I Was Born for This - Alice Oseman - ebook

I Was Born for This ebook

Oseman Alice

4,1

Opis

Kolejna szczera i ciepła opowieść od Alice Oseman, bestsellerowej twórczyni Heartstoppera i Loveless – wyjątkowo zabawna i niezwykle poruszająca książka o tożsamości, przyjaźni i sławie.

W życiu Angel Rahimi liczy się tylko jedno: The Ark – pop-rockowe trio chłopaków, które podbija świat. Jako członkini ich fandomu zyskała wszystko, co kocha – przyjaciółkę Juliet, marzenia i swoje miejsce w świecie. Jej muzułmańska rodzina nie pochwala zachwytów Angel, ale dziewczyna podskórnie czuje, że są w niej emocje i tęsknoty, których jej bliscy nigdy nie zrozumieją.

Jimmy Kaga-Ricci wszystko zawdzięcza The Ark. Jest frontmanem zespołu, a gra w kapeli z przyjaciółmi to spełnienie jego marzeń, nawet jeśli tylko podsyca jego niepokój. Choć fani w pełni akceptują fakt, że Jimmy jest osobą trans, są stale obecni w jego życiu, trzymając kciuki za relację Jimmy’ego z wieloletnim przyjacielem i kolegą z zespołu, Rowanem. Jednak Jimmy i Rowan są tylko przyjaciółmi, a Rowan ma sekretną dziewczynę, o której fani nigdy się nie dowiedzą.

Marzenia nie zawsze spełniają się tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Kiedy Jimmy i Angel niespodziewanie zbliżają się do siebie, odkrywają, jak dziwne i zaskakujące może być zmierzenie się z rzeczywistością.

W Polsce pierwszy tom Heartstoppera zdobył prestiżowy tytuł najlepszego komiksu 2021 w plebiscycie czytelniczym portalu lubimyczytac.pl, a druga część komiksu uzyskała nominację do nagrody BESTSELLERY EMPIKU 2022 w kategorii KSIĄŻKA YOUNG ADULT.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (29 ocen)
9
16
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wolszczanka

Dobrze spędzony czas

ciepła i wzruszająca. najlepsza z książek Alice Oseman
00
Malissi

Dobrze spędzony czas

~Angel Rahimi to nastolatka, która jest wielką fanką zespołu The Ark. Dziewczyna wraz z poznaną w internecie przyjaciółką Juliet należą do fandomu kapeli. Angel jest przekonana, że to właśnie dzięki chłopakom z The Ark znalazła swój cel w życiu. I chociaż jej muzłumańscy rodzice nie popierają jej pasji to Angel postanawia spełnić największe marzenie i udać się na koncert ukochanego zespołu. ~Jimmy Kaga-Ricci jest frontmanem The Ark. Granie w zespole wraz z najbliższymi przyjaciółmi jest dla niego spełnieniem marzeń. Fani chłopaka wspierają go i w pełni akceptują to, że jest on osobą trans, jednak Jimmy czuje, że w ogóle nie ma prywatności przez co zmaga się ze strachem oraz napadami paniki. "I was born for this" to pierwsze dzieło spod pióra Alice Oseman, które miałam okazję poznać. Bardzo się cieszę, że książka autorstwa tej brytyjskiej pisarki wpadła w moje ręce, ponieważ spędziłam z nią przyjemne chwile. Jest to jedna z tych powieści młodzieżowych, która równocześnie zapewnia rozr...
00
NatkaS

Dobrze spędzony czas

Dobre i zaskakujące jak wiele ważnych rzeczy porusza jak na młodzieżówkę o zespole muzycznym po której spodziewałam się tylko przyjemnej książki i odrobiny rozrywki.
00

Popularność




First published in English in Great Britain by HarperCollins Children’s Books, a division of harperCollinsPublishersLtd., under the title: I WAS BORN FOR THIS.

Copyright © Alice Oseman 2018

Translation © 2023 translated under the licence of HarperCollinsPublishersLtd.

Alice Oseman asserts the moral right to be acknowledged as the author of this work.

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk, Marta Tojza

Skład i łamanie: Robert Majcher

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2023 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-289-4

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

PONIEDZIAŁEK

Miałam trzynaście lat, gdy usłyszałam głos Boga.

