34,99 zł
Marzysz, by twój syn był szczęśliwym, dobrym i wrażliwym człowiekiem?
To poradnik właśnie dla ciebie.
Mówimy córkom, że mogą być, kim chcą: astronautkami, liderkami, programistkami. Zachęcamy, by spełniały swoje marzenia i sięgały gwiazd.
A co z naszymi synami?
Ich świat jest wciąż ograniczony i pełen stereotypów, a do „prawdziwej męskości” prowadzi jedna, sztywno wytyczona droga. Wciąż słyszą, że „chłopaki nie płaczą”, „nie wolno zachowywać się jak baba”, „trzeba być twardzielem”, a „kolor różowy nie jest męski”. Odbiera się im prawo do bycia sobą.
Aurélia Blanc daje podpowiedź, jak wychować chłopca, który:
Sięgnij po ten poradnik i spraw, by twój syn zrozumiał, że dbanie o dom to nie pomoc, a jego własna sprawa, że urlop tacierzyński jest przywilejem, a nie obciążeniem. Hasło „Nigdy nie będziesz szła sama” będzie bliskie jego sercu, a swoje poczucie męskości oprze na sile charakteru, a nie muskułów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 280
Data ważności licencji: 3/5/2026
Dla mojego syna
Książka jest owocem przemyśleń matki, która zanim nią została, była feministką i wciąż nią jest. Nie potrafię jednak powiedzieć, kiedy dokładnie zrodziła się we mnie świadomość feministyczna. Może gdy miałam dwanaście lat i zaczęto za mną gwizdać, oglądać się i wyzywać mnie od „dziwek” tylko dlatego, że szłam ulicą. Może gdy miałam piętnaście lat i kolega przekonywał mnie z wielką pewnością siebie, że nasze rówieśniczki, które uprawiają seks, to zwykłe „szmaty”. Może gdy miałam siedemnaście lat i w metrze mężczyzna, który mógłby być moim ojcem, położył rękę na moich pośladkach. Może gdy miałam osiemnaście lat i usłyszałam, że faceci nazywają „dupami” dziewczyny, o których fantazjują. A może gdy miałam dwadzieścia lat i nieznajomy zaproponował mi dziesięć euro za patrzenie, jak się masturbuje na ulicy. W każdym razie szybko zrozumiałam, z czym się wiąże bycie kobietą.
Moje odczucia i przeżycia na skutek tych powszednich aktów przemocy i niesprawiedliwości nie są niczym wyjątkowym, są dolą wszystkich kobiet. Oczywiście każda z nas w różnym stopniu doświadcza zniewag, mizoginistycznych komentarzy, seksistowskich upokorzeń czy agresji na tle seksualnym. Przemoc jest wszechobecna, nie ma od niej żadnego wytchnienia. W związku, rodzinie, pracy i na ulicy, w szkole, wśród przyjaciół, w szpitalach, klubach sportowych… Przeniknęła do wszystkich sfer życia. Panoszy się na ekranach, kształtuje wyobrażenia, jakie mamy na własny temat. Mniejsze i większe, zarówno tragiczne, jak i błahe akty przemocy wzajemnie się ze sobą przeplatają, tworząc swoiste kontinuum.
Seksistowskie dowcipy, uliczne napastowanie, przemoc małżeńska i kobietobójstwo charakteryzują się oczywiście innym ciężarem gatunkowym. Są jednak ogniwami jednego łańcucha: patriarchatu (lub systemu patriarchalnego). To porządek społeczny, w którym władzę dzierżą mężczyźni. Trwa nieprzerwanie już od ponad ośmiu tysięcy lat i wyrasta z ideologii seksistowskiej, którą zresztą umacnia i według której kobietom, jako istotom gorszym od mężczyzn, powierza się odmienne funkcje. Taka organizacja społeczna sankcjonuje i utrwala przemoc wobec kobiet, a także tkwi u korzeni nierówności społecznych, ekonomicznych i politycznych. Nie wspominając o prawie do głosowania, które na przykład we Francji kobiety otrzymały dopiero w 1944 roku1, łatwo policzyć, że w 2018 roku tylko szesnaście kobiet pełniło funkcję głowy państwa lub premiera (co stanowi zaledwie 8,3% rządzących). Choć w skali globu wykonują 66% pracy i wytwarzają 50% żywności2, to pobierają jedynie 10% przychodów i posiadają 1% nieruchomości3. Nie jest więc żadnym zaskoczeniem, że kobiety stanowią 70% osób żyjących w ubóstwie4. Powyższe dane doskonale ilustrują, że w seksizmie chodzi przede wszystkim o władzę.
