych. Ski­nął Ricky’emu głową na powi­ta­nie, Ricky odpo­wie­dział w ten sam spo­sób, ale poza tym dzie­lił ich dystans nie mniej­szy niż Ricky’ego i resztę jego ekipy.

Co waż­niej­sze, była tam też blond kel­nerka, balan­su­jąca w tłu­mie tacą pustych kufli. Śle­dziło ją co naj­mniej pięć­dzie­siąt par oczu. Ricky’emu przy­po­mi­nała wysoką dziew­czynę, z którą Lewis w lipcu uciekł do Great Falls; pew­nie dawno puściła go kan­tem, więc Lewis sie­dzi gdzieś tam w takim samym barze jak ten i tak samo otwiera piwo.

Ricky uniósł butelkę w geście powi­ta­nia na wskroś dzie­lą­cych ich mil.

Cztery piwa i dzie­więć pio­se­nek coun­try póź­niej stał w kolejce do pisu­aru. Kolejka zaczy­nała się już w holu, a kiedy poprzed­nio szedł się odpry­skać, było widać, że goście leją już także do umy­walki i kosza na śmieci. Już wtedy powie­trze w kiblu miało żółty odcień i ziar­ni­stą fak­turę, pra­wie zgrzyt­nęło mu w zębach, kiedy nie­chcący otwo­rzył usta. Nie było gorzej niż w sra­czu przy wieży wiert­ni­czej, ale na wieży można też było roz­piąć spodnie i lać gdzie popa­dło w ple­ne­rze.

Cof­nął się do baru, dopił piwo, bo gliny wprost uwiel­biają przy­ła­pać India­nina z flaszką pod gołym nie­bem, prze­pchnął się do drzwi, żeby się prze­wie­trzyć i – być może – obsi­kać jakiś słu­pek w pło­cie, który roz­pacz­li­wie dopo­mi­nałby się o pod­la­nie.

Przy wyj­ściu bram­karz zatrzy­mał go, kła­dąc mu masywne łap­sko na piersi, i pora­dził, żeby może jed­nak nie wycho­dził; mówił coś o limi­cie gości w barze i zale­ce­niach straży pożar­nej.

Ricky wyj­rzał przez otwarte drzwi na gro­madę cze­ka­ją­cych na wej­ście robot­ni­ków i kow­bo­jów. Ich oczy zabły­sły, cho­ciaż nie było w nich cie­nia prośby. Musiałby odstać swoje w tej kolejce, żeby wejść z powro­tem – tyle że w tej chwili decy­zja nie nale­żała już do niego, prawda? Za jakieś dzie­więć­dzie­siąt sekund, nie wię­cej, tak czy ina­czej zacznie lać, więc jeśli miał jaką­kol­wiek szansę zro­bić to w miej­scu, w któ­rym się nie obszcza… Cóż.

Chęt­nie postoi potem pół godziny przed barem, żeby znów móc się poga­pić na tę blond kel­nerkę. Obró­cił się bokiem i prze­śli­znął obok bram­ka­rza, ski­nąw­szy mu głową na znak, że wie, co robi. Pierw­szy naf­ciarz z kolejki już pchał się na jego miej­sce.

Nie miał nawet czasu przejść na sztyw­nych nogach na tyły, gdzie cuch­nące worki z odpad­kami zastę­po­wały śmiet­nik. Ruszył przed sie­bie, wszedł pro­sto w morze pic­ku­pów zapar­ko­wa­nych przed barem z grub­sza w rów­nych rzę­dach i zaczął lać, zanim dobrze się zatrzy­mał. Sik­nęło jak z węża stra­żac­kiego, aż musiał się odchy­lić w tył.

Zamknął oczy z czy­stej roz­ko­szy, jakiej nie czuł od tygo­dni. Kiedy je otwo­rzył, odniósł wra­że­nie, że nie jest już sam.

Otrzą­snął się.

Tylko głupi India­nin prze­py­cha się jakby ni­gdy nic obok bia­łych robo­cia­rzy, któ­rzy są świę­cie prze­ko­nani, że zaj­mo­wane przez niego miej­sce w barze należy się – z mocy prawa – im, nie jemu. Nie prze­szka­dza im Wódz w roli poma­giera przy wier­ce­niach, ale kiedy roz­cho­dzi się o to, kto będzie się mógł gapić na białą kobietę, sprawy nagle zaczy­nają wyglą­dać zupeł­nie ina­czej, prawda?

Głupi, zru­gał się w duchu Ricky. Głupi, głupi, głupi.

Pod­niósł wzrok na maskę samo­chodu, po któ­rej zamie­rzał się prze­śli­znąć, i dalej, na pakę ładun­kową pic­kupa, na którą zamie­rzał póź­niej wsko­czyć; miał nadzieję, że nie jest pełna nie­spo­dzia­nek, na któ­rych można skrę­cić kostkę. Banda bia­łych z łatwo­ścią może wkle­pać India­nina w zie­mię, bez dwóch zdań, takie rze­czy zda­rzają się na HiLine co tydzień. Naj­pierw jed­nak muszą go zła­pać. Odkąd zaś stał się o dobre trzy funty cie­czy lżej­szy i szybko trzeź­wiał, nawet były zawo­dowy fut­bo­li­sta nie miałby ani cie­nia szansy, by cap­nąć go za koł­nierz.

Uśmiech­nął się pod nosem i kiw­nął głową, żeby dodać sobie odwagi. W myślach się­gnął po broń, która nie mie­ściła mu się cała w gło­wie, a którą w rze­czy­wi­sto­ści trzy­mał za sie­dze­niem pic­kupa pozo­sta­wio­nego przy wieży. Wyjeż­dża­jąc z Brow­ning, zabrał wszyst­kie strzelby i kara­biny, nawet te nale­żące do wujów i dziadka (trzy­mano je wszyst­kie w jed­nej szafce przy drzwiach), i zgar­nął galo­nową torbę foliową pełną naj­róż­niej­szych nabo­jów. Któ­reś musiały paso­wać.

Spo­dzie­wał się, że po przy­by­ciu do Min­ne­apo­lis będzie potrze­bo­wał pie­nię­dzy, a broń naj­ła­twiej upłyn­nić. Tyle że po dro­dze tra­fiła mu się robota, a potem zaczął roz­my­ślać o tym, w jaki spo­sób wujo­wie zaopa­trzą swoje lodówki przed zimą.

Na roz­le­głym par­kingu robo­ciar­skiego baru w Dako­cie Pół­noc­nej Ricky przy­siągł solen­nie, że ode­śle całą broń z powro­tem do domu. Tylko czy będzie musiał zde­mon­to­wać zamki i wysłać je w osob­nych pacz­kach? Tak żeby kara­biny prze­stały być kara­bi­nami?

Tego nie wie­dział, wie­dział nato­miast, że w tej chwili bar­dzo by mu się przy­dała pół­au­to­ma­tyczna śru­tówka kali­ber .3006 – w razie potrzeby mógłby z niej strze­lać, ale przede wszyst­kim mógłby nią mach­nąć raz i drugi. Lufa zosta­wiała ładne pół­księ­ży­co­wate ślady na policz­kach, czo­łach i klat­kach pier­sio­wych, a kolba ide­al­nie nada­wała się do gru­cho­ta­nia szczęk.

Może legnie tu, na tym par­kingu, w kałuży wła­snych szczyn, ale usmo­lone białe chło­paki zapa­mię­tają tę Czarną Stopę i na przy­szłość dwa razy się zasta­no­wią, czy cze­piać się takiego jak on, gdyby znów poja­wił się w ich barze.

Żało­wał, że nie ma z nim Gabe’a. Gabe lubił takie kli­maty, zabawy w Indian i kow­bo­jów na wszyst­kich par­kin­gach świata. Wydałby ten swój durny okrzyk wojenny i poszedł na całość. Każdy dzień z jego nie­do­rzecz­nego życia był dla niego jak dzień sprzed stu pięć­dzie­się­ciu lat.

Kiedy Gabe był przy nim… Ricky zmru­żył oczy i jesz­cze raz ski­nął głową, żeby dodać sobie otu­chy, choćby uda­wa­nej. Żeby choć tro­chę upodob­nić się do Gabe’a. Bo przy Gabie sam miał ochotę wydać taki okrzyk, a wtedy, odwró­ciw­szy się do bia­łych chło­pa­ków, mógłby się poczuć tak, jakby trzy­mał w ręce toma­hawk; jakby twarz miał poma­lo­waną w gru­zło­wate, kon­tra­stowe czer­nie i biele, może z dodat­kiem gru­bej na palec czer­wo­nej kre­chy na pra­wym policzku.

W takich chwi­lach ubywa czło­wie­kowi lat.

– No dobra – powie­dział.

