Idąca - Samar Jazbek - ebook

Idąca ebook

Jazbek Samar

3,7
37,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna emocji opowieść syryjskiej dziewczyny, która uczy nas, jak przygotować się do śmierci. Idąca nie jest jej prawdziwym imieniem, jednak to słowo najlepiej ją opisuje. Kiedy tylko może, idzie przed siebie, a gdy wyruszy, nie potrafi się zatrzymać. Porozumiewa się za pomocą rysunków, jej bezpieczną przystanią są literatura, sztuka i baśnie. Z beztroskiego, przepełnionego kolorami świata dzieciństwa wyrywa ją wojna domowa. Gdy wszystko, co ważne, zostaje jej odebrane, uwięziona w dawnej drukarni samotna dziewczynka zaczyna spisywać swoją historię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 220

Rok wydania: 2023

Oceny
3,7 (6 ocen)
1
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Dobrze spędzony czas

nie doczytałam do końca bo za drastyczna dla mnie ale.bardzo ciekawie i wciągająco napisała. przerazające
00



Al masha’a

© Samar Yazbek, 2017. First published in Arabic by Dar al Adab, Beirut, Lebanon

Published by arrangement with RAYA the agency for Arabic literature,

and BookLab Literary Agency, Poland.

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Marcin Michalski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Rania Stephan

Redakcja: Magdalena Granosik

Korekta: Marta Mandżak-Matusek, Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk

Ta publikacja otrzymała wsparcie Sharjah International Book Fair’s Turjuman Translation Grant Fund.

ISBN: 978-83-8230-640-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

Nie wiem, czy ważna jest dla ciebie faktura papieru, czy czujesz to samo co ja, gdy dotykam palcami jego powierzchni. Nie mam więc po co ci opisywać, jak przesuwam nimi po własnoręcznie zapisanych słowach. Tak sobie myślę: gdyby wszystkie te arkusze spakowane w kartonach ułożyć obok siebie, można by z nich zrobić samolot tak wielki jak ten, który właśnie przelatuje nad moją głową. Niech ci się nie wydaje, że to, co teraz jest dla mnie najważniejsze, mogłoby jeszcze kogoś obchodzić. Wszystko, co tu dla ciebie piszę, może zniknąć, i jeśli jest ci dane to czytać, trzeba to uznać za dziwny zbieg okoliczności, zupełnie jak ten, że różnię się od zwykłych ludzi. Musisz bowiem wiedzieć, że odkąd się urodziłam, nie potrafię przestać iść. Wstaję i idę. Idę i idę. Widzę Drogę – która nie ma końca. Stopy niosą mnie – i idę. Tak po prostu, podążam za swoimi stopami. Nie pojmuję, czemu tak jest, i ty też nie musisz tego rozumieć. Bo dla tych zapisków – mojego talizmanu – czy coś potrafisz zrozumieć bądź nie, jest całkiem obojętne.

Spróbuj zrobić coś takiego, a zobaczysz, że to skuteczny sposób, by uwolnić się od huku samolotu: wyciągnij białą kartkę, delikatnie, żeby nie naruszyć całej ryzy. Obchodź się z nią łagodnie, jakby to była tętnica w twoim własnym sercu. Połóż ją na czymś twardym, ja na przykład używam tacy do kawy – odwracam ją dnem do góry i mam blat biurka. Biorę do ręki niebieski długopis znaleziony wśród paczek papieru. Ja zacznę pierwsza, ty – dopiero wtedy, gdy coś usłyszysz. I nie przestawaj, chyba że ze zmęczenia zemdlejesz i upadniesz. Ze zmęczenia, nie ze strachu. Bo jeśli nie pomógł niebieski długopis w dłoni igrający ze słowami na białej kartce, to znaczy, że mój sposób się nie sprawdził, że papier cię nie lubi i huk samolotu nie zniknie.

Nie wiem, kim się okażesz, zgaduję jednak, że będziesz czytał te słowa. Teraz może nie za bardzo cię to obchodzi, bo ty to wciąż jeszcze ten nieznany ktoś. Jeszcze nie krzywisz się na moje dygresje – zbyt częste, bo w odróżnieniu od większości dzieci nie chodziłam do szkoły. Ale za to przeczytałam wszystkie książki, które wpadały mi w ręce. Nawet jeśli ich nie rozumiałam i dlatego uczyłam się ich na pamięć. Wielu z nich nie rozumiałam i pani Su’ad, widząc, jak otwieram grube tomiska, najczęściej o historii sztuki, i zatapiam się w ich lekturze, zaśmiewała się do łez.

