Jak poznać najlepszy rytm życia dla każdego z nas - Dr Antoine Piau - ebook

Jak poznać najlepszy rytm życia dla każdego z nas ebook

Dr Antoine Piau

2,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dobowy przewodnik po anatomii i fizjologii, z którego wyłania się człowiek jako spójna całość, pełna współzależności. Pozwala poznać najlepszy rytm życia dla każdego z nas.

To ciekawy, okraszony dowcipem portret nas samych, poradnik, który przeplata banalne może, ale ważne i często zapominane prawdy. Pomaga spojrzeć na siebie z dystansem, nie ulegać modom, nie wierzyć w cudowne pigułki, proszki i kremy, ale raczej w siebie i własny organizm, o ile zechcemy dać mu szansę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 183

Data ważności licencji: 12/1/2026

Oceny
2,6 (19 ocen)
2
3
4
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KLUSIPUSI

Nie polecam

fatalny język, nuda, o wszystkim i o niczym. Książka powstała na fali popularności poradników o ciele- zupełnie niepotrzebnie!
10
Malpkaa

Dobrze spędzony czas

Nie do końca tego oczekiwałam po tytule. Książka jest pełna ciekawostek medycznych napisanych bardzo przystępnym językiem. Był to całkiem dobrze spędzony czas.
00
kopytemwksiazkach

Z braku laku…

A gdyby tak mieć podgląd na funkcjonowanie dobowe swojego organizmu. Jaki obszar byście regularnie sprawdzali? 🤔 "Jak poznać najlepszy rytm życia dla każdego z nas" to dobowy przewodnik po naszym organizmie. Autor od samej pobudki, aż do snu przemierza struktury ludzkiego ciała. Wyjaśnia jak się zachowuje, czego potrzebuje i co mu szkodzi. Jeżeli już zabieram się za jakikolwiek poradnik oczekuję jednego, że znajdę tam podpowiedzi tego jak polepszyć komfort życia. Czy to dostałam? Nie do końca... Przewodnik ma dla mnie bardziej formę podręcznika od biologii niż poradnika. Każdy podrozdział to jeden narząd i jego opis funkcjonowania. Uczyłam się anatomii, więc potraktowałam to jako potórkę po latach. Fakt, że znalazłam parę ciekawostek na temat skóry czy tego dlaczego pojawiają się nudności podczas czytania w trakcie jazdy autem. Jednak każdą z tych informacji mamy na wyciągnięcie ręki w sieci, więc to nie było nic odkrywczego. Gdybym potrzebowała odpowiedzi, z pewnością znalazł...
00
Veluua

Nie polecam

Tragiczna książka. Nie tego się spodziewałam. Autor uważa że jest zabawny - dla mnie przejawia cechy narcystyczne. Pisane z punktu widzenia - wszyscy inni to idioci. Książka nie jest zabawna, raczej obraża. Pseudonaukowym bełkotem wywody o anatomii, odradzam
00


Podobne


Tytuł oryginału: 24 heures dans la vie du corps humain

Przekład: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak

Projekt okładki: Katarzyna Grabowska/andvisual.pl

Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Ewa Bargiel, Marzena Kłos/Słowne Babki

© 2020, Groupe Elidia

Éditions du Rocher

28, rue Comte Félix Gastaldi – BP 521 – 98015 Monaco

www.editionsdurocher.fr

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-287-2063-3

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

Przedmowa

Lekarz, który leczy oczy, to okulista. Lekarz, który zajmuje się sercem, to kardiolog. Ten, który skupia się na brzuchu, to gastroenterolog. A lekarz, którego interesuje ludzki organizm jako całość, od góry do dołu, wewnątrz i na zewnątrz? Jak nazywamy takiego specjalistę? Medykom często zarzuca się, że postrzegają pacjentów wyłącznie przez pryzmat konkretnego narządu. Medycynę oskarża się o to, że zajmuje się albo wątrobą, albo uchem, albo rzepką kolanową czy mózgiem, nie widząc wszystkiego tego, co jest wokół, nie zauważając właściciela narządu i nawet się do niego nie zwracając. Hiperspecjalizacje medycyny i lekarzy oraz ogromny postęp techniczny sprawiły, że niektórzy zapomnieli, że przychodzący do nich po poradę są „całością”, że ciało to skomplikowana maszyna, która harmonijnie funkcjonuje, i choć niektóre części organizmu mają prawo do „solówek”, to przez większość czasu wszystkie grają w orkiestrze.

