Dwie miłości. Tom 1 - Sandi Lynn - ebook

Dwie miłości. Tom 1 ebook

Sandi Lynn

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość rodzi miłość, nawet jeśli jesteś tak zraniony, że w nią nie wierzysz.

„Nazywam się Delilah Graham. Muzyka jest moim życiem. Przeprowadziłam się z Chicago do Nowego Jorku, żeby zamieszkać w centrum mojego wszechświata… Miałam dwadzieścia trzy lata, wychowywałam dwóch braci i siostrę. Był już najwyższy czas, aby zacząć własne życie. W dzień pracowałam jako kelnerka w restauracji, a nocami grałam w małych klubach i na ulicach Nowego Jorku. Kiedy mężczyzna ze swoją córką weszli do restauracji, moje życie zmieniło się na zawsze. Zatrudnił mnie jako opiekunkę do córki, ale czuję, że oczekuje ode mnie znacznie więcej.”

„Nazywam się Olivier Wyatt . Pierwszy milion zarobiłem, kiedy miałem dwadzieścia lat... Moje życie skomplikowało się, odkąd moja pięcioletnia córka, Sophie, trafiła pod moją opiekę po śmierci jej matki. Szybko rozprawiała się z kolejnymi opiekunkami. Ale podczas obiadu w jakiejś restauracji nawiązała niezwykłą więź z piękną kelnerką, Delilah. Była dokładnie tym, kogo potrzebowała Sophie. Mój brat, Liam, twierdzi, że to raczej ja jej potrzebowałem. Jestem tylko mężczyzną, którego serce skamieniało z powodu dziewczyny, którą kiedyś kochałem. Pożądanie to potężne uczucie. Kiedy próbuje się je zdusić, tylko rośnie. Teraz, gdy poznałem Delilah, zasady, których się trzymam, zostaną złamane i granice przekroczone. Wiem o tym”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 240

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

De­li­lah, wsta­waj! Znowu się spóź­nisz do pracy.

Otwo­rzy­łam oczy. Nade mną stała moja współ­loka­torka Jenny.

– Pa­mię­tasz, co Frank po­wie­dział? Że jak jesz­cze raz się spóź­nisz, to cię wy­leje!

– Cho­lera. – Się­gnę­łam po te­le­fon le­żący na sto­liku. Wpół do dzie­wią­tej. Cho­lera ja­sna! – Czemu nie obu­dzi­łaś mnie wcześ­niej? – Ze­rwa­łam się z ka­napy.

– Jak to nie? Po­wie­dzia­łaś, że za­raz wsta­jesz. Po­szłam bie­gać, wra­cam, a ty co?

Rzu­ci­łam się do ła­zienki, wy­ci­snę­łam pa­stę na szczo­teczkę i, gwał­tow­nie szo­ru­jąc zęby, po­gna­łam do swo­jego po­koju. Chwy­ci­łam le­żące na pod­ło­dze wczo­raj­sze dżinsy, wcią­gnę­łam je szybko i zła­pa­łam czer­woną ko­szulkę z na­pi­sem „U Franka”. Wy­plu­łam pa­stę do umy­walki i wy­płu­ka­łam usta, po czym szybko prze­le­cia­łam szczotką po dłu­gich brą­zo­wych wło­sach i zwią­za­łam je w koń­ski ogon. Zła­pa­łam to­rebkę, wrzu­ci­łam do niej przy­bory do ma­ki­jażu i wy­pa­dłam z domu. Zo­stało mi do­kład­nie dzie­sięć mi­nut, żeby do­trzeć w pracy. Trzeba było wcze­śniej wró­cić do domu wczo­raj wie­czo­rem, ale ja­koś tak wy­szło. Wszystko mia­łam do­kład­nie wy­li­czone: bie­giem będę tam do­kład­nie o ósmej pięć­dzie­siąt pięć, czyli na pięć mi­nut przed cza­sem. Frank nie bę­dzie mógł po­wie­dzieć mi złego słowa. Pięć mi­nut to aku­rat, żeby zro­bić w ła­zience ma­ki­jaż. Bez prze­rwy się spóź­nia­łam i do­sta­łam już przez to wię­cej upo­mnień, niż mo­głam spa­mię­tać. Gdyby to za­le­żało ode mnie, rzu­ci­ła­bym to w dia­bły, ale po­trze­bo­wa­łam tej ro­boty.

Kiedy mia­łam sto­isko Fred­diego, krzyk­nął za mną:

– Znów w nie­do­cza­sie, De­li­lah?

– Jak zwy­kle, Fred­die – uśmiech­nę­łam się.

Już w drzwiach re­stau­ra­cji zer­k­nę­łam na ze­ga­rek. Ufff! Była za pięć dzie­wiąta.

– Jest duży ruch, De­li­lah. Bierz się do ro­boty – rzu­cił Frank su­cho.

– Moja zmiana za­czyna się za pięć mi­nut – od­par­łam i po­le­cia­łam do ła­zienki.

Przed lu­strem uma­lo­wa­łam nie­bie­skie oczy beżo­wym cie­niem i wy­tu­szo­wa­łam rzęsy. Omio­tłam po­licz­ki ró­żem, a na usta na­ło­ży­łam ja­sno­ró­żowy błysz­czyk. Równo o dzie­wią­tej usły­sza­łam, że Frank wy­krzy­kuje moje imię.

– Rany, Frank, je­stem prze­cież – po­wie­dzia­łam, za­kła­da­jąc far­tuch i się­ga­jąc po no­tes do za­mó­wień.

Po­ranny ruch w końcu ustał i trzeba było przy­goto­wać się do pory obia­do­wej.

– De­li­lah, chcę z tobą po­roz­ma­wiać na za­ple­czu. W tej chwili!

Prze­wró­ci­łam oczami.

– O co cho­dzi, Frank?

– Prze­stań się wda­wać w roz­mowy z klien­tami. Oni nie przy­cho­dzą tu so­bie po­ga­wę­dzić, tylko zjeść. Więc przyj­muj za­mó­wie­nie i do ro­boty. Mamy ich przy­jąć, ob­słu­żyć i wy­go­nić naj­szyb­ciej jak się da. Czas to pie­niądz, De­li­lah, nie będę ci tego po­wta­rzał.

– Do­brze, Frank. Nie będę roz­ma­wiać z klien­tami.

Do lo­kalu po­woli na­pły­wali obia­dowi go­ście i znowu za­częło się sza­leń­stwo.

– Frank znów się cie­bie cze­pia? – za­py­tała druga kel­nerka, Da­phne.

– Jak zwy­kle – uśmiech­nę­łam się i po­szłam do sto­lika nu­mer pięć przy­jąć za­mó­wie­nie.