Oczywiście nikt nie twierdzi, że wszyscy mężczyźni ją mają, nie wszyscy też gnębią kobiety. Nie ma więc potrzeby wymachiwania transparentem #NotAllMen (nie wszyscy mężczyźni), kiedy tylko wypływa temat nierówności i przemocy wyrastających z seksizmu. Dobrze wiemy, że nie każdy mężczyzna jest oprawcą kobiet, nie każdy jest gwałcicielem (i całe szczęście!). Nie odnoszę się przecież do poszczególnych osób, lecz rozpatruję mężczyzn jakogrupęspołeczną. Przy okazji warto przypomnieć, że oni również padają ofiarami społecznej dominacji – są dyskryminowani za względu na kolor skóry, orientację seksualną, stan posiadania czy niepełnosprawność. Choć oczywiście bycie kobietą nie jest równoznaczne z brakiem odruchów czy poglądów seksistowskich. Innymi słowy, nie ma podziału na „dobrych”, których należałoby stawiać za wzór, i „złych”, którzy wobec kobiet zachowują się jak potwory. Są tylko mężczyźni i kobiety, którzy żyją w społeczeństwie patriarchalnym. Wszyscy jesteśmy zanurzeni w jednym systemie, który nas kształtuje, wpływa na nasze zachowanie i reguluje stosunki międzyludzkie. Każdy z nas, na miarę własnych możliwości, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, dokłada cegiełkę do utrzymania fabryki męskiej dominacji. Tak, my też. Aż do chwili, kiedy sobie uzmysłowimy, że możemy z tym skończyć.
Bycie feminist(k)ą wiąże się przede wszystkim z uświadomieniem sobie istnienia męskiej dominacji. I ze zrozumieniem, że wcale nie jesteśmy na nią skazani: bo jest konsekwencją formatowania i organizacji społecznej, która, choć istnieje od bardzo dawna, nie jest wieczna. A także z wiedzą, że konieczny jest demontaż systemu seksistowskiego, aby nastała prawdziwa równość – która, nawiasem mówiąc, wcale nie jest równoznaczna z tym, że jesteśmytacysami. Równość nie oznacza identyczności, wręcz przeciwnie: zakłada niezgodę na wykorzystywanie różnic – rzeczywistych lub domniemanych – do uzasadniania nierówności, dyskryminacji i przemocy. Bycie feminist(k)ą jest więc pragnieniem równości. Zarówno wobec prawa, jak i prawdziwej równości na wszystkich poziomach codziennego życia. Bo przyznanie kobietom prawa do głosowania i studiowania wcale nie sprawiło, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły wszystkie nierówności. W sypialniach i w ławach Zgromadzenia Narodowego, na placach zabaw i w programach telewizyjnych kobiety wciąż płacą ogromną cenę za tysiącletnie dzieje patriarchatu. Choć postęp jest niezaprzeczalny, to wciąż muszą walczyć, aby je wysłuchano, szanowano i uznawano. Niezależnie od wyborów, jakich dokonały w życiu.
Zanurzając się w przepastnym morzu feminizmu, nie tylko uświadomiłam sobie mechanizmy działania męskiej dominacji, odkryłam również, że „feministki” nie istnieją. Te, które oskarża się o nawoływanie do wojny płci, te, które tak łatwo redukuje się do „histerycznych feminazistek” i którym zarzuca się, że są „niedoruchane”, są dalekie od przemawiania jednym głosem. Mimo że wszystkie ruchy feministyczne walczą o równouprawnienie płci, nie są monolitem. Poprzecinane rozmaitymi frakcjami politycznymi, złożone z kobiet (czasem też mężczyzn) o różnych światopoglądach wcale nie są zgodne co do drogi, którą należy obrać. Muzułmańskie chusty, prostytucja czy macierzyństwo zastępcze to tylko przykłady głębokich rys, które współcześnie dzielą europejskie organizacje feministyczne. Innymi słowy, nie ma jednego, lecz jest wiele feminizmów. Ten mi najbliższy sprzyja włączeniu społecznemu, nie traci z oczu wyjątkowości każdej kobiety (przecież różnią nas życiowe doświadczenia, stan majątkowy, kolor skóry, religia i wygląd) i uznaje prawo każdej z nich do samostanowienia. Nie ma więc mowy, żeby dyktować innym, jak mają się zachowywać czy ubierać, w imię „wyzwolenia kobiet”. Mój feminizm zapożyczył sztandarowe hasło z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku: „Moje ciało, mój wybór”. Mam nadzieję dożyć dnia, w którym znikną wszystkie nierówności i przemoc wobec kobiet. Marzę także o tym, aby kobiety mogły w końcu żyć – i się definiować – tak, jak się rozumieją. Równie gorąco pragnę, aby każdy człowiek mógł być sobą, żeby nikt nie był poniżany, dyskryminowany ani nie cierpiał ze względu na to, kim jest.
