Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ponadczasowa historia o dojrzewaniu, która łączy w sobie elementy thrillera i powieści grozy
Adam McCormick miał zaledwie piętnaście lat, gdy w lesie znaleziono ciało jego kolegi z klasy. To tragiczne wydarzenie sprawiło, że chłopak odnalazł sens w swoim życiu i zyskał nieoczekiwanego przyjaciela. Jamie Marks był chłopcem, na którego nikt nie zwracał większej uwagi i za którym prawie nikt nie tęsknił. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebuje przyjaźni. Jednak im dłużej Adam trzyma się ducha Jamiego, tym dłużej jego przyjaciel pozostaje w świecie, do którego już nie należy... i tym słabsze stają się więzi samego Adama z żywymi.Aby odnaleźć drogę powrotną, musi dowiedzieć się, co tak naprawdę znaczy żyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Dla mamy i taty
Oraz dla Reginy i Rona
Faktów dotyczących śmierci, tak samo jak dotyczących życia, trzeba się nauczyć.
Thomas Lynch
Jak martwe wraca do życia, to boli.
Toni Morrison
(przełożyła Renata Gorczyńska)
Śmierć to kreska kredą, ku której wszystko gna.
Robert Pinsky
To właśnie największe zmartwienie. Nigdzie człowiek nie znajdzie przyjemnego, spokojnego miejsca, bo nie ma takiego miejsca na świecie. Możesz się łudzić, że gdzieś taki kąt jest, ale jeżeli tam wreszcie dotrzesz, ktoś wśliźnie się, korzystając z chwili twojej nieuwagi, i wypisze ci na ścianie tuż pod nosem jakieś plugastwo. Spróbujcie, a przekonacie się sami. Myślę, że nawet kiedy umrę i zakopią mnie na cmentarzu, i postawią nagrobek, na którym wyryją: „Holden Caulfield”, a dalej rok urodzenia i rok śmierci, z pewnością tuż pod tymi datami będzie nagryzmolone: „Pies cię...”. Mógłbym się założyć, że tak będzie.
J.D. Salinger
(przełożyła Maria Skibniewska)
Do biegu...
gotowi…
start!
Był w naszej klasie taki chłopak, który stale siedział z głową podpartą dłonią. Zawsze wyglądał na zmęczonego, wściekłego na coś albo po prostu smutnego.
Nazywał się Jamie Marks, ale wszyscy wołali na niego Śnięty.
Nie pamiętam, kiedy ani dlaczego dostał tę ksywkę, ale miało to chyba związek z tym, że mimo piętnastu lat ciągle jeszcze był szeregowym harcerzem. Przezwisko nie było ani dobre, ani śmieszne i czasami zastanawiałem się, dlaczego, gdy kolesie z jedenastej i dwunastej klasy wrzeszczeli na korytarzach: „Hej, Śnięty! Śnięty Marks!”, i rechotali jak debile, Jamie nic nie robił, aby ich powstrzymać. Udawał, że nic nie słyszy. Czasami wychodziła z tego przepychanka. Któremuś z łobuzów nie podobało się jego milczenie, wpychali go więc do szafki i pyskowali w stylu: „Odzywaj się, gdy się do ciebie mówi, Śnięty!”. Musiał być harcerzem do szpiku kości, bowiem nigdy się nie odegrał. Zapadał się jedynie głębiej w otchłań swojej egzystencji, gdzieś daleko, gdzie nie mogli go dosięgnąć.
W pierwszej klasie zaczęliśmy na informatyce siadać obok siebie. Moje pojęcie o komputerach kończyło się na umiejętności grania na nich, więc czasami mi pomagał. Nigdy go o nic nie prosiłem — zawsze, gdy widział, że na czymś utknąłem, sam oferował pomoc. Mówił łagodnie, nie twardo, jak bym się spodziewał po wszystkim, co przechodził. Był naprawdę w porządku. Chętnie bym się dowiedział, jak się z nim zaprzyjaźnić.
W letnie wakacje, gdy skończyłem piętnaście lat, a potem znowu nadeszła jesień, wybrano mnie do szkolnej drużyny w biegach na przełaj. Byłem dobry, robiłem milę poniżej czterech i pół minuty. Matka zawsze nazywała mnie „swoim piorunem”. Potem opowiadała kolejny raz tę samą starą historię o tym, jak przyszedłem na świat po czterdziestogodzinnym porodzie, miałem za małe płuca i szmery w sercu.