Zaci­snął pię­ści, pierś zafa­lo­wała mu gwał­tow­niej, i odwró­cił się, żeby mieć to z głowy. Zęby zwarł tak mocno, że nawet gdyby nadział się w tej chwili na czyjś kułak, nie­spe­cjal­nie by nim to wstrzą­snęło. Ale…

Nikogo nie ma?

– Co jest, do… – zaczął i ugryzł się w język.

Coś jed­nak tu było.

Ogromny ciemny kształt gra­mo­lił się na maskę per­ło­wo­bia­łego nis­sana 280Z, który wyglą­dał jak z innej pla­nety. Nie był to koń, któ­rego odru­chowo sobie wyobra­ził. Uśmiech­nął się: to był jeleń. Wapiti. Duży, musku­larny młody samiec z nie­roz­ga­łę­zio­nym poro­żem, za głupi, żeby się zorien­to­wać, że to miej­sce dla ludzi, nie dla zwie­rząt. Prych­nął, sko­czył i zde­rzył się z pic­ku­pem zapar­ko­wa­nym z pra­wej strony; śliczna pochyła maska małego nis­sana zaklę­sła się w środku od racic, a po bokach wywi­nęła do góry jak taco, ale nis­san przy­naj­mniej gło­śno nie pro­te­sto­wał. Za to ude­rzony przez jele­nia pic­kup poczuł się wyraź­nie ura­żony: alarm zawył dono­śnie i zwie­rzak wrył racice w zie­mię. Zamiast jed­nak wybrać któ­rąś z dwu­dzie­stu oczy­wi­stych dróg ucieczki przed prze­raź­li­wym wyciem, przegra­mo­lił się przez maskę jazgo­czą­cego pic­kupa i zsu­nął się na zie­mię po jego prze­ciw­nej stro­nie.

Jak pijany grzmot­nął w kolejny samo­chód, i jesz­cze jeden. Wszyst­kie alarmy zawyły. Wszyst­kie reflek­tory zaczęły bły­skać.

– Co w cie­bie wstą­piło, gościu? – zdu­miał się Ricky.

Był pod wra­że­niem, ale nie trwało to długo, bo jeleń zawró­cił w przej­ściu mię­dzy samo­cho­dami, spu­ścił łeb jak cał­kiem doro­sły byk i popę­dził pro­sto na niego.

Ricky rzu­cił się w bok, na sąsiedni samo­chód. Włą­czył się kolejny alarm.

– Masz coś do mnie? – zawo­łał i się­gnął na oślep na pakę naj­bliż­szego wozu.

Ścią­gnął stam­tąd prze­ro­śnięty klucz nastawny bez dol­nej szczęki, w sam raz do odstra­sze­nia zwie­rzę­cia. Taką przy­naj­mniej miał nadzieję.

Mniej­sza z tym, że jeleń był od niego dobre pięć­set fun­tów cięż­szy.

I że gene­ral­nie jele­nie się tak nie zacho­wują.

Usły­szaw­szy prych­nię­cie za ple­cami, okrę­cił się w miej­scu, zamach­nął i zaokrą­gloną główką klu­cza tra­fił pro­sto w boczne lusterko wyso­kiego forda. Ford roz­ja­zgo­tał się wście­kle, zaczął bły­skać wszyst­kimi posia­da­nymi lam­pami, a gdy Ricky ponow­nie odwró­cił się na dźwięk skro­bią­cych po ziemi racic, stwier­dził, że to nie racice, tylko buty.

Wszy­scy robot­nicy i kow­boje z kolejki przed barem.

– Ale to on… to on… – wyją­kał.

Ści­skał klucz jak łyżkę do opon. Wszyst­kie samo­chody w pobliżu krzy­czały z bólu, oświe­tla­jąc wyrzą­dzone im szkody. On też je zoba­czył – i zoba­czył, co widzą ci biali: oto India­niec został przez kogoś źle potrak­to­wany w barze, a ponie­waż nie wie­dział, kto czym jeź­dzi, zaczął się wyży­wać na wszyst­kich bry­kach jak leci.

Typowe. Za chwilę któ­ryś z nich powie, że Ricky zna­lazł się daleko od rezer­watu, i wtedy to, co i tak musiało się wyda­rzyć, będzie mogło się roz­po­cząć.

Chyba że Ricky chciałby, na ten przy­kład, prze­żyć.

Rzu­cił klucz w błoto i wycią­gnął przed sie­bie rękę.

– Nie, nie, nie, nie rozu­mie­cie…

Ale oni rozu­mieli.

Kiedy ruszyli naprzód, żeby zała­twić go w uświę­cony tra­dy­cją spo­sób, odwró­cił się, prze­sko­czył nad maską 280Z (któ­rego wcale nie zma­sa­kro­wał), prze­żył chwilę grozy, gdy czy­jeś wycią­gnięte palce zaha­czyły o jego szlufkę do paska, wyrwał się okręż­nym ruchem bio­der, pole­ciał w przód, nie­mal upadł, oparł się rękami o zie­mię i prze­biegł parę kro­ków pra­wie na czwo­ra­kach. Butelka po piwie świ­snęła mu koło głowy i roz­trza­skała się na atra­pie chłod­nicy samo­chodu przed nim. Zasło­nił oczy dłońmi i spró­bo­wał obiec pic­kupa z boku. Nie do końca mu się udało: zaha­czył bio­drem o ostatni pio­nowy pręt atrapy, odbił się, zakrę­cił w miej­scu… i zde­rzył się z następ­nym autem, uru­cha­mia­jąc następny durny alarm.

– Kurwa, no! – wydarł się na tego pic­kupa, na wszyst­kie pick upy i wszyst­kich kow­bo­jów, na całą Dakotę Pół­nocną, wszyst­kie pola naf­towe i w ogóle całe Stany.

I kiedy tak pędził pomię­dzy samo­cho­dami i odpy­chał się od luste­rek wstecz­nych, żeby dodat­kowo przy­śpie­szyć (dwa z nich zostały mu w rękach), poczuł, że się uśmie­cha, uśmie­cha się uśmie­chem Gabe’a.

Więc takie to jest uczu­cie…

– Tak! – wykrzyk­nął.

Burza stra­chu i adre­na­liny prze­wa­lała mu się pod czaszką i roz­bi­jała wszel­kie myśli. Odwró­cił się i zaczął biec tyłem, celu­jąc wypro­sto­wa­nymi rękami w gonią­cych go robot­ni­ków. Cztery kroki po wyko­na­niu tego wie­ko­pom­nego gestu wypadł spo­mię­dzy samo­cho­dów na otwartą prze­strzeń, jakby na skraj pola, gdzie nale­ża­łoby zawró­cić pod­czas orki, zaha­czył lewym obca­sem o kamień albo zmro­żoną kępę trawy i wycią­gnął się jak długi.

Patrzył, jak ciemne kształty jed­nym sko­kiem prze­sa­dzają samo­chody, kow­boj­skie kape­lu­sze uno­szą się w powie­trze wraz z nimi, ale zamiast opaść, syl­wetki roz­ta­piały się w mroku nocy.

– Ci biali to potra­fią sko­czyć… – mruk­nął, nie do końca pewny, co wła­ści­wie widzi.

Odwró­cił się, zerwał na nogi i znów puścił się bie­giem.

Kiedy tupot cięż­kich butów roz­legł się bar­dzo bli­sko, zbyt bli­sko, by mógł go spo­koj­nie znieść, gdy wie­dział, że nade­szła wła­ściwa chwila, zła­pał się obszer­nego błot­nika z włókna szkla­nego i wcze­piony weń zro­bił ostry, nie­spo­dzie­wany skręt o dzie­więć­dzie­siąt stopni, po któ­rym powi­nien wyrżnąć pro­sto w skrzy­nię ładun­kową pic­kupa, gdyby jed­no­cze­śnie nie przy­padł na wznak do ziemi i nie spró­bo­wał wśli­znąć pod samo­chód, sunąc po bło­cie śli­skimi obca­sami robo­czych bucio­rów.

Nauczył się tej sztuczki w wieku dwu­na­stu lat, kiedy był gibki i giętki niczym wąż.

Zawie­sze­nie pic­kupa było w sam raz wyso­kie, żeby się pod nim zmie­ścił. Impet pośli­zgu prze­niósł go przez pół drogi; żeby poko­nać drugą połowę i wyczoł­gać się spod auta, musiał się od cze­goś ode­pchnąć. Wycią­gnął rękę do góry w poszu­ki­wa­niu jakie­goś chwytu. Skóra na wnę­trzu dłoni i pal­ców od razu mu zady­miła od dotyku trzy­ca­lo­wej rury wyde­cho­wej. Zaskom­lał, ale nie zawa­hał się ani przez moment i wynu­rzył się po dru­giej stro­nie pic­kupa z takim impe­tem, że od razu wpadł na sto­ją­cego obok grata, który – dla odmiany – nie miał auto­alarmu. Dwa wozy dalej ciemne kształty zawró­ciły w miej­scu, roz­glą­da­jąc się na prawo i lewo w poszu­ki­wa­niu Indiańca.