Czasem coś się zacina. Żeby zrozumieć dlaczego, trzeba najpierw dociec, kto w orkiestrze zagrał fałszywą nutę. Zdrowie – czy doskonałe, czy nie tak dobre, to dzieło elementów organizmu, które pracują sprawnie albo są dysfunkcyjne. Zdrowie to wynik codziennego wysiłku wszystkich narządów, kończyn, układów, zmysłów, kości, ścięgien, płynów ustrojowych, bakterii bytujących w organizmie, a Bóg jeden wie, jak są liczne! To także efekt sposobu, w jaki każdy z nas obchodzi się z tym delikatnym mechanizmem, na jakie wystawia go męki lub jaką otacza troską.

Wbrew temu, w co chcielibyśmy wierzyć, kluczem do życia w świetnej formie i w pełni sił nie są ani pigułki, ani skalpel, lecz każde nasze codzienne zachowanie. Medycyna interwencyjna i lecznicza – ta, która opiera się na lekach i zabiegach chirurgicznych – potrafi czynić cuda. To niepodważalne i wspaniałe. Lecz każdy człowiek, nawet jeśli nie ma za sobą wielu lat studiów medycznych, może być swoim wybitnym lekarzem. Zdrowo się odżywiać, unikać substancji szkodliwych, jak tytoń czy alkohol, dbać o regularną aktywność fizyczną, ale i równie regularnie ćwiczyć umysł – oto najlepsza apteczka domowa, jaką możemy sobie sprawić. Podstawowe, naukowo potwierdzone leczenie lwiej części chorób przewlekłych opiera się przede wszystkim na higienie życia, zdrowym odżywianiu i aktywności fizycznej. Nie na lekarstwach.

Ktoś wytknie mi może, że wszystko, co dotąd powiedziałem, jest wiedzą obiegową, wręcz truizmem, i że nie napisałem niczego odkrywczego. To prawda. Ale od jak dawna nie wstajecie z fotela? Jak długo tkwiliście dziś, pochyleni nad telefonem komórkowym albo komputerem? Czy przez ostatnie dni zjedliście wystarczająco dużo owoców i warzyw, rozsądną porcję mięsa i tylko tyle tłuszczu, ile trzeba – nie więcej? Moim celem nie jest wzbudzanie w czytelniku poczucia winy. Współczesne życie, jego zawrotne tempo, to rzeczywistość, która nie każdemu pozwala prowadzić zdrowy tryb życia. Doba ma tylko 24 godziny, a to często za mało, żeby wywiązać się z obowiązków zawodowych, rodzinnych, prac domowych i znaleźć chwilę na sport, rozrywkę, odpoczynek i sen. Mam nadzieję, że kolejne rozdziały tej książki pozwolą czytelnikom spojrzeć na organizm ludzki pod nieco innym kątem i podsuną wskazówki, jak chronić zdrowie, nie zmieniając radykalnie swoich zwyczajów, lecz odrobinę je modyfikując. Chcę pokazać, jak funkcjonuje organizm, jak doskonale wszystko jest w nim zgrane, jak świetnie jest dla nas przygotowane – pod warunkiem, że wykażę się rozsądkiem. Wtedy wszystko będzie działało jeszcze lepiej.

Nie było moim zamiarem pisanie podręcznika anatomii i wyjaśnianie, jak funkcjonują poszczególne narządy – od góry do dołu albo od dołu do góry. Pragnę ukazać organizm jako całość i opowiedzieć, jak ona działa.

Aby opisać to fantastyczne funkcjonowanie, postanowiłem skupić się na najbanalniejszych czynnościach codziennego życia. Wprosiłem się w cykl 24 godzin życia ludzkiego ciała.

W tej podróży odegrałem rolę przewodnika. Być może drogi, które wybrałem, wydadzą się kręte – przeskakuję czasem od prawej nogi do lewej komory serca, nagle, bez uprzedzenia. Nie wynika to tylko z chaosu myśli autora, ale przede wszystkim z chęci przedstawienia nieco innego spojrzenia na człowieka. Mam nadzieję, że ten spacer spodoba się czytelnikom.