— Lekarze nie wierzyli, że przeżyjesz — mówiła wtedy albo mnie, albo komuś innemu, kto akurat słuchał — byłeś jednak wojownikiem, mój odważny chłopcze. Zawsze walczyłeś o życie.
Chyba powinienem powiedzieć kilka słów o matce i reszcie mojej rodziny.
Mieszkamy w białym, parterowym domu w stylu ranczerskim na peryferiach małego miasteczka w Ohio. Ojciec — z pomocą kilku przyjaciół — zbudował go zaraz po tym, jak wzięli z matką ślub. Był robotnikiem na budowach, dumnym z budynków, które stworzyły jego dłonie. Gdy jeździliśmy po okolicy albo przejeżdżaliśmy przez okoliczne miasteczka, pokazywał miejsca, gdzie pracował. Mawiał na przykład: „Tu robiłem szafy”, i wskazywał palcem przez moje okno, machając mi nim przed nosem. Nigdy nie miałem pojęcia, co właściwie chce powiedzieć, więc jedynie kiwałem głową, przyglądając się delikatnym, czarnym włoskom wijącym się wzdłuż jego przedramienia. Nie było szczególnie ważne, jak zareaguję. Przez większość czasu tata nie miał wiele do powiedzenia.
Mama jest gadułą. Przegada każdego, może poza babcią. Zazwyczaj ma też dla każdego dobrą radę albo słowo zachęty. Z reguły jest w dobrym nastroju, wyjątkiem są okresy, gdy pokłóci się z ojcem, wtedy przez wiele dni jest jak chmura gradowa i wszyscy wiedzą, że należy trzymać się od niej z daleka. Pamiętam, jak w trakcie jednego z jej najgorszych momentów zatrzymała mnie, gdy szedłem do pokoju, i powiedziała: „Nigdy nie oddawaj swojego szczęścia w cudze ręce. Zawsze im z nich wypadnie. Zawsze je wypuszczą”. Za każdym razem w końcu dochodziła do siebie, a uśmiech wracał na jej usta niczym reklama szczęścia, nigdy jednak w niego nie wierzyłem, no, może, gdy byłem mały i nie miałem o niczym pojęcia. Wcześnie się dowiedziałem, że uśmiech kłamie.
Do rodziców dochodzi mój brat Andy. Jest ode mnie dwa lata starszy. Gdy zacząłem biegać w drużynie, był w przedostatniej klasie. Czasami nauczyciele wywoływali mnie jego imieniem i po stwierdzeniu pomyłki, dodawali: „Przepraszam, Adamie. Adamie McCormick. Miejmy nadzieję, że jesteś nieco poważniejszy od brata”.
Chyba nieco jestem. Wszyscy nauczyciele szybko to zauważali. Raz-dwa, po początkowym niepokoju, że okażę się taki sam jak Andy, znany jako członek czegoś, co możnaby nazwać wypaloną heavymetalową bandą, która ciągle wagarowała i śmierdziała haszem, zaczynali robić uwagi dotyczące esejów, które napisałem, albo sprawdzianów, które przeszedłem. Brzmiały one w stylu: „Bardzo dobrze, Adamie! Jesteś na dobrej drodze! Tylko tak dalej!”.
Tak było, zanim zaczęły się dziać złe rzeczy. A raczej powinienem powiedzieć: zanim zaczęły się dziać złe rzeczy, które zbierały się przez lata, choć nikt początkowo nic nie zauważał. Powinienem powiedzieć: nikt poza babcią, która zmarła wiosną, gdy miałem ciągle jeszcze czternaście lat i chodziłem do pierwszej klasy szkoły średniej. Sprowadziła się do nas po tym, jak dziadek zmarł na raka płuc, i mieszkała u nas już od roku, gdy poszedłem ją obudzić na śniadanie i okazało się, że nie żyje.