Mój feminizm nie skończył się wraz z początkiem macierzyństwa. Wręcz przeciwnie: pragnę przekazać wartości, którym hołduję, własnym dzieciom. A dokładnie… mojemu synowi! Jak położyć kres seksizmowi, jeśli nie przez wychowanie przyszłych pokoleń w duchu prawdziwej równości? Więc tak, powtarzam: mam nadzieję wychować syna na feministę. Na chłopca, który gdy dorośnie, nie będzie poniżał kobiet ani ich napastował (na ulicy czy w pracy). Na chłopca, który nigdy nie będzie wymuszał seksu, nie będzie bił ani dyskryminował. Mam również nadzieję wychować go na mężczyznę, który w przyszłości będzie świadomy istnienia nierówności między kobietami a mężczyznami (bo wątpię, żeby tak szybko zniknęły). Nawet więcej, na mężczyznę, który znajdzie w sobie odwagę, aby przeciwstawiać się seksistowskim zachowaniom i komentarzom. Na mężczyznę, który, być może, wprowadzi w życie zasady prawdziwego równouprawnienia zarówno w domu, jak i w pracy. Reasumując, na mężczyznę gotowego, aby walczyć z męską dominacją – oraz wziąć na siebie konsekwencje tej rewolucji: sprzątanie, urlop tacierzyński i odbieranie dzieci ze szkoły.
To by było na tyle w kwestii teorii. Jak jednak przełożyć wiedzę na praktykę? Jak wychować małego chłopca na przeciwnika seksizmu w społeczeństwie na wskroś seksistowskim? Jak sprostać misji uwrażliwiania przyszłych mężczyzn – którzy z definicji czerpią największą korzyść z męskiej dominacji – na wyzwania feministyczne? Powyższe pytania nie dawały mi spokoju, dlatego zaczęłam rozglądać się za książkami i innymi materiałami, które naprowadziłyby mnie na właściwy trop. Ku mojemu zaskoczeniu, nie znalazłam zupełnie nic. Wszystkie inicjatywy wspierające wychowanie antyseksistowskie były skierowane do… (rodziców) dziewczynek. Jakby same miały kroczyć drogą ku równości. Jakby brak równouprawnienia płci, wyobrażenia i przemoc seksistowska dotyczyły tylko dziewczynek, a nie ich braci. W ciągu ostatnich dekad zakwestionowaliśmy nad podziw wiele aspektów wychowywania dziewczynek (i bardzo dobrze!). Lecz w wypadku chłopców podobna rewolucja nie nastąpiła. Mimo że zachęcamy dziewczynki do wykraczania poza stereotypy, do domagania się równości, to chłopców wciąż wychowujemy według norm skrajnie seksistowskich.
Jak odwrócić ten trend? Od czego zacząć? Z braku szczegółowych instrukcji i rozpaczliwie łaknąc odpowiedzi, zrobiłam to, co najlepiej umiem: zwróciłam się do ekspertów, naukowców, lekarzy i pedagogów, jak również innych rodziców feministów. Mojemu drobiazgowemu śledztwu przyświecało pragnienie zrozumienia, dlaczego stereotypy płciowe są zmorą naszych dzieci – nie tylko dziewczynek – i jak możemy ograniczyć ich wpływ. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego zachęcamy chłopców do rozwijania toksycznej męskości i jak możemy im pomóc w konstruowaniu tożsamości poza duszącym gorsetem tradycyjnych wzorców. Chciałam się dowiedzieć, jak nasi synowie, dorastający w seksistowskim i przeseksualizowanym świecie, mają budować życie intymne w duchu poszanowania drugiej osoby i jednocześnie satysfakcjonujące. Ponadto chciałam poznać drogę, jaką muszą przejść mężczyźni, którzy uważają się za feministów i którzy dziś, każdy na własną rękę, starają się zakończyć erę męskiej dominacji.
Książka jest pokłosiem tych poszukiwań. Nie zdradzę w niej niezawodnej i sprawdzonej receptury, która pozwoli z niezbitą pewnością wychować pokolenie perfekcyjnych feministów. Zamieściłam w niej jednak pomysły i narzędzia do konkretnego działania na co dzień. Nawet nie udaję, że w pełni wyczerpałam temat, starałam się jednak rzucić podwaliny pod wychowanie (prawdziwie) egalitarne. A także pokazać, że feminizm wywiera dobroczynny wpływ na naszych synów.
Bo choć męska dominacja zapewnia im przywileje społeczne, jest również pułapką… na nich samych. Od najwcześniejszych lat wymaga się od nich, aby zachowywali się „jak prawdziwi mężczyźni”, dlatego ciągle muszą udowadniać własną męskość. Oczekując, że będą silni, twardzi (a przede wszystkim, że nie będą „babami”!), odmawiamy im prawa do słabości i wrażliwości. Spętani silnymi nakazami chłopcy są zmuszani do tłamszenia emocji, a także wycofywania się z wielu różnych obszarów ludzkiej działalności tylko dlatego, że zostały one uznane za „kobiece”. Wizja skrajnie normatywnej męskości jest nie tylko źródłem przemocy wobec kobiet, lecz również wielkiego cierpienia mężczyzn. Zresztą właśnie z tego powodu niektórzy mężczyźni starają się dziś obalić ten archaiczny model, stanowczo przedkładając nad niego ideę męskości w liczbie mnogiej, wyzwolonej z pęt sztywnych nakazów i w konsekwencji emanującej wewnętrznym spokojem.