– Joanna d’Arc

ANGEL RAHIMI

– Zaraz się przewrócę – mówię, kładąc rękę na sercu. – Ty naprawdę istniejesz.

Juliet, która właśnie wyrwała się z moich ramion, uśmiecha się tak szeroko, że jej twarz wygląda, jakby miała pęknąć.

– Ty też! – odpowiada, wskazując na mnie. – To strasznie dziwne. Ale fajne.

Teoretycznie nie powinnyśmy się czuć niezręcznie. Rozmawiam z Juliet Schwartz od dwóch lat. Owszem, tylko przez internet, ale przyjaźnie internetowe nie różnią się dziś aż tak bardzo od tych rzeczywistych, a Juliet wie o mnie więcej niż moi najbliżsi koledzy ze szkoły.

– O rany, jesteś prawdziwą istotą cielesną – zauważam. – Nie tylko zbiorem pikseli.

Wiem o Juliet prawie wszystko. Wiem, że nigdy nie zasypia przed drugą, że jej ulubiony wątek fanfikowy to „kto się czubi, ten się lubi” i że kryje się ze swoją miłością do Ariany Grande. Wiem, że prawdopodobnie wyrośnie na popijającą wino kobietę w średnim wieku, która mówi do wszystkich „kochanie” i zawsze zerka trochę spode łba. Ale nie spodziewałam się takiego głosu (jest głębszy i o akcencie bardziej snobistycznym niż na Skypie) ani włosów (zawsze mówiła, że jest rudzielcem, ale w kamerce jej włosy wydają się brązowe), ani wzrostu (jest ode mnie niższa o głowę). Akurat na to mogłam być przygotowana, biorąc pod uwagę, że mierzę jakieś siedemnaście metrów).

Juliet wygładza grzywkę, ja poprawiam sobie hidżab i razem wychodzimy ze stacji St Pancras. Przez chwilę milczymy. Zaczynam się nieco denerwować, co jest o tyle irracjonalne, że to przecież moja bratnia dusza – odnalazłyśmy się w głębinach internetu mimo wszelkich przeciwności i od razu stałyśmy się duetem.

Ona jest błyskotliwą romantyczką, ja – kapryśną zwolenniczką teorii spiskowych. Obie najbardziej na świecie kochamy The Ark – najlepszy zespół w historii wszechświata.

– Musisz mi powiedzieć, dokąd idziemy – odzywam się z uśmiechem. – Mam fatalną orientację w terenie. Potrafię się zgubić w drodze do szkoły.

Juliet się śmieje. To kolejny nowy dźwięk. Wyraźniejszy, ostrzejszy niż na Skypie.

– Cóż, to ty odwiedzasz mnie, więc moim zadaniem jest cię poprowadzić.

– OK, masz rację. – Wzdycham z przesadną emfazą. – Naprawdę myślę, że to będzie najlepszy tydzień w moim życiu.

– O Boże, prawda? Odliczałam dni. – Juliet wyciąga telefon, włącza ekran i pokazuje mi zegar odmierzający czas. „Jeszcze 3 dni”, czytam.

Zaczynam paplać.

– Kompletnie mi odbiło. Nawet nie wiem, w co się ubiorę. I nie wiem, co powiem.

Juliet znowu wygładza grzywkę. Wydaje mi się, że doskonale wie, co robi.

– Nie martw się, mamy jeszcze trzy dni na wymyślenie planu. Zrobię listę.

– O rany, ty naprawdę zrobisz listę, co?

W prawdziwym życiu nie mamy żadnych znajomych, którzy też lubiliby The Ark, ale to bez znaczenia, bo mamy siebie. Kiedyś starałam się nakłonić do rozmów o The Ark innych – moich kolegów ze szkoły, rodziców, starszego brata – lecz nikogo to nie obchodziło. Zazwyczaj po prostu ich irytowałam, bo kiedy zaczynam mówić o The Ark – czy w zasadzie o czymkolwiek – często trudno mi przestać.

To nie dotyczy Juliet. Spędziłyśmy długie godziny, rozmawiając o The Ark, i żadna z nas nie znudziła się ani nie zmęczyła.

A teraz spotkałyśmy się po raz pierwszy.

