Imię mojej miłości - Sandi Lynn - ebook

Imię mojej miłości ebook

Sandi Lynn

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ona wie, czym jest zdrada i samotność. Czy seksowny milioner nauczy ją ufać miłości, czy znowu zostanie zraniona?

Nigdy więcej żadnego mężczyzny. Zwłaszcza bogatego. Tak sobie obiecałam, kiedy odeszłam od mojego chłopaka. Brandon był bogaty, arogancki i traktował mnie jak śmieć. Byłam z nim ze strachu przed samotnością i z przyzwyczajenia… Ale spotkałam Simona Younga, młodego właściciela największej na świecie sieci luksusowych hoteli. Pragnął mnie, a ja przyjęłam wyzwanie... Wiedziałam, że Simon bawi się kobietami, ale zdecydowałam się zagrać w jego grę. Chciałam wypełnić pustkę, jaką czułam, a on, razem ze swoimi luksusami, mógł to zrobić. Miał połączyć nas tylko seks – bez zobowiązań i bez uczuć. Taka była umowa, ale oboje jej nie dotrzymaliśmy. Kiedy w końcu uwierzyłam, że jestem warta miłości, odkryłam, że może spotkać mnie najboleśniejszy zawód…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 279

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Gdy tylko wsie­dli­śmy do sa­mo­lotu, wsta­wi­łam swoją wa­lizkę do schowka nad na­szymi fo­te­lami w pierw­szej kla­sie. Była ciężka i wy­peł­niona po brzegi pa­miąt­kami i in­nymi rze­czami, które ku­pi­li­śmy w Ve­gas. A ra­czej które ja ku­pi­łam. Wy­cieczkę za­pla­no­wał Bren­don, któ­ry od sze­ściu lat był moim chło­pa­kiem. My­śla­łam, że le­cimy tylko we dwoje, ale jak zwy­kle po­sta­no­wił za­brać ze sobą kilku kum­pli. Kum­pli, któ­rych szcze­rze nie zno­si­łam – aro­ganc­kich, ego­istycz­nych, bzy­ka­ją­cych wszystko, co się ru­sza, przed­sta­wi­cieli ba­na­no­wej mło­dzieży.

– Dzięki za po­moc. – Rzu­ci­łam Bren­do­nowi złe spoj­rze­nie, sa­do­wiąc się na fo­telu obok niego.

– To twoje kla­moty, nie moje. Skoro tyle tego na­ku­po­wa­łaś, to te­raz się męcz.

– Ale z cie­bie du­pek!

– Ale z cie­bie ję­dza!

Wolno po­krę­ci­łam głową i zer­k­nę­łam na ele­gancko ubra­nego męż­czy­znę, który sie­dział po dru­giej stro­nie przej­ścia i nie od­ry­wał ode mnie wzroku. Go­rąca sztu­ka! Uśmiech­nę­łam się do niego przy­jaź­nie i od­wró­ci­łam wzrok. Bren­don wy­jął iPada i za­jął się spraw­dza­niem ma­ili, a tym­cza­sem w gło­śni­kach roz­legł się głos ka­pi­tana oznaj­mia­ją­cego, że od­lot bę­dzie nie­znacz­nie opóź­niony. Wes­tchnę­łam i się­gnę­łam do to­rebki po swo­jego Kin­dle’a.

– Cho­lera!

– Co znowu? – Chciał wie­dzieć Bren­don.

Wy­da­wało mi się, że wło­ży­łam Kin­dle’a do to­rebki.

A jed­nak mu­sia­łam wpa­ko­wać go do wa­lizki – pod­nio­słam się i z wes­tchnie­niem się­gnę­łam do schowka. Jed­nak do­się­gnię­cie wa­lizki i ścia­gnię­cie jej na dół oka­zało się nie ta­kie pro­ste. Rzu­ci­łam Bren­do­nowi wy­mowne spoj­rze­nie:

– Nie mógł­byś mi po­móc? Je­steś o wiele wyż­szy.

– Nie mógł­bym, do cho­lery! Już mó­wi­łem, to twoje kla­moty, nie moje. Sia­daj wresz­cie na tyłku i oglą­daj film albo czymś się zaj­mij. Do cho­lery, Gabby, za­czy­nasz mi dzia­łać na nerwy! – Wy­plu­wał ko­lejne słowa z prędko­ścią ka­ra­binu ma­szy­no­wego, wy­raź­nie co­raz bar­dziej się na­krę­cał.

Wzdry­gnę­łam się, gdy po­czu­łam lek­kie do­tknię­cie w dol­nej czę­ści ple­ców.

– Po­zwól, że ci po­mogę, skoro twój przy­ja­ciel naj­wy­raź­niej nie ma za­miaru tego zro­bić – po­wie­dział ktoś sek­sow­nie szorst­kim gło­sem.

Od­su­nę­łam się na bok, a go­rący fa­cet zdjął moją wa­lizkę.

– Wyj­mij to, czego po­trze­bu­jesz, a od­sta­wię ją na miej­sce.

– Dzię­kuję – uśmiech­nę­łam się słabo, pró­bu­jąc zi­gno­ro­wać na­ra­sta­jące uczu­cie upo­ko­rze­nia i za­wsty­dze­nia.

Otwo­rzy­łam za­piętą na za­mek bły­ska­wiczny kie­szeń z przodu wa­lizki i wy­ję­łam Kin­dle’a. Męż­czy­zna pod­niósł wa­lizkę i z ła­two­ścią wło­żył ją na miej­sce.

– Jesz­cze raz dzie­kuję – po­wie­dzia­łam ci­cho i za­ję­łam swoje miej­sce.

– Dzięki za po­moc, stary! Ona cza­sem tak świ­ruje – ode­zwał się Bren­don.

Męż­czy­zna na­wet nie spoj­rzał w jego stronę. Za to po­pa­trzył na mnie i ci­cho po­wie­dział:

– Nie ma za co. – I po­słał Bren­do­nowi pełne obrzy­dze­nia spoj­rze­nie.

Włą­czy­łam Kin­dle’a i zna­la­złam od­po­wied­nią stro­nę książki, którą za­czę­łam czy­tać przy ba­se­nie w Ve­gas. Jed­nak nie mo­głam się sku­pić na sło­wach, które mia­łam przed oczami. Moje my­śli upar­cie krą­żyły wo­kół go­rące­go fa­ceta sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie przej­ścia. Jego ru­do­brą­zowe włosy były uło­żone do­kład­nie w taki spo­sób, w jaki za­wsze chcia­łam, żeby Bren­don no­sił swoje. Gdy tylko go zo­ba­czy­łam, zwró­ci­łam uwagę na jego błę­kitne oczy o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu oraz na ide­alny cień po­po­łu­dnio­wego za­ro­stu, który na jego kwa­dra­to­wej szczęce wy­glą­dał na­prawdę bo­sko. Go­łym okiem było wi­dać, że szyty na miarę, ciem­no­szary gar­ni­tur to to­war z naj­wyż­szej półki, po­dob­nie jak czę­ściowo ukryta pod nim śnieżno­biała ko­szula oraz ide­al­nie do­pa­so­wany kra­wat w po­pie­lato-czarne prążki. Na samą myśl o tym fa­ce­cie bra­ko­wało mi tchu. Mia­łam oka­zję do­kład­nie mu się przyj­rzeć, kiedy się­gał po moją wa­lizkę, ale moja pa­mięć fo­to­gra­ficzna też była po­mocna.

Kiedy wresz­cie wy­star­to­wa­li­śmy, Bren­don przy­wo­łał ste­war­desę i po­pro­sił o szkla­neczkę bur­bona. Ski­nęła gło­wą i spoj­rzała na mnie:

– Czy pani so­bie cze­goś ży­czy?

– Kie­li­szek bia­łego wina. Ja­kie­go­kol­wiek.

– Oczy­wi­ście – uśmiech­nęła się i przy­jaź­nie do­tknęła mo­jego ra­mie­nia.