Wi­szące nad drzwiami dzwo­neczki roz­dzwo­niły się, a gdy się obej­rza­łam, zo­ba­czy­łam męż­czy­znę w garni­tu­rze – bar­dzo przy­stoj­nego męż­czy­znę w gar­ni­tu­rze – wcho­dzą­cego do środka z małą dziew­czynką. We­szłam do kuchni i przy­cze­pi­łam za­mó­wie­nie do ta­blicy. Gdy się od­wró­ci­łam, oka­zało się, że sie­dzą w moim sek­to­rze.

– Dzień do­bry. Czy po­dać coś do pi­cia, za­nim przej­rzą pań­stwo kartę?

Pod­niósł na mnie nie­bie­skie oczy.

– Ja we­zmę kawę, a ona mleko.

– Ja chcę sok, tato.

– Po­prawka. Dla niej sok – uśmiech­nął się.

Na­la­łam mu kawy, a przed dziew­czynką po­sta­wi­łam ku­bek soku z przy­krywką i słomką. Była prze­słodka, z dłu­gimi, lekko po­fa­lo­wa­nymi blond wło­sami i wielki­mi zie­lo­nymi oczami.

– Czy już coś pań­stwo wy­brali? – za­py­ta­łam, wyj­mu­jąc no­tat­nik z kie­szeni far­tu­cha.

– Po­pro­szę miks wa­rzyw z so­sem wło­skim i bu­lion z ma­ka­ro­nem. A dla niej ser z grilla.

– Chcia­ła­byś do tego frytki, słonko? – uśmiechnę­łam się do niej.

– Po­pro­szę.

– Miks wa­rzyw, bu­lion i gril­lo­wany ser. Już po­daję.

Po­ło­ży­łam kartkę z za­mó­wie­niem na la­dzie i za­ję­łam się in­nymi sto­li­kami w swoim sek­to­rze.

– Ależ cia­cho ten fa­cet z małą – mruk­nęła Da­phne, prze­cho­dząc obok mnie.

– Wiem. Nie mogę prze­stać się na niego ga­pić. W ży­ciu nie wi­dzia­łam tak ide­al­nego fa­ceta.

– Nie ma nic bar­dziej po­cią­ga­ją­cego niż sek­sowny fa­cet z dziec­kiem – uśmiech­nęła się.

Sek­sowny to on był, nie ma co. Miał nieco po­wy­żej me­tra osiem­dzie­siąt, do­sko­nale uło­żone, krót­kie ja­sno­brą­zowe włosy i nie­sa­mo­wi­cie błę­kitne oczy. Zde­cy­do­wana li­nia szczęki i szla­chetne ko­ści po­licz­kowe wy­glą­dały jak na po­sągu ja­kie­goś bó­stwa. Z roz­ma­rze­nia wy­rwał mnie sy­gnał, któ­rym Frank da­wał mi znać, że za­mó­wie­nie jest go­towe. Po­de­szłam, po­sta­wi­łam ta­le­rze na tacy i za­nio­słam do jego sto­lika.

– Pro­szę bar­dzo. Sa­łatka z wło­skim so­sem i bu­lion z ma­ka­ro­nem. I gril­lo­wany ser z fryt­kami dla mło­dej damy.

Za­chi­cho­tała.

– Jak masz na imię? – za­py­tała.

– De­li­lah. A ty?

– So­phie. – Się­gnęła po frytkę i ugry­zła ko­niu­szek.

– Miło cię po­znać, So­phie.

Zer­k­nę­łam na jej ojca, który nie spusz­czał ze mnie wzroku.

– De­li­lah to ładne imię.

– Dzię­kuję – uśmiech­nę­łam się i ode­szłam z łopo­czą­cym ser­cem.

W re­stau­ra­cji z każdą chwilą przy­by­wało lu­dzi. Ob­słu­ży­łam kilka in­nych sto­li­ków. Kiedy znów po­wróci­łam do tego, przy któ­rym sie­działa So­phie i jej tata, mała wła­śnie wy­wró­ciła jego fi­li­żankę z kawą.

– Prze­pra­szam, tato – za­nio­sła się pła­czem.

– Nic się nie stało, So­phie. To był wy­pa­dek.

Po­bie­głam po ręcz­nik, a gdy wró­ci­łam, So­phie za­le­wała się łzami w ataku hi­ste­rii. Zgar­nę­łam roz­laną kawę ze stołu, pod­czas gdy on ser­wetką wy­cie­rał so­bie spodnie.

– Nic się nie stało, So­phie. To był wy­pa­dek – po­wie­dzia­łam, żeby ją uspo­koić, ale bez re­zul­tatu.

– Skar­bie, pro­szę cię, prze­stań. Nic się nie stało.

Lu­dzie wo­kół za­częli od­wra­cać się w na­szą stronę.

Usia­dłam obok So­phie i za­nu­ci­łam:

– Uparty, mały pa­jąk na rynnę kie­dyś wlazł. Gdy przy­szedł deszcz, wraz z kro­plą z rynny spadł. Po chwili słońce wy­su­szyło świat, więc uparty, mały pa­jąk na rynnę znowu wlazł. – Prze­bie­głam pal­cami w górę jej ra­mie­nia, po­wo­du­jąc u niej wy­buch śmie­chu.

– De­li­lah, co ci mó­wi­łem o po­ga­dusz­kach z klien­tami?

– Frank, chcia­łam ją tylko uspo­koić. To prze­cież dziecko, na li­tość bo­ską.

– Nie będę wię­cej strzę­pił so­bie ję­zyka. Do­syć tego. Zwal­niam cię.

Sie­dząc tam i pa­trząc na tego bez­dusz­nego dra­nia, po­czu­łam na­ra­sta­jący gniew. Wsta­łam, zdję­łam far­tuch i ci­snę­łam nim we Franka.

– Nie mo­żesz mnie zwol­nić, bo sama od­cho­dzę!

Po­szłam na za­ple­cze, zła­pa­łam to­rebkę i wy­pa­dłam jak bu­rza z re­stau­ra­cji. Gdy szłam ulicą, na­gle usły­sza­łam, że ktoś woła mnie po imie­niu.

– De­li­lah.

Przy­sta­nę­łam i obej­rza­łam się. Za mną szli So­phie i jej tata.

– Przy­kro mi z po­wodu pani pracy.

– Nie­po­trzeb­nie. Frank to ka­wał s... – Spoj­rza­łam na So­phie. – To wredny fa­cet.

– Za­śpie­wasz mi jesz­cze? – za­py­tała So­phie i pod­nio­sła na mnie oczka.