Wychodzimy z dworca. Leje. Na ulicy tłum. Nigdy wcześniej nie byłam w Londynie.

– Ten deszcz jest okropny. – Juliet marszczy nos. Puszcza moje ramię, żeby otworzyć parasol, jeden z tych wymyślnych, plastikowych.

– Tak – zgadzam się, ale kłamię, bo tak naprawdę deszcz mi nie przeszkadza. Nawet takie dziwne sierpniowe burze.

Juliet idzie dalej beze mnie. Stoję, jedną rękę trzymam na plecaku, drugą w kieszeni. Ludzie palą przed dworcowym wejściem. Uwielbiam zapach dymu papierosowego. Czy to źle?

To będzie najlepszy tydzień w moim życiu.

Poznam The Ark.

Dowiedzą się, kim jestem.

Wtedy to wszystko będzie coś warte.

– Angel? – woła Juliet, która przeszła już kilka metrów. – Wszystko OK?

Patrzę na nią zdziwiona, aż zdaję sobie sprawę, że użyła mojego internetowego nicka, a nie prawdziwego imienia Fereshteh. W sieci przedstawiam się jako Angel od trzynastego roku życia. Wtedy myślałam, że to brzmi fajnie. I nie, nie nazwałam się tak na cześć postaci z serialu Buffy: Postrach wampirów. Fereshteh to „anioł” w farsi.

Chociaż bardzo lubię swoje imię, Angel jest już częścią mnie. Ale rzadko je słyszę w prawdziwym życiu.

Wyciągam naprzód ramiona, uśmiecham się szeroko i mówię:

– Po prostu żyję.

Mimo nerwów towarzyszących naszemu pierwszemu spotkaniu okazuje się, że prawdziwe życie nie różni się aż tak bardzo od internetowego. Juliet jest tą wyluzowaną, spokojną i zorganizowaną, ja – tą głośną i męczącą, a obie przez całą drogę na stację metra rozmawiamy tylko o spotkaniu z The Ark.

– Mojej mamie odbiło – mówię, kiedy wsiadamy do wagonu metra. – Wie, że uwielbiam The Ark, ale kiedy powiedziałam jej, że chcę tu przyjechać, zabroniła mi.

– Co? Dlaczego?

– Cóż… tak jakby… opuszczam przez to zakończenie roku szkolnego.

To bardziej skomplikowane, lecz nie chcę nudzić Juliet szczegółami. W zeszłym tygodniu odebrałam wyniki egzaminów i ledwie udało mi się sprostać wymaganiom– niezbyt zresztą wysokim – stawianym przez uczelnię, którą wybrałam. Rodzice oczywiście pogratulowali mi, ale wiem, że są wkurzeni, że nie poradziłam sobie równie dobrze, jak mój starszy brat Rostam, który dostał najwyższą ocenę z każdego egzaminu, jaki kiedykolwiek zdawał.

A wtedy mama miała czelność odmówić mi wyjazdu na koncert The Ark po to tylko, żebym mogła pójść na bezsensowną ceremonię zakończenia roku szkolnego, uścisnąć dłoń dyrektorowi i pożegnać się z kolegami z klasy, których pewnie nigdy więcej nie zobaczę.

– To jest w czwartek rano – ciągnę. – Tego samego dnia co koncert. Moi rodzice zamierzali przyjść. – Wzruszam ramionami. – To głupie. Nie jesteśmy Amerykanami: nie mamy specjalnej ceremonii. Tylko nasza szkoła wymyśliła sobie jakieś durne, bezsensowne zakończenie roku.

Juliet marszczy brwi.

– Brzmi beznadziejnie.

– W każdym razie powiedziałam mamie, że nie ma opcji, żebym poszła na to coś zamiast na koncert The Ark, ale ona wciąż mi odmawiała i w końcu pokłóciłyśmy się strasznie, co jest o tyle dziwne, że nigdy się nie kłócimy. Wciąż znajdowała jakieś wymówki: „Och, w Londynie jest niebezpiecznie”, „Nawet nie znam tej twojej koleżanki”, „Nie możesz pojechać kiedy indziej?”, bla, bla, bla. Koniec końców musiałam po prostu wyjść, bo nie mogłam przecież odpuścić.

– Jezu – mówi Juliet, ale nie wydaje mi się, żeby załapała. – I dobrze się z tym czujesz?