Po­tem zwró­ciła się do go­rą­cego fa­ceta po dru­giej stro­nie przej­ścia, żeby jemu rów­nież za­pro­po­no­wać coś do pi­cia.

– Ja też po­pro­szę o kie­li­szek bia­łego wina. Ja­kiego­kol­wiek.

Serce za­częło mi wa­lić jak osza­lałe. Uśmiech­nę­łam się i szybko utkwi­łam wzrok w czyt­niku. Kiedy ste­war­desa przy­nio­sła na­poje, się­gnę­łam do to­rebki po cze­ko­la­dowy ba­to­nik.

– Na­prawdę masz za­miar TO zjeść? – Bren­don był wy­raź­nie zi­ry­to­wany.

– Tak. Dla­czego py­tasz? Chcesz ka­wa­łek?

– Już za­po­mnia­łaś, o czym roz­ma­wia­li­śmy w Ve­gas? Pa­mię­tasz, jak ci po­ka­za­łem te go­rące la­seczki w ską­pym bi­kini i po­wie­dzia­łem, że też byś mo­gła tak wy­glą­dać, a ty obie­ca­łaś, że nad tym po­pra­cu­jesz? Pa­mię­tasz? A te­raz masz za­miar wszystko spie­przyć i zjeść ten ba­to­nik?

– Masz ra­cję. Prze­pra­szam, ko­cha­nie – od­par­łam ner­wowo i wsu­nę­łam ba­to­nik z po­wro­tem do to­rebki.

– To mi się po­doba. Wiesz, że cię ko­cham, skar­bie, ale cza­sem trzeba ci wska­zać wła­ściwy kie­ru­nek.

Wle­pi­łam wzrok w Kin­dle’a. Czu­łam utkwiony w so­bie wzrok męż­czy­zny z dru­giej strony przej­ścia. Ba­łam się na niego spoj­rzeć, bo wie­dzia­łam, że je­śli to zro­bię, praw­do­po­dob­nie się roz­pła­czę. Już czu­łam gro­ma­dzące się pod po­wie­kami łzy.

Rozdział 2

Bren­don Som­mers i ja by­li­śmy parą od sze­ściu lat. Po­zna­li­śmy się pierw­szego dnia stu­diów na Cor­nell Uni­ver­sity, gdzie ja skoń­czy­łam stu­dia me­ne­dżer­skie MBA w za­kre­sie mar­ke­tingu, a on – MBA w fi­nan­sach i eko­no­mii. Bren­don przy­go­to­wy­wał się do prze­ję­cia na­le­żą­cej do jego ro­dziny firmy de­we­lo­per­skiej. Kiedy skoń­czy­li­śmy stu­dia, jego oj­ciec po­da­ro­wał mu je­den ze swo­ich luk­su­so­wych apar­ta­men­tów, a Bren­don za­pro­po­no­wał, że­by­śmy za­miesz­kali w nim ra­zem. Giana, moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, od­ra­dzała mi ten krok, po­nie­waż szcze­rze nie cier­piała Bren­dona. Tych dwoje ni­gdy się nie do­ga­dy­wało. Jed­nak nie po­słu­cha­łam jej rady, po­nie­waż ko­cha­łam Bren­dona i wie­dzia­łam, że on ko­cha mnie. Choć, fakt fak­tem, cza­sami za­cho­wy­wał się jak du­pek. No do­brze, za­cho­wy­wał się tak pra­wie za­wsze. Jed­nak był pierw­szym fa­ce­tem, który mnie po­ko­chał i który chciał się mną za­opie­ko­wać. On i Giana byli je­dyną ro­dziną, jaką kie­dy­kol­wiek mia­łam. Tylko oni wie­dzieli, jak na­prawdę wy­glą­dało moje dzie­ciń­stwo i okres do­ra­sta­nia. Gianę po­zna­łam, kiedy obie by­ły­śmy dziećmi. Bez niej i bez Bren­dona by­ła­bym na świe­cie cał­kiem sama, o czym mój chło­pak przy­po­mi­nał mi każ­dego dnia.

Po skoń­cze­niu stu­diów Giana pod­jęła pracę jako asy­stentka ad­wo­kata w re­no­mo­wa­nej kan­ce­la­rii w Se­at­tle. Tę­sk­ni­łam za nią, ale za każ­dym ra­zem, gdy pla­no­wa­łam ją od­wie­dzić, Bren­don znaj­do­wał spo­sób, aby wszystko spie­przyć. Przy­się­gam – ro­bił to ce­lowo.

Uda­wa­łam, że czy­tam, ale tak na­prawdę bez prze­rwy zer­ka­łam na nie­zna­jo­mego po dru­giej stro­nie przej­ścia. Pra­co­wał na lap­to­pie; ro­bił wra­że­nie pew­nego sie­bie i opa­no­wa­nego. Czy już wspo­mi­na­łam, że był cho­ler­nie sek­sowny? Na pewno był szy­chą w ja­kiejś kor­po­ra­cji. Jego spoj­rze­nie po­dą­żyło w moim kie­runku, więc czym prę­dzej utkwi­łam wzrok w Kin­dle’u.

Kiedy wresz­cie wy­lą­do­wa­li­śmy w No­wym Jorku, nie­zna­jomy pod­niósł się, wy­jął ze schowka moją wa­lizkę i po­dał mi ją z uj­mu­ją­cym uśmie­chem.

– Mam na­dzieję, że mia­łaś udany lot.

– Ow­szem. Dzię­kuję. – Od­wza­jem­ni­łam uśmiech i wzię­łam z jego rąk wa­lizkę.

– Po­wtórz swo­jemu przy­ja­cie­lowi, że we­dług mnie jest praw­dzi­wym dup­kiem i że za­słu­gu­jesz na ko­goś lep­szego.

Wy­cią­gnął dłoń i ge­stem po­ka­zał mi, że­bym szła przo­dem. Sam po­szedł za mną, upew­niw­szy się naj­pierw, że mię­dzy mną a Bren­do­nem zna­la­zły się co naj­mniej dwie inne osoby.

– Co do kurwy…? Wi­dzia­łaś, co ten fa­cet wy­pra­wia? Po­zwo­lił ci iść przo­dem, żeby cię ode mnie od­ciąć. Powi­nie­nem był dać mu w mordę.

– Wy­lu­zuj, Bren­don. Oboje je­ste­śmy zmę­czeni, a ty po­wi­nie­neś po­rząd­nie się wy­spać. Bóg je­den wie, czy zdrzem­ną­łęś się choć chwilę w ciągu ostat­nich czte­rech dni.

– Było warto, skar­bie.

Gdy opu­ści­li­śmy lot­ni­sko, zo­ba­czy­łam, jak męż­czy­zna, który sie­dział po prze­ciw­nej stro­nie przej­ścia w cza­sie lotu 2225, wsiada do czar­nej li­mu­zyny, a na­stęp­nie na za­wsze od­jeż­dża z mo­jego ży­cia.

– Chcę usły­szeć WSZYSTKO o twoim week­en­dzie w Ve­gas! – eks­cy­to­wała się Giana przez Skype’a.

– Było w po­rządku.

– W po­rządku? Nic wię­cej? Gabby, to Ve­gas! Jak mo­gło być tylko „w po­rządku”?

– Trudno jest świet­nie się ba­wić, kiedy twój chło­pak za­po­mina o to­bie i idzie w mia­sto ze swo­imi kum­plami, po czym twier­dzi, że my­ślał, że idziesz za nimi. To była jedna wielka im­preza, G. Wielka eks­plo­zja mę­skiej przy­jaźni.

– Za­łożę się, że po kry­jomu pie­przą się ze sobą.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Mó­wię se­rio, Gabby. Wcale bym się nie zdzi­wiła, gdyby ci idioci usta­wiali się je­den za dru­gim i ro­bili so­bie jedną wielką or­gię.

– O mój Boże! Na­tych­miast prze­stań! – Nie mo­głam po­wstrzy­mać śmie­chu.

– Więc… ro­bi­łaś coś eks­cy­tu­ją­cego?