– Pew­nie – uśmiech­nę­łam się i przy­kuc­nę­łam na wprost niej. Od­kaszl­nę­łam. – Je­steś moim sło­necz­kiem, je­dy­nym sło­necz­kiem, i świe­cisz dla mnie w po­chmur­ne dni. Ty na­wet nie wiesz, jak bar­dzo cię ko­cham. Nie od­bie­raj słonka mi.

– Ład­nie śpie­wasz. Prawda, tato?

– Prawda, So­phie. Ma pani piękny głos.

– Dzię­kuję.

Przy­glą­dał mi się ba­daw­czo przez chwilę, po czym wsu­nął rękę do kie­szeni i wy­do­był białą wi­zy­tówkę.

– Na­zy­wam się Oli­ver Wy­att z Wy­att En­ter­pri­ses. Czy mo­głaby pani zaj­rzeć do mnie do biura dzi­siaj około szes­na­stej? Chciał­bym z pa­nią po­roz­ma­wiać. – Wrę­czył mi wi­zy­tówkę. – Po dru­giej stro­nie jest ad­res.

Do­bra, to za­czy­nało wy­glą­dać nieco dziw­nie. Czego on mógł ode mnie chcieć?

– Oczy­wi­ście, ale czy mogę wie­dzieć, o co cho­dzi?

– Prze­kona się pani u mnie w biu­rze. Do zo­ba­cze­nia o czwar­tej, pani...?

– Gra­ham. De­li­lah Gra­ham.

Ski­nął głową, a ką­ciki jego ust unio­sły się lekko, po czym oby­dwoje od­wró­cili się i ode­szli w prze­ciw­nym kie­runku. So­phie obej­rzała się przez ra­mię i po­ma­chała mi z uśmie­chem.

Rozdział 2

Gdy we­szłam do miesz­ka­nia, na­kry­łam Jenny, jak bzy­kała się na ka­na­pie ze swoim chło­pa­kiem Ste­phe­nem.

– Co ro­bisz w domu? – za­py­tała, pod­no­sząc się i spo­glą­da­jąc na mnie zza opar­cia.

– Ode­szłam z re­stau­ra­cji. Cho­ciaż wła­ści­wie to naj­pierw Frank mnie wy­wa­lił.

Jenny po­pra­wiła na so­bie bie­li­znę i wcią­gnęła z po­wro­tem bluzkę. Ste­phen pod­cią­gnął spodnie i spoj­rzał na mnie.

– A niech to, De­li­lah.

Po­szłam do sie­bie do po­koju i wy­cią­gnę­łam się na łóżku. Jenny po­ło­żyła się obok mnie i oby­dwie ga­piły­śmy się w su­fit.

– Dla­czego cię zwol­nił?

– Po­nie­waż za­śpie­wa­łam pio­senkę dzie­cia­kowi, który pła­kał, bo roz­lał kawę.

– By­dlak.

– Wiem.

– Ej, Jenny, będę le­ciał, kotku. Zo­ba­czymy się póź­niej. Przy­kro mi z po­wodu two­jej ro­boty, De­li­lah.

– Dzięki, Ste­phen. Prze­pra­szam, że wam prze­rwa­łam. – Uśmiech­nę­łam się, prze­no­sząc wzrok na Jenny.

– Nie ma pro­blemu. I tak nie mógł dojść od go­dzi­ny. – Chwy­ciła mnie za rękę. – I co my­ślisz te­raz zro­bić?

– Nie wiem. Naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim jest to, że oj­ciec tej ma­łej to Oli­ver Wy­att. Dał mi swoją wi­zy­tówkę i po­pro­sił, że­bym przy­szła do niego do biura o czwar­tej, bo chce ze mną o czymś po­roz­ma­wiać.

– Ten Oli­ver Wy­att?

– Tak my­ślę. A co, jest ich wię­cej?

– Nie w No­wym Jorku. Sły­sza­łam o nim różne rze­czy. Wy­go­ogluj go so­bie w wol­nej chwili. Mu­szę się zbie­rać. Lecę do wa­rzyw­niaka, mamy do­stawę poma­rań­czy. – Uśmiech­nęła się, po czym wstała i po­szła do swo­jego po­koju.

Pod­nio­słam się, otwo­rzy­łam lap­topa i wstu­ka­łam Oli­vera Wy­atta w wy­szu­ki­warce. Matko, ależ cia­cho. W dole brzu­cha po­czu­łam dziwne drże­nie, a to nie zda­rzyło mi się ni­gdy wcze­śniej od zwy­kłego pa­trze­nia na ko­goś. Klik­nę­łam gra­fikę, na co otwo­rzyła się praw­dzi­wa la­wina jego zdjęć z róż­nymi ko­bie­tami. Na ostat­nich po­ja­wiał się z ja­kąś blond Bar­bie. Pod­pis pod zdję­ciem gło­sił: „Oli­ver Wy­att ze swoją part­nerką, Lau­rel Madi­son, na im­pre­zie w ra­mach ak­cji cha­ry­ta­tyw­nej Domy dla Na­dziei”. Wszyst­kie ko­biety na zdję­ciach z nim były olśnie­wa­jące i wy­peł­nione bo­tok­sem.

Wy­ję­łam wi­zy­tówkę z to­rebki i spoj­rza­łam na ad­res. Jego biu­ro­wiec znaj­do­wał się przy Za­chod­niej Czter­dzie­stej Trze­ciej ulicy. Zer­k­nę­łam na te­le­fon. Było pięt­na­ście po trze­ciej. Tak­sówką nie po­winno mi to za­jąć dłu­żej niż pięt­na­ście mi­nut, ale o tej go­dzi­nie mo­gło być róż­nie. Po­de­szłam do szafy i wy­cią­gnę­łam czarną let­nią su­kienkę.

– Bę­dzie mu­siała ob­le­cieć – po­wie­dzia­łam sama do sie­bie. Nie chcia­łam iść do niego do biura w dżin­sach.

Prze­bra­łam się, roz­pu­ści­łam włosy i na­stro­szy­łam je pal­cami, spry­sku­jąc lekko la­kie­rem, żeby do­dać im nieco pu­szy­sto­ści. Po­pra­wi­łam ma­ki­jaż i wło­ży­łam na nogi san­dały na ma­łym ob­ca­sie. Przy­wo­ła­łam tak­sówkę i ka­za­łam kie­rowcy za­wieźć się na Za­chod­nią Czter­dzie­stą Trze­cią.

Gdy sta­nę­łam przed wy­so­kim prze­szklo­nym bu­dyn­kiem, ogar­nęło mnie zde­ner­wo­wa­nie. We­szłam przez ol­brzy­mie drzwi ob­ro­towe i w pierw­szej ko­lej­no­ści zo­sta­łam pod­dana kon­troli oso­bi­stej, a na­stęp­nie wska­zano mi ogromną łu­ko­watą re­cep­cję na wprost im­po­nu­ją­cej fon­tanny ścien­nej.