– Tak, jest OK. Mama po prostu mnie nie rozumie. Umówmy się: w tym tygodniu będziemy tylko oglądać w domu filmy, pójdziemy na jedną imprezę fandomu, a potem w czwartek na spotkanie z zespołem i koncert. Nie brzmi to szczególnie niebezpiecznie. A to coś w szkole nie ma żadnego sensu.

Juliet wykonuje dramatyczny gest i kładzie mi dłoń na ramieniu.

– The Ark docenią twoje poświęcenie.

– Dziękuję za wsparcie, towarzyszko – mówię równie dramatycznym tonem.

Kiedy docieramy na szczyt schodów na stacji Notting Hill Gate, telefon wibruje mi w kieszeni, więc wyjmuję go i zerkam na ekran.

O, tata wreszcie odpowiedział.

Tata

Mama się uspokoi. Zgłaszaj się, kiedy będziesz mogła. Wiem, że to szkolne wydarzenie nie jest w sumie takie ważne. Mama po prostu się martwi, czy podejmujesz dobre decyzje. Ale rozumiemy, że potrzebujesz wolności, i jesteśmy pewni, że przyjaźnisz się z właściwymi ludźmi. Masz osiemnaście lat i jesteś silną, rozsądną dziewczyną. Mimo tego, co mówi twoja matka, wiem, że świat nie jest taki zły. Wiesz, że wpojono jej inne wartości: szanuje tradycję i osiągnięcia naukowe. Ale ja się trochę w młodości nawygłupiałem. Trzeba sobie nieco pożyć, inshallah! Poza tym musisz mi zapewnić jakąś pisarską inspirację, nudziaro! Kocham cię xx

Przynajmniej tata jest po mojej stronie. Zazwyczaj tak jest. Myślę, że czasem liczy na to, że narobię jakiegoś niegroźnego bałaganu, żeby mógł opisać całą sytuację w jednej ze swoich powieści.

Pokazuję wiadomość Juliet. Wzdycha.

– „Świat nie jest taki zły” – powtarza. – Cóż za szalony optymizm.

– Prawda?

Spędzimy tydzień w domu babci Juliet. Sama Juliet mieszka pod Londynem, ale zasugerowała, że łatwiej będzie nam się dostać na spotkanie fandomu i na koncert, jeśli zostaniemy w mieście. Mnie to tylko ucieszyło.

Dom mieści się w Notting Hill. Rodzina Juliet jest bogata. Zdałam sobie z tego sprawę dość wcześnie, kiedy Juliet kupiła gadżety The Ark za jakieś pięćset funtów, żeby wziąć udział w konkursie, a potem nawet się nie zmartwiła, gdy przegrała. Ja przez wiele lat spędzonych w fandomie The Ark ledwie zaoszczędziłam tyle, żeby kupić sobie bluzę i plakat.

No i oczywiście bilet na spotkanie przed czwartkowym koncertem w O2.

– O, stara, elegancko – mówię, kiedy wchodzimy do przedpokoju. Jest wyłożony białymi kaflami. Na ścianach wiszą najprawdziwsze obrazy.

– Yy, dzięki? – Ton głosu Juliet zdradza, że nie ma pojęcia, co odpowiedzieć. Zazwyczaj staram się nie zwracać uwagi na to, o ile jest ode mnie bogatsza, bo to byłoby niezręczne dla nas obu.

Zdejmuję buty, a Juliet mówi, żebym zostawiła swoje rzeczy w naszej wspólnej sypialni. Jest tu parę innych pomieszczeń, w których mogłabym spać – pokój gościnny i gabinet – ale najlepsze w nocowaniu u przyjaciółki są głębokie rozmowy o życiu prowadzone w łóżku, z maseczkami na twarzy, miską pringlesów i beznadziejną komedią romantyczną w tle. Czyż nie?

Następnie zostaję przedstawiona babci Juliet, która ma na imię Dorothy. Jest niska, podobnie jak Juliet, i wygląda na znacznie młodszą niż, jak podejrzewam, jest. Ma długie włosy ufarbowane na piaskowy blond. Siedzi przy kuchennym stole i pisze coś na laptopie, w okularach na czubku nosa i dizajnerskich kaloszach na nogach.