– Cho­dzi­łam na za­kupy i tro­chę gra­łam w ka­sy­nach.

– Wy­gra­łaś coś?

– Trzy ty­siące do­la­rów – po­wie­dzia­łam, pod­no­sząc do góry zwi­tek bank­no­tów.

– Brawo! Mam na­dzieję, że nie przy­zna­łaś się do tego swo­jemu Panu-Bez-Jaj?

– Nie, nie pu­ści­łam pary z ust. Jak zwy­kle po ci­chu wpłacę te pie­nią­dze na ra­chu­nek oszczęd­no­ściowy.

– Mą­dra dziew­czynka!

– Mogę ci coś po­wie­dzieć?

– Ja­sne, Gabs. Co się dzieje?

– W sa­mo­lo­cie do No­wego Jorku spo­tka­łam fa­ceta i ja­koś nie mogę prze­stać o nim my­śleć.

– Tak? – po­wie­działa, przy­ci­ska­jąc twarz do ekranu kom­pu­tera. Nie lu­bi­łam, kiedy tak ro­biła.

– Był piękny, G. Cho­ler­nie piękny!

– Cze­kaj, cze­kaj! – po­wie­działa, pod­no­sząc dłoń. – O fa­ce­tach nie mówi się, że są piękni!

– Niech ci bę­dzie. Był cho­ler­nie sek­sowny i miał na so­bie na­prawdę drogi gar­ni­tur. Po­mógł mi z wa­lizką, bo Bren­do­nowi nie chciało się ru­szyć z miej­sca.

– Cho­dzący ideał. Był stary?

– Wy­glą­dał na nieco po­nad trzy­dzie­ści lat.

– Wy­soki, ni­ski, biały, czarny? Chcę wię­cej szczegó­łów! – uśmiech­nęła się za­lot­nie.

– Miał ja­kieś sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu.

– Szczu­pły, gruby, mu­sku­larny?

– Z tego, co się zo­rien­to­wa­łam, miał świetne ciało. Przez ten gar­ni­tur trudno było stwier­dzić na pewno. Pro­blem w tym, że nie po­tra­fię prze­stać o nim my­śleć. Na­prawdę wpadł mi w oko.

– Po­słu­chaj, Gabby, i, bar­dzo cię pro­szę, nie ob­ra­żaj się. Spo­tka­łaś cza­ru­ją­cego męż­czy­znę, który ci po­mógł. Oczy­wi­ście, to wy­star­czyło, że­byś stra­ciła dla niego gło­wę! Ży­jesz z kimś, kto tylko udaje praw­dzi­wego męż­czy­znę. Z czło­wie­kiem, który cię na każ­dym kroku olewa. Prze­pra­szam, ale mu­sia­łam to po­wie­dzieć. Dziew­czyno, masz dwa­dzie­ścia cztery lata! Po­win­naś świet­nie się ba­wić, za­miast sie­dzieć w domu i cały czas cze­kać na tego po­zba­wio­nego jaj gnojka.

Wes­tchnę­łam.

– Bren­don mnie ko­cha, a ja, ow­szem, świet­nie się ba­wię.

– Ile razy upra­wia­li­ście seks w Ve­gas? – za­py­tała. – Czemu nie od­po­wia­dasz? Prze­cież ro­bi­li­ście to, prawda?

– Nie – przy­zna­łam, od­wra­ca­jąc wzrok od kom­pu­tera.

– CO??? KTO JE­DZIE DO VE­GAS ZE SWOIM CHŁO­PA­KIEM I NIE UPRA­WIA SEKSU?!? – wrza­snęła, dla pod­kre­śle­nia efektu wy­ma­chu­jąc rę­kami.

– Przez więk­szość czasu był pi­jany albo ba­lo­wał na mie­ście z kum­plami.

– Pod­czas gdy ty sie­dzia­łaś sama w ho­telu? – za­pyta­ła, marsz­cząc brwi. – Obudź się, Gabby! To dla mnie nie do znie­sie­nia, że tak się da­jesz trak­to­wać. Do cho­lery! To ja­sne jak słońce, że upra­wiał w Ve­gas seks z in­nymi ko­bie­tami albo przy­naj­mniej ze swo­imi la­lu­sio­wa­tymi ko­leż­kami.

– Ni­gdy by mnie nie zdra­dził.

– Do dia­bła, Gabby! – wy­krzyk­nęła, po­trzą­sa­jąc ekra­nem.

– Będę koń­czyć, G. Mu­szę wy­my­ślić, co przy­go­to­wać na ko­la­cję. Bren­don nie­długo wraca.

– Cóż, co­kol­wiek to bę­dzie, mam na­dzieję, że się tym za­dławi.

Prze­wró­ci­łam oczami.

– Ode­zwę się póź­niej.

Wsta­łam od kom­pu­tera i po­szłam wy­jąć kur­czaka z lo­dówki. Prze­szu­ka­łam szu­fladę w lo­dówce i na szczę­ście zna­la­złam w niej wy­star­cza­jącą ilość wa­rzyw, żeby przy­rzą­dzić ja­kąś chińsz­czy­znę.

Bren­don po­ja­wił się około ósmej.

– Hej – przy­wi­tał się, pod­cho­dząc i ca­łu­jąc mnie w po­li­czek.

– Pach­niesz ko­bietą. – Zmarsz­czy­łam brwi.

– Nie uwie­rzysz, jaki mia­łem dzień! Za­trud­ni­li­śmy nową se­kre­tarkę i przy­się­gam, że dziś przed pracą mu­siała wziąć ką­piel w wan­nie peł­nej per­fum! Mu­sia­łem jej po­wie­dzieć, żeby przy­sto­po­wała z tymi won­no­ściami, bo ina­czej będę mu­siał ją zwol­nić.

– Było aż tak źle?

– O tak, ko­cha­nie. Nie dało się wy­trzy­mać. Wszyst­ko, co mi po­da­wała, cuch­nęło jej per­fu­mami. Mu­szę sko­czyć pod prysz­nic, żeby to z sie­bie zmyć. Nie­do­brze mi od tego za­pa­chu!

Uśmiech­nę­łam się i za­czę­łam roz­pi­nać mu ko­szulę.

– Mogę ci po­móc z tym prysz­ni­cem…

Ujął moje ręce i od­su­nął mnie od sie­bie.

– Prze­pra­szam, ko­cha­nie, ale je­śli ci na to po­zwolę, ko­la­cję zjemy chyba o pół­nocy, a tak się zło­żyło, że umie­ram z głodu. Daj mi dzie­sięć mi­nut. Je­dze­nie pach­nie obłęd­nie, nie mogę się do­cze­kać! – Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo i ru­szył w stronę ła­zienki.

Kiedy szy­ko­wa­łam się do pój­ścia do łóżka, za­uwa­ży­łam, że Bren­don przy­pa­truje się mo­jemu od­bi­ciu w ogrom­nym lu­strze.

– Dzię­kuję za ko­la­cję. Była pyszna. Jak miło po dłu­gim dniu w pracy wró­cić do domu, gdzie cze­kają na mnie twoje do­mowe fry­kasy. – Pod­szedł bli­żej i po­ło­żył ręce na mo­ich bio­drach. Jego wargi de­li­kat­nie mu­skały mój kark.

– Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie.

– Wiem, że już dawno się nie pie­przy­li­śmy, więc je­śli te­raz masz ochotę, to ja także. Ale naj­pierw po­zwól, że zga­szę świa­tło.

– Dla­czego nie mo­żemy dla od­miany ko­chać się przy włą­czo­nym świe­tle? – za­py­ta­łam.

Od­gar­nął mi ko­smyk wło­sów za ucho.

– Prze­cież wiesz dla­czego. Cią­gle masz tu i ów­dzie parę kilo do zrzu­ce­nia. Mó­wi­li­śmy już o tym.