7.00Pobudka

Czy to żywe? Najwyraźniej tak: rusza się, pomrukuje, węszy. Czy to człowiek? Trudno powiedzieć. To coś trochę bezkształtnego kręci się na łóżku, przykryte miękkim, grubym kocem, zdaje się przynależeć do bezkręgowców. Może to larwa, duży robak, ewentualnie jakiś morski mięczak. No, w najlepszym razie – salamandra. Kiedy przyjrzymy się temu z bliska, zauważymy przyjemne zabarwienie. Zobaczymy też głowę, oczy, które z trudem się otwierają, drgający nos, rozchylone usta. Z wielkim trudem, bardzo powoli, stworzenie wysuwa się z miękkiej osłony, cały czas pomrukując. Najpierw jedna ręka, potem druga. Palec u nogi, stopa, łydka, lewe kolano. To samo po prawej stronie. I nagle, w heroicznym zrywie, stworzenie staje na dwóch nogach, odrzucając na bok jeszcze ciepły, pomięty pancerz, a potem wyciąga się jak długie, wydając gardłowe dźwięki. Stoi! A w każdym razie – stara się stać. I oto rusza w pozycji wertykalnej po kilku godzinach spędzonych w pozycji horyzontalnej, a właściwie – w pozycji płodowej.

Ciało

Ten wielki kawał ciała to człowiek. Dwie nogi, dwie ręce, głowa i tułów, jak u ludzika z rysunku dziecka. Kończyny są dłuższe albo krótsze, tułów bardziej albo mniej okrąg­ły – wariantów, nieco się od siebie różniących, jest kilka. Ale niektóre rzeczy, znaki fabryczne rodzaju ludzkiego, się nie zmieniają. Zdejmijmy z ciała człowieka warstwę po warstwie, drapmy z zewnątrz, by dotrzeć do wnętrza. Najpierw powłoki zewnętrzne – włosy, paznokcie i skóra. Pod nimi spora warstwa tłuszczu, bardzo przydatna, żeby unosić się na wodzie, nie marznąć, przetrwać okresy głodu. U niektórych ta warstwa jest grubsza niż u innych. Jeszcze głębiej trzecia warstwa – poziom powłok włóknistych – zbudowana częściowo z tej samej materii, co ścięgna i więzadła, no i kości (te ostatnie zawierają dodatkowo wapń), czyli z kolagenu. To białko, zwane strukturalnym, jest trochę jak matryca (podwozie samochodu) ciała. Gdyby ludzi produkowało się w drukarkach 3D, ich architektura opierałaby się na kolagenie. Takim samym jak ten, który znajdziemy w ciastach i przekąskach. Takim jak ten ze świńskich kości, który nadaje galaretowatą konsystencję cukierkom (przemysł spożywczy zaskakuje nas raz po raz). Te cienkie powłoki okrywają mięśnie aż do ścięgien i łączą je z innymi. To powięzie.

Kiedy już przejdziemy przez warstwę mięśni, zobaczymy kości połączone ze sobą więzadłami. Mięśnie łączą się za pomocą ścięgien po dwóch stronach stawów, aby wprawiać je w ruch dzięki umiejętnemu wykorzystaniu efektu dźwigni. Jeszcze głębiej znajdują się narządy.

Kości to doskonałe połączenie materii organicznych (przede wszystkim kolagenu, czyli galarety) z minerałem (wapniem), który wzmacnia całość. Można porównać je z muszlami, które po kilku latach leżenia na rogu biurka zaczynają matowieć z powodu degradacji substancji organicznej. Jednak samo zwapnienie nie zapewnia kościom solidnej budowy, bo ogromne znaczenie ma tu architektura podścieliska kolagenowego. Wapń czyni kości twardszymi, ale to nie oznacza, że są dzięki niemu mocne, lecz – potencjalnie – bardziej łamliwe. Gałąź drzewa, jeżeli jest zielona, zgina się, natomiast gałąź twarda, ale już sucha, łamie się (można by zrobić z tego przysłowie, jednak to fakt). Z tego powodu domy odporne na wstrząsy sejsmiczne budowane są tak, by ulegały odkształceniu, a nie pękały i się waliły. Zasadnicza przewaga: kość jest żywa, toteż może się stale regenerować. Tak jak Terminator powstaje, choć doznał wielu niewyobrażalnych uszkodzeń, nasze kości zrastają się po złamaniu przy upadku czy zderzeniu z przeszkodą. Niesamowite! Osteoklasty (komórki kościogubne) mają za zadanie niszczyć wszys­t­ko, co jest stare, a osteoblasty wytwarzają nowe komórki. Wszystko podlega potem mineralizacji dzięki wapniowi dostarczanemu z pożywieniem. Cała ta struktura opiera się na dwóch podstawach – stopach!