– Dzień dobry – wita mnie z ciepłym uśmiechem. – Jesteś Angel, prawda?

– Tak! Dzień dobry!

OK, to naprawdę dziwne, że ludzie mówią do mnie Angel w prawdziwym życiu.

– Cieszysz się na czwartkowy koncert? – pyta Dorothy.

– Nawet pani nie wie, jak bardzo!

– Tak myślałam! – Zamyka laptopa i wstaje. – Postaram się wam zbytnio nie przeszkadzać. Na pewno macie z J mnóstwo spraw do przegadania!

Zapewniam, że w niczym nam nie przeszkadza, ale ona i tak wychodzi z pomieszczenia – czuję się nieco winna. Nigdy nie wiem, jak zachowywać się w obecności dziadków, jako że moi albo nie żyją, albo mieszkają daleko. O tym też nigdy z nikim nie rozmawiam.

– No dobra – mówię, zacierając ręce. – Co mamy do jedzenia?

Juliet szeleści włosami i uderza dłońmi o kuchenną ladę.

– Nie jesteś na to gotowa – mówi, unosząc brew.

Następnie pokazuje mi całe mnóstwo jedzenia i picia, które kupiła na ten tydzień – przede wszystkim liczne pizze i napoje J2O – i pyta, na co mam teraz ochotę. Wybieram klasyczny pomarańczowy J2O z marakują, bo mam potrzebę trzymania czegoś w dłoniach. Nie znoszę mieć wolnych rąk, gdy nie mówię. Co się robi z rękami?

A potem Juliet dodaje coś jeszcze.

– Jeśli wyjdziemy koło szóstej, powinnyśmy zdążyć.

Przeciągam paznokciem po butelce J2O.

– Ale… dokąd idziemy?

Juliet zamiera po przeciwnej stronie lady kuchennej.

– Idziemy po… czekaj, czekaj, nie mówiłam ci?

Wzruszam ramionami.

– Mój przyjaciel Mac też przyjeżdża – mówi. – Na The Ark. Będzie tu z nami mieszkał.

Od razu wpadam w panikę. Nie wiem, kim jest Mac. Nigdy o nim nie słyszałam. Nie bardzo chcę spędzać czas z kimś, kogo nie znam. Nie mam ochoty na nowe znajomości, skoro ten tydzień miał być poświęcony Juliet i The Ark. Poznawanie ludzi to dla mnie duży wysiłek i z Makiem będzie tak samo, bo nie jest przyzwyczajony do mnie i do mojego gadulstwa, do mojej głębokiej miłości do pewnego boysbandu, w dodatku w tym tygodniu nie spodziewałam się żadnego Maca. Ten tydzień miał być poświęcony mnie, Juliet i naszym chłopakom z The Ark.

– Naprawdę ci o tym nie powiedziałam? – pyta Juliet, przeczesując włosy.

Brzmi, jakby się tym zmartwiła.

– Nie… – mówię. To niegrzeczne. Dobra. Muszę się uspokoić. Nic się nie dzieje. Mac na pewno jest w porządku. – Ale to nic nie szkodzi! Chętnie poznam kogoś nowego!

Juliet zakrywa twarz dłońmi.

– Boże, tak mi przykro. Byłam pewna, że ci o tym mówiłam. On jest naprawdę bardzo miły. Codziennie rozmawiamy na Tumblrze.

– Super! – Kiwam entuzjastycznie głową, choć mam poczucie winy. Chciałabym jej powiedzieć, że tak naprawdę wcale się nie cieszę, że się tego nie spodziewałam i że pewnie zrezygnowałabym z przyjazdu, gdybym wiedziała, że mam spędzić tydzień z jakimś obcym kolesiem. Ale nie chcę, żeby zrobiło się niezręcznie, zwłaszcza że jestem tu dopiero od dziesięciu minut.

Będę musiała po prostu kłamać. Tylko przez tydzień.

Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczy. Wie, że muszę tu być. Dla The Ark.

– W takim razie wyruszymy o szóstej, wrócimy na pizzę, włączymy film, a nagrody zaczynają się o drugiej, prawda? – wyrzucam z siebie potok słów.