Za­pro­wa­dził mnie do łóżka i ko­cha­li­śmy się w ten sam spo­sób, w jaki ro­bi­li­śmy to przez ostat­nie sześć lat: w po­zy­cji mi­sjo­nar­skiej, przy wy­łą­czo­nym świe­tle. Po­ło­żył się na mnie i po pro­stu we­pchnął mi go. Ni­gdy nie było żad­nej gry wstęp­nej, chyba że miał trud­no­ści z osią­gnię­ciem erek­cji. Wtedy mó­wił, że­bym mu ob­cią­gnęła. Kiedy było już po wszyst­kim i od­wró­cona do niego ple­cami le­ża­łam po swo­jej stro­nie łóżka, ogar­nęła mnie roz­pacz. Za­wsze tak było, kiedy się ko­cha­li­śmy. Nie mia­łam z tego żad­nej przy­jem­no­ści, nie li­cząc emo­cjo­nal­nej sa­tys­fak­cji zwią­za­nej z po­czu­ciem, że ktoś mnie pra­gnie. Prze­cież gdyby mnie nie ko­chał, nie upra­wiałby ze mną seksu…

Po­sta­no­wi­łam, że ju­tro po pracy pójdę na si­łow­nię i dam so­bie nie­zły wy­cisk.

Rozdział 3

Trzy mie­siące póź­niej…

Co­dzien­nie od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej pra­co­wa­łam w Hol­ster Mar­ke­ting. Była to firma ob­słu­gu­jąca klien­tów zaj­mu­ją­cych się sprze­dażą de­ta­liczną. Kiedy tylko we­szłam, Ken­dra, moja sze­fowa, po­pro­siła, że­bym przy­szła do jej ga­bi­netu.

– Usiądź, Gabby.

Po­wie­działa to w spo­sób, który nie wró­żył ni­czego do­brego. Zdjęła oku­lary i skrzy­żo­wała ręce na biurku.

– Jak wiesz, klient, któ­rym się zaj­mo­wa­łaś, od ja­kie­goś czasu nie ra­dzi so­bie naj­le­piej. To nie twoja wina, ani ni­kogo z na­szej firmy. Po­grą­żyły ich słabe za­rzą­dza­nie i złe de­cy­zje. Tak czy siak, wła­śnie ogło­sili upa­dłość i za­my­kają pięć­dzie­siąt skle­pów w ca­łym kraju. A skoro oni tną koszty, my też nie mo­żemy być roz­rzutni.

– Zwal­niasz mnie? – za­py­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie zwal­niam. Wy­sy­łam na bez­płatny urlop. Po stra­cie klienta nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić na utrzy­ma­nie cie­bie i two­jego ze­społu.

– Prze­cież pra­co­wa­łam nad tą sprawą dzień i noc! – po­wie­dzia­łam ze łzami w oczach.

– Wiem, i uwierz mi, je­steś jed­nym z na­szych naj­lep­szych pra­cow­ni­ków. Tyle że mu­simy na czymś za­osz­czę­dzić. Nie­stety, mu­szę dziś wy­słać na bez­płatny urlop co naj­mniej pięć osób. Bar­dzo mi przy­kro. Je­steś by­stra i in­te­li­gentna. Znaj­dziesz inną pracę, a ja ci wy­sta­wię naj­lep­sze re­fe­ren­cje. Je­ste­śmy w No­wym Jorku, praca dla mar­ke­tin­gow­ców prak­tycz­nie leży tu na ulicy!

Z nie­do­wie­rza­niem po­krę­ci­łam głową. Nie mo­głam uwie­rzyć, że to się dzieje na­prawdę.

– Ro­zu­miem. Dzię­kuję, Ken­dro.

Wsta­łam, a ona po­de­szła i de­li­kat­nie mnie uści­snęła.

– Bądź do­brej my­śli! Być może to naj­lep­sza rzecz, jaka kie­dy­kol­wiek ci się przy­tra­fiła.

Uśmiech­nę­łam się nie­pew­nie, po czym wy­szłam z jej ga­bi­netu i uda­łam się do mo­jego boksu. Na biurku już cze­kało pu­dło, do któ­rego mia­łam spa­ko­wać swoje rze­czy. Wy­ję­łam z to­rebki te­le­fon i wy­bra­łam nu­mer Bren­dona. Od razu włą­czyła się poczta gło­sowa, więc za­dzwo­ni­łam do Giany.

– Hej, Gabby!

– Wła­śnie mnie zwol­nili – po­wie­dzia­łam gro­bo­wym to­nem.

– Mó­wisz se­rio?

– Zwol­nili dziś pię­cioro pra­cow­ni­ków.

– Po­słu­chaj, wła­śnie wcho­dzę na salę roz­praw z Bria­nem. Jedź do domu, weź długą, go­rącą ka­piel, a ja do cie­bie od­dzwo­nię, kiedy tylko stąd wyjdę.

– Do­brze. Będę cze­kać.

Opróż­ni­łam biurko, po czym jesz­cze raz wy­krę­ci­łam nu­mer Bren­dona. Na­dal zgła­szała się poczta gło­sowa, więc po­sta­no­wi­łam je­chać do domu. Wszystko było do ni­czego. Nie mo­głam uwie­rzyć, że nie mam pracy. Moje po­czu­cie wła­snej war­to­ści spa­dało na łeb na szyję, choć wcze­śniej też nie było bar­dzo wy­so­kie. Wresz­cie udało mi się zła­pać tak­sówkę. Wpa­ko­wa­łam się do środka, a pu­dło z rze­czami po­ło­ży­łam na sie­dze­niu obok sie­bie.

– Wy­lali pa­nią z ro­boty? – za­in­te­re­so­wał się tak­sów­karz.

– Wy­słali na bez­płatny urlop.

– Przy­kro mi to sły­szeć.

– Dzię­kuję – od­par­łam bez en­tu­zja­zmu.

Na miej­scu za­pła­ci­łam za prze­jazd i wzię­łam pod pa­chę swoje pu­dło. Po wej­ściu do apar­ta­mentu zo­sta­wi­łam pu­dło w holu, po czym na­tych­miast po­szłam do kuchni, żeby so­bie na­lać kie­li­szek wina. Wino i go­rąca ką­piel – wła­śnie tego te­raz po­trze­bo­wa­łam.

We­szłam po scho­dach na górę. Kiedy prze­cho­dzi­łam przez hol, na­gle usły­sza­łam do­cho­dzące z sy­pialni od­gło­sy. Przy­sta­nę­łam. Serce za­częło mi bić jak sza­lone, a ner­wy w ca­łym ciele sta­nęły na bacz­ność. Ci­cho i ostroż­nie po­de­szłam do drzwi sy­pialni i zaj­rza­łam do środka. Stanę­łam w drzwiach, za­sła­nia­jąc ręką usta. Przed sobą mia­łam Bren­dona, pie­przą­cego od tyłu ja­kąś dziew­czynę. Słu­cha­łam dźwię­ków, ja­kie wy­da­wał, a ja­kich ni­gdy wcze­śniej nie mia­łam oka­zji sły­szeć. Rzu­ci­łam kie­lisz­kiem wina w ścia­nę, pod którą stało na­sze łóżko. Bren­don na­tych­miast się od­wró­cił i w obron­nym ge­ście pod­niósł do góry obie ręce.

– Co tu ro­bisz, Gabby? My­śla­łem, że je­steś w pracy.

W po­wie­trzu uno­siła się woń per­fum. Tych sa­mych, które kie­dyś na nim wy­czu­łam. Cał­kiem naga ko­bieta usia­dła na łóżku i za­py­tała:

– Kto to jest?

– Je­stem jego dziew­czyną – wy­szep­ta­łam, a po po­licz­kach spły­wały mi łzy.

– Mó­wi­łeś, że z ni­kim się nie spo­ty­kasz, Bren­don – wark­nęła pa­nienka i po­spiesz­nie za­częła zbie­rać ciu­chy.

Kiedy prze­cho­dziła obok mnie z ubra­niami zwi­nię­tymi w kulkę i przy­ci­śnię­tymi do ciała, lekko do­tknęła mo­jego ra­mie­nia:

– Przy­kro mi. Nie wie­dzia­łam.