Nie myśl, że się boję, chociaż, owszem, uważam, że moje istnienie jest wynikiem jednego z wielu przeoczeń, które, jak sądzę, od czasu do czasu przytrafiają się Bogu. Może jednak jest w tym wszystkim jakaś Jego okrutna mądrość. Już o tym pisałam, ale muszę ci to ciągle przypominać: rozum mam tam, na dole, w nogach – i nie potrafię tego diabelstwa zatrzymać! Miałam kiedyś takie marzenie: żeby pozwolono mi iść i iść, aż do utraty przytomności. Tylko tego chciałabym spróbować – żeby się dowiedzieć, dokąd poniosą mnie moje nogi.

Mama opowiadała mi, że dość wcześnie się okazało, że gdy tylko staję na nogi, od razu ruszam do przodu. Dziwne to bardzo, ale musisz mi wierzyć. Z początku rodzina uznała, że to jakieś zaburzenie psychiczne, ale później lekarze orzekli, że z głową u mnie wszystko w porządku. Mama nie chciała, bym trafiła do szpitala dla umysłowo chorych, powszechnie nazywanego domem wariatów. Ludzie się mnie bali, ale mnie to nie obchodziło, bo kontakt ze światem zewnętrznym szybko mi obrzydł. Nie widziałam też żadnego pożytku z używania tego ciężkiego mięśnia, który mam w ustach i który zwą językiem.

Zdałam więc sobie sprawę, że nie potrafię przestać iść. Z początku nie było to dla mnie oczywiste – przecież nawet nie pamiętam, kiedy nauczyłam się kolorów i kiedy odkryłam, że mam mały nos i usta wyglądające, zdaniem mamy, jak pistacja. W pamięci nie zachowałam też pierwszych wiązań. Otóż, kiedy mama mnie dokądś zabierała, składała moją dłoń ze swoją i mocno związywała je pasem albo sznurem. Tylko kiedy była w pracy, wiązała mnie inaczej. Zawsze przy tym płakała. Powtarzała tę czynność za każdym razem, póki pewnego dnia nie znikła. Opowiem ci, jak mnie wiązała. Dobrze pamiętam, kiedy się zorientowano, że głowę mam w nogach. Miałam wtedy cztery lata i mama zabierała mnie ze sobą do szkoły, gdzie pracowała. Czekałam na nią, uwiązana, w pokoju personelu sprzątającego. Praca mamy polegała na utrzymywaniu czystości w klasach i toaletach oraz robieniu kawy i herbaty dla dyrekcji i nauczycieli. Szkoła położona była w centrum Damaszku. Z naszego domu jechało się do niej busem, z jedną przesiadką. Mieszkałyśmy na skraju Muchajjam Dżaramane, dzielnicy w południowej części Damaszku.

O tym, że nie potrafię przestać iść, mama dowiedziała się w taki oto sposób. Byłyśmy razem w pokoju sprzątaczek. Kończyła właśnie zamykać na klucz szafkę z szufladami. Zdążyła odplątać od niej mój sznur i już wyciągała rękę, żeby przywiązać go sobie do przegubu dłoni, gdy nagle wydała krótkie och! i odwróciła się w tył. Trwało to dosłownie chwilkę! Poprawiła chustę na głowie, ruszyła ku drzwiom i znikła na jakiś czas – i wtedy nogi poniosły mnie przed siebie. Co robiłam na zewnątrz, przed żelazną bramą szkoły, tego nie wiem, ale w momencie gdy mama rozplątała węzeł, poczułam, że u stóp mam skrzydła, i pognałam naprzód! Przez kilka chwil byłam w innym świecie i nie chciało mi się płakać. Podążałam za swoimi stopami z własnej, nieprzymuszonej woli. Wierz mi, szłam ulicą, chodnikiem, prosto przed siebie, nieświadoma, co dzieje się wokół – aż w końcu otoczył mnie krąg ludzi. Pochwycili mnie, lecz moje nogi nie ustawały. Nie krzyczałam. Zapytana, jak się nazywam, utraciłam zdolność mowy, tak przynajmniej mi się wydawało. Swój głos znałam tylko dzięki temu, że czasami nuciłam sobie Koran. W tamtej chwili patrzyłam na otaczające mnie ludzkie usta i widziałam w nich jakby wgłębienia w murze. Musisz też wiedzieć, że nie umiem określić, po jakim czasie nagle wpadłam na mamę. Stała, lamentując i płacząc. Wzięła mnie na ręce, a byłam taka drobna, że inni dawali mi najwyżej trzy lata. I uciekła, tuląc mnie do piersi. Nigdy do tego zdarzenia nie wracała. Nie próbowała skłaniać mnie do mówienia, ale chąc się dowiedzieć, co mi jest, przez cztery lata biegała ze mną po lekarzach. Tamtego dnia ostatecznie odjęło mi mowę i swój głos słyszałam tylko wtedy, gdy recytowałam Koran. Ale to już inna historia, którą też ci kiedyś opowiem.