Schyl się, upo­mniał się w duchu. Znik­nął i zaczął biec na ugię­tych nogach, w pozie, która wyda­wała mu się woj­skowa, jakby zna­lazł się w oko­pach, a w górze fur­ko­tały poci­ski. Tego ostat­niego nie można zresztą było wyklu­czyć.

– Tam jest! – wydarł się jeden z robot­ni­ków.

Jego głos dobie­gał jed­nak z dość daleka i Ricky wie­dział, że facet się pomy­lił. Zaraz rzucą się na kogoś innego, kto zaj­mie ich na następne dzie­sięć, dwa­dzie­ścia sekund, dopóki nie zauważą, że wcale nie jest India­ni­nem.

Dzie­sięć samo­cho­dów od nich wresz­cie się wypro­sto­wał, żeby zer­k­nąć, czy przy­pad­kiem Dakota z baru nie obrywa przez niego.

– Tutaj jestem – zawo­łał, cho­ciaż nie­zbyt gło­śno, po czym odwró­cił się i wyszedł spo­mię­dzy samo­cho­dów w ostat­nim rzę­dzie pro­sto do rowu odpły­wo­wego przy wąskiej wstążce asfaltu, która go tu spro­wa­dziła, oddzie­la­ją­cej bar od cią­gną­cej się całymi milami sku­tej mro­zem pre­rii.

Cze­kała go wędrowna noc. Zimna. Noc ukry­wa­nia się przed reflek­to­rami samo­cho­dów. Dobrze, że jestem India­ni­nem, pomy­ślał. Wcią­gnął brzuch i zapiął suwak kurtki. Zimno nie robi na India­nach wra­że­nia, prawda?

Par­sk­nął śmie­chem i dymiącą dło­nią poka­zał całemu barowi środ­kowy palec, bez odwra­ca­nia się, ot tak, przez ramię, po czym wyszedł na wybla­kły asfalt. W tej samej chwili butelka roz­trza­skała się tuż obok jego buta.

Wzdry­gnął się, sku­lił, obej­rzał do tyłu na masę cieni – rąk, nóg i krót­kich fry­zur prze­my­ka­ją­cych wśród samo­cho­dów. Wypa­trzyli go, dostrze­gli jego indiań­ską syl­wetkę na tle zmro­żo­nych jasnych traw.

Poiry­to­wany syk­nął prze­cią­gle przez zęby, potrzą­snął głową na boki i prze­ciął asfalt w poprzek, żeby spraw­dzić, jak daleko będą chcieli się posu­nąć. Czy aż tak zależy im na dorwa­niu India­nina, że w listo­pa­dzie pobie­gną za nim na pre­rię, czy też wystar­czy im prze­pę­dze­nie go spod baru?

Zamiast zaufać oblo­dzo­nemu żwi­ro­wemu pobo­czu, zje­chał po nim do rowu, pozwo­lił, żeby impet pośli­zgu posta­wił go na nogi, gdy tylko pode­szwy butów przy­szo­ro­wały o trawę, i pochy­lony w przód płyn­nie prze­szedł do biegu.

I tak byłby się prze­wró­cił, nawet gdyby nie zaha­czył brzu­chem o górny drut ogro­dze­nia. Gładko fik­nął koziołka, wyry­wa­jąc przy tym naj­bliż­sze słupki, i z cał­kiem kon­kretną siłą wpadł twa­rzą w chrzęsz­czącą trawę po dru­giej stro­nie. Prze­tur­lał się na plecy i spoj­rzał w usiane gwiaz­dami czarne niebo. Przy­szło mu do głowy, że może powi­nien był po pro­stu zostać w domu, pójść na pogrzeb Che­eta, nie wykra­dać rodzin­nej broni. Może w ogóle nie nale­żało opusz­czać rezer­watu.

Rze­czy­wi­ście, nie nale­żało.

Morze zie­lo­nych oczu wpa­try­wało się w niego z tej strony, z któ­rej powinna się roz­cią­gać tylko otwarta prze­strzeń i oszro­niona pre­ria. Wiel­kie stado wapiti cze­kało na niego, zagra­dza­jąc mu drogę. Dru­gie takie samo stado napie­rało na niego z tyłu – stado ludzi, któ­rzy tym­cza­sem wyle­gli na asfalt: pod­nie­sione głosy, zaci­śnięte pię­ści, łyska­jące białka oczu.

india­nin zabity w bójce przed barem.

Można to i tak ująć.

Dom, który spłynął czerwienią

Dom, który spły­nął czer­wie­nią

Piątek

Pią­tek

Lewis stoi w przy­kry­tym sko­śnym stro­pem salo­nie domu, który wynaj­mują z Petą, i patrzy wprost na reflek­to­rek nad komin­kiem, pro­wo­ku­jąc go, żeby się włą­czył wła­śnie teraz, kiedy jest obser­wo­wany.

Bo na razie włą­cza się i świeci nie­mrawo w naj­zu­peł­niej przy­pad­ko­wych momen­tach. Może ma to jakiś zwią­zek z tajem­ni­czą i rzadką kom­bi­na­cją usta­wień włącz­ni­ków świa­tła w całym domu? Może cho­dzi o to, że żelazko w kuchni jest włą­czone do prądu, a zegar na pię­trze nie jest (albo jest)? Lewis woli nie myśleć o wszyst­kich moż­li­wych zależ­no­ściach drzwi garażu, zamra­żarki i reflek­to­rów wyce­lo­wa­nych w pod­jazd.

Ot, tajem­nica i tyle. Co jed­nak waż­niej­sze – jest to tajem­nica, którą zamie­rza roz­wi­kłać i zro­bić Pecie nie­spo­dziankę w cza­sie, który zaj­mie jej pod­je­cha­nie do sklepu i powrót z zaku­pami na kola­cję. Na dwo­rze Har­ley, mala­mu­tant, szczeka mia­rowo i żało­śnie, uwią­zany do drutu na pra­nie; zaczyna już chryp­nąć i Lewis wie, że wkrótce da sobie spo­kój. Gdyby teraz zdjął mu obrożę, to pies by go tre­so­wał, a nie odwrot­nie. Cho­ciaż Har­ley i tak jest za stary, żeby w ogóle dało się go wytre­so­wać. Zresztą podob­nie jak Lewis. Oso­bi­ście Lewis jest zda­nia, że zasłu­żył na jakąś rze­telną indiań­ską nagrodę za doży­cie trzy­dzie­stu sze­ściu lat bez zajeż­dża­nia do dri­ve­thru po bur­gera i frytki, a także bez cukrzycy, nad­ci­śnie­nia i bia­łaczki. Resztę nagród powi­nien zgar­nąć za unik­nię­cie wypadku samo­cho­do­wego, wię­zie­nia i alko­ho­li­zmu, które w jego kul­tu­rze są na porządku dzien­nym. I jesz­cze amfa, ją też powi­nien doli­czyć. A może naj­więk­szą nagrodą jest trwa­jące od dzie­się­ciu lat mał­żeń­stwo z Petą, która prze­cież wcale nie musi tole­ro­wać odma­cza­nia czę­ści moto­cy­klo­wych w zle­wie, śla­dów z chili Wolf Brand, któ­rym Lewis stale kapie gdzieś pomię­dzy sto­li­kiem kawo­wym i kanapą, i ple­mien­nych rupieci, które regu­lar­nie stara się prze­my­cać na ściany ich nowego domu.

Tak jak robi to od lat, wyobraża sobie nagłó­wek w wyda­wa­nym w Brow­ning „Gla­cier Repor­te­rze”: dawna gwiazda koszy­kówki nie może nawet zawie­sić w domu pamiąt­ko­wego koca z zakoń­cze­nia szkoły. I wcale nie cho­dzi o to, że Peta ma coś prze­ciw peł­no­wy­mia­ro­wym kocom. Pro­blem polega na tym, że Lewis użył tego faj­nego koca z Hud­son’s Bay do owi­nię­cia zmy­warki, którą dwa lata temu przy­wiózł do domu. Na ostat­nim zakrę­cie wie­ziona na pace zmy­warka fik­nęła kozła i oblała koc cuch­nącą gru­zło­watą mazią.

Nawia­sem mówiąc, pół życia temu wcale nie był żadną gwiazdą koszy­kówki.