Ski­nę­łam głową. Dziew­czyna bez­sze­lest­nie wy­szła z po­koju. Bren­don stał przede mną cał­kiem nagi, a ja pa­trzy­łam na niego i cały czas mia­łam przed oczami spo­sób, w jaki ją pie­przył. Mnie ni­gdy tak nie trak­to­wał.

– Gabby, skar­bie. Mogę wszystko wy­ja­śnić.

Prze­chy­li­łam głowę i bez słowa wpa­try­wa­łam się w nie­go. Cał­kiem jak­bym była psy­chicz­nie chora i nie­zdolna do ogar­nię­cia ota­cza­ją­cej mnie rze­czy­wi­sto­ści. Po chwili po­szłam do ła­zienki i wy­ję­łam z szu­flady no­życzki. Tak uzbro­jona wró­ci­łam do sy­pialni. W oczach Bren­dona bły­snął strach.

– Co masz za­miar z tym zro­bić? – za­py­tał, co­fa­jąc się o parę kro­ków i za­sła­nia­jąc rę­kami przy­ro­dze­nie.

Na­gle do­tarło do mnie, co on my­śli: że za­mie­rzam ob­ciąć mu ku­tasa. Wy­buch­nę­łam gło­śnym śmie­chem. Po­de­szłam do szafy i od­cię­łam przy­wieszki na ba­gaż z mo­jej wa­lizki.

– Skar­bie, prze­pra­szam. Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łem. To się ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzy – ude­rzył w bła­galny ton, kła­dąc rękę na moim ra­mie­niu.

Bły­ska­wicz­nie się od­wró­ci­łam i przy­ci­snę­łam no­życzki do jego kro­cza. Za­stygł bez ru­chu, a oczy mu się roz­sze­rzyły.

– Masz cał­ko­witą ra­cję. To się ni­gdy nie po­wtó­rzy, bo nie je­ste­śmy już ra­zem. A je­śli z two­ich plu­ga­wych, ob­le­śnych ust pad­nie jesz­cze choć jedno słowo, obe­tnę ci ma­łego. Ostatni raz udało ci się mnie tak upo­ko­rzyć i po­ni­żyć, Bren­do­nie Som­mers. Zro­zu­mia­łeś?

Po­woli po­ki­wał głową.

– A te­raz wyjdź stąd i zo­staw mnie wresz­cie w spo­koju! – krzyk­nę­łam mu pro­sto w twarz.

Po­woli się wy­co­fy­wał, a kiedy na­brał pew­no­ści, że jest poza za­się­giem no­ży­czek, szybko po­zbie­rał z pod­łogi ubra­nia i pę­dem wy­biegł z sy­pialni. Za­trza­snę­łam za nim drzwi i do­dat­kowo za­mknę­łam je na klucz, na wy­pa­dek, gdyby przy­szło mu do głowy tu­taj wró­cić. Tak na­prawdę to ma­rzy­łam, żeby wczoł­gać się na łóżko i scho­wać pod koł­drę. Jed­nak wie­dzia­łam, że je­śli to zro­bię, nie­prędko stam­tąd wyjdę, a mu­sia­łam opu­ścić to miej­sce i tego czło­wieka tak szybko, jak to tylko było moż­liwe. Zrzu­ci­łam ciu­chy, w któ­rych by­łam w pracy, i do­kład­nie obej­rza­łam się w lu­strze. Może nie da­wa­łam z sie­bie wszyst­kiego pod­czas tre­nin­gów. Może po­win­nam była czę­ściej cho­dzić na si­łow­nię. Wi­docz­nie moje wa­żące pięć­dzie­siąt cztery kilo i mie­rzące sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów ciało nie było dla niego wy­star­cza­jąco atrak­cyjne. Prawą dło­nią prze­je­cha­łam wzdłuż le­wego przed­ra­mie­nia. Znów mia­łam ochotę to zro­bić. Palce bez­błęd­nie od­na­la­zły bli­znę w miej­scu, gdzie ob­su­nęła mi się ręka i ostrze po­wę­dro­wało zbyt głę­boko. Te­raz mia­łam ochotę znowu to zro­bić. Tylko ten je­den je­dyny raz i ni­gdy wię­cej. Mu­sia­łam ja­koś uci­szyć ten emo­cjo­nalny ból. Ale prze­cież obie­ca­łam so­bie, że już ni­gdy tego nie zro­bię. Wrzu­ci­łam do wa­lizki parę ciu­chów, wzię­łam torbę na lap­topa i ze­szłam na dół. Kiedy by­łam w holu, na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się Bren­don.

– Gabby, pro­szę. Czy mo­żemy o tym po­roz­ma­wiać? Nie mo­żesz tak po pro­stu odejść.

Gniew, który we mnie ko­tło­wał, stop­niowo na­ra­stał. Wresz­cie od­zy­ska­łam głos:

– Ty też nie mo­żesz tak po pro­stu pie­przyć in­nych ko­biet. Nie­do­brze mi na samą myśl o to­bie, Bren­do­nie Som­mers. Ty­siące razy to, co ro­bi­łeś, i to, co mó­wi­łeś, by­ło dla mnie cio­sem pro­sto w serce. Po­ni­ża­łeś mnie przy lu­dziach, po­gar­dza­łeś mną i na każ­dym kroku do­kła­da­łeś wszel­kich sta­rań, żeby ob­ni­żyć moje po­czu­cie wła­snej war­to­ści do po­ziomu zera. Giana miała ra­cję: ni­gdy mnie nie ko­cha­łeś.

– Giana to suka.

Nie wie­rzy­łam, że to po­wie­dział. Za­sło­ni­łam mu ręką usta, żeby już się nie od­zy­wał. Ni­gdy nie po­tra­fił wziąć od­po­wie­dzial­no­ści za to, co schrza­nił w swoim ży­ciu.

– Pieprz się, Bren­don. Za­łożę się, że to aku­rat pój­dzie ci na­prawdę do­brze. – Zła­pa­łam uchwyt wa­lizki i to­cząc ją za sobą, po­szłam w kie­runku drzwi. Bren­don po­czła­pał za mną aż do windy.

– Wszyst­kiego do­brego, Gabby. Nie są­dzę, że­byś kie­dy­kol­wiek spo­tkała fa­ceta, który cię po­ko­cha, bo nikt nie bę­dzie w sta­nie po­ko­chać ko­goś ta­kiego jak ty. Masz ra­cję: ni­gdy cię nie ko­cha­łem. Je­steś za­bawką, Gabby. Pion­kiem w grze. Biedna mała Gabby, nikt jej nie ko­chał, kiedy była dziec­kiem, a te­raz, dwa­dzie­ścia cztery lata póź­niej, na­dal nikt jej nie chce. Mam szczę­ście, że się cie­bie wresz­cie po­zby­łem, dziwko. – Ob­ró­cił się na pię­cie i wró­cił do apar­ta­mentu.

Te słowa były jak po­li­czek. Nogi tak bar­dzo mi się trzę­sły, że kiedy drzwi do windy się otwo­rzyły, we­szłam do środka i usia­dłam na pod­ło­dze, opie­ra­jąc się ple­cami o ścia­nę. Winda zje­chała na dół do holu i drzwi się otwo­rzyły. Si­las, por­tier, na­tych­miast pod­biegł i po­mógł mi wstać.

– Wszystko w po­rządku, panno McCar­thy?

– Nic mi nie jest, Si­las – wy­szep­ta­łam, wbi­ja­jąc wzrok w drzwi wyj­ściowe.

– Wy­biera się pani w ko­lejną po­dróż?

– Tak, ale tym ra­zem ku­pię bi­let tylko w jedną stronę.

– To do­bra de­cy­zja, panno McCar­thy. Ni­gdy nie lubi­łem pana Som­mersa. Za­wsze był dla pani bar­dzo nie­miły.

Spoj­rza­łam na Si­lasa i słabo się uśmiech­nę­łam.

– Prawda?