Niech ci się nie wydaje, że czytasz teraz powieść. Piszę o rzeczywistych zdarzeniach. Piszę, bo staram się zrozumieć, co się stało.

Nasze życie wróciło do normy. Znów wszędzie chodziłam z mamą, jak przyklejona, z tym że teraz czekałam na nią w szkolnej bibliotece. Mamę wszyscy lubili i chętnie jej pomagali. W jakiś skryty, pokorny i cichy sposób była wewnętrznie złamana. Ale też bardzo ładna – prócz tego, że nad górną wargą miała lekki wąsik. Była nieśmiałą osobą i prawie się nie odzywała. Chodziła ze spuszczoną głową, widziałam wręcz, jak z biegiem lat na jej plecach rośnie coraz większy garb. Była taka miła i spokojna, że aż brała złość. Specjalnie się z nią drażniłam, żeby zmusić ją do krzyku; chciałam widzieć, jak oczy jej rozbłyskują, jak sypią iskry – przeważnie mi się to nie udawało. Na samą myśl, że można mieć taką córkę, każdy dostałby szału! Mama nie mówiła, gdzie zniknął mój ojciec. Kiedyś powiedziała po prostu: Wyjechał, i nigdy więcej o nim nie wspomniała. Było to w roku, w którym odkryła, że nieustannie idę i że nie będę mówić.

Szkolna biblioteka całkiem odmieniła moje życie. Miałam wtedy pięć lat i nie umiałam jeszcze pisać. Spędziłam w niej kilka dobrych lat, nie przestając iść, bez końca krążąc – pod okiem pani Su’ad, bibliotekarki. Ona troszczyła się o mnie bardziej niż ktokolwiek inny, z kim się zetknęłam w życiu. Z panią Su’ad wiąże się pewna historia, którą również ci opowiem. Podzielę się z tobą wieloma opowieściami, jeżeli pisane mi jest przeżyć. A teraz opowiem ci o tym, jak zniknęła mama.

Kiedy podrosłam i zaczęłam miesiączkować, mama uznała, że należy chronić moją cnotę, więc powinnam zostawać w domu. Miałam brata, o dwa lata starszego ode mnie. Wtedy zaczęłam też zakrywać głowę kolorową chustą. Upinałam ją w kształt róży i dobrze się przy tym bawiłam. Mama przywiązywała mnie do jedynego w naszym mieszkaniu łóżka i wychodziła do pracy. Latem zostawała ze mną w domu.

Tamtego dnia nie mogłam się połapać, o co chodzi, bo życie robiło nam różne niemiłe niespodzianki: huczały samoloty, znikali sąsiedzi, ludzie w wojskowych mundurach i w cywilu robili naloty na mieszkania. Mówiono, że to „patrole bezpieczeństwa”. Patrzyłam na to wszystko i nic nie rozumiałam. Brat studiował wtedy na uniwersytecie i nie widywałyśmy go zbyt często. Nasze mieszkanie składało się z jednego pomieszczenia, w którym mieściły się też kuchnia i toaleta. Kąpałyśmy się w kuchni. Mama chodziła tak, jakby ktoś ciągle ją obserwował. Mną, odkąd się urodziłam, kierowały stopy, za to utraciłam język. Brat wiecznie był zły, w ostatnich miesiącach zrobił się jeszcze bardziej nerwowy. W telewizji mówili o bandach, które rabują i mordują. Brat komentował: Kłamią!, a wtedy mama fukała na niego i kazała mu być cicho. Spałam z mamą w jednym łóżku, które było bardzo ładne. Odkąd pamiętam, żyłam w jego narożniku. W skrzyni pod łóżkiem trzymałam książki przyniesione z biblioteki i wielki złocony egzemplarz Koranu, który znałam na pamięć. I tak przywykłam żyć. Sznur, którym mnie wiązała mama, pozwalał mi chodzić po pokoju. Mogłam dojść do okna i swobodnie przez nie wyjrzeć. Kiedy mama i brat wychodzili z domu, zamykali drzwi na klucz. Nie cierpiałam naszej maty podłogowej ani poduszek z gąbki. Zawsze siedziałam na łóżku. To łóżko było dla mnie całym światem. Porządkowałam je kilka razy dziennie i własnoręcznie prałam pościel. Miałam dwie duże poduszki i jedną małą, w kształcie trójkąta, która drzemała mi na kolanach. Była zielona, haftowana w czerwone kwiaty. Na noc wkładałam ją sobie pod nogi. Wspominałam już, że tam, w nogach, mam głowę. A jest to głowa tajemnicza, zagadkowa nawet dla mnie.

To było nie takie zwykłe łóżko z mosiądzu, ale drewniane, wielkie i solidne. Skakałam po nim, rzucałam się na nie, a między pościelą a skrzynią ukrywałam swoje liczne rysunki, kolorowe torebki i ulubione obrazki, których mama nie pozwalała mi powiesić na ścianie. W kącie między łóżkiem a ścianą stał kuferek, w którym trzymałam prezenty od pani Su’ad: książki, długopisy, farby. Opowiem ci też o tym kuferku i o zamkniętych w nim książkach, obrazkach, kwiatach z materiału. Ubrania trzymałam nie w metalowej szafie, z której korzystała mama, tylko w drewnianej skrzyni stojącej przy łóżku, po stronie przeciwnej do ściany. Tych ubrań nie było wiele. Miałam dużo kolorowych piżam, które mama kupowała mi na El-Haramijje, targu z tanią odzieżą używaną. W takiej piżamie spałam tylko kilka tygodni, potem robiłam z niej ścierkę. Mama kupowała przeważnie zdarte już sztuki, ale to nie było takie ważne, bo zawsze mi się podobały ich kolory.

Tamtego dnia siedziałam z mamą w białym busie. Czekaliśmy na jednej z ulicznych blokad. Prawą rękę miałam, jak zwykle, przywiązaną do lewej dłoni mamy grubym sznurem, nie dłuższym niż dwa metry. Siedziałam przy oknie i wszystko, co widziałam, było dziwne. Od mniej więcej dwóch lat nie opuszczałam ulicy, przy której się urodziłam. Byłam przeszczęśliwa, że jedziemy odwiedzić panią Su’ad, która zaprosiła mamę razem ze mną. Wyprawy do pani bibliotekarki, zwłaszcza sama podróż, były najważniejszą rzeczą, jaka mi się w życiu przydarzała.

Możesz sobie wyobrazić te dziwne zapachy kotłujące się w busie (w literackiej arabszczyźnie powinnam na ten pojazd mówić nie bas, tylkohafila, ale nie podoba mi się to słowo). Od ciał pasażerów biła przykra woń – było upalne lato, ale kiedy ktoś otwierał okno, smagało nas gorące powietrze – a ja patrzyłam prosto przed siebie. To był nasz drugi przymusowy postój i, jak powiedziała mama, główny punkt kontrolny. Dwóch pasażerów wysiadło i jeden z nich stwierdził, że w tych czasach szybciej się dojdzie pieszo i że przed nami jeszcze trzy takie kontrole. Żeby dotrzeć do centrum Damaszku, gdzie mieszkała pani Su’ad, trzeba było przez nie przejechać. Mieszkanie pani Su’ad położone było w okolicy placu En-Nidżme, blisko szkoły. Tak więc, żeby tam się dostać, musieliśmy przejechać jeszcze trzy blokady. Na pewno wiesz, co to takiego. Nigdy przedtem ich w Damaszku nie widziałam. Tak naprawdę to ich nie zauważałam i wcale mnie nie ciekawiło, żeby się czegoś o nich dowiedzieć, chociaż wszyscy ciągle o nich rozprawiali. Blokady były różne w różnych miejscach. Trochę cieszyłam się z tego, że ludzie przesiedli się na rowery. My też mieliśmy rower. Jeździł na nim mój brat, który dorabiał sobie jako kelner w knajpie w Bab Tumie. Ja ten rower utrzymywałam w czystości i upiększałam: obwiązałam kierownicę kolorowymi tasiemkami i przykleiłam do niej własnoręcznie namalowany obrazek. Był wielkości dłoni i przedstawiał pięć ludzkich stóp, trzy sznury, różnokolorowe, i jedną niebieską dłoń. Przykleiłam go taśmą klejącą do kierownicy, żeby chronił mojego brata. On się tym nawet nie zainteresował, ale też nie narzekał.

No więc siedziałam w busie przy oknie. Wracamy do historii o blokadzie.

Patrzyłam przez to okno na rowerzystów i zazdrościłam im. Jazda na rowerze, gdyby mi na nią pozwolono, to była ostatnia rzecz, której bym pragnęła. Ale oni szybciej przechodzili przez kontrolę, nie czekali w kolejce samochodów. Kiedy usłyszeliśmy krzyki, byliśmy tuż przed blokadą. Na pewno wiesz, co to blokada, nie muszę ci tego objaśniać – chociaż bardzo mnie intryguje, jak się ma to słowo do swojego znaczenia. Było tam iluś mężczyzn w różnym wieku, jedni w mundurach, inni w cywilu. Ci w cywilu, według mamy, byli z Sił Obrony Narodowej, jednostek utworzonych niedawno w celu nadzoru nad ludnością i zapewniania jej bezpieczeństwa. Tak mówili w telewizji. Brat twierdził, że to oddziały najemników, ale wtedy mama na niego krzyczała, że ma siedzieć cicho. Potem zamykała okna i ciągnęła go za rękę do kuchni, która powstała z przedzielenia mieszkania zasłoną na dwie części. Tej zasłony używałam do mojej ulubionej zabawy: testowania noży kuchennych poprzez robienie w niej kwadratowych dziurek. Wykonana była dość topornie: z jednej strony plastik, a z drugiej tkanina w kolorowe kwadraty. Czerwone wykrawałam nożem, miałam ich tajną kolekcję. Doprowadzało to mamę do furii. Potem już nawet chowała przede mną wszystkie trzy noże kuchenne, jakie były w domu. Ani ona, ani brat nigdy nie wpadli na to, gdzie ukrywam czerwone kwadraciki. Tylko brat kiedyś, przesuwając dłonią po ozdobionym nimi rowerze, spojrzał na mnie, puścił do mnie oko, a następnego dnia sprezentował mi czerwony papier samoprzylepny i nożyczki. Tak więc przez własnoręcznie zrobione dziurki patrzyłam, jak mama z bratem coś do siebie poszeptują za zasłoną. Wiedziałam, że się kłócą. Mama się trzęsła, przytrzymywała brata za dłonie, patrzyła na niego oczami czerwonymi od płaczu. Ja zajęta byłam ruchomymi plamkami światła, które przenikało przez czerwone dziurki i falowało na przeciwległej ścianie niczym stado ptaków. Kiedy wychodziłam zza zasłony, brat usuwał się w milczeniu, patrząc nieswoim wzrokiem, jakby był figurą z wosku. I teraz właśnie stały przed nami te blokady, o które mama kłóciła się z bratem. Naszą obsadzali chyba ludzie z muchabarat2 i Sił Obrony Narodowej. Co znaczyły te wszystkie nazwy, które słyszałam naokoło? Znów nie rozumiałam nic poza tym, że każdy trzymał w rękach broń.

Mama przywarła do mnie mocno, pasażerowie nie ruszali się z miejsc, kierowca wyłączył silnik. Byliśmy unieruchomieni. Za nami ciągnął się sznur pojazdów, przed nami, tak samo, stało mnóstwo busów i aut. Ulicę zatarasowały auta, busy i ciężarówki. Korek bez końca. Rzeka pojazdów. Z przodu busa, od strony fotela kierowcy, poprzez hałas dobiegał mnie dźwięk tik-tak, tik-tak. Dobywał się gdzieś z kierownicy upstrzonej niebieskimi koralikami, a z każdym ruchem i dźwiękiem tik-tak poruszał się zwisający z kierownicy brelok ze szklaną kulką rozbłyskującą w środku srebrnymi gwiazdkami. Przyglądałam się jej, a mama przyciskała się do mnie i obejmowała mnie ramionami. Słyszałyśmy krzyki, ale nie miałyśmy pojęcia, co się dzieje. To wszystko nie mogło jednak zmącić mojej radości, jechałam przecież do pani Su’ad i patrzyłam, jak w kulce przy kierownicy fruwają srebrne gwiazdki. Tylko że krzyki robiły się coraz głośniejsze. Jakaś kobieta lamentowała i rwała sobie włosy. Naprzeciw niej stało dwóch ludzi w wojskowych mundurach i dwóch ubranych zwyczajnie, ale z wielkimi karabinami. Nie wiedziałam, z jakiego są oddziału. Tym razem byli na ciemnoszaro, nie ciemnozielono ani czarno. Kobieta klęczała u stóp jednego z mężczyzn i krzyczała, dwaj inni ściągnęli chłopakowi sweter i owinęli mu nim głowę. Widać mu było nagi tors i brzuch. Któryś z nich trzasnął chłopaka kolbą karabinu, wiesz? Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Nie zamknęłam oczu i mama też nie! Patrzyłyśmy i inni też patrzyli. Przyglądaliśmy się w milczeniu, a chudy chłopak, który upadł na ziemię, był teraz piłką pod nogami tamtych dwóch. I krzyczał bardzo głośno. Kobieta zemdlała i upadła, a wtedy pojawiły się inne. Widzieliśmy, jak rozmawiają z mężczyznami. Przestali bić chłopaka, ale go zabrali, odciągnęli, a jeden z nich krzyknął: Ty skurwysynu! Głowa chłopca zwisała bezwładnie, oczy na przemian otwierały się i zamykały. Nie odpowiadał, zupełnie nie reagował. Miałyśmy jego twarz dokładnie przed sobą, przez szybę widziałam, jak płacze – a potem przyszło dwóch innych i go podnieśli. Czterech ludzi podniosło go za cztery kończyny. Za ręce i za nogi, a potem otworzyli bagażnik auta i wrzucili go do środka. Wrzeszczał, zatrzasnęli bagażnik i usłyszeliśmy dziwny odgłos, nie wiem czego. Ale wiem, że jakiś zwalisty mężczyzna w cywilnym ubraniu wczytywał się w dowód osobisty chłopaka i krzyczał, a potem wsiadł do samochodu, w którym go zamknęli, i odjechali.

Godzinę później przyszła kolej na nas. I na rewizję. Obie z mamą prawie przestałyśmy oddychać. Kiedy bus podjeżdżał do posterunku, wszyscy milczeli. Ja rzucałam głową na wszystkie strony, a mama tuliła mnie i szeptała: Nie bój się. Ja się nie bałam. Ja tylko próbowałam zapamiętać te obrazy. Kiedy do środka wsunęła się głowa wojskowego, znieruchomiałam i spojrzałam na niego. Uśmiechnęłam się. On uśmiechnął się do mnie. Zaczęłam więc kiwać do niego głową – wtedy krzyknął. Zamarłam, a mama powiedziała, że jestem chora umysłowo.

Kazał nam pokazać dokumenty. Sprawdzał dokładnie każde nazwisko i mierzył nas niezadowolonym wzrokiem.

Miałam ochotę uciec przez okno, ale zamiast tego pokazałam mu język. Skoro myśleli, że jestem wariatką, trzeba to było wykorzystać! Siedziałam więc z wystawionym językiem, mama próbowała zakryć mi usta dłonią, a potem zaczęłam krzyczeć. Przez te kilka chwil wojskowy patrzył na mnie ze złością. Mężczyzna, który stał obok, kazał mu zostawić nas w spokoju i zachowywać się uprzejmie. On też był wojskowym i miał wielki karabin, największy, jaki w życiu widziałam! Lufa była wycelowana w naszą stronę i bałam się. Przepuścili nas.

Druga godzina, która zeszła nam na dojazd do drugiej blokady, nie była lekka. Mama mnie denerwowała, za mocno ciągnęła mnie do siebie. Ja się nie ruszałam. Mama chciała mnie ukryć na swojej piersi. Z każdej strony otaczały nas pojazdy, jechaliśmy bardzo wolno i prawie się udusiłam. Jestem szczupła, ale mam duże piersi. Nigdy nie zrozumiem, czemu tak musi być, czemu przez ten ciężar nie mogę oddychać. Czułam, jak po brzuchu ściekają mi strużki potu, dusiłam się w chuście spiętej na głowie dwiema czerwonymi szpilkami, w dżinsowych spodniach i w koszuli sięgającej do kolan, solidnie przywiązana pasem, od którego skóra swędziała i piekła. Pas był z materiału, ale drapało mnie, bo się pociłam. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam! Chciałam wysiąść i wrócić do domu! Paliło mnie w gardle, słyszałam w swoim oddechu jakieś dziwne trzaski, ale myślałam o tym, co czeka na mnie u pani Su’ad. Dlatego wytrzymałam.