Zresztą i tak nikt poza nim samym nie czyta jego wyima­gi­no­wa­nej gazety. A jutrzej­szy nagłó­wek?

india­nin, który wspiął się za wysoko. Patrz strona 12b.

Ina­czej mówiąc: ponie­waż wbu­do­wany w sufit reflek­to­rek nie zamie­rza zejść do Lewisa, Lewis będzie musiał wspiąć się do niego.

Spod kar­to­nów w garażu wyciąga czter­na­sto­sto­pową alu­mi­niową dra­binę, wynosi ją – nie bez kło­potu, jak aktor ze sta­rej slap­stic­ko­wej kome­dii – na podwó­rze, wci­ska do środka przez prze­su­wane szklane drzwi (obie­cał, że wykom­bi­nuje jakiś spo­sób zamy­ka­nia ich na klucz) i roz­sta­wia pod tym głu­pim reflek­tor­kiem, który nawet jeśli zacznie dzia­łać, to i tak oświe­tli tylko kawa­łek cegla­nej posadzki przed komin­kiem, przez Petę nazy­wa­nym „ogni­skiem domo­wym”.

Białe dziew­czyny mają nazwy na wszystko.

To taki ich pry­watny żar­cik, bo tak wła­śnie się mię­dzy nimi zaczęło. Dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia Peta sie­działa przy stole pik­ni­ko­wym obok wiel­kiego hotelu w East Gla­cier, kiedy przy­ła­pała dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­niego Lewisa na kosze­niu raz po raz tego samego pasa traw­nika. Pró­bo­wał zaj­rzeć jej przez ramię i zoba­czyć, co szki­cuje.

– Pró­bu­jesz go oskal­po­wać? – zawo­łała pro­sto z mostu.

– Hm… – odpo­wie­dział. Puścił kosiarkę. Sil­nik zgasł.

Wyja­śniła mu, że to wcale nie jest żadna wielka obe­lga, tylko tak się wła­śnie mówi, kiedy ktoś przy­cina trawę bar­dzo, bar­dzo krótko, tak jak on w tej chwili. Lewis usiadł naprze­ciwko i zapy­tał, czy przy­je­chała na lato, wędruje z ple­ca­kiem, czy co, jej się spodo­bały jego włosy (nosił wtedy dłu­gie), on chciał zoba­czyć wszyst­kie jej tatu­aże (nie miała już miej­sca na nowe) i nie minęły dwa tygo­dnie, a oni już co wie­czór byli ze sobą u niej w namio­cie, u niego na tyl­nym sie­dze­niu pic­kupa, w salo­nie domu jego kuzyna, aż w końcu jej powie­dział, że przy­mie­rza się do wyjazdu, chce uciec z rezer­watu i w ogóle pier­doli całe to Brow­ning.

I wtedy wła­śnie pomy­ślał, że Peta jest dziew­czyną do rze­czy, bo nie rozej­rzała się dookoła i nie powie­działa: „Ale tu jest tak ład­nie”, „Ale jak możesz” ani (to by było naj­gor­sze): „Prze­cież to twoja zie­mia”. Potrak­to­wała to bar­dziej jak wyzwa­nie, tak przy­naj­mniej pomy­ślał wtedy Lewis, i nie minęły trzy tygo­dnie, a oni byli ze sobą już nie tylko po nocach, ale także za dnia, zamiesz­kali u jej ciotki w piw­nicy, tutaj, w Great Falls, i posta­no­wili spró­bo­wać. I w dal­szym ciągu im się uda­wało, być może z powodu takich wła­śnie małych, miłych nie­spo­dzia­nek jak napra­wie­nie nie­na­pra­wial­nego reflek­torka.

Wgra­mo­lił się na chy­bo­tliwą dra­binę… i od razu musiał prze­sko­czyć razem z nią o dobre dzie­sięć cali w bok, żeby zawie­szony na czte­ro­sto­po­wym mosięż­nym drągu wen­ty­la­tor nie chla­snął go łopatą po twa­rzy. Gdyby przed tym całym kaska­der­stwem zaj­rzał do Księgi zdro­wego roz­sądku, gdyby choć wie­dział, na któ­rej półce stoi inte­re­su­jący go tom, naj­praw­do­po­dob­niej zna­la­złby w nim zale­ce­nie, żeby przed wspię­ciem się na dra­binę roz­wa­żyć wyłą­cze­nie wszyst­kich wiru­ją­cych urzą­dzeń, które mogą utrą­cić czło­wie­kowi durny kinol.

Kiedy jed­nak wresz­cie znaj­duje się wyżej od wia­traka, kiedy czuje, jak czubki łopat pró­bują przez dżinsy liznąć go po bio­drze, zapiera się czub­kami pal­ców o sko­śny sufit i robi to, co zro­biłby każdy na jego miej­scu: spo­gląda z góry na dół poprzez ten zawie­szony w powie­trzu wir, któ­rego każda łopata prze­rzyna ten sam kawa­łek pokoju od tak dawna, że… że…

Że w coś się wbiły?

Wbiły się w prze­szłość, ale nie byle jaką: tę prze­szłość Lewis roz­po­znaje.

Po dru­giej stro­nie łopat wen­ty­la­tora roz­ma­zu­ją­cych się w ruchu jak wska­zówki pędzą­cego zegara leży młoda łania. Lewis poznaje, że jest młoda, po jej roz­mia­rach, po kan­cia­sto­ści nie­doj­rza­łej syl­wetki, ogól­nej tyko­wa­to­ści. Wie, że gdyby teraz zszedł z dra­biny i sta­nąw­szy na pod­ło­dze, w dal­szym ciągu widział łanię, to grze­biąc jej nożem w pysku, nie zna­la­złby ani kawałka twar­dej zębiny. Taka wła­śnie jest młoda.

Ponie­waż jest mar­twa, nie prze­szka­dza­łoby jej wcale, że ktoś sztur­cha ją nożem po dzią­słach.

A Lewis wie, że jest mar­twa, wie z całą pew­no­ścią, ponie­waż dzie­sięć lat temu to on ją zabił. Jej skórę do dziś trzyma w zamra­żarce w garażu; zamie­rza zro­bić z niej kie­dyś ręka­wiczki, jeśli tylko Peta znów uru­chomi swoją gar­bar­nię. Jedyna róż­nica mię­dzy salo­nem w tej chwili i sceną, w któ­rej poprzed­nio widział tę zabitą łanię, jest taka, że dzie­sięć lat temu leżała na zakrwa­wio­nym śniegu, a teraz leży na brą­zo­wym, z lekka wytar­tym dywa­nie.

Korci go, żeby wychy­lić się na dra­bi­nie i znad wen­ty­la­tora spoj­rzeć na łanię pod innym kątem, zoba­czyć jej zad, spraw­dzić, czy na­dal widać tam ślad po tym pierw­szym strzale, ale powstrzy­muje się i pro­stuje.

Jej prawe oko, takie żółte… Było wcze­śniej otwarte?

Łania mruga. Lewis wydaje cichy okrzyk, cał­ko­wi­cie mimo­wol­nie, wzdryga się, pusz­cza dra­binę, młóci ramio­nami, żeby zła­pać rów­no­wagę, i w trwa­ją­cej uła­mek sekundy chwili nie­waż­ko­ści uświa­da­mia sobie, że to koniec; że zużył już wszyst­kie karty wycho­dzisz-z-cmen­ta­rza; że tym razem na pewno spad­nie; że naroż­nik „ogni­ska domo­wego” ster­czy w górę jakoś wyraź­niej niż zwy­kle i mie­rzy pro­sto w jego poty­licę.

Dra­bina wychyla się w prze­ciw­nym kie­runku, jakby nie chciała mieć nic wspól­nego z całą tą ohydą. Z punktu widze­nia Lewisa wszystko dzieje się w mak­sy­mal­nie zwol­nio­nym tem­pie, spada, a jego umysł reje­struje kolejne sceny, całe mnó­stwo scen, jakby chciał nazbie­rać ich dość, by zgro­ma­dzone na pod­ło­dze zamor­ty­zo­wały upa­dek.

W jed­nej z tych miga­wek jest Peta: stoi przy włącz­niku świa­tła, w zgię­ciu łok­cia lewej ręki przy­trzy­muje torbę z zaku­pami.

A ponie­waż jest Petą, która na stu­diach tre­no­wała skok o tyczce, wcze­śniej, w liceum, wygrała sta­nowe mistrzo­stwa w trój­skoku, a do dziś w każ­dej wol­nej chwili biega sprinty, ponie­waż jest Petą, która przez całe życie nie zaznała choćby jed­nej chwili nie­zde­cy­do­wa­nia, w następ­nej sce­nie upusz­cza zakupy, które miały być kola­cją, i w jakiś spo­sób tele­por­tuje się przez pół pokoju, nie po to jed­nak, by pró­bo­wać zła­pać Lewisa, bo to i tak by nic nie dało, tylko po to, żeby ude­rzyć go w locie bar­kiem i wytrą­cić z tra­jek­to­rii, która grozi mu pewną śmier­cią.