– Tak, był nie­miły. Po­zwoli pani, że we­zwę tak­sów­kę. – Wy­szedł na ze­wnątrz, żeby gwizd­nię­ciem przywo­łać ta­ryfę.

Kiedy któ­raś wresz­cie się za­trzy­mała, Si­las za­pa­ko­wał moją wa­lizkę do ba­gaż­nika i ostroż­nie uści­skał mnie na do wi­dze­nia.

Po przy­jeź­dzie na lot­ni­sko na­tych­miast po­bie­głam do kasy bi­le­to­wej.

– W czym mogę po­móc? – za­py­tała iry­tu­jąco ra­do­sna dziew­czyna.

– Po­pro­szę bi­let na naj­bliż­szy lot do Se­at­tle.

– Po­wrotny? – za­py­tała z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nie, w jedną stronę.

– Ma pani szczę­ście. Na­stępny sa­mo­lot od­la­tuje mniej wię­cej za go­dzinę.

– Zna­ko­mi­cie.

Po kon­troli ba­gażu po­szłam do swo­jej bramki i usia­dłam w po­cze­kalni. Wy­ję­łam z kie­szeni te­le­fon, żeby za­dzwo­nić do Giany. Oka­zało się jed­nak, że apa­rat padł, a ła­do­warka zo­stała w apar­ta­men­cie. Na mo­ment ogar­nęła mnie pani­ka, bo ad­res Giany mia­łam za­pi­sany wła­śnie w te­le­fo­nie, a w tej sy­tu­acji nie mia­łam jak do niego do­trzeć. Zaj­rza­łam do we­wnętrz­nej kie­szonki to­rebki i ode­tchnę­łam z ulgą. Zna­la­złam tam na­lepkę z jej ad­re­sem, ode­rwaną od jed­nej z pa­czek, które mi przy­sy­łała. Spoj­rza­łam na ze­gar na ścia­nie i po­my­śla­łam, że mam aku­rat tyle czasu, żeby zna­leźć sklep sprze­da­jący ła­do­warki. Jed­nak kiedy podno­si­łam się z krze­sła, roz­po­częła się od­prawa. W sa­mo­lo­cie tra­fiło mi się miej­sce przy oknie. Usia­dłam i pa­trzy­łam, jak roz­pę­dzamy się po pa­sie star­to­wym. Kiedy sa­mo­lot wzbił się w po­wie­trze, po­wie­dzia­łam „że­gnaj” mo­jemu daw­nemu ży­ciu i No­wemu Jor­kowi.

Rozdział 4

Do­tar­łam do Se­at­tle o dzie­sią­tej wie­czo­rem, zła­pa­łam tak­sówkę i za dzie­sięć je­de­na­sta by­łam przed apar­ta­men­tow­cem, w któ­rym miesz­kała Giana. Winda za­wio­zła mnie na czwarte pię­tro, gdzie szybko od­na­la­złam miesz­ka­nie 4C. Kiedy ci­chutko za­pu­ka­łam do drzwi, łzy same za­częły mi pły­nąć z oczu. Wcze­śniej obie­ca­łam so­bie, że nie będę pła­kać do chwili, gdy się tu­taj znajdę. Nie by­łam już w sta­nie dłu­żej po­wstrzy­my­wać łez.

– Kto tam? – ode­zwał się zna­jomy głos.

– To ja, Gabby.

Drzwi na­tych­miast się otwo­rzyły i sta­nęła w nich za­sko­czona Giana. Spoj­rzała na mnie i ujęła w dło­nie moją twarz.

– Gabby! Skąd się tu wzię­łaś? O mój Boże! Wszystko w po­rządku?

Je­dyną od­po­wie­dzią, na jaką się zdo­by­łam, było bez­radne po­krę­ce­nie głową. Nie, nic nie było w po­rządku.

– Chodź do środka – po­wie­działa Giana i wzięła moją torbę z lap­to­pem.

Po­słusz­nie wto­czy­łam swoją wa­lizkę i jesz­cze za­nim Giana zdą­żyła za­mknąć drzwi, pa­dłam jej w ra­miona i roz­szlo­cha­łam się jak dziecko.

– Ciiii, wszystko bę­dzie do­brze. – Przy­ja­ciółka de­li­kat­nie gła­dziła mnie po wło­sach.

Za­pro­wa­dziła mnie na ka­napę i pró­bo­wała uspo­koić.

– Gabby, spójrz na mnie. Mu­sisz mi po­wie­dzieć, co się stało, ko­cha­nie.

– Przy­ła­pa­łam Bren­dona na pie­prze­niu się z ja­kąś dziew­czyną w na­szym łóżku. W na­szym łóżku! – szlo­cha­łam.

– Ro­zu­miem. Nie martw się, bę­dzie ci le­piej bez nie­go. Je­stem z cie­bie dumna, że wresz­cie ode­szłaś od tego dra­nia! Wy­glą­dasz na wy­koń­czoną.

– Je­stem wy­koń­czona. I prze­pra­szam, że zwa­lam ci się na głowę bez za­po­wie­dzi. Chcia­łam za­dzwo­nić, ale ko­mórka mi pa­dła, a ła­do­warkę zo­sta­wi­łam w No­wym Jorku.

– Nie prze­pra­szaj. Tak się cie­szę, że cię wi­dzę! Te­raz za­pro­wa­dzę cię do po­koju go­ścin­nego i tro­chę się prze­śpisz. Po­ga­damy o wszyst­kim rano.

Ski­nę­łam głową i Giana za­pro­wa­dziła mnie do sy­pialni.

– To jest twoja ła­zienka – po­wie­działa, włą­cza­jąc świa­tło. – Znaj­dziesz tu mnó­stwo ręcz­ni­ków. Umyj twarz, a ja po­szu­kam ci ja­kiejś ko­szuli noc­nej.

Zdję­łam bluzkę i we­szłam do ła­zienki. Po­słusz­nie umy­łam twarz i przy­glą­da­łam się swoim na­puch­nię­tym, czer­wo­nym oczom w lu­strze, kiedy do ła­zienki we­szła Giana i po­dała mi nocną ko­szulę.

– Mogę obej­rzeć twoje przed­ra­miona?

– Nie zro­bi­łam tego. Mia­łam ochotę, ale zdo­ła­łam się po­wstrzy­mać.

Do­kład­nie spraw­dziła moje ręce, po czym mocno mnie przy­tu­liła.

– Je­stem z cie­bie taka dumna!

W sy­pialni Giana od­su­nęła le­żące na łóżku na­kry­cie, a ja wśli­zgnę­łam się pod koł­drę. Otu­liła mnie do­kład­nie w ten sam spo­sób, jak wtedy, kiedy obie by­ły­śmy dziećmi.

– Prze­śpij się tro­chę, bie­dro­neczko – uśmiech­nęła się. – Rano zro­bię pyszne śnia­da­nie, wszystko omó­wimy i znaj­dziemy ja­kieś roz­wią­za­nie. Po do­brze prze­spa­nej nocy le­piej się my­śli.

– Dzię­kuję, G.

– Jak­byś cze­goś po­trze­bo­wała, je­stem u sie­bie.

Wy­szła z po­koju, zo­sta­wia­jąc uchy­lone drzwi. Le­ża­łam tak, śmier­tel­nie zmę­czona, a kiedy za­mknę­łam oczy, mia­łam pod po­wie­kami ob­raz Bren­dona z tamtą dziew­czyną.

Rano, po prze­bu­dze­niu, przez mo­ment nie mo­głam się zo­rien­to­wać, gdzie je­stem. Wczo­raj­szy dzień wy­da­wał mi się ja­kiś za­ma­zany i przez chwilę ba­wi­łam się my­ślą, że to wszystko był tylko sen. Ale nie był. Tym­cza­sem wy­do­by­wa­jący się z kuchni za­pach pla­cusz­ków z ja­go­dami po­woli wy­peł­nił całe miesz­ka­nie, do­cie­ra­jąc wresz­cie i do mo­jego po­koju. Wy­grze­ba­łam się z łóżka tylko dla­tego, że mu­sia­łam sko­rzy­stać z ła­zienki. Przy­sta­nę­łam przed lu­strem i uważ­nie się so­bie przyj­rza­łam. Moje oczy by­ły za­puch­nięte i zmę­czone, a twarz wy­glą­dała mi­zer­nie. Nie­dbale prze­je­cha­łam szczotką po wło­sach, po czym po­dą­ży­łam za za­pa­chem pla­cusz­ków, który za­pro­wa­dził mnie pro­sto do kuchni.