Zanim zmarła, musieliśmy się przyzwyczaić do jej przepowiedni nadchodzącego wielkiego nieszczęścia. Na wyjaśnienie wszystkiego, co niezwykłe, miała dziwne powiedzenia i wierszyki. Rodzice twierdzili, że to stąd, iż pochodziła ze starego kraju i nigdy nie przestała myśleć po tamtejszemu, moim jednak zdaniem to, co mówiła, miało sporo sensu. A przez kilka miesięcy przed śmiercią powtarzała: „Nadchodzi Palec Boży. Widzę go na niebie. Jeśli nie będziecie ostrożni, wskaże na was za smutek”.
Do mnie mówiła z kolei:
— Gdy zobaczysz Jego palec, chłopcze, uciekaj. Uciekaj jak najszybciej i jak najdalej będziesz w stanie. Rozumiesz?
Kiwałem głową, a ona uśmiechała się, przy czym zmarszczki na jej twarzy fałdowały się jak u starego morsa. Poklepywała moją dłoń. Skóra wnętrza jej dłoni była miękka i sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz zsunąć się z kości. Siedziałem na skraju jej łóżka i mówiłem wtedy: „Będę uciekał jak najszybciej i jak najdalej. Będę uważał na Palec Boży. Obiecuję”.
Nie byłem chyba jednak wystarczająco uważny. Może wynikało to stąd, że babcia odeszła pół roku przed początkiem objawiania się znaków i przez ten czas zapomniałem o jej przestrodze i mojej obietnicy. „Złe rzeczy chadzają trójkami”, mawiała zawsze. Dopiero teraz wiem jednak, że czasami człowiek nie umie dostrzec pasma nieszczęść, zanim nie zwalą mu się prosto na głowę.
Pierwszą złą rzeczą, jaka się wydarzyła, było zniknięcie Jamiego Marksa pod koniec września. Jednego dnia siedział obok mnie w pracowni komputerowej, a następnego jego krzesło było puste.
Ostatni raz widziałem go, wracając z treningu. Dom Marksów miałem po drodze: stał nieco oddalony od szosy, w szarym, jakby posypanym popiołem zagłębieniu, otoczony klonami i wierzbami płaczącymi. Przedogródek pokrywały czerwone i pomarańczowe liście, a z boku domu stała mała, szara szopa, z której wystawał nos traktora. W każdym rogu działki ustawiono psią budę: dwie pod drzewami przy drodze, dwie pod drzewami przy domu, a psy, przywiązane na łańcuchach do drzew, biegały w tę i we w tę, nieustannie patrolując. Od drogi na wzgórzu schodził ku domowi długi, wijący się podjazd, kończący się przy szopie. W zasadzie były to jedynie koleiny wycięte przez osiemnastokołowca pana Marksa, gdy podjeżdżał pod dom i odjeżdżał spod niego. Był kierowcą w firmie w leżącym godzinę drogi Youngstown i mało kto w miasteczku kiedykolwiek go widział.
Zawsze, gdy mijałem dom Marksów, nie mogłem się powstrzymać przed spojrzeniem na okno nad kuchnią, aby sprawdzić, czy jest Jamie. Minionej wiosny, wkrótce po śmierci babci, zauważyłem, że wygląda przez nie i obserwuje, jak biegnę, zawsze więc, gdy przebiegałem obok, sprawdzałem, czy mnie podpatruje.
Gdy zbliżałem się do domu tego ostatniego dnia, gdy go widziałem, psy zaczęły wściekle szczekać, nie stał jednak w oknie, lecz szedł wyboistym podjazdem, w harcerskim mundurze, wyjąć pocztę ze skrzynki. Pomachałem mu i odmachał, jak byśmy byli przyjaciółmi, i sądzę, że chyba trochę nimi byliśmy, choć nie tak naprawdę. Jeszcze nie. Miałem ochotę zapytać, dlaczego jest harcerzem, zamiast tego pobiegłem dalej.
— Dobrze to wygląda, McCormick! — zawołał nagle, więc się zatrzymałem.
Stałem w miejscu, unosząc kolana, podczas gdy on podszedł do skrzynki pocztowej, podniósł klapkę i wyjął zwykły plik kuponów ze sklepów spożywczych i pocztówek z napisem WIDZIAŁEŚ MNIE? i zdjęciem zaginionego dziecka. Podniósł wzrok i — nigdy tego nie zapomnę — powiedział: „Nic nigdy nie przychodzi, co by miało jakąkolwiek wartość”.