– Czym mogę słu­żyć? – za­py­tała ładna blon­dynka z wło­sami upię­tymi w cia­sny ko­czek.

– Mam spo­tka­nie z pa­nem Wy­at­tem o czwar­tej.

– Pani god­ność? – spy­tała, pod­no­sząc słu­chawkę.

– De­li­lah Gra­ham.

– Pani De­li­lah Gra­ham do pana Wy­atta. Spo­tka­nie o czwar­tej.

Spoj­rzała na mnie orze­cho­wymi oczami.

– Pan Wy­att czeka na pa­nią. Windą po pra­wej, dwu­dzie­ste dru­gie pię­tro.

– Dzię­kuję. – Uśmiech­nę­łam się uprzej­mie i ru­szy­łam we wska­za­nym kie­runku.

Winda cze­kała już na mnie otwarta i we­szłam do środ­ka. Czu­łam ści­ska­nie w dołku i nie bar­dzo wie­dzia­łam dla­czego. Lu­dzie ni­gdy nie po­wo­do­wali we mnie zde­ner­wo­wa­nia, ale Oli­ver Wy­att wy­wo­ły­wał ja­kiś nie­po­kój. Może to przez ten jego za­bój­czy wy­gląd albo ota­cza­jącą go at­mos­ferę pew­no­ści sie­bie, kon­troli i zde­cy­do­wa­nia. Drzwi windy otwo­rzyły się i, gdy wy­szłam, uśmiech­nęła się do mnie ko­bieta o dłu­gich czar­nych wło­sach i za­ska­ku­jąco czer­wo­nych, peł­nych ustach.

– Pani Gra­ham?

Wstała i po­pro­wa­dziła mnie do wiel­kich drzwi z ciem­nego drewna. Na­ci­snęła klamkę i otwo­rzyła je, za­po­wia­da­jąc moje przy­by­cie. Oli­ver sie­dział za ol­brzy­mim, pół­ko­li­stym biur­kiem, ze ścianą okien za ple­cami.

– Pani Gra­ham, dzię­kuję, że pani przy­szła. Pro­szę usiąść – po­wie­dział bez cie­nia uśmie­chu.

Za­ję­łam miej­sce na wy­ście­ła­nym skórą krze­śle na­prze­ciw jego biurka, a on usiadł w swoim dy­rek­tor­skim fo­telu. By­łam jed­nym wiel­kim kłęb­kiem ner­wów i uśmiechnę­łam się nie­pew­nie w jego stronę.

– Za­pro­si­łem tu pa­nią, bo chcia­łem się do­wie­dzieć, czy ma pani do­świad­cze­nie w opiece nad dziećmi.

– Hm? – mruk­nę­łam głu­pio zbita z tropu.

Zmru­żył oczy.

– Czy ma pani kwa­li­fi­ka­cje do zaj­mo­wa­nia się dziećmi?

– Je­żeli wy­cho­wa­nie trójki ro­dzeń­stwa uznać za kwa­li­fi­ka­cje do zaj­mo­wa­nia się dziećmi, to tak. Ale for­mal­nego wy­kształ­ce­nia w tym kie­runku nie mam.

Od­chy­lił się do tyłu w fo­telu i uniósł głowę.

– Słu­cham da­lej.

– Prze­pra­szam, czy to jest ja­kaś roz­mowa re­kru­ta­cyjna?

– Można by tak po­wie­dzieć. Szu­kam ko­goś do opie­ki nad córką.

– Ma pan na my­śli nia­nię?

– Tak.

– W No­wym Jorku jest mul­tum agen­cji opie­ku­nek do dzieci, wy­star­czy za­dzwo­nić.

– Tak, wiem – od­rzekł po­iry­to­wany. – Ale do­tąd żadna z nich się nie spraw­dziła. Moja córka ma pewne pro­blemy. Nie­dawno stra­ciła matkę i nie naj­le­piej so­bie z tym ra­dzi. Po­trafi być trudna i wszyst­kie nia­nie, które do tej pory za­trud­ni­łem, po ja­kimś cza­sie zre­zy­gno­wały.

Unio­słam brwi.

– A ile So­phie ma lat? Nie wy­gląda na wię­cej niż pięć.

– Ma pięć lat i bar­dzo silny cha­rak­ter.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Jak więk­szość dziew­czy­nek już od uro­dze­nia.

Moja uwaga nie roz­ba­wiła go, za to rzu­cił mi su­rowe spoj­rze­nie.

– Dzi­siaj w re­stau­ra­cji za­uwa­ży­łem, że pa­trzy na pa­nią ja­koś ina­czej niż na inne opie­kunki. Od­nio­słem wra­że­nie, że wzbu­dziła pani jej sym­pa­tię i za­ufa­nie, wy­da­wała się spo­koj­niej­sza. Nie będę pani okła­my­wał, prze­pro­wa­dzi­łem małe roz­po­zna­nie na pani te­mat. Wiem, że w wieku osiem­na­stu lat w Chi­cago stra­ciła pani matkę i zo­stała praw­nym opie­ku­nem dwóch braci i sio­stry.

– Aha. No tak, pew­nie ma pan moż­li­wo­ści, żeby do­wie­dzieć się wszyst­kiego o wszyst­kich.

– Ow­szem. I mam też wra­że­nie, że pil­nie po­trze­buje pani pracy.

Miał ra­cję. By­łam pod ścianą i je­żeli miał dla mnie ja­kąś pro­po­zy­cję, nie chcia­łam go okła­my­wać.

– Zaj­mo­wa­łam się Bra­de­nem, Co­lette i Tan­ne­rem, na­wet gdy by­łam zu­peł­nie mała. Moja mama była al­ko­ho­liczką i nie była w sta­nie utrzy­mać się w żad­nej pracy. Przez całą noc piła, a po­tem spała cały dzień, więc to ja jako naj­star­sza mu­sia­łam zaj­mo­wać się resztą. A więc, od­po­wia­da­jąc na pana py­ta­nie, mam bar­dzo bo­gate do­świad­cze­nie w opiece nad dziećmi.

– A pani oj­ciec? – za­py­tał.

Jezu, czy przej­dzie mi to przez gar­dło przy kimś ta­kim jak on? Wzię­łam głę­boki od­dech, bo to py­ta­nie wkra­czało w bar­dzo in­tymną sferę mo­jego ży­cia.

– Każde z nas ma in­nego ojca. Moja mama nie była na­wet w sta­nie po­wie­dzieć, kto był czyim dziec­kiem.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział, uno­sząc brwi. – Jak dłu­go mieszka pani w No­wym Jorku i dla­czego wy­je­chała pani z Chi­cago?