Jest siedemnasta siedemnaście. Nie będziemy dzisiaj spać, bo zamierzamy obejrzeć West Coast Music Awards, które zaczynają się o drugiej w nocy czasu brytyjskiego. Nasi chłopcy – mam oczywiście na myśli The Ark – będą tam występować. Po raz pierwszy zagrają na ceremonii rozdania nagród w USA.

– Tak. – Juliet kiwa głową z przekonaniem. Kiwanie głową staje się pustym gestem. Odwracam się i zaczynam chodzić w tę i z powrotem po kuchni. Juliet wyciąga telefon.

– Wygląda na to, że chłopcy dotarli do hotelu! – mówi, wpatrując się w ekran. Prawdopodobnie wyczytała to na twitterowym koncie @ArkUpdates, to nasze główne źródło związanych z nimi informacji. Niesamowite: nie zaglądałam tam od godziny.

– Są już jakieś zdjęcia?

– Tylko jedno niewyraźne, jak wysiadają z samochodu.

Zaglądam jej przez ramię. Oto i oni. Nasi chłopcy. The Ark. Rozmazane, rozpikselowane plamy, na wpół zasłonięte przez ochroniarzy w ciemnych garniturach. Rowan jest z przodu, Jimmy w środku, Lister z tyłu. Zdają się połączeni. Jak Beatlesi na Abbey Road albo grupa kilkulatków trzymających się za ręce podczas przedszkolnej wycieczki do parku.

JIMMY KAGA-RICCI

– Obudź się, Jimjam. – Rowan kopie mnie w piszczel.

Cieszę się, że dla odmiany jesteśmy z Rowanem i Listerem w jednym samochodzie. Zazwyczaj jeździmy na rozdania nagród osobno i muszę znosić podróż z jakimś ochroniarzem, który patrzy na mnie, jakbym był rzadkim okazem pokemona.

– Nie śpię – odpowiadam.

– Nieprawda – mówi, po czym macha palcami nad głową. – Jesteś gdzieś tutaj.

Rowan Omondi siedzi naprzeciwko mnie na tyłach naszego hummera. Wygląda seksownie. Jak zawsze. Od kilku miesięcy nosi włosy zakręcone w sprężynki i ma na nosie nowe okulary pilotki. Jego garnitur jest czerwony w biało-złote kwiaty – przypomina ogień na tle jego ciemnobrązowej skóry. Na nogach ma buty od Christiana Louboutina.

Zaplata palce na kolanie. Jego pierścionki brzęczą.

– Nic nowego nas nie czeka. To nie pierwszy raz. Co cię trapi? – Uderza się w skroń, wpatrując się we mnie. „Co cię trapi”. Uwielbiam Rowana. Wypowiada słowa w taki sposób, jakby sam je wymyślił. Pewnie dlatego to on pisze nam teksty.

– To tylko niepokój – mówię. – Boję się.

– Czego?

Śmieję się i kręcę głową.

– To tak nie działa. Już o tym rozmawialiśmy.

– Owszem, ale wszystko ma przyczynę i skutek.

– Lęk to przyczyna i skutek jednocześnie. Nieszczęścia chodzą parami.

– Och.

Dla mnie to nic nowego. Moje zaburzenia lękowe to w zasadzie czwarty członek zespołu. Starałem się radzić sobie z nimi na terapii, ale w tym roku nie miałem na nią czasu – najpierw trasa po Europie, potem nowy album – i wciąż nie przyzwyczaiłem się do nowej terapeutki. Nawet jej nie powiedziałem, że w zeszłym roku na evencie Children in Need miałem straszny atak paniki. I tak zaśpiewałem. Możecie znaleźć ten występ na YouTubie. Jeśli dobrze się przyjrzycie, zobaczycie, jak łzy płyną mi po policzkach.

Zapada cisza. W oddali słyszę krzyki. Brzmią trochę jak morska fala. Chyba jesteśmy już blisko.

Moje nieprzyjemne uczucia to pewnie po części lęk, a po części po prostu zdenerwowanie dzisiejszym dniem, no i całym mnóstwem rzeczy, których boję się w zasadzie przez cały czas. Boję się ich, nawet jeśli nie ma w nich nic strasznego. Obecnie na liście „rzeczy, których Jimmy najbardziej się boi” znajdują się: podpisanie nowej umowy i powrót do domu z trasy, a także nasz dzisiejszy udział w West Coast Music Awards, czyli pierwszy taki występ na żywo w Ameryce. Nie będzie się różnił niczym szczególnym od naszych pozostałych koncertów – może tylko tym, że wśród publiczności zamiast znających nasze teksty na pamięć nastolatków zasiądą najwybitniejsi muzycy na świecie i ludzie, którzy nigdy o nas nie słyszeli.