Powiedział to tak, jakby spodziewał się czegoś lepszego, jakby miało tego dnia przyjść coś, co w chwili, gdy otworzy kopertę, zmieni świat. Nie odzywałem się. Wystarczyło mi patrzenie, jak segreguje pocztę. Gapiłem się na jego mundur i zsuwające mu się z nosa okrągłe okulary i zastanawiałem się, czy może to one mają coś wspólnego z jego przezwiskiem. Oczywiście nie zapytałem. Czasami się potem czegoś takiego żałuje. Żal człowiekowi, że nie zadał prostego pytania.
Mundur wyglądał na nim dziwnie, może jednak tylko dlatego, że sam nigdy nie byłem w harcerstwie. Spróbowałem sobie wyobrazić, jak on by wyglądał w moim stroju, kiedy jednak otworzyłem usta, powiedziałem:
— Fajny mundur.
Był zaskoczony komplementem nie mniej ode mnie, udało mu się jednak podziękować, choć było oczywiste, że mi nie wierzy.
Zapytał, co sądzę o programie, którego uczyliśmy się dziś na informatyce, na co odparłem, że jest w porządku, choć nie zrozumiałbym go bez jego pomocy. Wzruszył ramionami, jakby było to coś, co nie sprawiło mu żadnego kłopotu, i nagle stwierdziłem, że pytam go, czy wybiera się na tańce z okazji święta powrotu do domu.
— Mowy nie ma — odparł. — To dla cheerleaderek i sportowców. — W chwili, gdy to wypowiedział, spuścił wzrok, aby ukryć zażenowanie, widziałem jednak, że się uśmiecha. — Przepraszam, nie miałem na myśli ciebie.
Zbyłem go wzruszeniem ramion tak samo, jak on zbył mój komplement, i poprosiłem go, aby nie pakował mnie do jednego worka z pozostałymi.
— Biegam dla siebie.
— Szanuję to — odparł, po czym rozejrzał się w obie strony ulicy, jakby się kogoś spodziewał. Ostatnią rzeczą, jaką powiedział, zanim wrócił do domu z pocztą, było: — Muszę za jakiś czas jechać na zbiórkę harcerzy, ale zadzwoń czasami.
Następnego dnia jego miejsce było puste, a dwa dni później całe miasto zaczęło go szukać. Dołączyłem do poszukiwań w nadziei, że znajdę go gdzieś, całego i zdrowego, może chowającego się z jakiegoś powodu, jednak to Gracie Highsmith, dziewczyna z mojej klasy, dwa tygodnie później znalazła jego ciało.
Tego właśnie dnia, akurat tego dnia, gdy Gracie Highsmith znalazła ciało Jamiego, Bóg wskazał palcem moją rodzinę. Był październik. Babcia nazywała go „czasem żniwowania”. Niebo przez wiele dni było czarne od burz, ale ani razu nie spadł deszcz.
Gdy spoglądam wstecz, nie mogę zrozumieć, jak mogłem nie dostrzec, że coś nadchodzi. Postrzegałem świat tak samo jak babcia i powinno to wystarczyć do pojęcia, co się zbliża. Znałem dobrze rymowankę mówiącą, co oznacza liczba dostrzeżonych wron, umiałem dostrzec różnice między snem a wizją przyszłości i gdy musiałem z jakiegoś powodu nagle wrócić do domu, zawsze wracałem inną drogą. Wiedziałem, że gdy ćwierka wróbel, z nieba spływa dusza, a także że niezależnie od tego, czy je widzimy, czy nie, stale otaczają nas duchy.
— Nie rozmawiaj z nimi za dużo — ostrzegała zawsze babcia. — Bywają miłe, ale w końcu zawsze okazują się zazdrosnymi paskudami.
Kiedy więc wszystko się zaczęło — kiedy smutek wybrał moją rodzinę — siedziałem w swoim pokoju i grałem w grę wideo o nazwie Nevermorrow. Byłem rycerzem z mieczem i tarczą. Zostałem uwięziony w dziewięciu warstwach piekła i aby odnaleźć drogę do świata żywych, musiałem pozabijać wszelkie rodzaje nieumarłych potworów. Podczas gdy rozwalałem szkielety na kawałki, rodzice byli w salonie i darli się na siebie.