Jej szarża spy­cha go na ścianę z takim impe­tem, że okno dygo­cze w opra­wie, a wen­ty­la­tor roz­chwiewa się na dłu­gim drągu. Sekundę póź­niej Peta przy­pada do Lewisa na klęcz­kach, czub­kami pal­ców wodzi po jego twa­rzy, po oboj­czy­kach, i krzy­czy na niego, że jest głupi, strasz­nie, okrop­nie głupi, a ona nie może go stra­cić, musi być ostroż­niej­szy, musi zacząć na sie­bie uwa­żać, podej­mo­wać lep­sze decy­zje, pro­szę, pro­szę, pro­szę!

W końcu tłu­cze go w pierś bokiem zaci­śnię­tych w pię­ści dłoni, ale nie na żarty, aż boli. Lewis przy­ciąga ją do sie­bie. Peta pła­cze. Jej serce wali jak mło­tem, dosta­tecz­nie sil­nie za nich oboje.

Z góry – Lewis pra­wie uśmie­cha się na ten widok – sypie się na nich drob­niu­teńki, sza­ro­bury, wybla­kły pyłek z wen­ty­la­tora, o który musiał przy spa­da­niu zaha­czyć ręką. Jest jak popiół, jak cukier puder, gdyby tylko ktoś robił cukier puder ze star­tej ludz­kiej skóry. Roz­pusz­cza mu się na war­gach, roz­ta­pia na wil­got­nej powierzchni gałek ocznych.

A w salo­nie nie ma żad­nej łani – cho­ciaż Lewis na wszelki wypa­dek unosi głowę i roz­gląda się ponad ramie­niem Pety. Nie ma łani, ponie­waż nie mogło jej tu być, tłu­ma­czy sobie. Nie tak daleko od rezer­watu. To tylko wyrzuty sumie­nia zakra­dły mu się do głowy, korzy­sta­jąc z chwili jego nie­uwagi.

– Ej – mówi w czu­bek jasno­wło­sej głowy Pety – spójrz.

Peta pro­stuje się powoli i odwraca w bok, we wska­za­nym przez niego kie­runku.

Sko­śny sufit salonu. Reflek­to­rek.

Mruga żółto.

Sobota

Sobota

Pod­czas prze­rwy (powi­nien przy­uczać do roboty tę nową, Sha­ney) Lewis dzwoni do Cassa.

– Długo się nie odzy­wa­łeś – mówi Cass.

Lewis nie wie, od jak dawna nie sły­szał tego śpiew­nego akcentu. Jego wła­sny głos, wygła­dzony i pła­ski od roz­ma­wia­nia wyłącz­nie z bia­łymi, nagle wznosi się, jakby ni­gdy nie opu­ścił rezer­watu. Brzmi mu obco we wła­snych ustach, uszach. Aż się zaczyna zasta­na­wiać, czy nie udaje.

– Musia­łem zadzwo­nić do two­jego ojca, żeby dostać twój numer – wyja­śnia.

– Tak to jest, jak czło­wiek znika na dzie­sięć lat, prawda?

Lewis przy­kłada tele­fon do dru­giego ucha.

– Co sły­chać? – pyta Cass. – Nie dzwo­nisz chyba z wię­zie­nia? Na poczcie wresz­cie się poła­pali, że jesteś India­ni­nem, czy co?

– Chyba dawno wie­dzą, to pierw­sze pole w kwe­stio­na­riu­szu.

– Czyli to ona. – Sądząc po gło­sie, Cass szcze­rzy zęby w uśmie­chu. – Ona się w końcu zorien­to­wała, że jesteś India­ni­nem. Mam rację?

Kiedy ucie­kał z Petą, Cass, Gabe i Ricky zgod­nie twier­dzili, że powi­nien wyta­tu­ować sobie na przed­ra­mie­niu adres zwrotny, żeby mogła ode­słać go do domu, kiedy znu­dzi jej się zabawa w dok­tor Quinn i Czer­wo­no­skó­rego.

– Chciał­byś – mówi do tele­fonu Lewis. Odwraca się i spraw­dza, czy Sha­ney, jego dzi­siej­szy cień, nie stoi przy­pad­kiem w drzwiach świe­tlicy i nie słu­cha. – Pozwala mi nawet obwie­szać ściany moimi indiań­skimi gadże­tami.

– Ale takimi naprawdę indiań­skimi? Czy indiań­skimi tylko przez to, że India­nin jest ich wła­ści­cie­lem?

– Dzwo­nię, żeby cię o coś zapy­tać. – Lewis zniża głos, przy­bliża usta do słu­chawki.

Z całej trójki to wła­śnie Cassa zawsze naj­ła­twiej było nacią­gnąć na poważną roz­mowę, tak jakby auten­tyczny Cass, praw­dziwy, żywy czło­wiek tkwił w nim ukryty pod płyt­szą war­stwą póz, żar­tów i fan­fa­ro­nady niż w przy­padku Ricky’ego i Gabe’a.

Zresztą nie­ży­jący Ricky i tak nie miał już numeru tele­fonu.

Niech to szlag, klnie w duchu Lewis. Od nie­mal dzie­się­ciu lat nie myślał o Ric­kym. Odkąd się dowie­dział.

W gło­wie poja­wia mu się nagłó­wek: india­nin pozba­wiony korzeni wyobraża sobie, że pozo­sta­nie india­ninem, jeżeli będzie mówił jak india­nin.

Robi głę­boki wdech i przed wyde­chem zasła­nia mikro­fon, żeby Cass nie usły­szał go z odle­gło­ści wielu mil.

– Cho­dzi o te jele­nie – mówi.

Mija dość czasu, żeby Lewis był pewny, że Cass dokład­nie wie, które jele­nie ma na myśli.

– No? – mówi Cass.

– Zda­rza ci się… – zaczyna Lewis, wciąż nie­pewny, jak to ująć w słowa, cho­ciaż ukła­dał to pyta­nie w gło­wie przez całą noc, a potem jesz­cze przez całą drogę do pracy. – Zda­rza ci się cza­sem, no wiesz… myśleć o nich?

– Czy na­dal jestem wku­rzony z ich powodu? – odpa­ro­wuje Cass. – Czy gdy­bym zoba­czył przy dro­dze palą­cego się żyw­cem Denny’ego, to zatrzy­mał­bym się, żeby na niego naszczać?

Denny Pease, straż­nik łowiecki.

– On jesz­cze pra­cuje?

– W biu­rze.

– Dalej taki z niego twar­dziel?

– Obrońca Bam­bich – odpo­wiada Cass, tak jakby ten zwrot wciąż był w obiegu dzie­sięć lat póź­niej. Tak wła­śnie mówili o straż­ni­kach, ile­kroć zna­leźli się w lesie, a tamci cze­kali na nich z blocz­kiem man­da­to­wym w gar­ści i strzy­gli uszami. – Czemu o niego pytasz?

– Nie cho­dzi o niego. Tak tylko sobie myśla­łem, wiesz… Mija dzie­sięć lat, nie?

– Kiedy dokład­nie? Za tydzień?

– Za dwa. – Lewis wzru­sza ramio­nami, jakby wcale nie chciał tego tak dokład­nie wyli­czać. – To była ostat­nia sobota przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia, prawda?

– Tak, tak. Ostatni dzień sezonu…

Lewis nie wydaje żad­nego dźwięku, krzywi się tylko i zaci­ska kur­czowo powieki. To prze­cią­gnię­cie zda­nia przez Cassa przy­po­mina mu, że to wcale nie był ostatni dzień sezonu, tylko ostatni dzień, w któ­rym udało im się razem wybrać na polo­wa­nie.

Cho­ciaż, myśli sobie, ponie­kąd był to też dla nich ostatni dzień sezonu.

Potrząsa głową – raz, drugi, trzeci, jakby chciał opróż­nić ją z myśli, i powta­rza sobie, że to nie­moż­liwe, abso­lut­nie nie­moż­liwe, żeby naprawdę widział tę młodą łanię na pod­ło­dze w salo­nie.

Ona nie żyje. Jest mar­twa.