Wszystko się dzieje naraz i zmienia, jestem podekscytowany i przerażony, a mój mózg po prostu nie wie, co z tym zrobić.

– Nie mam pojęcia, jak w ogóle udaje ci się pamiętać o lęku, skoro wreszcie występujemy w Dolby! – mówi Lister, który dosłownie podskakuje na siedzeniu z szerokim uśmiechem na twarzy. – Ja się chyba posram z radości. W sensie, serio. Tylko czekajcie.

Rowan marszczy nos.

– Czy moglibyśmy nie rozmawiać o kupie, kiedy mam na sobie garnitur od Burberry?

– Skoro możemy rozmawiać o zaburzeniach lękowych, możemy też rozmawiać o kupie. To w zasadzie jedno i to samo.

Allister Bird. Odgaduję bez trudu, że od wczoraj nie pił ani nie palił. Chociaż wygląda, jakby miał zaraz eksplodować z podniecenia, nieświadomie zaciska zęby i ma wory pod oczami. Nasza menadżerka Cecily wprowadziła zasadę „żadnego alkoholu na pięć godzin przed występem” po słynnym incydencie w X Factorze, o-którym-nie-wolno-rozmawiać. Listerowi nie wolno też palić w dni koncertów, chociaż zazwyczaj nic sobie z tego zakazu nie robi.

Nikt inny tego nie wie. Pozostali widzą w nim pięknego chłopca bez skazy. Ma w sobie urok Jamesa Deana, modela z reklamy Calvina Kleina, który właśnie wstał z łóżka. Dzisiaj Lister ma na sobie bomberkę Louisa Vuittona i podarte czarne rurki.

– Ale jesteś chociaż trochę podekscytowany? – pyta, uśmiechając się szeroko.

Trudno tego uśmiechu nie odwzajemnić.

– Tak, jestem trochę podekscytowany.

– To dobrze. Wróćmy do najważniejszego tematu: czy mam duże szanse wpaść na Beyoncé i czy to możliwe, żeby wiedziała, kim jestem?

Wyglądam przez szybę samochodu. Jest przyciemniona i takie jest też Hollywood, ale i tak w szybkim biciu mojego serca mieszają się niepokój, podniecenie i niedowierzanie, że wreszcie tu jestem. Coraz rzadziej mi się to zdarza, ale wciąż czasem przypominam sobie, jak dziwne jest moje życie.

Jak bardzo jest piękne. Jakie mam niesamowite szczęście.

Zerkam na Rowana. Patrzy na mnie pogodnie.

– Uśmiechasz się – zauważa.

– Zamknij się – odpowiadam, ale wiem, że ma rację.

– Wszyscy powinniście po prostu spróbować dobrze się bawić – mówi Cecily. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami. Nie podnosi na nas wzroku. – Kiedy ten tydzień się skończy, wasze życie stanie się pięćset razy bardziej szalone.

Cecily, która siedzi naprzeciwko Listera, jako jedyna z nas wygląda mniej więcej normalnie – ma na sobie niebieską sukienkę, czarne loki zarzucone na jedną stronę, a na szyi zawieszoną smycz. Jedyną rzeczą, która wydaje się droga, jest wielki iPhone, który dzierży w dłoni.

Cecily Wills jest menadżerką naszego zespołu. Jest od nas starsza tylko o jakieś dziesięć lat, ale chodzi z nami wszędzie i mówi nam, co robić, gdzie stanąć, z kim rozmawiać. Gdyby nie było jej z nami, całkiem serio nie mielibyśmy pojęcia, co mamy ze sobą zrobić.

Rowan przewraca oczami.

– Jakież to dramatyczne.

– To szczera prawda, kochanie. Nowa umowa bardzo się różni od obecnej. No i musicie się dostosować do życia po trasie.