W tamtym czasie niewiele to dla mnie znaczyło — rodzice kłócili się na ten albo inny temat, odkąd pamiętałem. Zazwyczaj chodziło o pieniądze, o to, kto więcej pracuje albo kto jest mądrzejszy. Czasami ojciec tracił pracę i wtedy wydzierali się na siebie, jakby zamierzali poodrywać sobie głupie łby. Ojciec tłumaczył się, że budowlanka to praca sezonowa, istnieli jednak mężowie, których matka mogła bez zastanowienia wymienić i których nigdy nie zwalniano sezonowo.
Tata był pijący, mama czasami też. Tata zazwyczaj pił, gdy stracił pracę. Zaczynali się wtedy kłócić, ona zaczynała pić i kłócili się jeszcze wścieklej. Po jakimś czasie poddawali się oboje i sprawy wracały do normy, a przynajmniej zbliżały się do niej na tyle, na ile było to w naszym przypadku możliwe. Nigdy nie wtrącaliśmy się z bratem w ich kłótnie. Wydawało nam się, że są to sprawy dorosłych i w końcu wszystko będzie dobrze. Tego dnia jednak ojciec powiedział matce, że jest nic nie warta. Wtedy zaczęła się dziać druga zła rzecz.
— Straszny z ciebie rzęch, Lindo — stwierdził ojciec.
— Naprawdę? Tak uważasz? No to się przekonamy.
Wsiadła do swojego samochodu i wyjechała z podjazdu, tak dodając gazu, że we wszystkie strony poleciał żwir. Wybierała się do U Abla (a przynajmniej tak powiedziała), gdzie miała zamiar napić się piwa i znaleźć sobie prawdziwego mężczyznę.
Gdy patrzę teraz na to wstecz, widzę wyrwy, jakie czynili. Dostrzegam, w jaki sposób, każdym paskudnym zdaniem, jakie mówili, zwabiali nieszczęście, uchylali drzwi ciemności, aby wkroczyła w nasze życie. Kiedy więc nadeszła druga zła rzecz, nie powinna stanowić zaskoczenia, wtedy jednak nie rozumiałem, jak mogło do tego dojść.
W połowie drogi do knajpy matka zderzyła się czołowo z pijaną kobietą o imieniu Lucy, która stamtąd wracała. Obie wjechały w zakręt na stanowej 88, Lucy lekko zarzuciła kierownicą, matka paliła, nie zwracając uwagi na to, gdzie spada popiół. Gdy były w zakręcie, Lucy zjechała na pas matki i BAM!, ot tak, zderzyły się. Samochód matki przeturlał się trzy razy przez dach i wylądował w rowie, samochód Lucy zatrzymał się na barierce. To Lucy zadzwoniła z komórki po karetkę, powtarzając raz za razem:
— Boże, chyba zabiłam Lindę McCormick! Boże, zabiłam tę biedną dziewczynę!
W tym samym momencie Gracie Highsmith stawała się sławna. Gdy moja matka i Lucy Hall jechały na siebie, aby się zderzyć, Gracie szła starymi, wyłączonymi z użytku torami kolejowymi, biegnącymi przez miasto i las, oraz po krytym moście, łączącym brzegi Sugar Creek. Była kolekcjonerką kamieni i wybrała się po szkole, aby znaleźć coś niecodziennego: odłamek kwarcu, nietypowo ukształtowany kawałek węgla lub niklu, grot strzały, może jeden z niebieskich szklanych izolatorów, jakie czasami spadały ze słupów telegraficznych. Gdy podniosła z nasypu kawałek kamienia, spojrzało na nią błękitne oko.
W dokładnie tym samym momencie powietrze przeszyły dwa krzyki.
Jeden z nich wydała z siebie Gracie Highsmith. Krzyk wydobył się gdzieś z głębi jej klatki piersiowej, z miejsca, z którego istnienia nie zdawała sobie sprawy. Zanim udało mu się wydostać na zewnątrz, krzyk potężnie się rozrósł. Przeszedł przez serce i płuca, aż wypełnił gardło i wylał się z ust niczym fontanna przerażenia.