Stopy

To coś wciąż wlecze się po ziemi, często brzydko pachnie, kisi się, zawsze jest źle zbudowane. Nadaje się w sam raz do hodowli grzyba. Chropowata pięta, zakrzywione palce, wysokie podbicie… Są tacy, którzy to uwielbiają, otaczają fetyszystycznym kultem, czasem przekraczając granice zachowań społecznie akceptowalnych. Poza zwrotami, które można na stopach robić, ich główną rolą jest zapewnienie ciału równowagi, trzymanie go na twardym gruncie. I prawa, i lewa są niezwykle precyzyjnymi maszynami skonstruowanymi jak dzieło szwajcarskich zegarmistrzów. To głównie kości. Dużo, dużo kości: 26 na każdą, 52 razem, w obu stopach, czyli jedna czwarta 206 kości całego szkieletu. Ich połączeniu służy bardzo dużo, bo aż 107 więzadeł. Żeby zaś uruchomić wszystkie klawisze tego pianina, pracować musi mnóstwo ułożonych we wszys­tkie strony mięśni. W jednej stopie jest ich 20. Dwa razy tyle ścięgien łączy ich końce z kośćmi, po obu stronach każdego stawu. Oznacza to, że ścięgna mocują końce mięśni do kości i umożliwiają im wprawianie w ruch szkieletu. Więzadła natomiast łączą dwie kości po obu stronach stawu – są jak linki namiotu albo liny podwieszanego mostu – co kto woli. Wzmacniają stawy, nie unieruchamiając ich, a to dzięki swej elastyczności. Właśnie one ulegają uszkodzeniu, gdy zostają zbyt mocno naciągnięte przy skręceniu. Czasami włókna więzadeł pękają, w skrajnych przypadkach dochodzi do zerwania wię­zad­ła. Kiedy na przykład ktoś skręci nogę, biegnąc po kamieniach, i odczuwa ostry ból po zewnętrznej stronie stopy, najprawdopodobniej uszkodził sobie więzadło boczne kostki. Zanim minie godzina, dokładnie w tym samym miejscu pojawi się „jajo” (obrzęk, reakcja zapalna organizmu, który podejmuje próbę naprawy więzadła, kierując w to miejsce wyspecjalizowane komórki), a potem przez kilka tygodni pechowiec nieźle się namęczy. Przede wszystkim będzie odczuwał ból, a w dodatku będzie musiał uważać, żeby nie doszło do dalszych urazów, ponieważ staw nie ma podczas procesu gojenia tak dobrej ochrony jak zazwyczaj. Przez pewien czas trzeba kompensować tę niesprawność pracą mięśni i ścięgien, które także mają swój udział w podtrzymywaniu stawów (celem rehabilitacji jest zresztą właśnie ich wzmocnienie).

Stawy, jak na przykład skokowy, pozwalają kościom dobrze obracać się względem siebie, a to dzięki cienkiej warstwie chrząstki i kilku kroplom „smaru”, który nazywa się płynem maziowym. Jeżeli czasami stawy „strzelają”, to na ogół dlatego, że powstały w nich pęcherzyki powietrza, a nie z niedoboru chrząstki, z którym mamy do czynienia w przypadku artrozy (choroby zwyrodnieniowej stawów). Natura stworzyła mechanizm, który dał stopie wystarczającą gibkość i pozwolił dostosowywać się do podłoża. Ta gibkość umożliwia też ograniczenie uszkodzeń w razie upadku, nie oznacza to jednak, że stopa jest miękka: musi mieć pewną elastyczność, sprężystość i zdolność nabierania energii do każdego kolejnego kroku.

Jednak nawet najwspanialszy mechanizm sam niewiele mógłby zdziałać. Stopa bez wsparcia oczu i uszu wiodłaby nas na ścianę albo w przepaść. I to dosłownie. Obwodowy układ nerwowy – nerwy – przekazuje nogom informacje od narządów zmysłów. Same nie mogłyby ich zdobyć ani się bez nich obejść. Prosty przykład: człowiek spada ze schodka – to rzecz, która zdarza się często, także zupełnie trzeźwym i dobrze wychowanym. Oczy dokładnie widzą upadek, ucho wewnętrzne odbiera przyspieszenie ruchu ku ziemi i ewentualny towarzyszący temu obrót. Organizm ma własny szybkościomierz, a do tego żyroskop. To połączenie „drugiego zmysłu” ukrytego przed oczyma pozwala odróżnić: możliwość 1 – ciało jest nieruchome, a ziemia odlatuje; od możliwości 2 – ciało upada, a ziemia jest nieruchoma. Zaalarmowany przez tych strażników mózg reaguje i wydaje rozkazy – drogą nerwową – mięśniom, których zadaniem jest ustawić stopy tak, żeby zamortyzowały zderzenie: podeszwy stóp nie uderzają całkiem płasko, ale tak, żeby zminimalizować wstrząs, jednak nie samymi palcami, a dostosowanym ułożeniem pośrednim. Zresztą stopy nie znają całkiem płaskiego ułożenia. Stopa tworzy rodzaj sklepie­nia, dzięki grubemu więzadłu, które łączy piętę z przednią częścią stopy – rozcięgnu podeszwowemu. W zetknięciu z ziemią ten resor częściowo absorbuje skutki uderzenia. Równocześnie receptory czuciowe stóp zastępują oczy i ucho wewnętrzne w ostatniej, krytycznej fazie „przyziemienia”. To trochę tak jak pilot samolotu, który częściowo przejmuje kontrolę nad automatami podczas trudnego podejścia do lądowania. Receptory nerwowe wywołują odruchowy skurcz małych mięśni stopy, które także będą dążyły do uzyskania właściwego połączenia elastyczność–sztywność dzięki umiejętnemu operowaniu skurczami i rozkurczami. Celem takich manewrów jest niedopuszczenie, żeby cała stopa (i to, co jest nad nią) rozpadła się na kawałki.

Ten sam mechanizm działa, gdy biegniemy po kamieniach (po to, żeby obyło się bez kontuzji kostki). Nasze zmysły oraz propriocepcja (zmysł orientacji położenia ciała, a zwłaszcza każdej kończyny, bez patrzenia na nią; zawdzięczamy tę wiedzę nerwom obwodowym) ograniczają ryzyko złamań. Dlatego czasami lepiej unikać masywnych butów z silną amortyzacją, które oślepiają zmysł propriocepcji – stopa nie czuje już kształtu podłoża i jego oddziaływania, nie może więc wywoływać właściwych reakcji mięśniowych, a wtedy łatwo o kontuzję.

Natomiast kiedy wstajemy z łóżka, boso, mocno stawiając stopy, trzeba tylko wstać tak, żeby nie uderzyć nosem o budzik. Główne ryzyko to starcie z narożnikiem sadystycznego mebla, który lubi stawać na drodze paluchowi, albo z Batmanem z zestawu Lego porzuconym na podłodze i wystawiającym podstępnie sterczące uszy, które zauważymy dopiero, gdy przebijają nam podeszwę.

Serce

Stawiając rankiem stopę przed stopą, nie tylko się przemieszczamy, lecz także pobudzamy krążenie krwi w całym ciele. Nie oznacza to, że krążenie się zatrzymało, bo gdyby do tego doszło, nie byłoby nas już na tym świecie, jednak we śnie mocno zwolniło. Podczas gdy niedźwiedź zapada w sen zimowy, człowiek tylko śpi. Ten czas odpoczynku nie wymaga ogromu energii. A jeden krok wprawia w ruch całą maszynę. Kiedy idziemy, sieć naczyń krwionośnych podeszwy jest przygnieciona. Ucisk powoduje, że krew przepływa wyżej do nóg. Tu naczynia wchodzą w mięśnie i są uciskane przy każdym ich skurczu, toteż wypychają krew coraz wyżej, aż do serca. A serce to duży mięsień połączony z rurami. Wysyła krew do płuc, żeby zaopatrzyła się tam w tlen, a pozbyła ładunku dwutlenku węgla, choćby za cenę szybszego ocieplenia klimatu na planecie. Tak utlenowana krew wraca potem do serca, które tym razem przesyła ją do narządów, aby każdy z nich otrzymał porcję paliwa: tlen i cukier (wrócimy do tego w rozdziale poświęconym trawieniu, pomówimy o cukrze, który, jak się domyślacie, nie pochodzi z płuc). Ponieważ ciało jest doskonale skonstruowane, w naczyniach krwionośnych znajdują się zastawki uniemożliwiające cofanie się krwi na całej trasie, aby stale płynęła do góry, gdy naczynia są ściśnięte. Podobnie pompka do materaca pneumatycznego umożliwia przepływ powietrza tylko w jedną stronę.

Sieć naczyń krwionośnych zaczyna się od tych bardzo drobnych, które potem łączą się, by tworzyć coraz szersze żyły, a w końcu stać się prawdziwą rzeką krwi: jedną z żył głównych. Żyła główna górna zbiera krew z górnej części ciała, a dolna – z dolnej. Obie spotykają się i łączą w połowie drogi, na wysokości serca (za mostkiem). Sercu pozostaje tylko przyjąć dostawę. Nie musi się nawet wysilać, by ją wchłonąć, dostaje wszystko jak na tacy dzięki naprężaniu i rozprężaniu mięśni na rurach z pasywnymi zastawkami. Poziom wysiłku: minimalny! Sprawą zajmuje się serce prawe. Tak, serce prawe. Bo mamy dwa serca. A raczej jedno, ale podzielone na dwie części. Obie są do siebie jakby przylepione, jednak nie ma między nimi połączenia. Gdyby serce prawe znajdowało się pod prawą łopatką, a lewe w brzuchu, system mógłby działać!

Prawe serce to miękki worek mięśniowy, niezbyt gruby i niezbyt sprężysty. To proste: niewiele robi, właściwie jest zwykłym zbieraczem. Odbiera krew z żył głównych, to spokojna praca. Samo dzieli się na dwie części – przedsionek wpuszczający krew z żył, zwany przedsionkiem prawym, oraz większy zbiornik wyrzutu – komorę prawą, która delikatnie się kurczy, żeby przesyłać krew pozbawioną tlenu do płuc, by się utlenowała. To ogromny wysiłek! Zastawki serca, te, które się wymienia, kiedy są uszkodzone, pełnią funkcję śluzy między przedsionkiem a komorą, a także między komorą a tętnicą (tętnicą płucną w prawej komorze i aortą w lewej komorze) i uniemożliwiają cofanie krwi. Komora wysyła więc porcję krwi do płuc przez pień płucny. Dzieli się on na dwie tętnice płucne, po jednej na każde płuco. Te zaś rozgałęziają się na sieć drobnych naczyń, które otaczają pęcherzyki płucne napełnione powietrzem. Wychwytują z nich tlen, a wyrzucają do nich CO2, czyli dwutlenek węgla. Potem te same naczynia krwionośne wychodzą całą wiązką z płuca. W tym momencie zmieniają nazwę – są żyłami. Przyczyna zmiany tożsamości? Te rury biegną do serca, a to definiuje żyłę. W tym szczególnym przypadku płynie nimi utlenowana krew, a to różni je od innych żył w ciele człowieka, przenoszących do serca krew ubogą w tlen. Drobne żyły płucne łączą się i tworzą cztery grube rury wypełnione po brzegi bardzo czerwoną, dobrze natlenioną krwią. Te cztery żyły płucne biegną do serca lewego, „prawdziwego serca”, analogiczną drogą: z przedsionka do komory. Tu także zastawki wymuszają ruch jednokierunkowy.

Lewe serce stanowi główną część tego narządu jako całości. To duży, gruby i silny mięsień. Nie bez powodu – musi wysyłać krew pod ciśnieniem do całego ciała, od mózgu po palce u nóg. Serce nigdy nie przestaje bić: kurczy się bez względu na wszystko, a przynajmniej taką mamy nadzieję. Nigdy nie śpi, nie odpoczywa ani przez chwilę, nie łapią go skurcze, nie omdlewa. Nie ma rodziny, nie ma życia towarzyskiego. To pracownik idealny, nie należy do związków zawodowych, jest apolityczne, nie korzysta ze zwolnień lekarskich, nawet kiedy powala je zawał, częściowo je niszcząc. Serce radzi sobie, wykorzystując to, co z niego zostało, i robi, co może. A kiedy nie daje już rady, to nie jest w stanie dostarczać dość świeżej krwi, by organizm mógł normalnie funkcjonować. Efekt: zadyszki, powłóczenie nogami, niewydolność serca. Natomiast kiedy wszystko jest tak, jak trzeba, praca lewego serca toczy się zgodnie z niezmiennym rytmem: krew przetaczana przez cztery żyły płucne wlewa się do przedsionka lewego, a ten wypycha ją całą do lewej komory. Ta przy każdym potężnym skurczu dba o wysyłanie do aorty odpowiedniej porcji krwi. Owa główna tętnica ciała zasili je całe – od mózgu po stopy. I koło się zamyka.

Masaż serca, czyli jak podczas przerwy śniadaniowej uratować życie, nie męcząc się przy tym

Gdyby trzeba było wprowadzić regulacje prawne, aby podnieść odsetek osób, które przeżywają bez poważnych następstw zatrzymania akcji serca, to jedną z dróg do tego mogłoby być skazywanie reżyserów seriali i filmów fabularnych na 30 batów za filmowanie „głas­kania po sercu”. W 9 na 10 takich scen odnosi się wrażenie, że na ekranie kosmetyczka nakłada krem na klatkę piersiową nieszczęśnika, czyniąc to w leniwym rytmie Heal the World (czyli „Ratuj planetę!”) Michaela Jacksona. Nie tak się to robi! W ten sposób krew nigdy nie dopłynie do mózgu!

Co roku w samej Francji z powodu zatrzymania akcji serca umiera przedwcześnie 50 tysięcy osób. Bez natychmiastowej pomocy 90% takich przypadków kończy się śmiercią. W 7 przypadkach na 10 do zatrzymania akcji serca dochodzi w czyjejś obecności, ale niespełna 20% z tych świadków jest w stanie wykonać konieczne czynności. Efekt: odsetek przeżycia zatrzymania akcji serca we Francji wynosi 2 do 3%, a to poziom cztero- czy pięciokrotnie niższy niż w krajach, gdzie w miejscach publicznych dostępne są automatyczne defibrylatory, a społeczeństwo uczone jest zachowań, które ratują. Wykonanie w pierwszych minutach masażu serca daje osobie, u której doszło do zatrzymania akcji serca, szansę zmartwychwstania. Właśnie tak. Przypomnijmy, co to oznacza: ożyć, kiedy się umarło. Tego cudu może dokonać każdy, nie tylko lekarz, nie tylko osoba z wykształceniem medycznym.

Jak rozpoznać, że doszło do zatrzymania akcji serca? Po pierwsze, ofiara nie reaguje na bodźce (można lekko uderzyć ją w twarz), przez 10 sekund nie stwierdzamy u niej oddechu (to naprawdę bardzo długo) albo ten oddech nie jest normalny (nieskuteczne ruchy oddechowe, powolne, hałaśliwe – jak u ryby wyjętej z wody). Nie trzeba sprawdzać pulsu i roszerzenia źrenic, ponieważ bywa to trudne i mylące.

Przede wszystkim należy wezwać pomoc, dzwoniąc pod numer 112. A potem podjąć masaż serca, bardzo szybko. Masaż zaczyna się w gorączkowym rytmie 100 do 120 uderzeń na minutę. Można nucić sobie w myśli piosenkę Bee Geesów Stayin’ Alive („Pozostać przy życiu” – to, o co nam chodzi). Trzeba się do tego przyłożyć. Zaznaczmy, że podczas masażu serca dość częste są przypadki łamania żeber. Kiedy już podejmie się tę akcję, nie należy jej przerywać. W idealnej sytuacji ratownicy się zmieniają. To ciężka praca i po kilku minutach skuteczność się obniża. Dłonie leżą na mostku, ramiona prostujemy, żeby efektywnie wykorzystywać ciężar swojego ciała. Uciskamy mostek o 5 centymetrów i po każdym ucisku puszczamy, żeby powrócił do pierwotnego położenia. Stosowanie oddychania metodą usta–usta nie jest konieczne – ważny i nieodzowny element to masaż serca. Kiedy je uciskamy, znajdująca się w nim krew jest wyrzucana w kierunku mózgu i innych narządów. Gdy zwalniamy uścisk, serce wpuszcza krew z naczyń krwionośnych.

Podsumujmy wskazówki, które trzeba zapamiętać:

• Ułożyć ofiarę na twardym, płaskim podłożu.

• Uklęknąć przy ofierze, z boku.

• Ułożyć dłonie jedną na drugiej na środku klatki piersiowej, pomiędzy piersiami, prostując ramiona.

• Nacisnąć z całej siły, prosto: nie uciskają tylko ręce i dłonie, ale całe ciało.

• Uciski muszą być mocne, głębokie na 5 centymetrów, a po nich ma następować całkowite zwolnienie, żeby krew krążyła.

• Rytm masażu ma być miarowy i szybki.

Wykonanie prawidłowego masażu serca, zahamowanie krwotoku ofiary wypadku drogowego, wydobycie orzeszka pistacjowego, który utknął w gardle dziecka, to sytuacje, gdy ratuje się życie. Byłoby wspaniale, gdyby po lekturze tego tekstu ktoś postanowił przejść odpowiednie szkolenie. Każdy, już dziesięciolatek, może uczyć się udzielania pierwszej pomocy i skutecznie pomagać w nagłych wypadkach. Kursy pierwszej pomocy, prowadzone przez specjalistów, są darmowe. Już kilka godzin wystarczy, żeby nauczyć się właściwych reakcji. W rzeczywistości wielu lekarzy bardzo rzadko ma okazję tak dosłownie ratować życie. Ale każdemu może się to zdarzyć, jeśli tylko zechce zdobyć podstawowe umiejętności. Jak piękna byłaby to historia, którą można opowiadać z prawdziwą dumą…

Krew

Leci z nosa po starciu z drzwiami, z narządów płciowych podczas miesiączki, z równie intymnej części ciała, jeśli cierpimy na hemoroidy, z dziąseł, jeśli szczotkujemy zęby gałęzią akacji, z palca skaleczonego ostrym brzegiem kartki, jeśli nasze życie związane jest z biurem. Krew. Za każdym razem to krwotok? Wrażenie, że wykrwawiamy się z powodu byle draśnięcia, jest typowe. Wezwijcie pogotowie, doszło do zagrożenia życia! Albo nie.

Krwi w naszym ciele nie jest dużo, najwyżej 5 litrów, a to nic w porównaniu z przeciętną ilością 45 litrów wody u człowieka o wadze 70 kilogramów. Krew płynie tylko naczyniami. Tworzą one sieć, która dociera do każdego zakamarka narządów, dostarczając tlen, a także nieodzowne substancje odżywcze, wychwytywane w układzie pokarmowym. Kalecząc się, otwieramy wrota układu krwionośnego – krew cieknie, wypływa. Stąd wrażenie, że jesteśmy jak dzban pełen krwi, podczas gdy pełno w nas przede wszystkim wody. Dlatego nie bójmy się, czas powiedzieć sobie prawdę – wiele filmów wyolbrzymia krwawienia i z odrobiny robi strumienie wypływające ze zmaltretowanego ciała.

We krwi bytuje liczna populacja, panuje tam tłok. Mieszkańcy nazywają się krwinkami. Jedne są czerwone, inne białe i poza nazwą nie mają ze sobą nic wspólnego. Te wędrowne ciałka pełnią rozmaite przypisane im funkcje. Pierwsze zawierają hemoglobinę, która przenosi wychwytywany w płucach tlen. Są jak naczynia bez życia, w kształcie donutów – krążą pasywnie, trochę jak przesyłki pocztowe, ale skuteczniej.

Drugie są pełne życia i tryskają energią. Walczą z bakteriami, wirusami, komórkami nowotworowymi i innymi groźnymi intruzami. Na czym polega technika ich walki? Albo pożreć żywcem, albo wysłać neutralizujące przeciwciała – stosownie do wroga. Uczestniczą także w procesie gojenia (choćby skręcenia nogi na kamienistej plaży). Służba porządkowa organizmu – krwinki białe – czasem popełniają gafy. Jeśli reagują nadmiernie, mogą doprowadzić do alergii albo choroby immunologicznej (zaburzeń czynności tarczycy, gośćca przewlekłego, tocznia rumieniowatego i innych). Kiedy natomiast białych krwinek jest za mało, odporność szwankuje. Dzieje się tak na przykład, kiedy przyjmujemy kortyzon, kiedy żyjemy w długotrwałym stresie, prowadzimy siedzący tryb życia albo jesteśmy niedożywieni. Immunosupresja może sprzyjać rozwojowi nowotworów, ponieważ walka z komórkami, które schodzą na tę złą drogę, nie jest dość skuteczna. Zdarza się też, że leukocyty funkcjonują nieprawidłowo – namnażają się w sposób anarchiczny i same stają się komórkami rakowymi. Wtedy są przyczyną chłoniaków i białaczek.

Zanim krwinki osiedlą się we krwi, wychodzą ze szpiku kostnego – nie mylić z rdzeniem kręgowym, który tworzą włókna nerwowe, neurony. W szpiku kostnym znajduje się galaretowata, gąbczasta tkanka, dokładnie taka, jak w kościach wykorzystywanych do gotowania wywaru. To tam wytwarzane są krwinki i płytki krwi.

Te ostatnie także pływają sobie naczyniami krwionośnymi. Są małymi komórkami, jakby mikroskopijnymi nalepkami, które snują się stadami i automatycznie przylegają do wszelkich wyłomów w ściankach naczyń. To żyjące w anarchii lepiszcze uczynnia białka, czynniki koagulacji, które przekształcają krew w gęstą galaretę, by uszczelnić szczeliny jak cementem. Nazywa się to skrzepami krwi.