Nawet za nią zapła­cił, dzień przed tym, jak wyje­chał z Petą: wziął całe podzie­lone i popa­ko­wane mięso z łani, prze­szedł od drzwi do drzwi przez cały Zom­bie­land i roz­dał je star­szym ple­mie­nia. Pocho­dziła z regionu zastrze­żo­nego wła­śnie dla nich, naj­lep­szego kawałka kraju, nie­da­leko Duck Lake, odda­nego star­szyź­nie, żeby miała gdzie zaopa­try­wać się w mięso na zimę, zamiast kupo­wać je w super­mar­ke­cie, i wła­śnie dla­tego, że łania stam­tąd pocho­dziła, dostar­cze­nie im oso­bi­ście mięsa do domów sta­no­wiło bar­dzo indiań­skie domknię­cie cyklu. I mniej­sza o to, że Lewis nie mógł zna­leźć swo­ich nakle­jek na mięso i musiał użyć nakle­jek młod­szej sio­stry Ricky’ego, przez co zamiast opi­sów stek, mie­lone albo pie­czeń, rzeź­nicki papier, w który zawi­nął mięso łani, był opa­trzony czar­nymi nalep­kami z odci­skiem łapy szopa, bo do wyboru miał poza tym kwiatki, tęcze i ser­duszka.

Nie było mowy, żeby po dzie­się­ciu latach łania wynu­rzyła się z trzy­dzie­stu garów z gula­szem i prze­szła sto dwa­dzie­ścia mil na połu­dnie, żeby prze­śla­do­wać Lewisa, przede wszyst­kim dla­tego, że jele­nie tak nie robią, ale także dla­tego, że – cokol­wiek by mówić – jej mięso tra­fiło osta­tecz­nie tam, gdzie powinno było tra­fić. Nie zro­bił nic złego. Nie tak naprawdę.

– Muszę lecieć – mówi do Cassa. – Szef, rozu­miesz.

– Jest sobota – zauważa Cass.

– Świą­tek, pią­tek i nie­dziela – odpo­wiada Lewis i roz­łą­cza się szyb­ciej, niżby chciał.

Przy­ci­ska słu­chawkę do wide­łek przez pełne pół minuty, zanim znów ją pod­nie­sie.

Wykręca numer Gabe’a, też otrzy­many od ojca Cassa. Ści­śle rzecz bio­rąc, to jest numer do domu ojca Gabe’a, ale ojciec Cassa wyj­rzał przez okno i powie­dział, że przed domem sta­rego widzi w tej chwili samo­chód syna.

Gabe odbiera po dru­gim dzwonku.

– Tippy’s Tacos, słu­cham.

Zawsze tak się zgła­sza, gdzie­kol­wiek jest, przy czy­im­kol­wiek tele­fo­nie. Lewis sobie nie przy­po­mina, żeby w rezer­wa­cie była kie­dyś taka restau­ra­cja.

– Dwa z sar­niną popro­szę – mówi Lewis.

– Aha, czyli indiań­skie taco… – podej­muje zabawę Gabe.

– I dwa piwa.

– Musisz być z Nawaho – mówi Gabe. – Albo z jakie­goś ple­mie­nia ryba­ków. Czarna Stopa wziąłby sze­ścio­pak.

– Zna­łem takich Nawaho, któ­rzy też wcią­gnę­liby szóstkę – odpo­wiada Lewis.

To odstęp­stwo od stan­dardu. Jakby dążył do kon­fron­ta­cji. Odkry­wał karty.

Gabe mil­czy przez jakieś pięć sekund. A potem:

– To ty, Lew, stary dra­niu?

– Tra­fiony, zato­piony. – Lewi­sowi robi się miło, że został roz­po­znany.

– Garu­jesz? – pyta Gabe.

– Kaba­re­ciarz z cie­bie.

– Mię­dzy innymi – mówi Gabe i dodaje, praw­do­po­dob­nie zwra­ca­jąc się do ojca: – To Lewis. Pamię­tasz Lewisa, sta­ruszku?

Lewis nie sły­szy odpo­wie­dzi, sły­szy nato­miast bęb­niący z tele­wi­zora mecz koszy­kówki, pod­krę­cony tak, że hałas nie­sie się po całym domu.

– Co tam sły­chać? – pyta Gabe, wró­ciw­szy do tele­fonu. – Potrze­bu­jesz forsy na auto­bus do domu? Bo jak tak, to dam ci odpo­wiedni namiar. Sam w tej chwili jestem bez kasy.

– Na­dal polu­jesz?

– To się chyba łapie do „mię­dzy innymi”.

Oczy­wi­ście, że poluje. Denny musiałby pra­co­wać sie­dem dni w tygo­dniu, dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, żeby prze­chwy­cić choć połowę zdo­by­czy skłu­so­wa­nej w ciągu tygo­dnia przez Gabriela Cross Guns, a ran­ge­rzy z Gla­cier musie­liby haro­wać jesz­cze cię­żej, żeby go wytro­pić, jak prze­kra­cza gra­nice parku naro­do­wego w tę i z powro­tem; kiedy wra­cał, zosta­wiał ślady głęb­sze o dwie­ście fun­tów.

– Co u Deno­rah? – pyta Lewis, bo tak należy zaczy­nać po tak dłu­gim cza­sie.

Deno­rah to córka Gabe’a i Triny, Triny Trigo; ma dziś pew­nie ze dwa­na­ście, trzy­na­ście lat – w każ­dym razie kiedy Lewis wyjeż­dżał, umiała już cho­dzić, tak, na pewno umiała cho­dzić.

– Mówisz o mojej Dziew­czynce z Fina­łów? – upew­nia się Gabe.

Lewis odnosi wra­że­nie, że dopiero teraz jego przy­ja­ciel naprawdę wczuł się w tę roz­mowę.

– O kim? – pyta.

– Pamię­tasz Bia­łego Cur­tisa z Havre? – pyta Gabe.

Lewis nie potrafi przy­po­mnieć sobie nazwi­ska gościa – jakieś nie­miec­kie? – ale ow­szem, pamięta: Cur­tis, uta­len­to­wany dzie­ciak z farmy, jakby stwo­rzony do koszy­kówki. Chło­pak nie tylko miał oczy dookoła głowy, ale wprost czuł grę przez stopy, namie­rzał wszyst­kich jak rada­rem, tak że w ogóle nie musiał myśleć, w którą stronę robić zwód. No i pro­wa­dził piłkę jak przy­wią­zaną na sznurku. Nie wszedł na poziom uni­wer­sy­tecki, bo był za niski, a poza tym nie­po­trzeb­nie upie­rał się, żeby być sil­nym skrzy­dło­wym zamiast rzu­ca­ją­cym obrońcą. W szkole śred­niej – bez pro­blemu, sześć stóp i dwa cale w zupeł­no­ści wystar­czały, żeby prze­bić się w ataku i rzą­dzić w roli sil­nego skrzy­dło­wego. Zwłasz­cza że miał też wyskok, potra­fił zebrać się w sobie i zapa­ko­wać z góry – na roz­grzewce, w kon­tro­lo­wa­nych warun­kach, ale jed­nak. Nie­stety, nie był zbu­do­wany jak Karl Malone, bar­dziej przy­po­mi­nał Johna Stock­tona, tylko że nie był w sta­nie się z tym pogo­dzić, wyobra­żał sobie, że prze­bije się na pozio­mie uczel­nia­nym, będzie roz­trą­cał tych wszyst­kich dry­bla­sów, zamiast odbi­jać się od nich jak kulka we fli­pe­rze. Przez to upie­ra­nie się przy roli skrzy­dło­wego stra­cił tyle zębów, że wyglą­dał bar­dziej jak hoke­ista niż koszy­karz, tak przy­naj­mniej sły­szał Lewis. W dodatku regu­larne wstrzą­śnie­nia mózgu mąciły mu pamięć krót­ko­trwałą. W sumie naj­le­piej dla niego by było, gdyby w ogóle nie zaczy­nał grać.

Ale co z tym Cur­ti­sem?

– Umiał rzu­cać z wyskoku – mówi.

Przed oczami staje mu Biały Cur­tis, który zawisa w powie­trzu i czeka, czeka, aż wszy­scy inni opadną na par­kiet, i dopiero wtedy oddaje per­fek­cyjny rzut, po któ­rym piłka, napro­wa­dzana jego oczami jak lasery, leci w górę, w górę i w końcu do kosza.

– Deno­rah jest taka sama – szep­cze Gabe, jakby dzie­lił się z Lewi­sem naj­taj­niej­szym z sekre­tów – tylko lep­sza. Powaga. Brow­ning ni­gdy kogoś takiego nie widziało.

– Powi­nie­nem przyjść, zoba­czyć, jak gra – mówi Lewis.

– Powi­nie­neś. Tylko nie mów Tri­nie, że ci powie­dzia­łem. Naj­le­piej w ogóle z nią nie roz­ma­wiaj. Jeśli na cie­bie spoj­rzy? Zmień fry­zurę, zmień nazwi­sko i zacią­gnij się do mary­narki.

– Dalej chce mnie zamor­do­wać?

– Umie kobieta cho­wać urazę, to jej trzeba przy­znać.