Przyjęcie perspektywy feministycznej w wychowaniu nie polega na podporządkowaniu chłopców surowej i rygorystycznej doktrynie, wręcz przeciwnie: zapewnia prawdziwą wolność i rozwój własnej wyjątkowości. Dzięki temu każde dziecko, niezależnie od płci, samodzielnie decyduje, co chce przyswoić, a przede wszystkim, jaki nada temu kształt w przyszłości.
Wciąż pamiętam nasze miny. W niewielkiej pracowni ultrasonograficznej patrzyliśmy na siebie na wpół spanikowani: „Hm… Czy mi się wydaje, czy to był siusiak?”. Cholera. Byliśmy w trakcie badania w drugim trymestrze i naszą misją na ten dzień było właśnienie dowiedzieć się, jakiej płci jest nasz potomek. Nie interesowało nas – w każdym razie nie na tym etapie – czy nasze dziecko ma jądra, czy pochwę, czy od kołyski będzie traktowane jak dziewczynka, czy chłopiec. Natychmiast spojrzeliśmy na położną. Fałszywy alarm. Uspokoiła nas: nie, nic na razie nie wiemy. I nie, nie zapomniała, że w przeciwieństwie do 85% francuskich rodziców1 woleliśmy utrzymać sprawę w tajemnicy.
Byłam co do tego całkowicie przekonana, zresztą na długo przed zajściem w ciążę. Woleliśmy zdać się na los, zachować sobie niespodziankę naten dzień… Odpowiadało mi to, nawet bardzo. Idealnie się zgrywało z moją naturą hazardzisty. Poza tym, nieważne – chłopiec czy dziewczynka, wiedziałam, że będę szczęśliwa, gdy moje dziecko przyjdzie na świat. Mój partner był podobnego zdania, choć miał kilka drobnych zastrzeżeń. Czy uda nam się poskromić naszą ciekawość? Czy będzie w stanie wejść w rolę ojca, zachowując sekret aż do ostatniej chwili? No, cóż… Tak! Oboje byliśmy zgodni i gotowi na wielki skok w nieznane.
Ale kilka tygodni później zaczęła we mnie kiełkować myśl, że jednak urodzę chłopca. Oczywiście nie miałam na to żadnych dowodów – w przeciwieństwie do rzeszy znajomych i nieznajomych, którym wystarczył rzut oka na mój brzuch, żeby z niezbitą pewnością orzekać, co się w nim kryje. W moim wypadku to była tylko intuicja. Tak jednak sugestywna, że z czasem przerodziła się w niezachwiane przekonanie. Nie potrafiłam się jej pozbyć. Urodzę chłopczyka, to było pewne jak w banku. I szczerze? Wcale mną to nie wstrząsnęło aż tak bardzo, jak się tego obawiałam.
Córka czy syn, powinno być nam przecież wszystko jedno, prawda? Tym bardziej, że stereotypy płciowe dotyczące dziewczynek i chłopców nie należały do naszej bajki. Staliśmy po stronie feminizmu, walczyliśmy z seksizmem, odrzucaliśmy etykiety i odgórne definiowanie ról płciowych. Logicznie rzecz biorąc, płeć mojego przyszłego dziecka powinna być mi obojętna. Mimo to w dniu, w którym powiedziałam sobie, że na pewno urodzę chłopca, poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Nie na długo. Zaledwie kilka sekund. Wystarczyło jednak, żeby poczuć niewielką presję… i wzbudzić wyrzuty sumienia, że już teraz okazałam się złą matką. Bądźmy szczerzy, momentalnie wpadłam w panikę. Tymczasem mój facet zupełnie to zignorował. Z jego punktu widzenia było nieistotne, czy urodzi się syn, czy córka. Nie było tematu. To tylko potęgowało mój niepokój. Z czym się to dla mnie, w głębi duszy, wiązało, że będę matką chłopca? Po namyśle doszłam do wniosku, że zmieni się całkiem sporo.
Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wierzyłam, że pewnego dnia będę miała córeczkę. Nie wiem dlaczego. Czy był to efekt wewnętrznych, narcystycznych, rodzinnych i społecznych projekcji? Wiele czynników ma wpływ na złożony proces, jakim jest rodzicielstwo. Przede wszystkim jednak miałam niejasne przeczucie, że będę wiedziała, co chcę przekazać córce, co jej powiedzieć, co robić. Instynktownie czułam, w jakie narzędzia i wzorce ją wyposażyć, żeby wyrosła na wolną i niezależną kobietę, pełną wiary w siebie i swoje marzenia, zdolną stawić czoła całej światowej niesprawiedliwości… Innymi słowy, miałam jasno wytyczony (przynajmniej teoretycznie) kurs na wychowanie córki w zgodzie z moim feministycznym systemem wartości. Ale chłopiec… to zdecydowanie inna para kaloszy.