– Prze­nio­słam się tu rok temu. Moi bra­cia i sio­stra stu­diują w róż­nych mia­stach, więc chcia­łam się wy­rwać z Chi­cago. Nowy Jork to dla mnie cen­trum ca­łego świa­ta, mia­sto nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści. Poza tym moja obecna współ­lo­ka­torka już tu wtedy miesz­kała, więc nie mu­sia­łam się mar­twić o miesz­ka­nie.

– Ro­zu­miem. A co pani robi poza kel­ne­ro­wa­niem? Skoń­czyła pani ja­kieś stu­dia?

– Nie, nie mia­łam kiedy. By­łam zbyt za­jęta pracą, kom­bi­no­wa­niem, jak opła­cić ra­chunki i opieką nad moim ro­dzeń­stwem. Mu­sia­łam do­pil­no­wać, żeby mieli do­bry start i zdo­byli wyż­sze wy­kształ­ce­nie. Poza tym uwiel­biam mu­zykę i śpiew. Może prze­pro­wa­dzi­łam się tu po to, żeby być bli­żej mu­zyki.

– My­ślała pani, żeby za­pi­sać się na stu­dia?

Ro­ze­śmia­łam się.

– Mam dwa­dzie­ścia trzy lata. Chyba już na to za późno.

– Ni­gdy nie jest za późno. Ma pani chło­paka?

Zmru­ży­łam oczy, bo wła­ści­wie, co to ma do rze­czy?

– Nie – od­par­łam z wa­ha­niem.

– Moja pro­po­zy­cja jest taka. Na po­czą­tek do­sta­nie pani czter­dzie­ści ty­sięcy do­la­rów rocz­nie i ubez­pie­cze­nie zdro­wotne. Za­mieszka pani u mnie w domu. Bę­dzie pani miała wła­sny po­kój i pry­watną ła­zienkę oraz swo­bodny do­stęp do mo­jego kie­rowcy. Bę­dzie pani praco­wać od po­nie­działku do so­boty, za­czy­na­jąc od chwili, gdy So­phie wstaje rano, do mo­mentu, gdy pój­dzie spać. Nie­dziele na­leżą cał­ko­wi­cie do pani i może pani wów­czas ro­bić to, co chce. Mam na ten dzień za­stęp­stwo. Jed­nak w sy­tu­acjach awa­ryj­nych, będę ocze­ki­wał, że bę­dzie pani do dys­po­zy­cji. Może się zda­rzyć, że gdzieś trzeba bę­dzie z So­phie po­je­chać, więc mam na­dzieję, że nie ma pani pro­blemu z la­ta­niem?

– Nie, ab­so­lut­nie.

Po gło­wie ko­ła­tało mi się je­dy­nie to, jak dużo pie­nię­dzy mo­gła­bym za­ro­bić, gdy­bym przy­jęła jego ofertę. Prawdę mó­wiąc, nie mia­łam wy­boru. Po­trze­bo­wa­łam pracy na gwałt, a do tego pro­po­no­wał po­kryć ubez­pie­cze­nie.

– Czy coś ta­kiego by pa­nią in­te­re­so­wało? – za­py­tał.

Nie chcia­łam się zga­dzać od razu. Nie musi wie­dzieć, że mam nóż na gar­dle.

– Czy mogę to prze­my­śleć i dać panu od­po­wiedź ju­tro?

– Oczy­wi­ście. – Się­gnął po dłu­go­pis i za­no­to­wał coś na kar­teczce sa­mo­przy­lep­nej. – To jest mój nu­mer ko­mór­kowy. Pro­szę za­dzwo­nić, kiedy po­dej­mie pani de­cy­zję.

– Przy­kro mi z po­wodu śmierci pana żony.

Spoj­rzał na mnie z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy i roz­chy­lił usta.

– Matka So­phie nie była moją żoną. Była ko­bietą, z którą się spo­ty­ka­łem i która za­szła w ciążę na­umyśl­nie, bo li­czyła, że wów­czas się z nią oże­nię.

– Aha – wy­szep­ta­łam, spusz­cza­jąc wzrok.

Roz­le­gło się pu­ka­nie i drzwi otwo­rzyły się bez zapo­wie­dzi. Od­wró­ci­łam się i... O, matko bo­ska, do po­koju wszedł drugi naj­przy­stoj­niej­szy fa­cet na świe­cie.

– Prze­pra­szam, Oli­ver, nie wie­dzia­łem, że masz spo­tka­nie. Ma­rii nie było przy biurku.

– W po­rządku, Liam. Pani Gra­ham już wy­cho­dzi.

– Tak, tak. – Wsta­łam i za­ło­ży­łam to­rebkę na ra­mię.

– Dzień do­bry. Je­stem Liam Wy­att, brat Oli­vera – po­wie­dział, uno­sząc ką­ciki pięk­nie wy­kro­jo­nych ust.

– De­li­lah Gra­ham. Miło mi po­znać.

– O, cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie.

Uśmiech­nę­łam się i szybko wy­szłam z po­koju, bo ba­łam się, że je­żeli na­tych­miast się stam­tąd nie wy­niosę, to eks­plo­dują mi jaj­niki. Dwóch naj­bar­dziej sek­sow­nych męż­czyzn, ja­kich kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam, w jed­nym po­koju, to jed­nak tro­chę za wiele.

Rozdział 3

OLI­VER

Ja­sny gwint, co to za la­ska? – py­tał Liam, sia­da­jąc na­prze­ciw mnie.

– Dziew­czyna, która mam na­dzieję, zgo­dzi się zo­stać opie­kunką So­phie.

– Jezu, Oli­ver, je­steś pe­wien, że wiesz, co ro­bisz? Gdyby pra­co­wała u mnie, za cho­lerę nie utrzy­mał­bym rąk przy so­bie.

Wes­tchną­łem i pod­sze­dłem do baru, żeby na­lać so­bie whi­sky.

– Szkocka? – za­py­ta­łem.

– Ja­sne. Ale skąd ty żeś ją wy­trza­snął?

– Ob­słu­gi­wała nas w re­stau­ra­cji, gdzie za­bra­łem dziś So­phie na obiad. Opie­kunka nie mo­gła się nią za­jąć do dru­giej. Wy­lali ją, bo So­phie znowu się roz­kle­iła, a De­li­lah usia­dła przy niej i za­śpie­wała jej pio­senkę. So­phie bar­dzo do­brze na nią za­re­ago­wała i ją po­lu­biła. Ni­gdy wcze­śniej nie za­cho­wy­wała się tak przy in­nych nia­niach.

– Może dla­tego, że inne były sta­rymi pru­kwami, a De­li­lah jest piękną, młodą ko­bietą. Mu­sisz przy­znać, że jest me­ga­sek­sowna.