W drodze do drugiego punktu kontrolnego pierwszy raz w życiu widziałam na ulicy czołg. Ludzie żyli tak, jakby to wszystko było normalne. Pamiętam, że ostatni raz poza naszą ulicą byłam chyba w lipcu zeszłego roku. Pojechałam wtedy z mamą na Suk et-Tanabel, czyli Targ Leni, do Esz-Szaalan, dzielnicy w centrum miasta. Odwoziłyśmy tam warzywa przygotowane przez nas do gotowania – dorabiałyśmy w ten sposób na opłacenie studiów brata. Drążyłyśmy cukinie, ziemniaki, bakłażany, siekałyśmy nać pietruszki, krajałyśmy marchew. Było to bardzo czasochłonne. Wszystko to robiłyśmy w domu. Kiedy mama pracowała w szkole, ja dwoiłam się i troiłam, starannie myjąc warzywa i zieleninę, czyszcząc je z ziemi, owadów i ślimaczków wczepionych w liście. Obierałam i kroiłam warzywa, ale drążenie cukini, bakłażanów i ziemniaków zostawiałam mamie, bo nie podobały mi się dziury, które powstawały po wyjęciu wnętrza, były naprawdę brzydkie. Najbardziej lubiłam się bawić nacią pietruszki. Rozsiekiwałam ją dosłownie na proch. Siekałam, zieleniąc sobie palce, i pakowałam w foliowe woreczki. Obrabiałam także zielony groszek. Łuskałam go, trochę podjadałam, a trochę chowałam i robiłam z niego bransoletki, które malowałam na czerwono, mój ulubiony kolor.

Kiedyś mama zauważyła, że spod drewnianych skrzyneczek, które trzymałam w rogu łóżka, wyłażą robaki. Kiedy to wszystko rozgrzebała, okazało się, że moje czerwone bransoletki zamieniły się w robaczywe kulki porośnięte czarną pleśnią. Mama spuściła mi lanie. Nie zawsze tak robiła, ale jak już robiła, to biła do nieprzytomności. A na koniec wybuchała płaczem i przeklinała swój los i ciężki żywot.

Warzywa dostarczał nam do domu chłopak, nieco starszy ode mnie. Ostatnim razem, kiedy mama była w warzywniaku tamtego lata, sprzedawca powiedział jej, że nie musi przyjeżdżać na targ, bo on weźmie na siebie dostarczanie i odbiór towaru. Wtedy się poznałam z tym chłopakiem. Przywoził nam warzywa, a potem je od nas odbierał. Ogólnie miałam zakaz rozmawiania z nieznajomymi, mama mówiła wszystkim, że jestem upośledzona. To jeszcze inna historia, którą mam ci do opowiedzenia, historia z chłopakiem o nieznanym mi imieniu. Ale zrobię to kiedy indziej. Teraz opowiadam o blokadach na drogach, tylko że przy temacie blokady wypłynęły kolory warzyw, których obierkami się bawiłam i z których układałam różne kształty i obrazy, i uciekł mi główny wątek.

Nie martw się, nie zataję przed tobą żadnych szczegółów. Opowiem ci wszystko, co mogę opowiedzieć, siedząc w tej piwnicy i patrząc przez okno na schyłek lata.

Blokada, którą po raz pierwszy zobaczyłam rok temu, to była dziwna rzecz. Żeby dotrzeć do Esz-Szaalan, musieliśmy przejechać dwa takie punkty. Była tam grupa wojskowych, dalej z tyłu stał zielony autobus pełen żołnierzy. Jeden z nich wskazał na mnie, uśmiechając się szeroko, a ja, ucieszona, spojrzałam na nich. Potem on mrugnął, ale kiedy to zrobił, inny karcąco szturchnął go w głowę. Roześmiałam się, chociaż strach było patrzeć na te białe pojazdy i ludzi z karabinami, którzy pilnowali przejazdu. Wtedy nie widziałam jeszcze worków z piaskiem, dzisiaj tak powszechnych, i czołgów. Stali tylko ludzie z karabinami wymierzonymi w busy i w pieszych, których rewidowali. Nie bałam się. Nie było czego się bać – chyba że tych luf, które przyprawiały mnie o drżenie. Wtedy zrozumiałam, co miała na myśli mama, mówiąc „blokada”, kiedy wracała późno do domu i tłumaczyła, że stała na blokadzie w El-Dżisr el-Abjad, potem na blokadzie w Rukn ed-Din…