– Dzień do­bry, sło­neczko! – uśmiech­nęła się Giana.

– Na pewno do­bry?

– Cóż, pró­buję pod­nieść cię na du­chu. – Wy­jęła z szaf­ki ku­bek i na­lała do niego kawy. – Dla cie­bie. Wy­pij.

– Dzięki.

– Plan jest taki – po­wie­działa, sta­wia­jąc przede mną ta­lerz z dwoma ja­go­do­wymi pla­cusz­kami. – Zo­sta­jesz w Se­at­tle. Wpro­wa­dzasz się do mnie i znaj­du­jesz pracę. Czas, żeby za­cząć żyć in­nym ży­ciem, Gabby. Swoim wła­snym ży­ciem. Aha, i na ra­zie nie przej­muj się ra­chun­kami. Po­ga­damy o tym, kiedy znaj­dziesz pracę.

– Nie mogę tu­taj za­miesz­kać.

– Ow­szem, mo­żesz, i tak wła­śnie zro­bisz. Tak długo się nie wi­dzia­ły­śmy, że te­raz, kiedy wresz­cie tu je­steś, tak prędko cię nie wy­pusz­czę! A poza tym, jaki masz wy­bór? Po­byt w Se­at­tle wyj­dzie ci na do­bre, obie­cuję – uśmiech­nęła się krze­piąco. – A te­raz za­ja­daj!

Od­kro­iłam ma­lutki ka­wa­łek pla­cuszka. Mój żo­łą­dek był w opła­ka­nym sta­nie i ostat­nią rze­czą, na jaką mia­łam ochotę, było je­dze­nie.

– Nie mu­sisz się zbie­rać do pracy?

– Wzię­łam wolne. Chcę spę­dzić ten dzień z tobą i upew­nić się, że wszystko gra.

– Już czuję się do­brze. Pro­szę, idź do pracy.

Usły­sza­łam trzask otwie­ra­nych drzwi wej­ścio­wych.

Spoj­rza­łam na Gianę.

– Spo­dzie­wasz się ko­goś?

Uśmiech­nęła się, a do kuchni wszedł wy­soki, przy­stojny, mę­ski fa­cet.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie. – Po­ca­ło­wał ją w po­li­czek, po czym spoj­rzał z za­in­te­re­so­wa­niem na mnie:

– A ty pew­nie je­steś Gabby – uśmiech­nął się przy­jaź­nie i wy­cią­gnął do mnie rękę.

– A ty je­steś…?

– Do­no­van Holms.

Lekko uści­snę­łam jego dłoń i py­ta­jąco spoj­rza­łam na Gianę, która wła­snie na­le­wała mu kawę.

– Do­no­van i ja pra­cu­jemy ra­zem – po­in­for­mo­wała.

– Mam ro­zu­mieć, że od czasu do czasu wpa­dają tu o po­ranku twoi współ­pra­cow­nicy?

– Tylko ci go­rący i sek­sowni – uśmiech­nęła się sze­roko i po­ca­ło­wała go w po­li­czek.

Nie bar­dzo wie­dzia­łam, co o tym my­śleć, bo Giana ni­gdy nie wspo­mi­nała o żad­nym Do­no­va­nie. Wzię­łam do ust ka­wa­łek pla­cuszka i od­su­nę­łam ta­lerz.

– Po­słu­chaj, Gabby, dziś wie­czo­rem jest gala Amery­kań­skiego To­wa­rzy­stwa na Rzecz Walki z Ra­kiem. Za­bie­ramy cię na nią.

– Nie, G. Ni­g­dzie nie idę. Nie ma mowy.

– Ow­szem, idziesz, i nie chcę sły­szeć ani słowa sprze­ciwu. Za­wrzyjmy układ. Je­żeli dzi­siaj z nami pój­dziesz, obie­cuję, że już do ni­czego nie będę cię na­ma­wiać. Je­śli ze­chcesz, mo­żesz za­mknąć się na klucz i nie wy­cho­dzić stąd przez mie­siąc, a ja nie będę się sprze­ci­wiać.

– Nie mam su­kienki… – Bez więk­szej na­dziei spró­bo­wa­łam ostat­niej li­nii obrony.

– Mam szafę pełną kie­cek, mo­żesz wy­brać, którą chcesz. Nie­które jesz­cze mają metki. Wiem, że te­raz czu­jesz się na­prawdę podle, ale mu­sisz wziąć się w garść i ru­szyć do przodu. Przy­naj­mniej dziś wie­czo­rem.

– Będę pią­tym ko­łem u wozu – wes­tchnę­łam.

Do­no­van spoj­rzał na mnie i się uśmiech­nął:

– Giana i ja nie idziemy na tę galę ra­zem, więc nie bę­dziesz pią­tym ko­łem u wozu. Za to z pew­no­ścią wy dwie bę­dzie­cie tam naj­pięk­niej­szymi ko­bie­tami.

Za­kło­po­tana spu­ści­łam oczy. Nie uwa­ża­łam się za pięk­ną i nikt nie był mnie w sta­nie prze­ko­nać, że jest ina­czej.

– Mu­szę iść do kan­ce­la­rii, ko­cha­nie. Do zo­ba­cze­nia dziś wie­czo­rem. – Do­no­van po­ro­zu­mie­waw­czo mru­gnął okiem.

Sie­dzia­łam, po­pi­ja­jąc kawę, i pa­trzy­łam, jak błę­kitne oczy Giany od­pro­wa­dzają go do drzwi.

– Mia­łaś w ogóle za­miar mi o nim po­wie­dzieć? – za­py­ta­łam.

– Kie­dyś pew­nie tak. Naj­pierw chcia­łam się przeko­nać, czy coś z tego bę­dzie. Chyba za­czy­nam się w nim za­ko­chi­wać – uśmiech­nęła się pro­mien­nie.

– My­ślisz, że to do­bry po­mysł mie­szać ży­cie za­wodo­we z pry­wat­nym?

– Nie mam po­ję­cia. My­ślę, że wkrótce się prze­ko­nam.

– Jest praw­ni­kiem? Ile ma lat?

– Tak, jest praw­ni­kiem i ma trzy­dzie­ści pięć lat. Jest tylko je­den pro­blem. – Giana prze­stała się uśmie­chać.

– Jaki pro­blem? – Po­chy­li­łam się w jej stronę.

– Jest żo­naty.

Za­krztu­si­łam się kawą.

– Co?! Giana!

– Wła­śnie dla­tego nic ci o nim nie mó­wi­łam. Twier­dzi, że jego mał­żeń­stwo od pra­wie roku nie ist­nieje. Nie upra­wiają seksu, a jego żona to praw­dziwa suka.

– Skoro jego mał­żeń­stwo nie ist­nieje, to dla­czego jesz­cze się z nią nie roz­wiódł?

– Ma taki za­miar. Po­wie­dział, że po­trze­buje wię­cej czasu, żeby to wszystko upo­rząd­ko­wać. Pie­nią­dze, nie­ru­cho­mo­ści, ta­kie tam.

Po­woli po­krę­ci­łam głową.

– Nie ufam ta­kim fa­ce­tom. My­ślę, że cię zwo­dzi.

– Twój pro­blem jest taki, że UFASZ ta­kim fa­ce­tom. Choćby twój Du­pek. Za­jęło ci, ba­ga­tela, sześć lat, żeby zo­sta­wić jego ża­ło­sny ty­łek. Tak przy oka­zji, co po­wie­dział, kiedy od­cho­dzi­łaś?