Drugi krzyk pochodził od mojej matki. Gdy samochód wirował w powietrzu, obracał się raz za razem, ciskając jej nieprzypiętym pasem ciałem o kierownicę, walnęła z trzaskiem głową o przednią szybę, a jej krzyk przeszył popołudniową ciszę razem z krzykiem Gracie, roztrzaskując szybę, obryzgując ją krwią. Jej krzyk trwał, aż samochód zatrzymał się na boku od strony pasażera. Wtedy wszystko pociemniało i jedynymi dźwiękami, jakie słyszała, były tykanie oraz dźwięk zbliżających się kroków. Ostatnim obrazem, jaki ujrzała, była obchodząca wrak Lucy Hall, próbująca przez złożone dłonie zajrzeć przez przednią szybę do środka, wrzeszcząca:
— Przepraszam! Boże, wybacz mi!
A pod warstwami pyłu i żwiru, pod zardzewiałymi szynami i parciejącymi oponami, ze swojego ciała wymknął się Jamie Marks. Został odnaleziony. A odnaleziony mógł zacząć ponownie żyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Oko. Błękitne oko otoczone żwirem. Powoli otwierająca się powieka, nieruchome spojrzenie. Gracie Highsmith opada szczęka. Przez chwilę trwa nieruchomo i bezgłośnie. Jedynie wypuszcza z siebie powietrze i wpatruje się w oko martwego chłopaka. Gdy widzi migoczące w tęczówce błękitne iskry, zaczyna wrzeszczeć.
Mogłem wyobrazić sobie Gracie Highsmith — piętnastoletnią samotniczkę, zbierającą kamienie i mającą ze wszystkich przedmiotów piątki, chodzącą po szkolnych korytarzach, zasłuchaną w muzykę z iPoda — jak znajduje ciało, widzi ducha Jamiego, po raz pierwszy opuszczającego cielesną powłokę, stającego się nowym bytem, stałym nie mniej niż mięśnie i kości, które właśnie pozostawił, widocznym tylko dla tych, którzy wiedzą, jak go dostrzec. Byłem w stanie wyobrazić sobie jej krzyk, życie, jakiego nabrał, sposób, w jaki brzmiał i brzmiał po mieście przez nie wiadomo ile dni, ile tygodni, ale nie byłem sobie w stanie wyobrazić — nawet po zetknięciu się z nim — nowego sposobu istnienia matki.
Matka leżała w szpitalnym łóżku z wychodzącymi z nosa rurkami. Jedno oko miała zamknięte od opuchlizny, napięta skóra była czarna i błyszcząca. Gdy spała, drugie oko nerwowo podrygiwało. Oddychała przez otwarte usta, wydając z siebie dźwięk jak przy chrapaniu, a gdy stanąłem nad nią i zajrzałem jej do ust, dostrzegłem różowe przebarwienia, gdzie krew zaplamiła zęby. Brakowało dwóch: jednego z przodu i jednego kła. Pomyślałem sobie, że chyba nie będzie w stanie jeść.
Staliśmy dookoła i obserwowaliśmy, podczas gdy naprawdę głośno oddychała, a nadzorujący pracę serca monitor wypiskiwał dowód, że matka ciągle żyje. Gdy kilka godzin później się obudziła, zamrugała zdrowym okiem i ujrzała mnie jako pierwszego.
— Maluszku mój, chodź i przytul mnie — powiedziała.
Nie byłem maluszkiem, ale nie poprawiłem jej. Uznałem, że dość przeszła. Zaraz potem zjawił się lekarz, aby zapytać ją o samopoczucie, na co matka odparła, że nie czuje nóg. Stwierdził, że może z tym być pewien problem, ale z czasem wszystko wróci do normy.
— O jakim czasie mowa? — spytał stojący w kącie tata, wpatrując się w podłogę. Gdy na niego popatrzyliśmy, nie uniósł wzroku.
— Nie ma się czego obawiać, kolego — powiedział lekarz, jakby uważał się za Australijczyka czy kogoś w tym typie. — To tylko opuchlizna wokół rdzenia kręgowego, panie McCormick. Za kilka tygodni będzie dobrze.