Nie wiedziałam, że tak się ich namnożyło, dopóki wtedy nie wyszłam z domu – po raz drugi i ostatni. Później pojawił się bowiem ten chłopak, który przywoził upiaszczone warzywa i odbierał od nas czyste, pokrajane i kolorowe. Nie mogłam się go doczekać. Pamiętam kolor jego oczu. Były przeczyste, a on czasem mi mówił, że wie, że nie jestem wariatką, chociaż ludzie tak gadają. Śmiałam się z tego. Kiedy wyładowywał towar z wielkiego wora, pomagałam mu i nasze ciała się dotykały. Kładł mi dłonie na piersiach, a ja mu pozwalałam. Sznur był na tyle długi, że i ja mogłam go dotykać. Dzięki dostawom warzyw mama zostawiała otwarte okno.

Ale chłopak zniknął i więcej go nie zobaczyłam. Mama podjęła taką niespodziewaną decyzję, a potem wyrzuciła szminkę, której używała wiele lat temu i która z czasem zamieniła się w paćkę zapomnianą gdzieś w rogu szuflady. Dowiedziała się, że ją podbieram, bo raz wróciła wcześniej z pracy i nakryła mnie z pomalowanymi ustami. Szminka była gorzka w smaku i zostawiała kuleczki na wargach. Miałam też rozpuszczone włosy. Nie wspomniałam ci o moich długich włosach? Były w kolorze miodu! Jakby miód pomieszać z woskiem. Wtedy, z tymi rozpuszczonymi miodowymi włosami, ubrałam się w jedną z barwnych sukienek mamy. Zieloną w żółto-białe kwiaty podobne do stokrotek. Pomyślałam, że mogłabym być ogrodem. I to był pierwszy i ostatni raz, kiedy miałam na sobie sukienkę w stokrotki, bo tamtego dnia mama wróciła z pracy wcześniej i zastała mnie przy siekaniu pietruszki, z której układałam kółka i trójkąty. Na środku pokoju leżał wór, przy nim warzywa, a ja nawet nie podniosłam głowy, żeby spojrzeć na mamę. Wydała najpierw prychnięcie, potem westchnienie i przykucnęła przy mnie, by na koniec szarpnąć mnie za podbródek i spojrzeć na mnie tym swoim strasznym wzrokiem. Patrzyła tak dobrych parę chwil, a potem wstała, zachowując nieodmienny spokój. Nic z tego nie wynikło, tylko czerwona szminka zniknęła, a sukienkę, w którą się stroiłam, odnalazłam potem na parapecie, zmiętą i podartą. Później zniknął chłopak. Odtąd mama sama jeździła po warzywa i sama je odwoziła. I brat wracał teraz wcześniej do domu.

Wszystko to prędko minęło, po iluś dniach zapomniałam o chłopaku. Mama naznosiła do domu wełnianych swetrów i ogłosiła, że będziemy je przerabiać na poduszki. Później zarządziła, że nie powinnam oglądać telewizji, kiedy jej nie ma w mieszkaniu. Było to dwa lata temu. Milczałam. Pod jej nieobecność nie zbliżałam się do telewizora. Kiedy wracała, razem oglądałyśmy tureckie telenowele z dubbingiem. Towarzyszył temu odgłos, od którego pękała mi głowa: to mama dłubała słonecznik. Nie protestowałam. Nie zwracałabym na to uwagi, gdyby od trzasku pestek nie bolała mnie tak strasznie głowa.

Zachwycona rysunkami liter na nowo czytałam książki, które znałam już na pamięć. Jeśli nie spróbuję wyjaśnić ci tej historii, później nie będę pamiętała, co się stało. Po zdarzeniu, które doprowadziło do zniknięcia chłopaka, unikałam wzroku mamy. Nigdzie nie wychodziłam. Jej to odpowiadało, brat też był zadowolony i spokojniejszy.

Świat zewnętrzny zobaczyłam po