Wsta­łam od stołu, opłu­ka­łam swój ta­lerz i wło­ży­łam go do zmy­warki.

– Po­wie­dział, że ni­gdy mnie nie ko­chał. – Opar­łam ręce o zlew i przez chwilę mil­cza­łam. – Nie chcę już o nim roz­ma­wiać. Idę się na chwilę po­ło­żyć.

– Po­lecę do No­wego Jorku i urwę mu jaja. Jak on śmiał?

Zdo­ła­łam słabo się uśmiech­nąć, po czym wró­ci­łam do swo­jego po­koju, po­ło­ży­łam się do łóżka i prze­spa­łam ko­lejne dwie go­dziny.

– Wsta­waj, śpio­chu! Czas się zro­bić na bó­stwo! – wy­krzyk­nęła Giana, sia­da­jąc na brzegu mo­jego łóżka.

Od­wró­ci­łam się i od­su­nę­łam ją od sie­bie.

– Żad­nego ro­bie­nia się na bó­stwo.

– Ow­szem. – Po­cią­gnęła mnie za ra­mię, aż usia­dłam. – Wy­ska­kuj z łóżka, to zro­bimy so­bie po­po­łu­dnie pięk­no­ści przed dzi­siej­szą galą. Będą tam bar­dzo bo­gaci i wpły­wowi fa­ceci. Może ko­goś po­znasz.

– Nie ob­cho­dzi mnie, kto tam bę­dzie, i nie mam naj­mniej­szego za­miaru ni­kogo po­zna­wać. Skoń­czy­łam z fa­ce­tami. Nie­na­wi­dzę wszyst­kich męż­czyzn. Szcze­gól­nie bo­ga­tych.

– Niech ci bę­dzie, ale i tak mu­simy się po­spie­szyć. Za go­dzinę mamy być w sa­lo­nie pięk­no­ści, a o tej po­rze ciężko prze­bić się przez korki.

– W po­rządku – mruk­nę­łam z iry­ta­cją. – Tylko pa­mię­taj, że od ju­tra do ni­czego mnie nie bę­dziesz zmu­szać.

– Nie będę. Obie­ca­łam, a za­wsze do­trzy­muję obiet­nic – uśmiech­nęła się fi­glar­nie. – A te­raz idziemy po­bu­szo­wać w mo­jej sza­fie. Trzeba ci zna­leźć od­po­wied­nią kieckę.

Sta­łam przed lu­strem i wpa­try­wa­łam się w swoje od­bi­cie. Moje dłu­gie włosy w nie­cie­ka­wym my­sim ko­lo­rze mieni­ły się te­raz in­te­re­su­ją­cymi od­cie­niami brązu: od ciem­nego przy gło­wie do cie­płego miodu na koń­cach, a na do­da­tek spa­dały na plecy osza­ła­mia­jącą ka­skadą. Mia­łam na so­bie czer­woną su­kienkę na ra­miącz­kach z luźną górą i ob­ci­słym, krót­kim do­łem oraz ide­al­nie do­pa­so­wane czer­wone szpilki. Wła­ści­wie mia­łam ochotę wy­brać czarną, ale Giana stwier­dziła, że mam zbyt smutną minę, żeby na do­da­tek wkła­dać czarne ciu­chy. Wy­ję­łam z to­rebki mocny pod­kład ko­rek­cyjny i sta­ran­nie po­kry­łam nim bli­znę na przed­ra­mie­niu. Bar­dzo się jej wsty­dzi­łam i kiedy nie mia­łam dłu­gich ręka­wów, sta­ra­łam się ją za­ma­sko­wać. Giana we­szła do po­koju i wy­ko­nała przede mną zgrabny ob­rót.

– Jak wy­glą­dam?

– Cu­dow­nie, za­chwy­ca­jąco – od­par­łam szcze­rze.

Jej mie­rzące nie­całe sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów i ide­al­nie miesz­czące się w roz­miar cztery drobne ciało wy­glą­dało nie­sa­mo­wi­cie we wszyst­kim, co na sie­bie wło­żyła. Dłu­gie, de­li­kat­nie roz­świe­tlone pa­sem­kami blond włosy spły­wały na ra­miona uło­żone w ide­alne loki, sta­no­wiąc per­fek­cyj­ne do­peł­nie­nie krót­kiej, po­ły­sku­ją­cej su­kienki w od­cie­niu sub­tel­nej sza­ro­ści, która sek­sow­nie otu­lała jej ciało.

– Dzięki, ale tak się zło­żyło, że osobą, która wy­gląda cu­dow­nie i za­chwy­ca­jąco, je­steś ty! Dziś wie­czo­rem za­czy­nasz nowe ży­cie! Czy nie je­steś choć troszkę pod­eks­cy­towa­na? – za­py­tała pod­nie­co­nym gło­sem, bio­rąc mnie za rękę.

– Nie bar­dzo – od­par­łam spo­koj­nie, wyj­mu­jąc z to­rebki szminkę.

– Nie! – Giana czym prę­dzej wy­rwała mi ją z rąk. – Po­trze­bu­jesz czer­wo­nych ust, a nie w od­cie­niu… – od­wró­ciła szminkę i prze­czy­tała na­pis: – „Ja­go­do­wego miej­skiego szyku”. Mam ide­alny ko­lor!

Na­gle roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Spoj­rza­łam pyta­jąco na Gianę, a ona przy­gry­zła dolną wargę.

– To pew­nie Ja­red.

– Kim jest Ja­red i dla­czego puka wła­śnie do na­szych drzwi?

By­łam pełna złych prze­czuć.

– To mój ko­lega z pracy. Bę­dzie nam to­wa­rzy­szył na balu. Jest ge­jem, więc ni­czym się nie przej­muj. Dziś wie­czo­rem za­stąpi mi Do­no­vana. Wspo­mi­na­łam ci, że Dono­van przy­cho­dzi z żoną?

Opa­dła mi szczęka. Po­krę­ci­łam głową.

– Idź otwo­rzyć Ja­re­dowi, a ja przy­niosę twoją szmin­kę. – Wy­bie­gła z po­koju, a ja po­szłam do drzwi wej­ścio­wych i nie­chęt­nie je otwo­rzy­łam.

– Cześć. Pew­nie je­steś Gabby – uśmiech­nął się Ja­red.

– A ty je­steś Ja­red. Wejdź do środka. Gabby bę­dzie go­towa za mi­nutę. – Ob­ró­ci­łam się do niego ple­cami i po­szłam do kuchni, a Ja­red za mną.

– Miło wresz­cie cię po­znać. Giana opo­wiada o to­bie cały czas.

– Dzięki. Cie­bie też miło po­znać. Wy­bacz, pro­szę, je­śli by­łam nie­miła – wes­tchnę­łam. – Nie chcia­łam iść na tę galę, ale Giana mnie zmu­siła.

– Je­śli cię to po­cie­szy, to ja też nie mam ochoty tam iść. Ro­bię to wy­łącz­nie dla G. i Do­no­vana.

– Wiesz o nich?

– Tak – uśmiech­nął się po­ro­zu­mie­waw­czo. – Je­stem je­dyną osobą w kan­ce­la­rii, która o nich wie, a oni jako je­dyni wie­dzą, że je­stem ge­jem. W fir­mie plot­kują, że ja i G. się spo­ty­kamy. I jej, i mnie jest to na rękę. Lu­dzie my­ślą, że je­stem he­tero i nie po­dej­rze­wają, że G. spo­tyka się z żo­na­tym fa­ce­tem.

– To miło z two­jej strony! Jed­nak nie po­doba mi się to, co ro­bią G. i Do­no­van.

– Mnie też nie.

– Wy dwoje le­piej milcz­cie – po­wie­działa Giana, ma­je­sta­tycz­nym kro­kiem wcho­dząc do kuchni.

Wrę­czyła mi czer­woną szminkę, po czym we­zwa­li­śmy tak­sówkę i po­je­cha­li­śmy na galę.