Poczułam się jak we mgle. Na jakiego faceta wyrośnie mój syn? Czy wychowamy dziecko, które pewnego dnia będzie na ulicy zaczepiać dziewczyny i wołać za nimi: „Gorąca laska… Lubię takie ostre… Obciągniesz mi?”. Czy będzie z upodobaniem wyśmiewał „babskie sprawy”? Czy zrzuci na barki partnerki dwie trzecie prac domowych2? Czy zgodzi się zarabiać więcej niż koleżanki z pracy i udawać, że nie widzi problemu? Czy może poszerzy grono tych, którzy próbują zmieniać świat? Miałam mnóstwo pytań… i żadnej odpowiedzi.
Rodzice generalnie wolą synów. Tego nas przecież nauczyli w szkole, prawda? Niemal wszędzie na kuli ziemskiej ludzie są gotowi na wszystko – lub prawie – żeby tylko nie począć potomka „słabszej płci”. Drastyczne diety, mniej lub bardziej wymyślne pozycje seksualne, pielgrzymki lub domorosłe zaklęcia: nawet w dzisiejszych czasach wszystkie chwyty są dozwolone, oby tylko trafić na zwycięski los. Dzięki współczesnym zdobyczom technologicznym niektórzy są w stanie wybrać płeć własnego dziecka (wiele państw to umożliwia w ramach zapłodnienia in vitro, na przykład Stany Zjednoczone i Tajlandia). Ludzie pozbawieni takiego luksusu wyboru po prostu usuwają żeńskie płody. „Aborcja selektywna […] jest na porządku dziennym w Chinach i Indiach, lecz także w niektórych regionach Europy” – przestrzegała Rada Europy w 2014 roku1. Praktyka ta jest wymierzona wyłącznie w dziewczynki, nigdzie na świecie nie odnotowano dyskryminacji prenatalnej męskich płodów. W konsekwencji od prawie trzydziestu lat nieubłaganie uczestniczymy w „maskulinizacji urodzin”2, co wykazały niedawne badania francuskiego Krajowego Instytutu Studiów Demograficznych (INED). Oznacza to, że skala, jaką osiągnęły w ciągu ostatnich kilku dekad aborcje selektywne, jest tak zatrważająca, że prowadzi do „poważnego zachwiania równowagi urodzeń między płciami w wielu regionach świata”. Średnio rodzi się stu pięciu chłopców na sto dziewczynek. Lecz tam, gdzie selekcja prenatalna jest powszechna, proporcja została zaburzona i rodzi się stu dziesięciu, a nawet stu piętnastu chłopców na sto dziewczynek (na przykład w Azerbejdżanie i Chinach). Innymi słowy, brakuje sporej liczby kobiet – w 2010 roku urodziło ich się co najmniej sto szesnaście milionów mniej. Stoimy w obliczu deficytu demograficznego, który – o czym nie możemy zapominać – jest bezpośrednim wynikiem uwarunkowanego kulturowo preferowania chłopców.
W krajach zachodnich aborcje selektywne należą do rzadkości. Mimo to nasze społeczeństwo wcale nie uwolniło się od prymatu małych samców. We Francji w połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku Ipsos3 podczas badania preferencji płci dziecka zadał ankietowanym następujące pytanie: „Gdyby Pan/Pani miał/-a tylko jedno dziecko lub dwoje, ale tej samej płci, kogo by Pan/Pani wolał/-a?4”. Większość respondentów przyznała, że wolałaby chłopca (37%) niż dziewczynkę (27%). Prawie dwadzieścia lat później pytanie wciąż nie straciło na aktualności ani w mediach poświęconych rodzicielstwu, ani w sklepach internetowych. Na przykład w 2013 roku amerykańska witryna oferująca zniżki i promocje CouponCode4You zapytała o to ponad dwa tysiące osób: 47% spośród uczestników ankiety wolałoby chłopca (a tylko 21% dziewczynkę5). Dlaczego? Bo rodzice są przekonani, że z chłopcem, który „zaopiekuje się młodszym rodzeństwem”, „będzie im łatwiej”, dochodzi też kwestia „przekazania nazwiska”. Bez wątpienia z tego samego powodu na wieść o narodzinach małego chłopca większość ludzi aż rzuca się, żeby serdecznie pogratulować rodzicom: „Jak cudownie! Chłopczyk… Chłopcy są super!”. W domyśle: są lepsi od dziewczynek.