– Bez powodu, rzecz jasna – mówi Lewis, wra­ca­jąc do stan­dar­do­wego zestawu zdań.

– Czemu więc zawdzię­czam ten tele­fon, panie listo­no­szu? – pyta Gabe niby-ofi­cjal­nym tonem. – Zapo­mnia­łem gdzieś przy­kleić jakiś zna­czek?

– Minęło sporo czasu.

– „Sporo czasu” to minęło osiem, dzie­więć lat temu. Roz­ma­wiasz ze mną, stary.

Lewisa ści­ska w gar­dle. Odchyla głowę w tył, zamyka oczy.

– Przy­po­mniało mi się wła­śnie, jak Denny…

– Jak nas wyru­chał? Powiem ci, że to brzmi zna­jomo…

– Wró­ci­łeś jesz­cze kiedy nad Duck Lake?

– Tam trzeba iść z jakimś sta­rym wygą – mówi Gabe. – Ina­czej nie wolno, prze­cież wiesz. Przy­po­mnij mi, ile cię nie było?

– Cho­dzi mi o to kon­kretne miej­sce. Tamtą stro­mi­znę.

– To miej­sce, to miej­sce… Tak. – Jakby Gabe wbi­jał gwóźdź w serce Lewisa. – Jest nawie­dzone, nie wie­dzia­łeś? Nawet jele­nie tam nie cha­dzają. Założę się, że opo­wia­dają sobie o nim przy jele­nich ogni­skach. Kurna, chło­pie, jeste­śmy dla nich legendą. Cztery potwory… czte­rej rzeź­nicy znad Duck Lake.

– Trzej – mówi Lewis. – Trzy potwory.

– Tego nie wie­dzą.

– Myślisz, że mogłyby pamię­tać? – pyta w końcu Lewis. No, wresz­cie to powie­dział.

– Pamię­tać? – powta­rza Gabe. Tym razem na bank się uśmie­cha. – Kurwa, gościu, to są jele­nie. Nie gawę­dzą przy ogni­skach.

– Poza tym i tak wszyst­kie zabi­li­śmy, prawda?

Lewis mruga zacie­kle. Oczy go pieką. Znów ogląda się za sie­bie w poszu­ki­wa­niu Sha­ney.

– O co ci w ogóle cho­dzi? Cią­gle nie możesz odża­ło­wać tego gów­nia­nego noża?

Lewis musi nie­źle wytę­żyć pamięć, żeby sko­ja­rzyć. To był myśliw­ski nóż z wymien­nymi ostrzami, trzema albo czte­rema, w tym wątłą piłką do prze­rżnię­cia się przez mostek albo mied­nicę.

– Nóż fak­tycz­nie był gów­niany – zga­dza się. – Jeśli go kie­dyś znaj­dziesz, szybko go zgub, dobrze?

– Się wie. – Głos Gabe’a na moment oddala się od tele­fonu. Koszy­kówka chlu­sta do słu­chawki. – Wiesz co, oglą­da­li­śmy wła­śnie…

– Ja też muszę koń­czyć. Miło cię było usły­szeć, palan­cie.

– Ha! Powi­nie­nem ci wysta­wić rachu­nek – mówi Gabe. – Poli­czyć od minuty.

Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia sekund póź­niej połą­cze­nie zostaje prze­rwane. Lewis stoi oparty bar­kiem o ścianę i stuka się słu­chawką po czole jak nóżką kur­czę­cia.

– Mam coś zapi­sać, Czarna Stopo? – pyta sto­jąca w drzwiach Sha­ney.

Lewis odkłada słu­chawkę.

Sha­ney jest z Kru­ków, nazy­wa­nie go Czarną Stopą to taki ich wewnętrzny żar­cik, zwa­żyw­szy na odwieczną wro­gość ich ple­mion.

– Przy­po­mniało mi się coś, co Peta powie­działa wczo­raj wie­czo­rem… – kła­mie Lewis.

Zawsze się pil­nuje, żeby przy­po­mnieć Sha­ney, że ma żonę, a potem dla pew­no­ści dodaje coś jesz­cze na jej temat. Nie dla­tego, że jest jakimś wybit­nym kobie­cia­rzem wśród pocz­tow­ców, nic z tych rze­czy, ale dla­tego, że są z Sha­ney jedy­nymi India­nami w tej pla­cówce i od tygo­dnia, odkąd Sha­ney prze­szła przez kan­dy­dac­kie sito i została przy­jęta do pracy, wszy­scy pró­bują z nimi zro­bić to, co robi się z pasu­ją­cymi do kom­pletu fote­lami i sto­li­kami: upchnąć ich razem w kącie, żeby sta­no­wili ide­alny zestaw.

– Mam zano­to­wać coś, co powie­działa twoja żona? – pyta z nie­do­wie­rza­niem Sha­ney.

Lewis prze­ci­ska się obok niej i razem wra­cają do wiel­gach­nej maszyny sor­tu­ją­cej. Włą­cza ją, żeby pod­jąć prze­rwaną lek­cję.

– Mamy w salo­nie taki jeden gów­niany reflek­to­rek – mówi. – Nie włą­cza się, kiedy powi­nien. Peta uważa, że to jakieś zwar­cie w insta­la­cji. Wła­śnie dzwo­ni­łem do zna­jo­mego, który robi różne elek­tryczne fuchy na boku.

– Na boku – powta­rza Sha­ney i pod­tyka maszy­nie kopertę nie­wła­ściwą stroną.

Lewis odpro­wa­dza wzro­kiem kopertę, która prze­pada w brzu­chu bestii, a potem kręci z nie­do­wie­rza­niem głową, kiedy nic się nie zacina, nie mnie, nie zatrzy­muje. Sha­ney posyła mu figlarny uśmiech i przy­gryza dolną wargę.

– Następ­nym razem – mówi i sztur­cha go bio­drem w bio­dro.

Lewis nie reaguje, nie kontr­uje, nic nie robi. Jest w miej­scu odle­głym o wiele lat i mil.

Poniedziałek

Ponie­dzia­łek

Lewis cofa się kaczym kro­kiem, sto­jąc okra­kiem nad swoim zde­kom­ple­to­wa­nym road kin­giem z podwój­nym wyde­chem, który tylko czeka, żeby zła­pać wła­ściwy rytm, gdy dostrzega Jerry’ego na skraju pocz­to­wego par­kingu. Sie­dzący na swoim ostro prze­ro­bio­nym sprin­ge­rze Jerry trzyma wolną prawą rękę opusz­czoną na wyso­ko­ści tyl­nego koła. Prze­biera pal­cami wska­zu­ją­cym i środ­ko­wym w odwró­co­nym geście zwy­cię­stwa, po czym zaci­ska pięść. Lewis nie ma poję­cia, co ten gest ozna­cza, bo ni­gdy nie był w praw­dzi­wym gangu moto­cy­klo­wym – w prze­ci­wień­stwie do Jerry’ego, który ma za sobą mło­dość jak z Easy Ridera. Musi jed­nak zna­czyć coś w rodzaju „za mną” albo „droga wolna”, albo „dajemy czadu”, bo w tej samej chwili Jerry, Eldon i Silas dodają gazu i Lewis – jak zwy­kle – może tylko łykać kurz spod ich kół, mimo że jadą dzi­siaj do niego, do nowego domu Lewisa przy 13 ulicy.

Ale porzą­dek dzio­ba­nia musi być zacho­wany i Lewis, cho­ciaż już piąty rok prze­rzuca listy, wciąż jest tu nowy. Nato­miast przez to, że jest ostatni, to wła­śnie na jego tylne sio­dełko wska­kuje Sha­ney, kiedy wybiega bocz­nym wyj­ściem. Zdąża w ostat­niej chwili.

– Co jest? – dziwi się Lewis. Dławi prze­pust­nicę.

– Też chcę zoba­czyć – mówi Sha­ney. Potrząsa głową i roz­pusz­cza włosy.

No tak, widok w sam raz dla Pety, kiedy Lewis zaje­dzie pod dom.

Wrzuca bieg i odkręca manetkę. Musi się nie­źle sprę­żać, jeśli nie chce odpaść ze stawki.

Jadą do niego, ponie­waż Har­ley, który ma już pra­wie dzie­sięć lat, nauczył się jak młody psiak prze­ska­ki­wać przez wysoki na sześć stóp płot i Eldon powie­dział, że nie uwie­rzy, póki nie zoba­czy. Więc zoba­czy. Wszy­scy zoba­czą, teraz już włącz­nie z Sha­ney.