Gdy lekarz wyszedł, ojciec podniósł głowę i zaczął mówić.
— Musimy się teraz wszyscy zebrać do kupy — zaczął. — Przejdziemy przez to. Nie martwcie się. — Objął ramionami mnie i Andy’ego, jakby była to norma, i przyjrzeliśmy mu się, zastanawiając się, czego od nas chce. Jedną z jego sztuczek, aby skłonić nas do zrobienia czegoś dla niego, była przyjacielskość. Tym razem jego szybka mowa i roztaczanie rodzinnego nastroju oznaczały dla mnie jedno: razem zawieziemy matkę do domu, włożymy ją do mojego łóżka, aby mogła dobrze wypocząć, ja zaś mam spać z Andym. Przez następne trzy tygodnie ojciec powtarzał teksty w stylu: „Nie martw się, skarbie. Czas, aby mężczyźni wzięli się do roboty”, równocześnie zrywając wykładzinę i lakierując podłogi, aby łatwiej było jeździć wózkiem. Ja zmywałem, a Andy prał. Ojciec przynosił do domu na kolację pizzę albo pieczonego kurczaka i zamiast przy stole jadalnym zaczęliśmy jadać w salonie przy telewizji.
Matka odpoczywała w moim łóżku, bez czucia w nogach. Leżały pod kocem jak dwie dodatkowe, śpiące z nią osoby. Przynosiłem jej na tacy zupę i czasami masowałem jej stopy.
— A teraz? — pytałem pełen nadziei. — Czujesz je teraz? — Tylko jednak kręciła głową i słabo się uśmiechała.
— Przykro mi, skarbie — mówiła. — Tak mi przykro…
Nie miałem pojęcia, co należy czuć, wobec czego od razu jednak postanowiłem, że nie będę zły. Tak reagował ojciec, gdy cokolwiek szło nie po jego myśli. Powiedziałem sobie, że głupie rzeczy jak ta po prostu się zdarzają. Ciągle. Jednego dnia jest się przeciętnym piętnastolatkiem z ciągle kłócącymi się rodzicami i bratem, który przerzuca swoje problemy na ciebie, bo uważa, że publiczne poniżanie cię jest super, i nagle dzieje się coś, co poważnie pogarsza sytuację. Uwierzcie mi: chore sprawy to nie moja specjalność. Czasami po prostu zło zwala się całe naraz.
Babcia twierdziła, że złe rzeczy chadzają trójkami, więc jeżeli było w tym choć nieco prawdy, uznałem, że nadszedł czas, by zacząć liczyć. Dwie złe rzeczy wydarzyły się w niecały miesiąc: matka została sparaliżowana i znaleziono zamordowanego Jamiego Marksa. Gdyby babcia jeszcze żyła, na pewno próbowałaby zgadnąć, co będzie następne.
Pewnego wieczora, gdy karmiłem matkę zupą, podając ją łyżkami do jej drżących ust, wspomniałem o tym. Minęło kilka tygodni od jej powrotu do domu i umiała całkiem dobrze jeść sama, lubiła chyba jednak, gdy poświęcało się jej uwagę.
— Złe rzeczy chadzają trójkami — powiedziałem. — Pamiętasz, jak babcia zawsze to powtarzała?
— Twoja babcia była niewykształcona — odparła matka.
— Co to znaczy?
— To, że skończyła tylko osiem klas, Adamie.
— Wiem o tym — powiedziałem, zatrzymując łyżkę tuż przy jej ustach.
— Tylko ci przypominam.
— Jasne.
Łyknęła kolejną łyżkę rosołu z kury, ja zaś postanowiłem zachowywać własne myśli dla siebie.
W szkole wszyscy gadali o tym samym.
— Słyszałeś o Jamiem Marksie? — słychać było zewsząd. — Słyszałeś o Gracie Highsmith?
Udawałem, że o niczym nie wiem, chciałem się bowiem dowiedzieć, co mówią inni. Wszędzie krążyły plotki. Nasza szkoła była mała, co ułatwiało tę kwestię. W jednym budynku stłoczono wszystkich od siódmej klasy do dwunastej, łokieć w łokieć, by wdychali powietrze, które inni wydychali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Na początku
Martwy chłopiec odnaleziony