Kiedy jednak przyjrzymy się z bliska – poważnym – badaniom dotyczącym tego tematu, stwierdzimy, że sprawa jest nieco bardziej zawiła, dlatego że preferencje zmieniają się w zależności od płci i statusu społecznego respondentów. Dowodzi tego szeroko zakrojone francuskie badanie podłużne prowadzone od urodzenia (ELFE) przez INED i INSERM. W ten bezprecedensowy projekt badawczy, polegający na śledzeniu losów dwudziestu tysięcy dzieci urodzonych w 2011 roku we Francji metropolitalnej, zaangażowany jest szereg naukowców z różnych dziedzin. Dla wielu z nich szczególnie ważna okazała się właśnie kwestia rodzicielskich projekcji.
Czy w takim razie rodzice mają konkretne oczekiwania wobec płci pierwszego dziecka? Większość (60%) ich nie deklaruje. Lecz jeśli już je mają, wówczas zasadniczo wolą… chłopców. Szczególnie dotyczy to ojców (25,5% opowiada się za synem, a tylko 15% za córką). W przypadku matek wyniki są nieco bardziej zrównoważone: 20% ma nadzieję na dziewczynkę, a 21% na chłopca. W obu przypadkach obowiązuje identyczna zasada: im wyższe wykształcenie ankietowanych, tym większe pragnienie, żeby mieć córkę.
Jest jeszcze jedna kategoria rodziców, nienamierzona przez radary statystyk, która wydaje się przejawiać silną preferencję wobec „drugiej płci”, a mianowicie feminiści. Być może stwierdzenie, że zjawisko objęte jest społecznym tabu, byłoby zbyt daleko idące, ale kwestia jest z rzadka poruszana – zarówno przez media oraz naukę, jak i w gronie aktywistów. Nie znaczy to jednak, że problem nie istnieje. We Francji temat ten podjął niedawno Thomas Messias, profesor matematyki i felietonista „Slate’a”. W marcu 2017 roku, kiedy ukazał się jego artykuł, był praktycznie jedynym inicjatorem dyskusji na forum publicznym. Jak brzmi jego hipoteza? „Dorosłe kobiety, które planują zostać matkami, często wolą mieć córki, żeby wychować je na świadome swoich praw jednostki”6 – napisał, zwierzając się z własnych obaw w roli ojca feministy.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że rodzice, świadomi stawki w grze męskiej dominacji, ze spokojem przyjmą synów, którym zostanie oszczędzona niesprawiedliwość i przemoc seksistowska. Błąd. Wychowywanie córki w mizoginistycznym świecie wielu rodzicom o poglądach feministycznych daje poczucie czynnego uczestnictwa w walce przeciwko niesprawiedliwości i nierównościom. W pewnym sensie chodzi o ustawienie się po właściwej stronie barykady. Wychowywanie syna w krainie patriarchatu łączy się bowiem z ryzykiem, że pewnego dnia nasz potomek stanie się częścią problemu. Jak to z humorem podsumował Thomas Messias: „łatwiej jest pomóc Dawidowi powalić Goliata, niż udaremnić Goliatowi wyrośnięcie na nieokiełznanego potwora”. Przesada? Zgadzam się. Jakaż jest jednak prawdziwa!
W dniu, w którym przeczytałam ten artykuł, niesamowicie mi ulżyło: nie byłam więc osamotniona w swoich rozterkach. Pozostali rodzice, podobnie jak ja, zastanawiali się, jak wychowywać małych chłopców, żeby nie wyrośli na seksistów, lecz feministów.
Ilu rodziców gryzą podobne wątpliwości? Ilu martwi to, że ich ukochane rozkoszne bobasy pewnego dnia przeobrażą się w piekielnych popleczników seksizmu? Trudno orzec, ponieważ nigdy nie przeprowadzono odpowiednich badań. Wystarczy jednak na chwilę podsunąć mikrofon zacnym „rodzicom feministom”, żeby zobaczyć, że ten temat budzi żywe zainteresowanie. Co więcej, rodzi prawdziwy niepokój. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy wrzuciłam prośbę o wyrażenie opinii na facebookową grupę zrzeszającą grono rodziców feministów. Zapytałam wprost, czy posiadanie syna wzbudziło w nich wątpliwości wynikające właśnie z poglądów antyseksistowskich. Kilka godzin później dostałam kilkadziesiąt odpowiedzi. Przypadkiem (a może nie) wypowiedziały się głównie kobiety. Oczywiście nie wszystkie doświadczały podobnych rozterek. Niektóre potraktowały sprawę z wielkim spokojem ducha i wewnętrznym przekonaniem, że wpoją synom odpowiednie wartości. Mimo wszystko byłam zaskoczona powtarzaniem się „pytań”, „obaw” i „wątpliwości”, którymi podzieliła się ze mną spora grupa matek. Obawy te często pojawiały się jeszcze przed urodzeniem dziecka.