Trzeci w szyku jedzie Silas, któ­rego roz­kle­ko­tany scram­bler z tru­dem prze­kra­cza pięć­dzie­siąt mil na godzinę, za to w oko­licy sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu robi się na nim naprawdę zabaw­nie – o ile tylko ktoś lubi igrać ze śmier­cią. Eldon, który sie­dzi Jerry’emu na kole, dosiada bob­bera z obni­żo­nym sio­dłem; jego szczę­ście, że ma bli­sko do pracy, w razie nie­po­gody może przyjść pie­chotą i nie musi opła­cać ubez­pie­cze­nia za samo­chód. Z całej ich czwórki jest też jedy­nym nie­żo­na­tym, więc ma tro­chę wię­cej wol­nych środ­ków, ale Jerry nie­ustan­nie go zapew­nia, że i jego czeka ten sam los co wszyst­kich: „Prę­dzej czy póź­niej kasa się skoń­czy, zoba­czysz, ha, ha, ha”. Jerry ma pięć­dzie­siąt trzy lata, jest z nich wszyst­kich naj­star­szy, ma pod­krę­cone siwe wąsi­ska, obsy­paną pie­gami łysinę, skoł­tu­niony kucyk i oczy nie­bie­skie jak lodowce.

Silas jest z natury mało­mówny. Lewis podej­rzewa, że w jego żyłach może pły­nąć tro­chę indiań­skiej krwi – nie dość, żeby nazy­wali go Wodzem przed poja­wie­niem się Lewisa, ale… może jest jej tyle co u Elvisa, jak­kol­wiek nie­wiele tego było? W sam raz, żeby zapeł­nić parę nie­bie­skich zamszo­wych butów? Eldon twier­dzi, że jest jed­no­cze­śnie Gre­kiem i Wło­chem; może to być żart, który Lewis nie do końca łapie. Jerry nic o sobie nie mówi, co naj­wy­żej dopo­mina się o następne piwo.

Dobrze, że ich zna­lazł – po tym jak stra­cił Gabe’a, Cassa i Ricky’ego. Zna­czy, po tym, jak ich zosta­wił.

O tym nagłówki nie wspo­mną. To żadna nowina.

Piąta po połu­dniu, ruch na River Drive spory, wszy­scy kie­rowcy odwra­cają głowy, żeby przez chwilę dłu­żej mieć Sha­ney w kadrze. Pew­nie jej fla­ne­lowa koszula powiewa na wie­trze i wygląda, jakby w każ­dej chwili mogła odfru­nąć.

Super.

Po pro­stu fan­ta­stycz­nie.

Wie, że nie powi­nien był wspo­mi­nać o Har­leyu. Lepiej byłoby samemu pod­je­chać do domu, może rzu­cić parę razy do kosza na pod­jeź­dzie, zanim Peta wróci, ale… Har­ley, tak? Nie jest po pro­stu nie­młody, jest auten­tycz­nie stary jak na psa tej wiel­ko­ści. Dwa razy został potrą­cony przez samo­chód (w tym raz przez śmie­ciarkę), raz postrze­lony w bio­dro – a to i tak tylko te wypadki, o któ­rych Lewis wie, bo poza tym były uką­sze­nia węży, spo­tka­nia z jeżo­zwie­rzami, dzie­ciaki z wia­trów­kami i nor­malne w życiu każ­dego psa psie awan­tury. Nie było mowy, żeby Har­ley zdo­łał prze­sa­dzić ten płot.

Zwłasz­cza że nie miał żad­nego powodu, żeby pró­bo­wać. Mimo to Lewis już cztery razy łapał go na ulicy, a Peta kolejne dwa. Har­ley musi prze­ska­ki­wać przez płot, nie ma innego wytłu­ma­cze­nia… Ale Lewis powi­nien był to zacho­wać dla sie­bie.

Dla­czego tego nie zro­bił?

Dużo myślał o łani na pod­ło­dze w salo­nie, o uja­da­ją­cym na dwo­rze Har­leyu, aż w końcu udało mu się jedno z dru­gim połą­czyć. Czy to moż­liwe, żeby pies szcze­kał wła­śnie na nią? Na łanię? Czy mógł ją widzieć ina­czej niż przez skrzy­dła krę­cą­cego się wen­ty­la­tora? Czy leżała tam przez całe dzie­sięć lat?

I dalej: jeżeli rze­czy­wi­ście wyczu­wał jej obec­ność, to czy wła­śnie z jej powodu prze­ska­ki­wał przez płot? Może wcale nie cho­dziło mu o to, żeby dorwać się do wszyst­kich oko­licz­nych suczek z cieczką, tylko o to, żeby zna­leźć się jak naj­da­lej od domu?

Wyna­jęli dom na dwa­na­ście mie­sięcy; jeżeli spa­kują się i wypro­wa­dzą wcze­śniej, stracą kau­cję.

– Trzy­maj się – mówi do Sha­ney.

Odkręca prze­pust­nicę i prze­ska­kują przez rzekę. Nad torami kole­jo­wymi na chwilę osią­gają stan nie­waż­ko­ści i dzięki temu udaje im się unik­nąć tra­dy­cyj­nego w tym miej­scu dwu­krot­nego (po jed­nym razie na każdą szynę) szczę­ka­nia zębami.

Sha­ney pokrzy­kuje z entu­zja­zmem, a Lewis naj­pierw redu­kuje bieg, zwal­nia i składa się w ostry zakręt w 6 ulicę, a potem roz­pę­dza się, wrzuca czwórkę i grzeje Ame­ri­can Ave­nue. Wysuwa się na czoło stawki, bo prze­cież żaden z tych fra­je­rów jesz­cze u niego nie był. Jesz­cze trzy szyb­kie zakręty – może ciut za szyb­kie, ale chce spraw­dzić Sha­ney – i wjeż­dża na pod­jazd przed domem.

– Jeste­śmy na miej­scu – mówi, kiedy gasną widla­ste dwójki z pan­he­adami i zapada cisza.

Jerry, Eldon i Silas sta­wiają moto­cy­kle na nóżce. Lewis czeka na Sha­ney.

– Aaa tak, jasne – mity­guje się dziew­czyna.

Obiema rękami opiera mu się o plecy i zeska­kuje na zie­mię. Lewis cie­szy się w duchu, że wyszło to cał­kiem nie­źle; nie będzie obra­cał tej sceny w gło­wie przez resztę tygo­dnia.

– No to gdzie jest ten wielki lata­jący pies? – chrypi Jerry.

– A co, dziadku? – drwi Eldon. Trzyma się poza zasię­giem rąk Jerry’ego, ale krok ma lekki i sprę­ży­sty jak bok­ser. – Pora spa­nia się zbliża?

Silas szcze­rzy zęby w uśmie­chu i podzi­wia front domu. Jego wzrok zatrzy­muje się – tak przy­naj­mniej wydaje się Lewi­sowi – przy oknie na pię­trze. Lewis też w nie spo­gląda: to okno ich sypialni, na razie jesz­cze bez zasłon.

– No, listo­no­szu? – odzywa się ponow­nie Jerry.

Lewis jest prak­tycz­nie pewien, że Jerry do wszyst­kich tak się zwraca – pew­nie dla­tego, że zaczyna zapo­mi­nać imiona.

Wbija kod do drzwi garażu, teatral­nie otrze­puje buty przed wej­ściem i zapra­sza wszyst­kich na słynny na całym świe­cie Pokaz Psich Sko­ków Przez Prze­szkody.

– Robi to od nie­dawna – tłu­ma­czy, pro­wa­dząc gości przez kuch­nię; idzie tyłem, jak rasowy prze­wod­nik tury­styczny. – Zawsze podej­rze­wa­łem, że ma w sobie coś z wilka, może z psa zaprzę­go­wego, może z psa do walk. Teraz zaczy­nam cał­kiem poważ­nie myśleć, że także coś z kan­gura.

– Śnieżny kan­gur – mówi Jerry; ogo­rzała skóra wokół jego oczu składa się w kurze łapki.

Silas par­ska śmie­chem, prze­suwa pal­cami po bla­cie stołu i pod­nosi je do oczu. Szuka kurzu.

– Jeśli za pło­tem jest coś, co psa inte­re­suje – wyłusz­cza im Sha­ney – to pies uczy się ska­kać.

Burk­nięta odpo­wiedź Jerry’ego ginie w gąsz­czu wąsów. Lewis prosi, żeby powtó­rzył, ale Jerry zbywa go mach­nię­ciem ręki.

– Gdzie pani domu? – Eldon pokle­puje opar­cie kanapy.

– Kosi gruby szmal. – Lewis w odpo­wie­dzi naśla­duje wyma­chy odbla­sko­wymi poma­rań­czo­wymi pałecz­kami, któ­rymi Peta dyry­guje samo­lo­tami, i przy oka­zji kie­ruje swo­ich tury­stów w prawo, w prawo, bar­dzo pro­simy w prawo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki