Iris McBlack. Kryształowe serce. Tom 1 - Michał Bergel - ebook

Iris McBlack. Kryształowe serce. Tom 1 ebook

Michał Bergel

3,9

Opis

Dwie siostry, dwa odmienne światy i potężna pradawna magia. „Iris McBlack” to opowieść o rudej, niesfornej i wyjątkowo upartej dziewczynie, która podejmuje niesamowite wyzwanie, by ocalić swoją siostrę. Nastoletnia Iris rusza tropem Oliwii, która znikła nagle i tajemniczo. Rudowłosa dziewczyna zagłębia się w wirującym tunelu i trafia do magicznej rzeczywistości, która jednocześnie przeraża i fascynuje. Iris zostaje zmniejszona do rozmiarów polnej myszy, a to zaledwie początek jej problemów. Z pomocą nieco szalonego konstruktora Ortona poznaje miejsce, do którego dotarła. By odzyskać siostrę, Iris musi odnaleźć ostatniego i zarazem najbardziej kłopotliwego z czarowładców, Leonarda. Wielki mag zaginął w tajemniczych okolicznościach, a pod jego nieobecność świat pogrąża się w destruktywnym chaosie. Dziewczyna rusza w daleką wyprawę, podążając tropem czarodzieja. Poszczególne zdarzenia łączą się w zaskakującą całość. Iris odkrywa, że nic nie jest dziełem przypadku, a wszystkie wydarzenia mają głębszy sens. By uratować siostrę, musi dokonać trudnego wyboru i zaakceptować ofiarę. Poznaje siłę przyjaźni i bezgranicznego poświęcenia się dla tych, których się kocha. Przepowiednia „życie za życie” spełnia się w najmniej spodziewany sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
5
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Dorota Matejczyk

Korekta: Ewa Mościcka

Skład i łamanie: Robert Majcher

Projekt okładki: Piotr Sokołowski

Copyright © Michał Bergel 2019

Copyright for the Polish edition © 2019 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ISBN 978-83-7686-844-8

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2019

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

youtube.com/wydawnictwojaguar

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

snapchat: jaguar_ksiazki

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2019

DLA UKOCHANEJ ŻONY I SYNKA

1Chestermind

„Chestermind to nie miasto, Chestermind to stan umysłu” – głosiła reklama, która miała zachęcić turystów do odwiedzenia małego miasteczka na południu Irlandii. Tak się złożyło, że w tej okolicy nie narodził się ani też nie zakończył swojego żywota żaden znany pisarz czy malarz. Stare domy nie przypominały tych znanych z kolorowych pocztówek, a lokalna kuchnia nie oferowała nic poza jajkiem przypalanym na bekonie. Pomimo takich drobnych braków w ofercie turystycznej John Doe, zaradny burmistrz, zachęcał turystów do przybycia w te strony. Krzykliwa czerwono-żółta reklama namawiała do odwiedzenia Chestermind, miasta pełnego legend i zjawisk tak niezwykłych, że nawet najstarsi jego mieszkańcy wciąż nie mogą wyjść z podziwu. Jak zapewniał sam burmistrz, turyści napotkają tutaj rudobrode krasnale, a nawet bagienne trolle. Ci zaś, którzy mają więcej szczęścia, ujrzą szmaragdowe smoki przelatujące tuż nad ich głowami.

Właściciel gazety, w której miała ukazać się reklama, nie podzielał entuzjazmu Johna Doe. Odmówił publikacji, nazywając burmistrza bezczelnym oszustem.

– Ta reklama jest prawdziwa jak każda inna – tłumaczył John, zauważając słusznie, że skoro turystom odpowiada pamiątka z Dublina produkowana w Chinach, to fikcyjny smok i krasnale tym bardziej nie powinny im przeszkadzać.

Bezradny wobec tego argumentu właściciel gazety podwoił stawkę za reklamę i przyjął do druku zdjęcie Johna Doe na tle panoramy Chestermind. Dla zwiększenia wiarygodności ogłoszenia na zdjęciu doklejono szmaragdowego smoka, którego burmistrz własnoręcznie wyciął z miesięcznika dla dzieci.

Promocja przyniosła efekty. Po dwóch tygodniach do miasta zawitała grupka dziwnie ubranych włóczęgów, z plecakami i mapą w ręku. Byli to długo wyczekiwani turyści. Ruch turystyczny przyniósł mieszkańcom zysk w wysokości dwustu czterdziestu trzech euro i piętnastu centów, czyli dokładnie tyle, ile odwiedzający miasto wydali na obiad w karczmie Parszywy Zbój. Kwota ta, przy trzech tysiącach euro, które przeznaczono na reklamę, była wynikiem satysfakcjonującym. Tak przynajmniej stwierdził John Doe w oficjalnym raporcie o rozwoju i promocji Chestermind i jednocześnie wydał kolejny tysiąc euro na swoją premię. Turyści szybko zorientowali się, że zamiast ryku smoków przelatujących nad miastem usłyszą tu jedynie ryk rozbawionych tubylców, dobiegający późnym wieczorem z Parszywego Zbója. Zachęcająca z zewnątrz ekskluzywnym wyglądem kawiarnia okazała się zwykłym barem. Po słono przepłaconym obiedzie turyści opuścili miasteczko w przekonaniu, że najlepsze, co może ich tutaj spotkać, to autobus do Dublina.

Tydzień później na biurku Johna Doe pojawiła się oficjalna skarga i wezwanie do sądu. Turyści określili burmistrza „bezczelnym typem bez sumienia”, a samo miasto „zapadłą dziurą, w której z całą pewnością nie dzieje się nic nadprzyrodzonego”. Padło też kilka mocniejszych określeń, których nie wypada powtarzać. Po krótkim procesie, przegranym przez burmistrza z kretesem, turyści odzyskali równowartość biletów do Dublina. Jedynie z braku dowodów uniknięto wypłacenia odszkodowania za hospitalizację jednego z nich, który, jak twierdził, zatruł się w Parszywym Zbóju zbójnickim łososiem i spędził osiem dni w szpitalu na własny koszt. Były to czarne chwile w historii małej społeczności. Przyjazny los na chwilę odwrócił się od Johna Doe, który w żaden sposób nie mógł przekonać sędziego o nadprzyrodzonej naturze miasta i niezwykłych zjawiskach, które rzekomo miały miejsce w tej okolicy. Burmistrz stracił całkowicie swoją wiarygodność i został pośmiewiskiem lokalnych brukowców oraz mniej szanujących się gazet, które opublikowały historię procesu z Chestermind w dziale Rozrywka. John Doe poprzysiągł sobie, że nigdy więcej ani on, ani nikt inny nie poruszy kwestii tajemniczych wydarzeń w Chestermind. Na nieposłusznych mieszkańców czekała grzywna w wysokości tysiąca euro i miesiąc pobytu na oddziale psychiatrycznym.

John Doe wypłacił sobie premię za poniesione szkody na zdrowiu, jakich doznał podczas wyczerpującej rozprawy sądowej, po czym wyjechał z całą rodziną na miesiąc do Azji. Ślepy los zabawił się kosztem umęczonego urzędnika, który w upalnym słońcu Tajlandii przełykał gorzki smak porażki. Gdyby jednak proces odbywał się nieco później, burmistrz z całą pewnością by go wygrał.

2Otchłań przeznaczenia

Mgła, zimna i lepka, snuła szare smugi na tle czarnego nieba. Powietrze było gęste, przesycone odorem bagna i gnijących paproci. Blade kontury drzew, rozświetlane stłumionym blaskiem księżyca, zdawały się szemrać złowieszczo. W tę ponurą noc, prawie po omacku, przez las przedzierały się dwie zakapturzone postacie. Teodor posłusznie szedł za swoim ojcem, Gordonem. Obaj poruszali się powoli, grzęznąc w rozmiękłym gruncie.

– Coś czai się w mroku – szepnął chłopak, rozglądając się niepewnie. – Obserwuje nas…

Jak gdyby na potwierdzenie tych słów z oddali dobiegł cichy szelest.

– Bagna nigdy nie zasypiają – odrzekł tajemniczo Gordon. – Bądź czujny i nie oglądaj się za siebie.

– Dobrze – przytaknął Teodor ze ściśniętym gardłem.

Nabrzmiałe wilgocią paprocie musnęły jego dłoń jak wygłodniałe, bezzębne usta. Zadrżał nerwowo, walcząc z narastającą paniką. Wiedział, że okoliczne mokradła owiane są bardzo złą sławą.

– Mam niedobre przeczucia – odezwał się łamiącym się głosem. – Wracajmy, póki jeszcze możemy.

– Sam przecież chciałeś tu przyjść – rzekł Gordon z irytacją.

– Chyba zmieniłem zdanie – wyznał chłopak. Twarz miał bladą jak płótno.

Gordon odwrócił się w stronę syna i nawet spod kaptura, w prawie całkowitym mroku, widać było, że poczerwieniał ze złości.

– Taka okazja nie zdarza się często i muszę ją wykorzystać – wycedził przez zęby. – Jeżeli chcesz wracać, to pójdziesz sam.

Wskazał ręką ścieżkę niknącą w smolistej czerni nocy.

– Tak myślałem – przyznał z satysfakcją, nie czekając na odpowiedź przesiąkniętego strachem syna. – Weź się w garść! Jesteśmy już prawie na miejscu.

Ruszyli przed siebie, ocierając się o wilgotne liście i zbutwiałe pnie. Pod stopami chlupotały trawy ociekające lepkim szlamem. Teodor niemal przy każdym kroku z niepokojem spoglądał przez ramię. Znów mu się zdawało, że słyszy jakieś głosy. Stał przez chwilę nieruchomo, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności, jednak nie zauważył niczego podejrzanego. Jego serce dudniło ciężko, szamocząc się jak ptak ściśnięty w dłoni.

– A jeżeli ktoś znajdzie ją przed nami? – spytał niepewnie.

– O to się nie martw – rzucił Gordon, chichocząc. – Już ja się postaram, żeby nikt nam nie przeszkadzał.

Dotarli do miejsca, które wydawało się końcem ścieżki. Na ich drodze stanął kolczasty mur, upleciony z poskręcanych gałęzi i ciernistych jeżyn, porośnięty dzikim winem. Gordon rozsunął sznury gęstych pnączy, za którymi widniało ciasne przejście. Szczelina była tak wąska, że trzeba było się niemal czołgać, by przejść na drugą stronę. Twarz Teodora zdradzała strach wymieszany z wielką ciekawością.

– Pójdę pierwszy – rzekł Gordon, wciskając się w otwór.

Zarówno wiek, jak i pulchne brzuszysko nie ułatwiały mu przeprawy, jednak z mozołem brnął przed siebie, sapiąc przy tym straszliwie. Cokolwiek znajdowało się po drugiej stronie, musiało być warte tego wielkiego wysiłku. Syn podążał tuż za nim. Gdy wydostali się z przesmyku, ich oczom ukazała się niewielka polana. Gruby płaszcz chmur odsłonił na chwilę owal księżyca, który rozświetlił mroczny las. W oparach mgły, pośrodku polany, rysowały się kontury rozłożystej rośliny. Z tęgiego pnia rozbiegały się na boki liczne pędy, tworząc labirynt poskręcanych odrośli. Łodygi te obrośnięte były pękami kwiatów, które przypominały monstrualnych rozmiarów tulipany. Podczas gdy mniejsze z nich miały rozmiary niewielkiego rondelka, największe okazy były niczym olbrzymia kolorowa beczka. Roślina ta miała w sobie coś majestatycznego, a jednocześnie niezwykle złowrogiego.

Teodor otworzył usta ze zdziwienia, gdyż po raz pierwszy miał do czynienia z czymś równie niezwykłym. Szybko zauważył, że w trawie błyszczą małe kamyki i mógłby przysiąc, że jest to złoto. W swoim życiu nie widział zbyt wielu kosztowności, coś jednak mówiło mu, że ma przed sobą szlachetny kruszec. Schylił się, chciwie wyciągając rękę, lecz Gordon szybko go powstrzymał, chwytając mocno za nadgarstek.

– Nie dotykaj, głupcze! – Szarpnął, odciągając chłopaka na bok.

– Ale… zło… zło… złoto… – wydukał Teodor, a w jego oczach błysnęła dzika żądza.

Pragnienie to było tak silne, że był gotów przeciwstawić się ojcu.

– Niektóre z tych kwiatów mają niesamowitą moc. Ale trzeba uważać, zwłaszcza na te największe.

Chłopak chlipnął żałośnie. Po chwili jednak ochłonął i spojrzał na ojca trzeźwym wzrokiem, oczekując wyjaśnień.

– Te świecidełka to pułapka na głupców – rzekł stanowczo Gordon.

Coś poruszyło się w oddali. Mężczyźni jednocześnie spojrzeli w stronę tunelu, którym przed chwilą przybyli. Nie byli sami. Ktoś najwyraźniej podążał ich tropem i właśnie przechodził przez sekretne przejście.

– Kryj ryj, cymbale! – Gordon pociągnął potomka w stronę gęstych krzewów.

Zarośla zaszeleściły, a z tunelu wyłoniła się ciekawska głowa o bujnej blond czuprynie. Jej właściciel miał na imię Gabriel i należał do tych koleżków, którzy pojawiają się w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie. Intruz ostrożnie zrobił pierwszy krok, rozglądając się czujnie. Upewniwszy się, że wokół nie ma nikogo, ruszył w kierunku tajemniczej rośliny. Z zaciekawieniem przyglądał się splątanym łodygom i pękom kwiatów, które mieniły się tęczą kolorów.

– Tato, to Gabriel. Gnida…

– Ciiii… – Gordon szybko zasłonił wielką dłonią usta gaduły.

Gabriel zdębiał z wrażenia na widok błyszczących kamieni, które lśniły kusząco. Szybko zapomniał o roślinie i całą swoją uwagę skupił na skarbie. Otworzył plecak i w pośpiechu zaczął wydłubywać z gęstej trawy złociste grudki.

– Kradnie nam złoto. Zatłukę drania… – mruczał pod nosem Teodor. Rzuciłby się na nieproszonego gościa, gdyby nie silna ręka ojca.

– Zamknij się i obserwuj. Zaraz będzie po sprawie – szepnął Gordon, przytrzymując narwańca.

Teodor poślizgnął się na mokrym mchu, po czym runął twarzą w gęste paprocie. Leżał tak przez dłuższą chwilę z twarzą w błocie, dysząc ciężko.

Tymczasem Gordon sięgnął do kieszeni po niewielki woreczek wypełniony lśniącym pyłem. Rozrzucił szczyptę proszku, który zamigotał w powietrzu.

– Transitus pateret – wypowiedział zaklęcie, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.

Gdy tylko magiczny pył opadł na ziemię, jeden z pąków rozwarł się gwałtownie. Zaskoczony Gabriel odskoczył nerwowo, wpatrując się w kolorowe wnętrze kwiatu, pulsujące tęczowym światłem. Przerażony chciał uciekać, poczuł jednak, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zdał sobie sprawę, że właśnie wydarzyło się coś złego. Bardzo złego.

W tym samym czasie Teodor pozbierał się z ziemi i był gotowy rzucić się na intruza.

– Nie daruję mu – parsknął wściekle, prostując się i szukając kątem oka Gabriela. Polana była pusta.

– Zwiał z naszym złotem! Uciekł! – ryknął na całe gardło. Zamilkł jednak, gdy tylko się zorientował, że choć nieproszony gość zniknął, to plecak z lśniącymi grudkami leżał porzucony w trawie. Powrócili na polanę. Teodor czuł, że nogi trzęsą mu się jak galareta. Zapomniał już o złocie, zapomniał już nawet, dlaczego tak mu zależało, by być tutaj tej nocy. Jedyne, czego pragnął, to bezpiecznie wrócić do domu.

– Co się z nim stało? – spytał z przerażeniem.

– Smarkacz nie będzie już nam przeszkadzał – rzekł chłodno Gordon. – Właśnie podąża na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, więcej go nie zobaczysz. Jego świat nie jest już naszą rzeczywistością. Ta otchłań, brutalna i mroczna, nigdy już go nie wypuści.

– Chcę do domu… – Teodor był na skraju histerii.

– Nie rycz jak baba. Wykorzystajmy okazję, skoro już tutaj jesteśmy.

– Inaczej to sobie wyobrażałem.

Gordon wyjął z torby krótki szpadel i stalową linkę. Zbliżał się do rośliny tak, jak gdyby osaczał agresywne zwierzę.

– Uważaj… – wyjąkał drżącym głosem Teodor.

– Są zupełnie bezpieczne, jeżeli wiesz, co robić – uspokoił go ojciec, a spod kaptura błysnęły białe zęby. – Gabriel nie wiedział i skończył marnie, a uwierz mi, są rzeczy gorsze od śmierci. Wścibski dzieciak zasłużył na nauczkę. Taki los spotyka głupców. Zapamiętaj to.

– Zapamiętam – przytaknął Teodor, spoglądając z trwogą na wyniosłą roślinę.

Kwiaty delikatnie kołysały się na wietrze, jak gdyby drwiły ze śmiałków. Jeden z największych kielichów ponownie rozwierał się, lecz po Gabrielu nie było śladu. Żadnych oznak walki ani krwi. Nic. Kwiat wydawał się nietknięty. Jedynie porzucony plecak przypominał o tym, że jeszcze chwilę temu stał tutaj zuchwały chłopak. Zawartość plecaka szybko zmieniła właściciela.

Szczęście sprzyja lepszym, pomyślał Teodor, ważąc ciężką lśniącą bryłkę w dłoni.

– Zostaw to – warknął Gordon. – To nic niewarte. Obiecałem ci taki kwiatek i słowa dotrzymam…

– Aż tak to mi chyba nie zależy – przyznał ze ściśniętym gardłem. – Wolałbym zostać w domu i pograć w grę…

Gordon nie zwracał uwagi na marudzenie syna. Wyjął niewielką książeczkę z rysunkami kielichów kwiatów, poślinił palec i przewrócił kilka kartek. Bez trudu można było zauważyć, że kwiaty różniły się między sobą. Jedne z nich miały płatki postrzępione, inne zaś owalne lub mieczykowate. Gordon ze skupieniem porównywał je z rycinami w książce. Dopiero po dłuższej chwili odnalazł właściwy kielich.

Teodor w napięciu obserwował ojca. Nim zdążył zaprotestować, rozległ się głośny trzask łamanej łodygi.

– Tato… – szepnął łamiącym się głosem. – To wszystko źle się skończy…

Poskręcane korony drzew rzucały długie cienie, wyciągnięte niczym szpony wygłodniałych czarownic. Z oddali dobiegł rechotliwy śmiech. Być może był to tylko wiatr…

3Sidła namiętności

Od miłości potężniejsza jest chyba tylko miłość.

Ernest wodził tępym wzrokiem wzdłuż klifu. Tuż przed stopami chłopaka kończyła się skarpa, która opadała stromą skalną ścianą prosto w morze. Spoglądając w przepaść, czuł, jak jego dłonie pocą się nerwowo, i choć bardzo chciał, nic nie mógł na to poradzić. Poranne słońce malowało bursztynowym odcieniem spienione grzbiety fal. Morze było dzisiaj wyjątkowo niespokojne, zupełnie jak dusza Ernesta. Chłopak poprawił odruchowo mankiet starannie wyprasowanej koszuli. W wyprostowanej ręce trzymał bukiet kwiatów.

– Dam radę – mówił do siebie. – Dam radę! – powtórzył, tym razem z większą determinacją. – Oliwio, czy... ech... Nie dam rady – westchnął ciężko, zwieszając smętnie głowę.

Stał nieruchomo przez dłuższą chwilę, wsłuchując się w szum fal, gdy ktoś nagle wyrwał go z zadumy.

– Ernest, jesteś aż tak zdesperowany?! – krzyknął gromko ktoś zza jego pleców.

Chłopak odwrócił się i ujrzał twarz przyjaciela.

– Ach, to ty, Alan. Też wcześnie wstałeś?

– Nie mogłem spać z przejęcia. Czemu sterczysz na krawędzi? Życie ci zbrzydło?

– Próbuję zebrać myśli – wyznał Ernest. – Widok morza mnie uspokaja.

– Z marnym skutkiem. Trzęsiesz się jak kogut na myśl o rosole.

Alan zamilkł. Patrzył na bukiet Ernesta i poczuł, że krew gotuje mu się w żyłach. Z zażenowaniem zauważył, że sam trzyma w dłoni bardzo podobną wiązankę. Targnęła nim nagła złość na wspomnienie słów kwiaciarki: „Twój bukiecik będzie jedyny i wyjątkowy, piękny kawalerze”.

Oszukała mnie ta pozbawiona sumienia przekupa, pomyślał. Chciał schować wiązankę za plecami, zrobił to jednak zbyt wolno i Ernest zdążył ją zauważyć.

– Tobie Estera też wepchnęła te kwiatki? – spytał z zakłopotaniem.

– Dokładnie tak, piękny kawalerze – odpowiedział Alan, przedrzeźniając piskliwy głos przekupki.

– Wszystkie bukiety będą takie same – odezwał się pogrążony w czarnych myślach chłopak.

– Wiadoma sprawa, że Oliwia dokona jedynego słusznego wyboru – odpowiedział z wielką pewnością siebie Alan. – W zasadzie to już możesz spadać do domu.

– Akurat – syknął Ernest. Rzucił rywalowi siarczyste spojrzenie i ruszył przed siebie z dumnie uniesioną głową. Nie dostrzegł zgrabnego ruchu przyjaciela, który właśnie podstawił mu nogę. Ernest pisnął zaskoczony jak dziewczyna pociągnięta za warkocz i pacnął bezwładnie na ziemię. Z głośnym mlaśnięciem wbił się w rozmiękły od deszczu grunt.

– Psiakrew, cholera! – chlipnął.

Oblepiony błockiem Ernest przypominał wielki, czekoladowy baton.

– Podobno brąz jest znowu w modzie – parsknął śmiechem Alan, obracając się na pięcie. – Być może ci się poszczęści.

– Obyś pękł!

Alan uznał spotkanie z kumplem za wyjątkowo udane i był teraz pewien, że ten dzień będzie pełen sukcesów. Otrzepał spodnie z kilku źdźbeł trawy, poprawił fryzurę, po czym ocenił, że jest już gotowy. Pogwizdując, w dobrym nastroju ruszył w kierunku niewielkiego domu, widniejącego w oddali na wzgórzu.

Jak każdy stary dom w okolicy, ten również chylił się ku ziemi, a jego mieszkańcy z trwogą oczekiwali dnia, gdy dach spotka się z podłogą. Jednak od pewnego czasu stan budynku znacznie się polepszył. A to ktoś naprawił okno, ktoś inny pomalował ogrodzenie, nie wiadomo też kiedy anonimowy dobroczyńca wstawił nowe drzwi. Nie stało się to za sprawą magicznej mocy ani innej nadprzyrodzonej siły. Wszystko to działo się dzięki rzeszy adoratorów, tłumnie odwiedzających to miejsce. Powodem była niespotykana uroda mieszkającej tu Oliwii, która sprawiała, że męskie serca topniały niczym czekolada na rozgrzanym piecu.

Grupa zalotników zmierzała właśnie w stronę niepozornego domu, by po raz kolejny podjąć próbę zdobycia serca dziewczyny, a było to serce kapryśnie i niezwykle wymagające. Nie zdołał go podbić nawet Bazyl, chłopak wielki niczym bawół, który zmierzał na czele zakochanej gromady. Od budzącej respekt postury większe były jedynie jego upór i nieustępliwość, z jakimi walczył o względy Oliwii. Nie zraził się nawet wtedy, gdy nazwała go wałachem i durnym wyrwidębem. Krok za wielkoludem, ledwie dotrzymując mu tempa, pędził kolejny konkurent, a zarazem absolutne przeciwieństwo Bazyla. Był to Patryk – wysoki i przeraźliwie chudy chłopak o romantycznej duszy. Patryk nie imponował siłą ani posturą. Liczył natomiast na swoje artystyczne zdolności. Każdą wolną chwilę poświęcał muzyce, a jego westchnieniom towarzyszyło ckliwe brzdąkanie gitary. Pomimo starań ani Patryk, ani jego talent muzyczny nie zagościli w sercu wybranki. Tuż za Bazylem i Patrykiem podążał długi korowód kolejnych amantów wzdychających do pięknej Oliwii. Był tam przystojny Mikołaj, bogaty Wiktor, Jakub, co malował piękne pejzaże, opasły Teodor, Bogdan o śmiesznym akcencie, stary Eryk i wielu innych nieszczęśników, których zniewolił niespokojny duch namiętności. Wszyscy oni pędzili co tchu, przepychali się, by zdążyć, jeszcze zanim wybranka się obudzi. Alan niechętnie dołączył do grupy i odrzucając ambicje, stał się jedynie kolejnym udręczonym chłopakiem, patrzącym tęsknie w stronę domu na wzgórzu.

***

Niewielki pokój na poddaszu starego domu łączył dwa zupełnie odmienne światy. Podczas gdy jedna jego część przypominała różowy domek dla lalek, druga połowa wyglądała niczym krajobraz po bitwie. Te dwie przeciwstawne rzeczywistości oddzielał zielony dywan, pokryty grubą warstwą kurzu. Jako że dywan był uznawany za strefę neutralną, nikt nie poczuwał się do jego odkurzania.

Iris, właścicielka pogrążonej w chaosie części pokoju, przeciągnęła się leniwie na łóżku. Ziewając głośno, rzuciła zaspane spojrzenie w kierunku swojej siostry, Oliwii, która jeszcze smacznie spała. Przy jej łóżku, nie wiedzieć skąd, wziął się już wazon pełen świeżych kwiatów.

– Wstawaj, babolu! – ryknęła na całe gardło Iris, celując kapciem w śpiącą siostrę.

– Odwal się, lapeto przebrzydła – parsknęła Oliwia w poduszkę. – Daj żyć! Nie wybierasz się do szkoły?

– Pewnie, że nie! Ha! – krzyknęła Iris radośnie. – Jest sobota!

– Postanowiłaś mnie dręczyć od samego rana? Tak? – żaliła się Oliwia. – Obyś miała dobry powód, bo zatłukę!

– Oj, nie stękaj tak. Masz już pierwszych gości…

– Co ty nie powiesz. Gdyby ich nie było, to dopiero byłaby niespodzianka.

– Mam kapcia i nie zawaham się go użyć – zagroziła Iris.

– A tam – odburknęła Oliwia z twarzą zagłębioną w poduszce.

Kapeć świsnął w powietrzu i trafił w cel.

– O, to już obraza majestatu. – Oliwia odrzuciła kapeć i wzięła do ręki poduszkę. – Poszczułabym cię jednym z moich adoratorów, ale wolę własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość.

Zamachnęła się poduszką i kątem oka zauważyła jednego z zalotników. Zza okna spoglądała w ich kierunku piegowata twarz Kacpra, rudego chłopaka o bardzo długiej szyi. Rudzielec stał na drabinie i balansując na jej szczycie, przyglądał się z zaciekawieniem porannej kłótni sióstr.

– A ty tu czego? – Oliwia zmierzyła intruza wzrokiem tak przeszywającym, że ten niemal poczuł jej palce zaciskające mu się na szyi.

– Eeee – zawahał się rudzielec, zdając sobie sprawę, że sytuacja jest co najmniej niezręczna. – Chciałem tylko zapytać, czy ci się kwiaty spodobały.

– Jakie kwiaty? – Oliwia rozejrzała się po pokoju i zauważyła pstrokaty bukiet, stojący obok łóżka. Była to wielka kępa maków przyozdobiona szałwią i pędami długich traw.

– Aaa… mówisz o tych badylkach. – Z udawanym zaciekawieniem przyjrzała się roślinom raz jeszcze. – Hmm… szałwia. Mam na nią alergię. Pewnie dlatego drapałam się całą noc. Mimo wszystko dziękuję, Kacperku.

Kacper chciał właśnie zaproponować, że przyniesie kolejny bukiet, tym razem bez szałwii. Nim jednak otworzył usta, w jego kierunku poszybowała poduszka. W tym samym momencie zdał sobie też sprawę, że stoi na wysokiej drabinie, opartej o zbutwiałe okno. Zachwiał się, machając przy tym rękami, jakby chciał wzbić się w powietrze. Nie uniósł się jednak nawet o czubek nosa, siły natury pociągnęły go w całkiem przeciwnym kierunku. Oliwia zobaczyła jedynie fragmenty drabiny, które przefrunęły za oknem.

– Daleko na tej drabinie nie zaleciał – rzuciła z uśmiechem do siostry. Wychyliła się przez okno i zmierzyła wzrokiem przegniłą ramę. – Już dawno któryś z nich powinien to naprawić – rzekła niezadowolona.

– Nic się nie martw, Oliwio! Nic mi nie jest… ha, ha… czuję się świetnie! – krzyczał z dołu niedoszły lotnik.

– W sumie to szkoda, że Kacper wypadł z gry – dodała Oliwia z rozczarowaniem w głosie. – To fajny chłopak…

– Och, z całą pewnością jesteś niepocieszona – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem Iris. – Tym bardziej że tuzin kolejnych kochasiów już czeka na dole.

– Jesteś złośliwa i zazdrosna – odparła Oliwia, spoglądając na telefon. – Dwadzieścia dwie nieprzeczytane wiadomości – powiedziała z satysfakcją. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale najchętniej piszą do mnie w środku nocy.

– Spać przez ciebie nie mogą – odpowiedziała Iris, zerkając siostrze przez ramię. – Pewnie dlatego połowa tych wiadomości brzmi jak bełkot szaleńca.

– To nie bełkot, to język miłości – wyjaśniła Oliwia. – Ja jednak doceniam tradycyjne gesty i nie lubię tandety. Każdy potrafi wrzucić wierszyk z netu i wysłać go o czwartej nad ranem. Oczekuję czegoś więcej.

– Przez te twoje kaprysy sytuacja zrobiła się nerwowa. – Iris rzuciła ostre spojrzenie w kierunku siostry. – Ci durnie się pozabijają.

– Nie są durniami. Mają dobry gust i tyle.

– Powinnaś jak najszybciej to zakończyć – ucięła stanowczo Iris, robiąc przy tym najsroższą minę, na jaką mogła się zdobyć. – Nie da się spokojnie wyjść z domu.

– Wyluzuj! Po prostu jesteś zazdrosna – odparła Oliwia, rozczesując swoje kruczoczarne loki.

To właśnie dla tych loków Bazyl, nie wiadomo dlaczego, wykarczował pół lasu. To ku czci błękitnych oczu Oliwi Patryk śpiewał najczulsze ballady. Wzdychała do niej cała okolica. Rudowłosa Iris nie wzbudzała tak wielkiego zainteresowania, wręcz przeciwnie. Podczas gdy na Oliwię oczekiwał tabun rozkochanych chłopaków, jej siostra była traktowana niemal jak powietrze. Iris rozczesywała swoje krwistoczerwone włosy w milczeniu i chociaż bała się do tego przyznać, gdzieś na dnie serca pojawiała się nutka zazdrości. Brak zainteresowania swoją osobą tłumaczyła sobie tym, że jest sporo młodsza od Oliwii. Miała dopiero dwanaście lat, a jej siostra była pełnoletnia. Nie zmieniało to jednak faktu, że czuła się niezauważana. Udawała, że tak nie jest, i bardzo nie lubiła, gdy Oliwia poruszała ten temat. Teraz Iris z krzywą miną obserwowała w lustrze swoją piegowatą twarz, a jej siostra przygotowywała się na spotkanie z wielbicielami.

– Wiesz, kobiece serce jest jak rozszalałe morze… – odezwała się, gładząc swoje loki.

– Nie pleć bzdur o rozszalałym morzu! – Iris zmarszczyła groźnie czoło, co miało dodać sytuacji więcej powagi. – Wybierz jednego, a resztę bandy trzeba spławić i tyle.

– Łatwo ci powiedzieć – odrzekła Oliwia. – Alan pisze piękne wiersze, Bazyl jest silny jak wół, Filip jest niesamowitym tancerzem, a czy słyszałaś, jak cudnie śpiewa Patryk? A gdybyś spróbowała ciasteczek Mikołaja… Och…

– Ogarnij się wreszcie – parsknęła Iris. – Wodzisz ich za nos jak jakaś diablica!

– Będę wodzić dopóty, dopóki nie spotkam tego jedynego – ucięła krótko i stanowczo jej siostra, wlokąc się do łazienki.

Pokój wypełnił się przytłaczającym aromatem olejków do kąpieli i kremów nawilżających, podczas gdy odświeżona Oliwia z zadumą studiowała zawartość przepastnej szafy. Rozpoczęła długi i skomplikowany proces wybierania sukienki odpowiedniej na ten dzień. W międzyczasie Iris pospiesznie włożyła rozciągniętą bluzę z kapturem i postrzępione spodnie w czerwoną kratę. Zarówno bluza, jak i spodnie najlepsze czasy dawno już miały za sobą. Całość kreacji uzupełniały rozpadające się trampki. Po przeciwnej stronie pokoju siostra rozłożyła zestaw szminek, korektorów i pudrów, który przypominał arsenał dobrze wyposażonej armii. Oliwia z precyzją sapera rozbroiła nieproszonego pryszcza, zaatakowała baterią korektorów drobne niedoskonałości, by następnie drużyna pędzli mogła przystąpić do konturowania, cieniowania, podkreślania i rozświetlania tego, co trzeba. Rozmarzona spojrzała w lustro i zadarła wysoko swój śliczny nosek. Był to znak, że jest już gotowa na spotkanie z adoratorami. Ruszyła w kierunku kuchni.

– Chcesz wyjść do ludzi w tym potarganym łachu? – spytała z zażenowaniem, wskazując na bluzę. – Wygląda jak pamiątka po dziadku.

– Będę w nim chodzić, dopóki mi się nie znudzi – oburzyła się Iris, podążając za siostrą.

Tłum mężczyzn wypełniał kuchnię, która przypominała teraz targowisko w godzinach szczytu. Gwar umilkł nagle, gdy w progu pojawiła się przyczyna całego zamieszania. Oliwia weszła do środka zupełnie tak, jak gdyby nie dostrzegała żadnego z zalotników. Ci rozstąpili się posłusznie, przepuszczając ją do stołu. Podążając za siostrą, Iris musiała już przeciskać się między barczystymi osiłkami.

– Odjechana sprawa! Co rano robią ci śniadanie – przyznała. – Jak ich do tego zmusiłaś?

– Nikogo do niczego nie zmuszam – odparła Oliwia. – Sami chcą. Przecież im nie zabronię.

Zasiadła do stołu, na którym czekał już na nią posiłek przygotowany przez zalotników. Wielu z nich wstało jeszcze w środku nocy, by zdążyć na czas. W powietrzu unosił się zapach świeżego pieczywa i soczystych wędlin.

– Musisz spróbować moich świeżutkich bułeczek! Chrupiące, jeszcze ciepłe...! – krzyknął od progu piekarz, przepychając się w przejściu z właścicielem sklepu mięsnego, który wniósł właśnie monstrualnych rozmiarów szynkę.

– Precz z tymi zakalcami – oburzył się rzeźnik, odpędzając rywala.

– Chcesz podać mojej ukochanej tę swoją padlinę? – spytał piekarz z pogardą.

– Twojej?!

– A tak! – Piekarz przystawił konkurentowi pięść do nosa.

W odpowiedzi szynka zatoczyła łuk w powietrzu i z głośnym mlaśnięciem zdzieliła piekarza prosto między oczy. Sekundę później kuchnię wypełnił tuman kurzu, z którego co chwilę wychylała się głowa jednego z konkurentów, i pięści, którymi okładali się nawzajem.

– Starczy już, chłopaki. – Oliwia klasnęła w dłonie, próbując załagodzić konflikt.

Rywale zamarli w bezruchu i stanęli na baczność, niczym dwaj chłopcy, którzy właśnie coś przeskrobali. Właściciel masarni drapał się po brwi, próbując zakryć podbite oko, natomiast piekarz starał się zatuszować fakt, że właśnie zgubił gdzieś dwa przednie zęby. Tuż za nimi zgromadzili się inni kandydaci, którzy również byli gotowi do walki na śmierć i życie za jedno spojrzenie wybranki.

Oliwia przyjrzała się adoratorom, marszcząc gniewnie swój śliczny nosek.

– A gdzie jest Louis? – spytała zaskoczona.

Zalotnicy spojrzeli po sobie w popłochu, po czym wypchnęli naprzód najmniejszego.

– No… Louis zrywał kwiaty na klifie i… no wiesz… BUM! – wymamrotał chuderlak i schował się za plecami towarzyszy.

– Spokojnie… nic mu nie jest. Powoli odzyskuje czucie w nogach – dodał ktoś z tłumu. – Już nawet przyjmuje płyny.

– A na deser mamy miodek – wyseplenił z trudem chłopak, napuchnięty tak okropnie, że przypominał pryszczaty, różowy balon. – Świeży, prosto z pasieki.

– Prościej byłoby kupić ten miód w sklepie – zauważyła trzeźwo Oliwia, spoglądając karcąco na swoich adoratorów, z których większość była poobijana, opuchnięta, z brakami w uzębieniu bądź też w inny sposób doświadczona przez los.

– W sklepie zabrakło, poza tym wiemy, że lubisz świeży – poinformował Bazyl. – Do pasieki mamy bliziutko.

Oliwia zatrzepotała rzęsami i machnęła ręką, dając zalotnikom do zrozumienia, że mogą już ją opuścić. Tymczasem mężczyźni kłębili się, próbując wyskoczyć jeden przed drugiego, by jak najdłużej spoglądać na wybrankę ich serca. Na tyłach rozpoczęła się już kolejna bójka.

– Chcecie patrzeć, jak jem? – Spiorunowała wzrokiem swoich wielbicieli.

– Czemu nie? – spytał głupio Bazyl, lecz zamilkł pod wymownym spojrzeniem ukochanej.

Nie mając wyboru, zalotnicy zaczęli posłusznie opuszczać kuchnię, jednocześnie dawali sobie nawzajem kuksańce, przepychając się w progu.

– Nie męczy cię już ta hołota? – spytała Iris, która dopiero teraz zdołała dopchać się do stołu.

– A widziałaś, jak pięknie odremontowali schody? – Oliwia właśnie pałaszowała kromkę z miodem, który okazał się wyśmienity. – Niech chociaż wykończą dach. Okno też się sypie…

– Słuchaj, z jakiej okazji te poranne kwiaty?

– Dobrze, że o to pytasz. – Oliwia zajrzała do notesika, w którym zapisywała ważne rzeczy. – Wszystko się zgadza, siostrzyczko. Dzisiaj jest dzień kwiatów.

– Dzień kwiatów?

– Zaczynali doprowadzać mnie do szału, więc postanowiłam im to jakoś zorganizować.

– Aż boję się pytać.

– Dałam im kilka zadań, dzięki którym mogą się wykazać – wyjaśniła Oliwia z zadowoleniem.

– Tak więc dzisiaj będą zdobywać twoje serce, znosząc ci do domu wszystkie zielska z okolicy?

– Nie zielska, a najpiękniejsze kwiaty. – Oliwia uśmiechnęła się słodko. – Wiesz, jak je uwielbiam.

– Wiem… – przyznała niechętnie Iris.

– Skoro już mi przypomniałaś, to muszę dać Kacperkowi minusa. Do teraz jeszcze się drapię po tej paskudnej szałwii. – Pogromczyni męskich serc otworzyła raz jeszcze notesik z długą listą imion adoratorów i z zadaniami. Obok imienia Kacpra w rubryce „kwiaty” pojawił się wielki minus.

Chwilę później drzwi się uchyliły i pojawiła się w nich uśmiechnięta twarz jakiegoś dzieciaka.

– Oliwio! – zawołał pulchny chłopak. – Wiemy już, kto będzie twoim mężem.

Malec miał rozczochrane włosy i tak uradowaną minę, jak gdyby odkrył właśnie największą tajemnicę wszechświata.

– Serio? – Dziewczyna rzuciła mu niechętne spojrzenie. – Sama jeszcze się zastanawiam, a ty już wiesz?

– Odkryliśmy niezawodny sposób – rzekł dumnie mały łobuziak. – Zawsze się sprawdza. Bez wyjątku! – Malec otworzył szerzej drzwi, za którymi sterczała gromadka umorusanych dzieciaków, brzęczących niczym pszczoły w ulu.

Słowa te przykuły uwagę Oliwii, która w ciągu ostatnich dwóch tygodni zainwestowała dość sporą sumę w usługi ezoteryczne. Nie przyniosło to spodziewanego rezultatu i żadne medium nie było w stanie określić, kto stanie się panem jej serca. Perspektywa kolejnej, tym razem darmowej przepowiedni wydawała się bardzo kusząca. Oliwia postanowiła jednak zachować ostrożność.

– Jakoś wam nie wierzę – oznajmiła.

– No chodź! – ponaglił chłopiec, jednocześnie ciągnąc ją do wyjścia. Nim zdążyła przemyśleć propozycję, była już na zewnątrz. Minęła w pośpiechu wielbicieli, którzy czekali z naręczami kwiatów. Bazyl jak zwykle wyróżniał się z tłumu, gdyż zamiast kwiatów dźwigał imponujące drzewo wiśni.

– Bazylu, przepiękne, ale nie waż mi się tego wnosić do domu! – krzyknęła Oliwia.

Chłopak smutnie zwiesił głowę, podczas gdy ona już zniknęła za rogiem, prowadzona przez zgraję urwisów.

– Kwiaty dajcie Iris! – zawołała jeszcze.

Oczy zalotników zwróciły się w kierunku jej siostry, która stała w drzwiach i nie ukrywała, że nie ma ochoty na przyjmowanie upominków dla Oliwii. Nim zdążyła wyrazić swoje oburzenie, spuchnięty Mikołaj wręczył jej naręcze kwiatów. Tuż za nim stał już Bazyl dźwigający swoje drzewko. Za wielkoludem szybko utworzyła się długa kolejka zakochanych.

– Starczy tego! – Iris poczerwieniała ze złości i tupnęła nogą.

Odwróciła się bez słowa, zostawiając zaskoczonych zalotników, którzy nie wiedząc, co począć z kwiatami, zaczęli je składać na ganku. Już po chwili przed domem stanął kolorowy kopiec z gęsto ułożonych bukietów, ponad którymi górowało drzewko Bazyla.

***

Na ganku siedział Bernard McBlack, ojciec Iris i Oliwii. Pogrążony w zadumie mężczyzna z flegmatycznym spokojem obserwował kandydatów na zięcia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi kolejka zalotników znoszących kwiaty zdawała się wydłużać. Bernard jako jedyny obecny członek rodziny zmuszony został do przyjmowania podarków. Kolejne naręcza kwiatów witał głębokim pomrukiem bądź też skinieniem głowy, w zależności od okazałości bukietu. Musiał przyznać, że była to dość miła odmiana, gdyż nieco go już znudziło obserwowanie much unoszących się nad pustą butelką po piwie. W jego życiu zdecydowanie brakowało wielkich i doniosłych wydarzeń, podobnie jak tych małych i nieistotnych. Nie wiedzieć czemu, cieszył się w okolicy zupełnie niezasłużonym poważaniem. Jak mawiał, on i praca chadzali zupełnie różnymi drogami i od dłuższego czasu nie mogli się spotkać. Oficjalnie był strażakiem w stanie spoczynku, który doznał poważnych obrażeń podczas pełnienia służby. Sam taki wpis w jego aktach powodował, że opieka socjalna nie zadawała zbędnych pytań, darząc Bernarda głębokim szacunkiem. Gdyby ktoś jednak przyjrzał się sprawie nieco dokładniej, szybko zorientowałby się, że jedyną dolegliwością, na jaką cierpiał mężczyzna, było chroniczne znudzenie. Owszem, miał kilka lat temu wypadek z ogniem, lecz zdarzyło się to podczas imprezy z okazji Dnia Strażaka. Bernard, pod wpływem fali dobrego nastroju i bezkrytycznej wiary we własne siły, założył się z kolegami o to, że jednym susem przeskoczy przez ognisko. Nie przeskoczył. W efekcie tego zdarzenia stracił całkiem nowe spodnie oraz paznokieć na małym palcu lewej stopy. Tygodniowy urlop dla poratowania zdrowia szybko przeciągnął się do pięciu lat błogiego lenistwa. Jeden z nowo zatrudnionych urzędników opieki socjalnej nabrał pewnych podejrzeń, widząc Bernarda grającego w piłkę z kolegami ze straży, jednak szybko został skarcony przez samego burmistrza.

– To nasz jedyny bohater w Chestermind! Nie mamy innego! – grzmiał poruszony bezdusznością urzędnika John Doe. – Znieważając naszych bohaterów, znieważasz tradycję i honor naszego miasta!

Jeszcze tego samego dnia bezduszny urzędnik zasilił szeregi bezrobotnych, a burmistrz wypłacił sobie kolejną premię. Tym razem za skuteczną obronę wartości moralnych i praw podstawowych obywateli Chestermind. Jednocześnie Bernard McBlack urósł do rangi pierwszego i zarazem ostatniego bohatera Chestermind, którego burmistrz odznaczał uroczyście przy okazji każdego większego święta.

Bernard był głęboko przekonany, że pozostając na zasiłku, tworzy miejsce pracy dla kogoś innego. W swej wspaniałomyślności nie chciał odbierać pracy obywatelom, którzy potrzebowali jej bardziej od niego. Ponadto, jak sam twierdził, samotne wychowywanie dwóch dorastających córek to jak praca na dwa etaty.

Sumienne obgryzanie trzeciego już paznokcia u lewej ręki przerwane zostało nagłym szarpnięciem za rękaw. Bernard ocknął się z letargu i uświadomił sobie, że podwórze już niemal całkowicie opustoszało. Tym razem przyczyną zamieszania była jego młodsza córka.

– Tato, nic z tym nie zrobisz? – Iris, czując całkowitą bezradność, postanowiła odwołać się do ostatniej ostoi rozsądku, czyli do ojca. – Tutaj nie da się już normalnie żyć. Wywal wreszcie z domu tych natrętów!

Bernard, który właśnie znalazł najwygodniejszą pozycję do wypoczynku, otworzył usta, zamarł na chwilę w bezruchu i już prawie miał przytaknąć córce, gdy podszedł do niego Alan, niosąc spieniony kufel świeżo warzonego piwa. Ojciec przyjął upominek uprzejmym skinieniem głowy, po czym zaczął leniwie sączyć bursztynowy napój.

– Mnie tam oni nie przeszkadzają… – odrzekł nonszalancko po chwili namysłu.

Iris ogarnęła jeszcze większa złość i gdyby istniała jakakolwiek norma jej gniewu, z całą pewnością zostałaby właśnie wielokrotnie przekroczona.

– A nie miałeś szukać pracy? – Spojrzała z wyrzutem na ojca.

Słowa Iris najwyraźniej nie odniosły oczekiwanego skutku, gdyż Bernard rozsiadł się jeszcze wygodniej i odpowiedział jedynie ziewnięciem.

Nim Iris zdążyła wyrazić oburzenie, słońce przesłonił wielki cień Bazyla.

– Tato nie będzie pracował – rzekł wielkolud, prężąc muskuły. – Ja mam dość siły, by robić za dwóch. Kochany teściu niech sobie odpocznie.

Zdanie to przykuło uwagę Bernarda, gdyż nie przypominał sobie, aby wydawał za mąż którąś z córek – jedna była zbyt młoda, a druga zbyt kapryśna.

– I ty, Bazyl, też biegasz za Oliwią? – Spojrzał z zaskoczeniem na wielkoluda.

– Ano pewnie, że tak, tato. – Bazyl uśmiechnął się szeroko na samą myśl o ukochanej.

– Nie jestem ani twoim ojcem, ani tym bardziej teściem – odparł niechętnie Bernard. – O ile znam moją Oliwię, to masz u niej marne szanse.

– Nadzieja umiera ostatnia – powiedział rozmarzony zalotnik. – Póki tu jestem, tato nie będzie pracował.

– No widzisz… – Ojciec uśmiechnął się szczerze do Iris, podczas gdy Alan podał mu kolejne piwo. – Powiedz mi, Bazylu, czy ta wiśnia, którą przyniosłeś, nie jest przypadkiem z mojego ogrodu? – spytał po chwili namysłu Bernard.

Wielkolud jedynie chrząknął z zakłopotaniem.

Iris, która po raz kolejny została zignorowana, miała zamiar pobiec do domu, zamknąć się w pokoju i płakać ze złości aż do rana, ale jak na złość drzwi wejściowe zostały zabarykadowane naręczami kwiatów i pachnących ziół. Doprowadzona do rozpaczy już chciała kopnąć kolorowy kopiec, gdy zauważyła coś niezwykłego. Nie było to drzewko Bazyla, które wyróżniało się w oczywisty sposób, lecz olbrzymi kwiat. Masywny kielich prężył się wyniośle, przytłaczając swym pięknem pozostałe bukiety. Jego płatki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, pulsując przy tym hipnotycznie. Roślina ta była tak niespotykanych rozmiarów, że górowała nawet nad drzewkiem wiśni. Iris nigdy wcześniej nie widziała czegoś równie niezwykłego.

– Łał… niesamowite!

Zza góry kwiatów wyłoniła się okrągła twarz Teodora.

– Przekaż Oliwii, że ten prezent jest ode mnie – rzekł przymilnie.

Iris nie mogła oderwać wzroku od rośliny.

– Niesamowite… – powtórzyła urzeczona. – Dobrze, Teodorze, przekażę jej na pewno. Niesamowite…

***

Oliwia, wiedziona przez rozkrzyczaną bandę dzieciaków, pędziła radośnie w głąb lasu. Po dłuższej chwili dotarli na polanę, gdzie znajdowała się stara studnia. Ponoć stało tu kiedyś kilka drewnianych chat, które zamieszkiwali mroczni ludzie, unikający kontaktu z resztą świata. Mieszkańcy lasu zniknęli równie szybko i tajemniczo, jak się pojawili, a po ich domostwach nie pozostał żaden ślad, poza omszałą studnią. Mech pokrył cembrowinę grubą warstwą, jednak studnia stała niemal nienaruszona. Dzieci zaczęły biegać po polanie, natomiast Oliwia najwyraźniej straciła nastrój do zabawy.

– Starczy tego, bałwany! – krzyknęła niezadowolona. – Opowiecie mi o tym narzeczonym czy będziecie tak biegać jak stado pawianów?

Spomiędzy rozbawionej zgrai wyskoczył piegowaty chłopiec, ten sam, który wyciągnął ją z domu.

– To nie takie proste. – Malec jednocześnie zadarł nos i uniósł palec ku górze tak, jak czynią to wielcy uczeni, gdy mają zamiar powiedzieć coś bardzo mądrego. – Stara studnia zna odpowiedzi na wszystkie pytania!

– Wszystkie? – zapytała Oliwia, która właśnie zrozumiała, że oto zmarnowała przedpołudnie na bieganie po lesie.

– Wszyściutkie! Wie nawet, który z zalotników wejdzie w twe łaski, o piękna panno. – Malec skłonił się w pas, zamiatając przy tym czapką niczym dworny paź.

– Cudownie. Pozwólcie teraz, że opuszczę was i waszą magiczną studnię, bałwany.

– Legenda głosi, że jeżeli panna zajrzy w głąb studni, to zobaczy oblicze ukochanego. – Chłopak nie dawał za wygraną, a towarzysząca mu dzieciarnia przytakiwała zachęcająco.

Oliwia wahała się przez chwilę, jednak szybko doszła do wniosku, że dzieciaki nie zostawią jej w spokoju, dopóki nie spełni ich prośby. Podeszła ostrożnie do studni i dotknęła palcami jej krawędzi. Kawałek spróchniałej obudowy odpadł z trzaskiem i runął, dudniąc, w głąb ciemnej czeluści. Dopiero po dłuższej chwili dał się słyszeć stłumiony plusk. Studnia była głęboka. Oliwia chciała się wycofać, jednak gdy tylko spojrzała za siebie, zobaczyła twarze dzieciaków, w napięciu oczekujących na wynik wróżby.

Raz kozie śmierć, pomyślała, odwracając się do studni.

Jej twarz zmroził przejmujący chłód zionący z mrocznej głębiny. Złapała oburącz brzeg cembrowiny i wychyliła się na tyle, by zajrzeć do środka. Jej oczom ukazał się mroczny tunel. Poczuła nagły zawrót głowy, tak mocny, że musiała zamknąć oczy. Zacisnęła dłonie jeszcze mocniej i zmusiła się, by ostrożnie rozchylić powieki. Powoli, w oddali zaczęła rysować się czarna tafla wody. Oliwia zobaczyła własne odbicie, a tuż obok niego majaczył owalny kształt, przypominający księżyc.

Niemożliwe, pomyślała i wytężyła wzrok jeszcze bardziej. W tafli wody, tuż obok jej własnego odbicia pojawiła się wielka główka kapusty.

– Kapuściany łeb! Wy durnie…! – wrzasnęła.

Dopiero teraz zauważyła wielką kapustę, nadzianą na patyk, rzucającą odbicie w głębi studni.

– Być może to Bazyl? – Dzieciaki zanosiły się od śmiechu.

– Zaraz wam przyłożę tak, jak zrobiłby to Bazyl!

Oliwia podwinęła rękawy, by spuścić dzieciakom porządne lanie. Nim dopadła pierwszego z nich, rozwrzeszczana gromada rozbiegła się po lesie. Kapusta też gdzieś zniknęła. Oliwia była wściekła na siebie, że dała się nabrać. Wtedy też przypomniała sobie jedną z wróżek, która również zapewniała, że w studni można zobaczyć odbicie ukochanego.

Skoro dyplomowana profesjonalistka tak twierdzi, może warto spróbować jeszcze raz, pomyślała dziewczyna.

Oliwia rozejrzała się dla pewności, czy aby ktoś jeszcze nie czyha z kapustą, po czym podeszła do studni. Ponownie, teraz już z większą odwagą, spojrzała w czarny tunel. Nie dostrzegła nic poza własnym odbiciem. Już miała odejść, gdy nagle woda zmętniała. Z głębiny wyłoniła się szarobrunatna twarz poprzecinana gęstą siatką blizn i poprzekłuwana licznymi kolczykami, które błyszczały wokół oczu i nosa. Oliwia otwarła usta z przerażenia. Chciała odskoczyć od studni, jednak strach sparaliżował jej ciało. Ponure oczy wpatrywały się w nią przez chwilę, a z głębi dobiegł stłumiony szept:

– Już wkrótce, Oliwio… już niebawem…

Błysnęły długie, ostre zęby. Twarz uśmiechnęła się złowróżbnie i znikła w czarnej otchłani. Oliwia odskoczyła, rozglądając się panicznie dookoła. Przez chwilę miała nadzieję, że jest to kolejny głupi żart. Przy studni nie było jednak nikogo.

4Błękitna krew

Minęło niemal pół godziny, zanim Gordon odważył się wyjść z ukrycia. Serce biło mu mocno, cały drżał z przejęcia. Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak to sobie misternie zaplanował. Pozostał już tylko ostatni ruch, lecz był to najtrudniejszy element tej układanki. Gordon miał właśnie dobić targu z istotą, która zmroziłaby krew w żyłach samemu diabłu. Rozejrzał się podejrzliwie dookoła. Gdyby ktoś zauważył go w tym miejscu, Gordon mógłby mieć spore kłopoty. Plotki szybko się rozchodzą i łatwo można było połączyć jego podejrzane zachowanie z tym przeklętym miejscem. Przełknął nerwowo ślinę, po czym zajrzał w głąb studni.

– Jesteś tam? – spytał niepewnym głosem, wpatrując się w odległe zwierciadło wody.

W odpowiedzi usłyszał jedynie echo i cichy plusk. Oparł się ostrożnie o krawędź cembrowiny i raz jeszcze nerwowo omiótł wzrokiem polanę.

– Nie będę tu czekał na ciebie całą wieczność… – mruknął pod nosem.

Coś zakotłowało się w głębi studni i z gładkiej tafli wyłoniła się pokryta bliznami twarz. Zjawa wyszczerzyła ostre zęby w budzącym grozę uśmiechu.

– Świetnie to zaplanowałeś, Gordonie – dobiegł chrapliwy głos. – Te ludzkie marionetki tańczą, jak im zagrasz…

Gordon uśmiechnął się w duchu, jednak wiedział, że nie przyszedł tutaj dla pochlebstw. Musiał odebrać swoją zapłatę i postanowił skupić się na konkretach.

– Co o niej sądzisz? – szepnął w kierunku studni. – Czy to tej dziewczyny tak usilnie poszukujesz?

– Nie przyjrzałem się zbyt dokładnie – padła odpowiedź. – Trudno mi ocenić…

– To twoja jedyna szansa – odparł Gordon z niezadowoleniem. – Dzieciaki za paczkę cukierków zrobią wszystko, ale nikt inny nie da się namówić, aby przyjść w to miejsce. Nie możesz przebierać jak w ulęgałkach. Ludzie gadają różne rzeczy i wolą unikać miejsc, gdzie… sam wiesz, co tu się stało.

Dzień był dość chłodny, a mimo to Gordon otarł pot z czoła. Z emocji zaschło mu w ustach. Włożył wiele wysiłku, aby doprowadzić sprawę do tego punktu, jednak nie wszystko szło po jego myśli.

– Na twoje życzenie odnalazłem tę smarkulę i zdobyłem kwiat, który mój syn dostarczył dzisiaj rano – warknął, tracąc cierpliwość. – Nawet namówiłem te małe szczeniaki, aby sprowadziły ją aż tutaj, abyś się upewnił. Pozostało już tylko wypowiedzieć zaklęcie i otworzyć przejście. A ty mi teraz mówisz, że masz wątpliwości?

– Dla mnie to sprawa życia i śmierci – szepnął głos z głębiny. – Muszę to przemyśleć…

Gordon chciał dodać, że dla niego stawka jest równie wysoka, jednak w porę ugryzł się w język. Opanował nerwowe drżenie rąk.

– Niepotrzebnie tracę czas – rzekł chłodno. Wyprostował się, udając, że chce odejść. – Bez zaklęcia zielarwa pozostanie tylko zwykłym kwiatkiem…

– Zaczekaj. Skąd ta nerwowość?

– Włączyłem w sprawę Teodora, a to dość lekkomyślny chłopak. Sporo ryzykuję, gdyby coś poszło nie tak. Wiesz dobrze, że takich jak my palono tutaj żywcem.

– Te czasy dawno minęły. – Twarz wykrzywiła się w szyderczym grymasie. – Ludzie nie wierzą już w takie rzeczy…

– Łatwo ci mówić, kiedy to ja nadstawiam karku. – Gordon tracił cierpliwość. – Co ustaliłeś?

– Ta ślicznotka miała styczność z wielką mocą, ale czy to ona jest kluczem? – szepnął głos z namysłem. – Coś mi nie pasuje…

– Gdyby to było takie proste, jej tajemnica dawno zostałaby już odkryta – odparł stanowczo Gordon. – Musisz się zdecydować – dodał z naciskiem.

– Dobrze. Drugiej szansy już nie będzie. – Na ponurej twarzy przez chwilę gościł upiorny uśmiech. – Czy wybrałeś odpowiedni gatunek kwiatu? To bardzo ważne!

– Liliputka bezczasowa, tak jak sobie życzyłeś.

– Jeżeli się pomyliłeś, to cały twój wysiłek pójdzie na marne. Mogłaby zjawić się tutaj jako olbrzym albo sto lat przed moim narodzeniem… To byłaby katastrofa!

Gordon wyjął z kieszeni telefon i odnalazł zdjęcie Teodora pozującego z olbrzymim kwiatem w donicy. Powiększył zdjęcie tak, aby kielich kwiatu był w centrum kadru, po czym nachylił się nad studnią, pokazując palcem.

– Wygląda identycznie jak w Upiornym zielniku – rzekł z dumą.

– Z tej odległości i tak niewiele widać. Poza tym nie znam się na tych twoich ruchomych obrazkach, ale wierzę ci, że wiesz, co robisz…

– Zielarwy to moja specjalność – odparł nieco urażony Gordon, chowając telefon do kieszeni.

Chrząknął z zakłopotaniem, po czym zaprezentował szeroki uśmiech, wyglądający wyjątkowo nieszczerze. Znów poczuł, że odzyskuje kontrolę nad sytuacją. – Być może zapomniałeś o pewnym drobiazgu – zasugerował niecierpliwie.

– Tak, pamiętam, że masz swoją cenę.

– Wszystko ma swoją cenę – odrzekł chłodno Gordon.

– Czy przyjmiesz zapłatę w złocie?

– Obaj dobrze wiemy, że to twoje „złoto” jest warte tyle, co żwir na podjeździe do mojego garażu.

– Z wiekiem tracisz poczucie humoru – zarechotał głos ze studni. – Wraz z upływem czasu tracisz też wiele innych rzeczy… Prawda? Tego właśnie boisz się najbardziej… Nawet stąd wyczuwam twój strach i zniecierpliwienie. Masz tak niewiele czasu…

– Do rzeczy – uciął Gordon. Pobladł, a jego zlana potem twarz przypominała teraz upiorną maskę.

– Dobrze wiem, czego chcesz… – szeptał złowieszczo głos. – Mnie też tylko błękitna krew trzyma przy życiu. Rozumiem twój ból…

W studni zabulgotało tak, jak gdyby woda nagle zaczęła wrzeć. Po chwili z czarnych odmętów wyłonił się niewielki lśniący punkt. Gordon sięgnął po wiadro i przywiązał je starannie sznurem do kołowrotu. Mechanizm zaskrzypiał, ruszając z oporem. Wiadro znikło w głębi studni, a gdy wyłoniło się ponownie, na jego dnie można było dostrzec niewielką fiolkę z błękitną cieczą. Gordon wydobył wiadro i drżącymi rękami sięgnął po szklane naczynie. Uśmiechnął się, jednak szybko zmienił zdanie, gdy zauważył, że ciecz wypełnia zaledwie połowę fiolki.

– Umawialiśmy się na całość – warknął przez zęby.

– Drugą połowę dostaniesz po otwarciu przejścia. Nie znamy się aż tak dobrze…

Gordon parsknął z niezadowoleniem.

– W naszym biznesie zaufanie to podstawa – zaprotestował.

– Nawet taka ilość starczy dla ciebie i dla twojego syna na kilkanaście lat.

– Teodor żyje życiem zwykłego śmiertelnika.

– Tym bardziej, mój przyjacielu.

Gordon odpieczętował fiolkę i kapnął na palec niewielką kroplę. Gdy dotknął końcem języka do błękitnego płynu, natychmiast poczuł, jak przeszywa go fala gorąca. Siwe włosy na jego skroniach odzyskały naturalny kolor, a twarz mężczyzny wygładziła się nieco. Wyprostował się, czując nową energię wypełniającą ciało. Zachowywał się tak, jak gdyby ubyło mu kilka lat, bo rzeczywiście tak było…

5Złoto głupców

Adoratorzy, nieco zawiedzeni nieobecnością wybranki serca, szybko zaczęli się nudzić. Już po chwili po zakochanej gromadzie pozostała jedynie sterta kwiatów. Do każdego bukietu przyczepiona była niewielka karteczka z imieniem zalotnika i miłosnym wyznaniem. Gdy tylko ostatni z amantów zniknął za zakrętem, kwiaty natychmiast zostały przeniesione na kompost tuż za domem. Nawet drzewko Bazyla popadło w niełaskę i zwieńczyło stertę kolorowych badyli. Przed domem pozostał tylko jeden kwiat – olbrzymi i wyjątkowy. Iris wykopała głęboki dołek, w którym zasadziła niezwykłej urody roślinę. Tymczasem Oliwia właśnie wróciła z wyprawy do lasu i już z daleka widać było, że wycieczka nie należała do udanych. Jej lśniące loki nie prezentowały się już tak doskonale. Były splątane i przypominały poszarpany wiatrem stóg siana. Minęła siostrę, nie zwracając na nią zbytniej uwagi, i zmierzała prosto do domu, złorzecząc pod nosem.

– Wymorduję gówniarzy! – Oliwia rzuciła obietnicę srogiej zemsty i już miała trzasnąć drzwiami, gdy kątem oka zauważyła olbrzymi kwiat, który pojawił się w ogródku.

– A tego sobie nie przypominam – oznajmiła, jednocześnie przyglądając się z zachwytem majestatycznej roślinie. – To prezent od nowego adoratora?

Oliwia zarumieniła się na samą myśl o kolejnym chłopaku ubiegającym się o jej wdzięki.

– No niestety nie – zaprzeczyła Iris. – Dostałyśmy go od Teodora, tego tłuścioszka, co od roku przesiaduje pod twoim oknem.

– Nie „my”, tylko ja go dostałam! – zaprotestowała Oliwia. – To jest prezent dla mnie!

– Prawda… – Iris przytaknęła niechętnie.

– Szkoda tylko, że od tego spaślaka. – Dziewczyna nie kryła rozczarowania. – Przez chwilę miałam nadzieję, że wreszcie zjawił się ktoś wyjątkowy. Kim jest ten Teodor?

– To syn Gordona, właściciela antykwariatu.

– Och, kolejny dziwak zbierający stare graty. – Oliwia ziewnęła ze znużeniem. – Jego syn też taki będzie. Nie mogę przecież wyjść za kogoś, kto jest całkiem bez perspektyw.

– Taa, to byłaby okrutna zniewaga – przytaknęła sarkastycznie Iris, jednak jej siostra nie zauważyła ironii.

Oliwia podeszła do kwiatu i oniemiała wpatrywała się w niego przez chwilę. Musiała przyznać, że choć sam Teodor nie należał do pociągających, to podarunek był niezwykły. Nachyliła się do rośliny, by poczuć jej woń, gdy nagle coś pacnęło ją prosto w czoło. Oliwia odskoczyła wzburzona, nie mogąc uwierzyć, że spotkała ją kolejna zniewaga w tym dniu. Zaczerwieniła się ze złości i już miała wykrzyczeć wiązankę złorzeczeń pod adresem Teodora – durnia, który do końca życia będzie kurzył się w antykwariacie – gdy zauważyła w trawie drobny, błyszczący przedmiot. To właśnie on wypadł z kwiatu i chyba nawet nabił jej guza. Oliwia podniosła szybko błyszczący kamyczek i przyjrzała mu się z bliska, a następnie z daleka. Na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech.

– To jest złoto! – krzyknęła, podskakując w szalonym tańcu radości. – Bryłeczka złota! Bryłka… bryłunia…

– Oliwio, czy nie uważasz, że… – Iris chciała coś wtrącić, jednak zmroziło ją chciwe spojrzenie siostry.

– Zabieraj łapy od mojego kwiatu!

– Ale…

– Wynocha!

– Okej! – Iris odwróciła się i bez słowa ruszyła w stronę domu. Oliwia skierowała pożądliwy wzrok na wielką roślinę. Jak gdyby na jej życzenie z kwiatu wypadł kolejny złoty kamyczek. Pisnęła z radości, jednocześnie łapiąc w powietrzu drogocenny klejnot, i nawet nie zauważyła, że siostra odeszła obrażona. Nie zauważyła też, że Bazyl przyniósł kolejne drzewko, spostrzegłszy, że poprzednie najwyraźniej nie przypadło jej do gustu. Tym razem była to śliwa. Oliwia nawet nie spojrzała na zgraję dzieciaków, która właśnie wróciła z lasu, chcąc zaproponować jej kolejną próbę wybrania narzeczonego. Zamyślona siedziała w bezruchu, niczym kamienna rzeźba, wpatrując się w barwny kielich, który kołysał się na wietrze. Nie przeszkadzały jej nawet rozczochrane włosy. W skupieniu wyczekiwała na kolejne bryłki, które raz po raz wypadały z kwiatu.

Nie mając wyboru, Iris wróciła do swoich codziennych zajęć, a było tego całkiem sporo. Ponieważ siostra zajęta była opędzaniem się od adoratorów, prowadzenie domu pozostawało na jej głowie. Zalotnicy, niezwykle skorzy do wyręczania we wszystkim wybranki serca, nie byli już tak chętni do pomocy, gdy Oliwii nie było w pobliżu. Bernard również nie był zbyt użyteczny. Sam siebie zwykł nazywać „wielkim nieobecnym”, co w gruncie rzeczy definiowało jego rolę przy wykonywaniu obowiązków domowych. Szorując podłogi, Iris kątem oka spoglądała na siostrę, która w niemym zachwycie oczekiwała na kolejne błyskotki. Nigdy jeszcze nie widziała, by Oliwia była czymś tak zafascynowana, i w głębi duszy bardzo się o nią martwiła.

Minęło południe. Był to dobry moment, aby zawołać siostrę na obiad, a przy okazji zasugerować, że może zostawić kwiat choć na chwilę. Oliwia odpowiedziała tylko, że nie jest głodna i żeby na kolację też jej nie wołać. Nie oderwała przy tym wzroku od rośliny. Mamrotała wyłącznie, że wszyscy chcą ją okraść i że nie ruszy się z miejsca. Iris opuściła ręce w geście rezygnacji i już miała pozostawić siostrę samej sobie, gdy jej wzrok zatrzymał się na stercie misek i talerzy, które walały się dookoła.

– Czy oprócz złota wyrzuca też naczynia? – spytała zaciekawiona.

– Ależ skądże – zaprotestowała Oliwia. – Dokładnie na odwrót. Patrz!

Porwała garnek leżący na ziemi i wycelowała nim prosto w roślinę. Rzut był celny. Naczynie poszybowało w powietrzu, trafiając w sam środek kwiatu. Kielich zamknął się gwałtownie, pochłaniając metalowy przedmiot. Po chwili płatki rozchyliły się, a z wnętrza kwiatu wypadł złoty kamyczek, prosto w zgrabne rączki Oliwii. Garnek zniknął bez śladu.

– Dwadzieścia talerzy, piętnaście widelców, dwie łyżki, durszlak i wałek do ciasta – wyliczała. – Kwiat połknął wszystko, co do niego wrzuciłam. Niesamowite…

– Zapomniałaś jeszcze o garnku – dodała rozdrażniona Iris.

– Och, to i tak bez znaczenia – odrzekła beztrosko jej siostra, wrzucając kolejny złoty kamyczek do porcelanowej wazy, już wypełnionej po brzegi.

– Rozwaliłaś kompletnie naszą zastawę!

– A właśnie, że nie! – krzyknęła Oliwia, a na jej twarzy malował się szalony uśmiech. – Zamieniłam ją na bryłki złota! Bryłeczki… bryłunie…

– Ten kwiat może być…

– WYNOCHA! – Oliwia wskazała palcem drzwi. – Zazdrosna jesteś i tyle!

Iris powróciła w milczeniu do domu. Obiad, który ugotowała, wylądował na kompoście, tuż obok wiśni Bazyla. Bernard był tak podekscytowany odkryciem Oliwii, że nie czuł się głodny. Iris również straciła apetyt. Nawet gdyby miała ochotę na obiad, to i tak wszystkie naczynia przepadły już we wnętrzu kwiatu. Tymczasem z domu znikały kolejne sprzęty. Gdy wyjrzała przez okno, jej oczom ukazała się Oliwia, która właśnie wykonała mistrzowski rzut krzesłem. O dziwo, kwiat bez problemu pochłonął spory mebel i można było odnieść wrażenie, że łapczywie go przełykał. Najbardziej przerażające było jednak to, że roślina urosła do zatrważających rozmiarów. Kwiat, który jeszcze niedawno z trudem mieścił garnek, teraz bez wysiłku przełknął spore krzesło, a rozmiarem dwukrotnie przewyższał drzewko Bazyla.

– To jakieś diabelstwo – wyszeptała zaniepokojona Iris. – Ta roślina jest przeklęta!

– Sama jesteś przeklęta! – W oczach Oliwii błysnęła wściekłość pomieszana z szaleństwem. – Wynocha!

Tuż za plecami Iris stanął Bernard. Jego twarda dłoń spoczęła na ramieniu córki.

– Po waszej kłótni obiecałem Oliwii, że nie będziemy jej przeszkadzać – powiedział spokojnie, lecz bardzo stanowczo.

Iris spojrzała na Bernarda, pełna zaskoczenia i przerażenia zarazem.

– Dzięki twojej siostrze będziemy bardzo bogaci – kontynuował z wypiekami na twarzy. – Wiem, że możesz być nieco zazdrosna, ale będzie lepiej, jak wrócisz do swojego pokoju.