– Daj spo­kój, stary, ja­sne, że jest me­ga­sek­sowna. Staje mi tylko od pa­trze­nia na nią. A gdy­byś tylko usły­szał, jak ona śpiewa! Ma po pro­stu aniel­ski głos.

– To za­trud­niasz ją dla So­phie czy dla sie­bie?

– Dla So­phie, kre­ty­nie. Mó­wię ci, że mo­men­tal­nie się do niej przy­wią­zała.

– Nie wy­daje mi się, żeby to był do­bry po­mysł, bra­chu. Na­wet nie chcę zga­dy­wać, co po­wie Lau­rel, kiedy się do­wie.

– Nie ob­cho­dzi mnie, co po­wie Lau­rel. To, kogo za­trud­niam do opieki nad moją córką, to nie jej sprawa.

– Za­mie­rzasz po­wie­dzieć De­li­lah o Ela­ine?

– Nie. Nie ma po­trzeby, aż tak wcią­gać jej w moje sprawy. Bę­dzie nia­nią So­phie i tyle. Nie musi nic wie­dzieć o jej matce.

Liam wes­tchnął i pod­niósł się, krę­cąc głową.

– Po­wo­dze­nia. Daj mi znać, je­żeli się zgo­dzi. My­ślę, że będę do was czę­sto wpa­dał.

– Trzy­maj się od niej z da­leka, bra­ciszku, ja­sne? – po­wie­dzia­łem sta­now­czo.

– I tak to się za­czyna. – Uśmiech­nął się i wy­szedł z po­koju, za­my­ka­jąc drzwi.

Usia­dłem w fo­telu i do­pi­łem drinka, roz­my­śla­jąc o De­li­lah. O tym, jak dłu­gie brą­zowe włosy opa­dały jej fa­lami na ra­miona, i o jej świe­tli­stych, nie­bie­skich oczach. I o dłu­gich, smu­kłych no­gach, które za­uważy­łem na­tych­miast, kiedy tylko we­szła do mnie do po­koju. Wy­obra­zi­łem so­bie, jak oplata mnie tymi no­gami w pa­sie, gdy się ko­chamy. Przy­po­mnia­łem so­bie jej szczu­płą ta­lię i uro­cze za­głę­bie­nie wi­doczne w de­kol­cie su­kienki i za­czą­łem fan­ta­zjo­wać o jej pier­siach, jak stoi przede mną naga. Wy­glą­dała na mi­seczkę C, mój ulu­biony roz­miar. Na pewno ma wspa­niale ró­żo­wiut­kie bro­dawki. Wci­sną­łem kla­wisz na biurku blo­ku­jący za­mek w drzwiach, roz­pią­łem spodnie i wy­ją­łem twardy jak skała czło­nek. Za­czą­łem po­ru­szać ręką w górę i w dół, my­śląc o jej cipce. Cie­kawe, czy goli się cał­ko­wi­cie, czy zo­sta­wia so­bie wą­ski pa­sek wło­sków? Dał­bym głowę, że jest na­prawdę cia­sna. Nie wy­glą­dała na ko­goś, kto sy­piał z męż­czy­znami na lewo i prawo. Wy­da­wała się ra­czej nie­winna i pełna czu­ło­ści. Może w ogóle była jesz­cze dzie­wicą? Po­ru­sza­jąc ręką co­raz szyb­ciej, wy­obra­zi­łem so­bie jej małą, fan­ta­stycz­nie okrą­głą dupkę i jak wspa­niale by­łoby ją ści­snąć, bio­rąc ją od tyłu. Jaki mia­łaby wy­raz twa­rzy, gdy do­pro­wa­dzam ją do roz­ko­szy i jaki cu­downy ma smak. Z ci­chym ję­kiem wy­try­sną­łem w garść.

Rozdział 4

DE­LI­LAH

W dro­dze do domu za­ha­czy­łam o wa­rzyw­niak i znala­złam Jenny ukła­da­jącą sterty ogór­ków. Sklep na­le­żał do jej ojca i Jenny do­ra­biała tam so­bie w cza­sie stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim.

– Hej – po­wie­dzia­łam, po­da­jąc jej ogórka.

– Hej! Jak po­szło z pa­nem Wy­at­tem? O czym chciał po­roz­ma­wiać?

Przy­gry­złam dolną wargę.

– Chce, że­bym zo­stała opie­kunką So­phie.

Jenny odło­żyła ogórka i spoj­rzała na mnie cał­ko­wi­cie oszo­ło­miona.

– Nie mów! Po­waż­nie?

– No. Pen­sja wyj­ściowa – czter­dzie­ści ty­sięcy dola­rów plus ubez­pie­cze­nie zdro­wotne i pry­watny szo­fer dla mnie i So­phie.

– Mu­sia­ła­byś u niego za­miesz­kać?

– Tak. Mia­ła­bym wła­sny po­kój i osobną ła­zienkę, i wolne nie­dziele.

– Ożeż, De­li­lah. I co, przyj­miesz tę ro­botę?

– Nie mam wy­boru. W po­rów­na­niu do kel­ne­ro­wa­nia to niebo i zie­mia.

– A co z twoją mu­zyką?

– Mo­gła­bym tam ćwi­czyć i grać w nie­dziele. My­ślę, że to do­bra oka­zja, przy­naj­mniej na ja­kiś czas.

– A co je­żeli za bar­dzo przy­wią­żesz się do So­phie?

– O to po­mar­twię się póź­niej.

– A co z pa­nem Weź-Mnie Wy­at­tem?

– Co z nim?

– Są wi­doki na ja­kiś eks­tra bo­nu­sik?

– Daj spo­kój. Ta­kie rze­czy mnie nie in­te­re­sują, wiesz prze­cież. Bę­dzie moim sze­fem, a poza tym ma dziew­czynę.

– I co z tego? Tacy męż­czyźni mało się tym przejmu­ją, gdy po­ja­wia się inna piękna ko­bieta.

– Eee. Idę się przy­go­to­wać na wie­czór.

– Do­bra. Znaj­dziemy cię ze Ste­phe­nem póź­niej – ro­ze­śmiała się.

We­szłam na górę i zmie­ni­łam su­kienkę na czarne leg­ginsy i czarną tu­nikę bez rę­ka­wów, ze srebr­nymi wstaw­kami. Prze­cze­sa­łam włosy, zwią­za­łam je w nie­dbały ku­cyk opa­da­jący z jed­nej strony na ra­mię i pod­krę­ci­łam koń­cówki. Wsu­nę­łam na nogi wy­so­kie buty, wzię­łam torbę z gi­tarą, to­rebkę i te­le­fon i wy­szłam z miesz­ka­nia. Ja­dąc me­trem, po­sta­no­wi­łam za­dzwo­nić do pana Wy­atta.