Szczególnie utkwiła mi w pamięci wiadomość od mieszkającej w Brukseli dwudziestoośmioletniej Élisabeth, która w chwili gdy dowiedziała się, że jej pierwsze dziecko będzie chłopcem, zalała się łzami. Przestraszyła się, że będzie się czuła wyalienowana na łonie własnej rodziny. „Często miałam wrażenie, że mój partner nie rozumie niektórych moich odczuć, bo nigdy ich nie doświadczył ani nie doświadczy na własnej skórze, co sprawiało, że momentami dopadała mnie potworna samotność. Wyobrażałam sobie, że po urodzeniu córki zdobędę sojuszniczkę, którą będę w pełni rozumieć, która zrozumie mnie i z którą połączy mnie oczywista więź” – zwierzyła się.
Wiele matek feministek przeżywa podobne rozterki, ponieważ niejednokrotnie ich życiowe ścieżki zostały naznaczone, w różnym stopniu, przemocą, męską dominacją i seksizmem. Nawet jeśli nie zostały wewnętrznie zranione, stają przed innego rodzaju problemem: przed lękiem, że nie będą wiedziały, jak sobie poradzić z synem. „Z punktu widzenia wychowania prostsze wydaje się przekazanie córce narzędzi, dzięki którym wyrośnie na silną i niezależną kobietę, niż zmuszanie chłopca do kwestionowania przynależnej mu społecznej pozycji siły, bez jednoczesnego deprecjonowania go lub umniejszania go jako jako istoty ludzkiej” – przyznała Élisabeth.
U innych rodziców wątpliwości pojawiły się później. Tak było w przypadku czterdziestodwuletniej Hélène, kierowniczki działu zaopatrzenia w Orleanie. Ma trójkę dzieci, w tym pięcioletniego chłopca. „Cieszyłam się, bo miałam dwie córki, więc syn był niczym mały Jezusek. Mimo że w głębi serca płeć dziecka nie miała dla mnie większego znaczenia. Wtedy nawet nie byłam świadoma, o jaką stawkę toczy się gra” – wspomniała. Dopiero z czasem pojawiły się rozterki. Okazało się, że wychowywanie syna pod prąd wszechobecnego seksizmu wcale nie jest proste. Jej obawy nie ucichły wraz z upływem czasu, wręcz przeciwnie – nasiliły się. „Kiedy dzieci są małe, mamy na nie ogromny wpływ, który jednak z czasem słabnie – zauważyła. – Świadomość, że nasz potomek może podtrzymywać kulturę gwałtu, obelżywie traktując i napastując, a wręcz gwałcąc kobiety, i że zależy to od tego, jak zostanie wychowany, prowadzi do niesamowitej presji. Wychowanie dziecka jest już dostatecznie trudne!”
Nauczycielka z Montreuil, czterdziestoczteroletnia Élodie, też nie była świadoma skali wyzwania. Ma dwóch synów, jedenasto- i dziewięcioletniego. Gdy się urodzili, poczuła „ulgę”. Zważywszy na „skomplikowane” relacje łączące ją z matką, ucieszyła się, że ma chłopców! Ale wraz z upływem lat z wolna na powierzchnię zaczęły wypływać problemy. Dla niej podstawowa trudność wynikała z ciężaru stereotypów i nakazów, którym ciągle należało podporządkowywać dzieci. „Społeczeństwo, szkoła, cały świat wtłaczały im do głowy, że chłopaki nie płaczą, a dziewczyny są dziwne i słabe, że chłopcy uwielbiają piłkę nożną… Przed ich urodzeniem nie zdawałam sobie sprawy z ilości konwencji kulturowych!” – przyznała.
Zadanie stojące przed rodzicami feministami czasem może wydawać się przytłaczające. Nie będę oszukiwać i twierdzić, że jest inaczej. Trudność polega także na tym, że nie mamy żadnych punktów odniesienia ani wskazówek pomocnych w określeniu, którą drogą kroczyć. Uświadomiła mi to Clarence Edgard-Rosa, dziennikarka, pisarka i feministka, która prowadzi blog „Poulet Rotique”7. Pierwsze dziecko, chłopczyka, urodziła, gdy miała dwadzieścia dziewięć lat. Choć zupełnie nie zakładała takiej możliwości, bo była przekonana, że na świat przyjdzie dziewczynka. „Lekarz poinformował mnie o płci dziecka seksistowskim komentarzem: »Jest bardzo aktywny, prawdziwy facet!«. Oniemiałam – przyznała. – W sekundzie, w której poznasz płeć własnego dziecka, zaczynają się kłopoty!”
Od tamtej pory za każdym razem, gdy ogląda teledysk, film lub słucha piosenki, dręczy ją pytanie: wśród jakich wyobrażeń męskości będzie dorastał jej syn? Na jakich pozytywnych wzorcach może się oprzeć? „Już sama myśl o wychowywaniu syna jest oszałamiająca dla matki feministki – zauważyła. – Cierpimy na brak atrakcyjnych pozytywnych wzorów społecznych, godnych naśladowania. Celebryta o poglądach feministycznych, który szczerze mówiłby o męskości i byłby cool? Facet, z którym chłopiec chciałby się utożsamiać… Nie znam nikogo takiego, przynajmniej we Francji”. Nie jest w tym odosobniona.