Iris chciała coś powiedzieć, jednak poczuła, że żal ściska jej gardło. Ojciec nie powiedział „Wynocha!”, jak Oliwia, lecz jego karcący wzrok miał taki właśnie wyraz. Po raz kolejny była zmuszona odejść bez słowa. Zamknęła się w pokoju i po cichu płakała w poduszkę. Być może czuła się nieco zazdrosna. Możliwe też, że widok góry złotych bryłek uczynił ją nieco zawistną. Niepokoiła się jednak o siostrę, która w szalonym amoku zbierała świecidełka. Widok jej zachłannego spojrzenia i kwiatu, który stawał się coraz większy i bardziej upiorny, wywoływał zimny dreszcz przerażenia. Nie wiedziała, jakie tajemnice kryje roślina, ale czuła, że jest to coś złego. Bardzo złego.

6Serenthal

Największą iluzją tego świata jest rzeczywistość.

Do pokoju wdarł się przenikający chłód nocy, a przez okno wejrzał księżyc. Iris obudziła się z płytkiego snu i z niepokojem zauważyła, że łóżko Oliwii jest wciąż puste. Pełna obaw wychyliła się przez okno, ale Oliwii nigdzie nie było, za to roślina stała się większa niż poprzednio. Kwiat urósł do takich rozmiarów, że sięgał niemal po dach, a wszystko, co rosło dookoła, zwiędło i sczerniało. Trawa, która jeszcze tego ranka miała soczyście zielony kolor, przypominała teraz szarą szczotkę. Iris ubrała się w pośpiechu i wybiegła na podwórze. Okrążyła dom w poszukiwaniu siostry, lecz nie znalazła ani jej, ani nic, co mogłoby wytłumaczyć jej nagłe zniknięcie. Pomyślała, że pewnie kwiat przestał już wyrzucać drogocenne kamyki i Oliwia uznała go za bezużyteczny. Już miała odejść, gdy zauważyła porzuconą wazę z lśniącymi bryłkami.

– Jedno jest pewne – szepnęła ze ściśniętym gardłem. – Oliwia by tak tego nie zostawiła.

Podeszła do monstrualnego kielicha, który otworzył się nieco szerzej, zupełnie tak, jak gdyby zachęcał, by zajrzeć w jego głąb. Można było odnieść wrażenie, że nie kołysze się bezwładnie na wietrze, lecz reaguje jak inteligentna istota. Kwiat skrywał w środku wirującą czeluść, która mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, pulsując hipnotycznie. Z wnętrza dobiegł cichy dźwięk, przypominający mruczenie, takie, jakie wydaje kot wygrzewający się na słońcu. Nie było tam jednak żadnego kota ani niczego innego, co mogłoby mruczeć w taki sposób. Odgłos ten był bardzo harmonijny i kojący. Iris poczuła błogi spokój, jej oddech stał się płytki i miarowy. Wyciągnęła rękę, kwiat drgnął, a jego płatki rozchyliły się w zapraszającym geście. Wzięła głęboki wdech, zrobiła kolejny krok i zdała sobie sprawę, że jej stopy unoszą się nad ziemią.

– Transitus pateret – szeptał Gordon, spoglądając z ukrycia.

Kielich zamknął się gwałtownie niczym wygłodniała paszcza. W ułamku sekundy zniknął pulsujący wir, a wraz z nim Iris. Gordon pstryknął palcami, a kwiat natychmiast zaczął więdnąć, kurczyć się. Po chwili w miejscu dostojnej rośliny pozostał jedynie brązowy kikut.

– Rudą masz w prezencie, Serenthalu. Te dwie ludzkie marionetki należą teraz do ciebie – szepnął Gordon pod nosem, dumny z swego upiornego postępku.

Ruszył sprężystym krokiem w kierunku studni, by odebrać drugą część zapłaty. Uważny obserwator mógłby zauważyć, że porusza się znacznie zwinniej i żwawiej, niż kilka godzin wcześniej.

***

Wąski, kręty tunel wibrował jaskrawym światłem. Iris krzyczała do utraty tchu, walcząc z siłą, która porwała ją w głąb wiru. Przez chwilę pomyślała, że porusza się wzdłuż przewodu pokarmowego jakiejś bestii i lada chwila nastąpi tragiczny koniec jej krótkiego życia. Jednak świetlista pułapka zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a ona wciąż nabierała prędkości. Dziewczyna, szamocąc się, próbowała opanować szaleńczy pęd, lecz nie przyniosło to żadnego rezultatu. Spadała, raz po raz uderzając o brzegi leja, który zwijał się w skomplikowane spirale. Gdy poczuła, że jest już bliska omdlenia, przestała stawiać opór. Zamknęła oczy i skuliła się przerażona.

Tunel skończył się gwałtownie. Wyrzucona w powietrze Iris poszybowała bezwładnie, a po chwili upadła na twardą powierzchnię. Siła uderzenia sprawiła, że z trudem chwytała oddech. Wstała i ignorując przeszywający ból, ruszyła przed siebie. Za jej plecami pulsował wir podobny do tego, który odkryła wewnątrz kwiatu. Nie dostrzegła jednak nic, co przypominałoby znajomy widok ogródka przed domem. Wokół panował gęsty mrok, a powietrze dławiło słodkawym odorem, przyprawiającym o mdłości. Gdzieś z przodu migotało światło, lecz Iris nie mogła określić, co jest jego źródłem. Stąpając ostrożnie, czuła paraliżującą grozę, która ściskała za serce. Wszystko wskazywało na to, że znalazła się wewnątrz jakiegoś olbrzymiego pomieszczenia. Powierzchnia pod jej stopami przypominała drewnianą podłogę, jednak spoglądając w mrok, Iris nie mogła dostrzec ścian ani sufitu. W oddali zadrgał szary cień. Widmo majaczące w ciemności na chwilę nabrało konturów ludzkiej postaci. Iris miała nadzieję, że to jej siostra, lecz nim zdążyła przyjrzeć się tajemniczemu kształtowi, cień zniknął.

– Hej! Jest tu kto? – szepnęła drżącym głosem. – Oliwia?

Rozejrzała się niepewnie, czując zimny dreszcz przerażenia. Zauważyła lśniące oczy, zatopione w mroku. Bez wątpienia była przez kogoś obserwowana. Wzrok ten, skupiony i nieruchomy, zdawał się przenikać ją na wskroś.

– Oliwio, to nie jest zabawne – odezwała się nieco pewniej.

Nikt jej nie odpowiedział. Lśniące oczy znikły nagle, a Iris dostrzegła w ciemności jakiś ruch. Niezidentyfikowana istota krążyła wokół niej, zataczając coraz węższe kręgi. Iris cofnęła się odruchowo, chcąc powrócić do pulsującego wiru, i z przerażeniem stwierdziła, że tunel znikł bez śladu. Jej serce zaczęło bić mocniej.

– Jeżeli to jest tylko koszmarny sen, nadszedł właściwy moment, aby się obudzić – przekonywała samą siebie.

W jej kierunku ruszyła zakapturzona postać, która trzymała w dłoni długi, srebrny przedmiot przypominający widły. W powietrzu uniósł się odrażający fetor, który kojarzył się z wonią zepsutej ryby. Iris zasłoniła twarz rękawem, dławiąc się od wstrętnego zapachu, i panicznie rozglądała się, wypatrując drogi ucieczki.

– To jakaś pomyłka – wykrztusiła z przerażeniem, podczas gdy nieznajomy zbliżył się na odległość kilku kroków. Poruszał się dość szybko, choć jego ruchy były niezdarne i chybotliwe.

– Zaskoczona? – spytał, nie odsłaniając twarzy.

– Najbardziej zaskoczony jest mój nos – parsknęła, dławiąc się od odoru.

– Wyczuwam twoje zaniepokojenie…

– A ja wyczuwam smród śmietnikowego kota – odpowiedziała, przyglądając się niezwykłej postaci. – Capi od ciebie na kilometr!

– To jest twój najmniejszy problem. Co podpowiada ci intuicja?

Jej intuicja podpowiadała, by uciekać jak najdalej. Gdy już miała odwrócić się i biec przed siebie, wrzeszcząc z przerażenia, za plecami poczuła gorący oddech kolejnego napastnika. Z mroku wynurzyła się druga postać. Błysnęły ciemne oczy, przeszywając ją chłodnym spojrzeniem.

– Nie podoba się panience zapach komitetu powitalnego? – Rozległ się złowieszczy chichot. – Nic nie szkodzi. Szybko się przyzwyczaisz.

– Do niczego nie będę się przyzwyczajać – odparła. – Wy dwaj, zajmijcie się sobą, ja muszę już lecieć. Szukam siostry i trochę mi się spieszy. Pa, pa!

– Nie boisz się?

– No pewnie, że nie – skłamała.

– A powinnaś – syknął napastnik, mierząc w jej kierunku ostrzem stalowych wideł.

Spod kaptura wyjrzała trupio blada twarz, która wykrzywiła się w grymasie przypominającym uśmiech, ukazując ostre niczym igły zęby. Iris nigdy wcześniej nie widziała czegoś tak drapieżnego. Żaden człowiek nie mógł mieć tak drobnego i gęstego uzębienia. Przerażającemu uśmiechowi towarzyszyła kolejna fala przyprawiającego o mdłości odoru. Skrzywiła się z obrzydzenia.

– Fuj! Co za paskudztwo? – rzuciła, zamierając w bezruchu.

Poczuła chłód metalu na brzuchu. Ukłucie ostrza sprawiło, że omal nie zemdlała. Z trudem opanowała nerwowe drżenie dłoni.

– Zaszło jakieś nieporozumienie. – Mimo obezwładniającego strachu postanowiła się nie dać.

– A właśnie, że nie… – Ciszę wypełnił diaboliczny śmiech. – Nie jesteś tutaj przypadkowo, Iris.

– Skąd znasz moje imię?! – krzyknęła zaskoczona, czując, że najprawdopodobniej odchodzi od zmysłów.

– Zaraz wszystko się wyjaśni. Bądź grzeczną dziewczynką i nie sprawiaj kłopotów… – Napastnik cofnął widły, a ona poczuła się nieco swobodniej. Przez krótką chwilę była niemal pewna, że zakapturzona postać ma zamiar nadziać ją na stalowe zęby.

– Mamy zaszczyt zaprosić cię na spotkanie z wielkim Serenthalem. – W głosie nieznajomego zabrzmiała sztuczna uprzejmość. – Nasz pan i władca z niecierpliwością oczekuje twojego przybycia.

– O, nie! Odpuszczę sobie tę dziwaczną propozycję. – Próbowała się wymigać. – Być może innym razem…