– Oli­ver Wy­att – ode­brał.

– Dzień do­bry. Mówi De­li­lah Gra­ham.

– Dzień do­bry. Czy pod­jęła już pani de­cy­zję w związ­ku z moją ofertą?

– Tak. Zga­dzam się.

– Cie­szę się. Co to za ha­łas? Jest pani w me­trze?

– A, tak, prze­pra­szam. Jadę do Red Room. Chcia­łam dać panu znać, za­nim zrobi się późno.

– Mogę za­py­tać, co pani tam robi?

– Mam tam dzi­siaj wy­stęp.

– A. Ro­zu­miem. To omó­wimy szcze­góły in­nym ra­zem. Mi­łego wie­czoru.

– Dzię­kuję, na­wza­jem.

Za­koń­czy­łam po­łą­cze­nie z uśmie­chem na twa­rzy, który nie zni­kał jesz­cze, kiedy po­ko­ny­wa­łam drogę z me­tra do klubu. Już od progu za­uwa­ży­łam mo­jego kum­pla Jo­naha, któ­rego po­zna­łam za­raz po przy­jeź­dzie do No­wego Jorku, kiedy roz­ło­ży­łam się z gi­tarą na jego sta­łym skrzy­żo­wa­niu.

– Cześć, De­li­lah – uśmiech­nął się.

– Cześć, Jo­nah. Spory dzi­siaj tłum. – Ro­zej­rza­łam się po sali peł­nej sta­łych by­wal­ców.

– Wy­cho­dzisz za­raz po Blue Moon and Stars. Go­towa?

– Go­towa i na­stro­jona. – Uśmiech­nę­łam się i po­kle­pa­łam po­kro­wiec z gi­tarą.

Sta­nę­łam za sceną, wy­ję­łam gi­tarę i, gdy tylko Blue Moon and Stars skoń­czyli swój wy­stęp, we­szłam na scenę i usia­dłam na stołku przed mi­kro­fo­nem. Gdy w ostrym świe­tle re­flek­to­rów ude­rzy­łam w struny, uwaga go­ści sku­piła się na mnie. Na ca­łym świe­cie nie było miej­sca, gdzie czu­ła­bym się le­piej niż na sce­nie. Mu­zyka po­zwa­lała mi prze­nieść się do świata, w któ­rym by­łam kimś i mia­łam swoje miej­sce. Gdy za­czę­łam śpie­wać moją aku­styczną wer­sję Let Her Go, gwar w ba­rze ucichł. Za­mknę­łam oczy i śpie­wa­łam, ca­łym ser­cem wczu­wa­jąc się w dźwięk i rytm. Kiedy otwo­rzy­łam oczy i spoj­rza­łam w tłum, mój wzrok padł pro­sto na Oli­vera Wy­atta sie­dzą­cego przy stole w rogu z drin­kiem w dłoni. Co on tu robi, u dia­bła? Za­gra­łam jesz­cze kilka pio­se­nek, po czym po­dzię­ko­wa­łam pu­blicz­no­ści i ze­szłam ze sceny. Grom­kie brawa i gwizdy, które roz­le­gły się na sali, upew­niły mnie, że był to ko­lejny udany wy­stęp. Scho­wa­łam gi­tarę do po­krowca, prze­wie­si­łam ją so­bie przez ra­mię i po­szłam do głów­nej sali do pu­stego te­raz sto­lika, przy któ­rym przed chwilą sie­dział Oli­ver Wy­att i oglą­dał mój kon­cert. Dla­czego wy­szedł bez słowa? Wzru­szy­łam ra­mio­nami i skie­ro­wa­łam się do baru, gdzie Jo­nah ser­wo­wał trunki.

– Świetny show, De­li­lah. Masz za to ode mnie drinka – uśmiech­nął się, sta­wia­jąc przede mną bia­łego ro­sja­nina.

– Dzię­kuję. – Się­gnę­łam po szkla­neczkę i upi­łam łyk.

– Wi­taj, gwiazdo. – Ste­phen pod­szedł i cmok­nął mnie w po­li­czek. – Re­we­la­cyjny wy­stęp, jak za­wsze.

Jenny usia­dła na stołku koło mnie i za­rzu­ciła mi ra­mię na szyję.

– Jo­nah, po­pro­simy trzy szoty te­qu­ili.

– Już się robi, Jenny – uśmiech­nął się.

Ste­phen po­grą­żył się w roz­mo­wie ze swoim znajo­mym, a ja zer­k­nę­łam na Jenny.

– Wi­dzia­łam ze sceny Oli­vera. Sie­dział przy stole w ką­cie i mi się przy­glą­dał.

– Se­rio? – Zmarsz­czyła brwi stro­piona.

– Tak, ale wy­szedł za­raz po kon­cer­cie. Nie rozma­wia­li­śmy ani nic ta­kiego.

– To dziwne, De­li­lah. Może z niego jest ja­kiś mi­lio­ner tro­pi­ciel? – par­sk­nęła śmie­chem.

– Je­żeli tak jest, to nie bę­dzie się mu­siał przy mnie zbyt­nio wy­si­lać. Będę prze­cież miesz­kać u niego w domu.

– Czyli już się zgo­dzi­łaś?

Jo­nah po­sta­wił przed nami trzy kie­liszki te­qu­ili. Jenny po­dała mi je­den, a drugi wy­cią­gnęła w stronę Ste­phena.

– Raz... dwa... trzy! – wy­krzyk­nęła i wy­chy­li­li­śmy je jed­nym hau­stem, ze stu­kiem od­sta­wia­jąc pu­ste kie­liszki na ladę.

– Mhm. Za­dzwo­ni­łam do niego, kiedy je­cha­łam tu me­trem.

– Mam na­dzieję, że wiesz, co ro­bisz, De­li­lah. Bę­dziesz te­raz żyła w cał­kiem in­nym świe­cie.

Uśmiech­nę­łam się nie­wy­raź­nie i do­koń­czy­łam mo­jego ro­sja­nina.

Rozdział 5

Obu­dził mnie dźwięk wi­bru­ją­cego te­le­fonu. Z głową pod po­duszką wy­cią­gnę­łam rękę, po omacku szu­ka­jąc apa­ratu na szafce przy łóżku. Gdy na niego tra­fi­łam, od­rzu­ci­łam po­duszkę na drugi ko­niec łóżka i zo­ba­czy­łam, że dzwoni Oli­ver Wy­att.

– Halo? – wy­krztu­si­łam.

– Dzień do­bry. Obu­dzi­łem pa­nią?

Rzu­ci­łam okiem na ze­gar, który wska­zy­wał dzie­wiątą.

– Nie, nie. Nie śpię.

– Brzmi pani, jak­bym wy­rwał pa­nią ze snu.

– Nie, je­stem na no­gach już od ja­kie­goś czasu.

Nie chcia­łam, żeby wie­dział, że lu­bię so­bie po­spać. Mo­gła­bym się za­ło­żyć, że on był z tych, co to roz­po­czy­nają dzień mię­dzy czwartą a piątą rano.

– Co pani na to, gdy­bym wy­słał po pa­nią mo­jego kie­rowcę, Scotta? Chciał­bym, że­by­śmy ra­zem po­wie­dzieli So­phie, że bę­dzie pani jej nia­nią, i po­ka­zał­bym pani dom. Mo­głaby się pani ju­tro prze­pro­wa­dzić.

– Ju­tro! – Prze­łknę­łam ślinę.

– Tak. Ju­tro jest nie­dziela, a ofi­cjal­nie za­czyna pani pracę w po­nie­dzia­łek. Czy jest z tym ja­kiś pro­blem?

– Nie. Nie ma naj­mniej­szego pro­blemu. Mo­żemy tak zro­bić.

– Świet­nie. Gdyby mo­gła pani wy­słać mi swój ad­res dla Scotta. Przy­je­dzie za ja­kąś go­dzinę. Pa­suje pani?

– Tak. Za go­dzinę, do­brze.

– A więc do zo­ba­cze­nia. – Klik.

Od­rzu­ci­łam koł­drę i wy­gra­mo­li­łam się z łóżka. Mógł wczo­raj zo­stać chwilę dłu­żej w Red Room i sam mi o tym po­wie­dzieć, a nie za­ska­ki­wać mnie tak w ostat­niej chwi­li. Z wes­tchnie­niem po­wlo­kłam się pod prysz­nic. Kiedy su­szy­łam włosy, we­szła Jenny i usia­dła na to­a­le­cie.

– Do­kąd idziesz tak wcze­śnie?

– Oli­ver wy­syła po mnie swo­jego kie­rowcę, bo chce ra­zem ze mną po­wie­dzieć So­phie, że będę jej nia­nią i opro­wa­dzić mnie po domu. Naj­wy­raź­niej mam się prze­pro­wa­dzić ju­tro i ofi­cjal­nie za­cząć pracę od po­nie­działku.

– Ju­tro? Rany, De­li­lah, to już ju­tro.

– Wiem. Ja­kim cu­dem mam się tak szybko spa­ko­wać?

– Spa­kuj tro­chę, a resztę zo­staw tu­taj. Mo­żesz wpa­dać i za­bie­rać to póź­niej par­tiami.

Mach­nę­łam w jej stronę szczotką do wło­sów.

– Do­bry po­mysł. Nie po­my­śla­łam o tym.

Wstała i ob­jęła mnie lekko ra­mie­niem.

– Mi­łego dnia i zo­ba­czymy się póź­niej. Po­sta­raj się nie zmo­czyć za bar­dzo maj­tek w to­wa­rzy­stwie pana Wy­atta. – Pu­ściła do mnie oko.

– Bar­dzo śmieszne.

Bę­dzie mi jej bra­ko­wało na co dzień. Przy­jaź­ni­ły­śmy się, od­kąd jej ro­dzice ku­pili dom obok nas, gdy miały­śmy sie­dem lat. Spo­ty­ka­ły­śmy się co­dzien­nie i by­ły­śmy nie­roz­łączne aż do chwili, gdy umarła jej mama, a oj­ciec po­sta­no­wił prze­pro­wa­dzić się do No­wego Jorku i otwo­rzyć biz­nes owo­cowo-wa­rzywny. Jenny miała wtedy szes­na­ście lat. Ale na­wet na od­le­głość nic się nie zmie­niło. Każ­dego dnia dzwo­ni­ły­śmy do sie­bie i po­tra­fi­ły­śmy prze­ga­dać całą noc. Dwa lata temu Jenny po­zna­ła Ste­phena, gdy roz­sy­pał stos ja­błek po ca­łym skle­pie. Po­wie­działa, że to była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia, i od tam­tej pory są ra­zem.

Wy­szłam z miesz­ka­nia i na dół po scho­dach. Przy kra­węż­niku stała czarna li­mu­zyna, przy któ­rej cze­kał kie­rowca i otwo­rzył drzwi.

– Pani Gra­ham – uśmiech­nął się.

– Dzień do­bry. Scott, tak? – Wy­cią­gnę­łam rękę. – Wy­star­czy De­li­lah.

– Miło cię po­znać.

Ulo­ko­wa­łam się na tyl­nym sie­dze­niu i, ocza­ro­wana luk­su­so­wym wnę­trzem, prze­su­nę­łam dło­nią po czar­nym skó­rza­nym fo­telu. Ni­gdy wcze­śniej nie je­cha­łam limu­zyną, więc mia­łam z tego nie lada frajdę. Scott za­parko­wał przy kra­wę­dzi ulicy przed po­je­dyn­czą czarną bra­mą z ku­tego że­laza o wy­myśl­nie po­wy­wi­ja­nych prę­tach ostro za­koń­czo­nych na gó­rze. W głębi wid­niały piękne, dzie­się­cio­stop­niowe ka­mienne schody z ory­gi­nal­nie za­pro­jek­to­wa­nymi po­rę­czami po obu stro­nach, pro­wa­dzące do czte­ro­pię­tro­wego domu z bru­nat­no­czer­wo­nej ce­gły. Wej­ście sta­no­wiły dwu­skrzy­dłowe drzwi z ciem­nego drewna o ozdob­nych szy­bach na ca­łej dłu­go­ści, które Scott otwo­rzył, prze­su­wa­jąc au­to­ma­tyczną za­suwkę w klamce, i pu­ścił mnie przo­dem. Zna­la­złam się w ol­brzy­mim holu z kosz­tow­nie wy­glą­da­jącą pod­łogą wy­ło­żoną mar­muro­wymi płyt­kami i prze­pięk­nymi drew­nia­nymi scho­dami opa­da­ją­cymi łu­kiem po pra­wej stro­nie. Pod­nio­słam wzrok na nie­wia­ry­god­nie wy­soki su­fit.

– Jak tu jest wy­soko? – za­py­ta­łam Scotta.

– Su­fity w ca­łym domu są na wy­so­ko­ści od trzy­stu do trzy­stu trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów.

– Och. – Ogar­nął mnie strach przed tym, co jesz­cze mia­łam tu zo­ba­czyć.

– Pan Wy­att po­pro­sił, że­byś usia­dła i za­cze­kała na niego w ja­dalni, tu na prawo.