O wiele łatwiej jest dziś pokazać małym dziewczynkom tysiące sposobów na bycie kobietą, mimo że projekcje seksistowskie wciąż twardo się trzymają i wyrządzają kobietom ogromną krzywdę. „Ponieważ w gruncie rzeczy ciągle każemy chłopcom dążyć do ideału samca alfa, więc podkreślamy znaczenie siły, władzy, anektowania przestrzeni… Może jest to dla nich mniej szkodliwe, choć tylko na krótką metę. Powszechnie przyjmuje się przecież, że wmawianie małej dziewczynce, jakoby jej główną życiową misją było bycie piękną, jest oznaką totalnego zacofania. W przypadku chłopców to o wiele bardziej skomplikowane” – podkreśla Clarence Edgard-Rosa.
Nie dziwi zatem, że rodzice feminiści są zagubieni. Im częściej poruszałam temat, tym więcej docierało do mnie podobnych zwierzeń i tym bardziej rozumiałam, że wielu z nas ma identyczne rozterki i podobne obawy. Napotyka również identyczne trudności we wdrażaniu wychowania wolnego od seksizmu. W kwestionowaniu fabryki mężczyzn. W jakim w ogóle celu? Opór społeczny jest wciąż silny. Musimy walczyć, czasem nawet w gronie najbliższej rodziny, żeby wszyscy usłyszeli, że równość realizuje się także w ten sposób.
Oto paradoks całej sytuacji: choć jest nas coraz więcej, czasami czujemy się potwornie osamotnieni. Oczywiście, zawsze znajdziemy bratnie dusze wśród znajomych czy innych rodziców, z którymi możemy porozmawiać. Jednak na co dzień zostajemy z tym sami. Niczym żołnierze zabłąkani w szczerym polu usilnie próbujemy odnaleźć drogę. Bez żadnego przewodnika czy wskazówek, na których moglibyśmy się oprzeć.
Nieraz zastanawiało mnie, co feministki z poprzednich pokoleń myślały o wychowywaniu chłopców. Szczególnie zaś te, które żyły w czasach, a wręcz aktywnie uczestniczyły w tak zwanej drugiej fali feminizmu, czyli ruchu wyzwolenia kobiet, który w świecie zachodnim rozpoczął się pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Ich poprzedniczki wywalczyły prawa obywatelskie (prawo do głosowania i studiowania), po nich pałeczkę przejęły właśnie feministki z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Broniły prawa kobiet do decydowania o własnym ciele (antykoncepcja, aborcja, wolność seksualna), podważyły patriarchalny model małżeństwa i rodziny, przeciwstawiały się przemocy seksualnej i domowej… Ich walkę idealnie podsumowuje hasło: „Prywatne jest polityczne”. Jakie miejsce w tym kontekście zajmowały dzieci? Czy podczas spotkań w licznych, choć niewielkich grupach ruchu wyzwolenia kobiet (MLF, Mouvement de libération des femmes), w których dyskutowały o stosunku do macierzyństwa, podejmowały także temat praktyk wychowawczych? Czy w periodykach feministycznych, na przykład „La Revue d’en Face” lub „Les Cahiers du Grif”, tematy wychowania traktowano na równi z seksualnością, nieodpłatną pracą kobiet w domu czy przemocą domową?
Niezupełnie, jeśli weźmiemy pod uwagę rzadkie działania, jakie podejmowano na tym polu. Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku socjolożka Sabine Fortino postanowiła przyjrzeć się temu z bliska. Zauważyła „wielką ciszę”, a nawet „kompletny brak refleksji” nad wychowaniem1. Nie tylko dlatego (już widzę, jak niektórzy zacierają ręce), że paskudne feministki z natury nienawidziły dzieci, lecz po prostu dlatego, że w tamtym momencie kobiety skupiły wszystkie siły na własnym wyzwoleniu. Kiedy wspominały o macierzyństwie, koncentrowały się głównie na swoich doświadczeniach, z punktu widzenia kobiet. Kiedy poruszały temat wychowania, prawie zawsze odnosiły się do dziewczynek. Nie dyskutowały o wychowaniu chłopców.
Dalsza częśc książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału
Tu Seras Un Homme Feministe Mon Fils
Copyright © Hachette Livre (Marabout), 2018
Copyright © for the translation by Adriana Celińska
Projekt okładki
Adrià Fruitós
Adaptacja oryginalnego projektu okładki
Katarzyna Bućko
Redaktor nabywający i prowadzący
Eliza Kasprzak-Kozikowska
Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku
d2d.pl
ISBN 978-83-240-8304-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