Nowa umowa. Po powrocie z naszej europejskiej trasy, w przyszłym tygodniu wszyscy mamy podpisać nową umowę z naszą firmą Fort Records.

Co to będzie oznaczać? Dłuższe trasy. Więcej wywiadów. Większych sponsorów, bardziej jaskrawy merch, a przede wszystkim wreszcie sukces w USA. Ostatnio nasz singiel trafił już w Ameryce do pierwszej dziesiątki, ale plan jest taki, żeby zdobyć tu prawdziwą publiczność, pojechać w trasę i zyskać światową sławę.

Oczywiście tego właśnie chcemy. Żeby nasza muzyka była znana na całym świecie, a nazwiska zapisały się w podręcznikach historii muzyki. Ale nie mogę powiedzieć, żeby ekscytowała mnie myśl o liczniejszych wywiadach i występach gościnnych, liczniejszych koncertach, liczniejszym wszystkim.

– Czy musimy o tym teraz rozmawiać? – mamroczę.

Cecily nie przestaje pisać na telefonie.

– Nie, skarbie. Możecie wrócić do kupy i zaburzeń lękowych.

– Dobrze.

Rowan wzdycha.

– Widzisz, co zrobiłeś? Popsułeś humor Jimmy’emu.

– Mam dobry hu…

Lister otwiera szeroko usta, udając zaskoczenie.

– I to niby moja wina?

– To wasza wspólna wina – mówi Rowan, obejmując gestem Listera i Cecily.

– Nieprawda – zaprzeczam. – Po prostu mam dziwny nastrój.

– Ale jesteś podekscytowany, prawda? – znowu pyta Lister.

– Tak! Naprawdę!

Mówię serio. Jestem podekscytowany. Po prostu jednocześnie jestem też zdenerwowany, przerażony i niespokojny.

Cała trójka patrzy na mnie.

– Występujemy przecież w Dolby! – mówię i znów się uśmiecham.

Rowan unosi nieco brwi, ale kiwa też głową. Lister wydaje z siebie okrzyk radości i zaczyna opuszczać szybę. Cecily uderza go w dłoń i podnosi ją z powrotem.

Wrzaski dobiegające z zewnątrz stają się ogłuszające. Samochód się zatrzymuje. Trochę mi niedobrze. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu tak mnie to dzisiaj stresuje. Zazwyczaj nie mam z tym problemu. OK, jestem ostrożny, ale czuję się dobrze. Teraz jednak okrzyki nie brzmią już jak morska fala. Brzmią jak metaliczny pisk ciężkich maszyn.

Na pewno będę się lepiej bawił, kiedy dotrzemy na miejsce.

Pocieram palcami o obojczyki, szukając mojego malutkiego krzyżyka. Proszę Boga, żeby ukoił moje nerwy. Mam nadzieję, że słucha.

Jak zwykle jestem ubrany na czarno. Czarne cygaretki, sztyblety, które mnie obcierają, duża kurtka dżinsowa i koszula, którą wciąż rozciągam, bo wydaje mi się, że się w niej duszę. I mały pin z flagą trans, który zawsze przypinam sobie do ciuchów na ważnych imprezach.

Rowan rozpina pasy, delikatnie klepie mnie w policzek, szczypie Listera w nos i mówi:

– Chodźmy, chłopaki.

Dziewczyny to nic nowego. Zawsze na nas czekają. Nie przeszkadza mi to. Nie powiem, żebym je rozumiał, ale do pewnego stopnia chyba odwzajemniam ich miłość. Kocham je tak, jak kocham instagramowe filmiki przewracających się szczeniaków.

Wysiadamy z samochodu, jakaś kobieta poprawia nam włosy i makijaż, inna rolką czyści moją kurtkę. Zachwyca mnie to, że zdają się pojawiać znikąd. Faceci w dżinsach trzymają wielkie aparaty. Łysi ochroniarze są ubrani na czarno. Wszyscy mają na szyjach cholerne smycze.

Rowan robi poważną minę. To przezabawne. Dzióbek i uwodzicielskie spojrzenie. Na zdjęciach raczej się nie uśmiecha.

Lister z kolei wszystkich obdarza uśmiechami. Nigdy nie wygląda na smutnego. Jeśli istnieje przeciwieństwo focha, to właśnie on je uosabia.

Wrzaski mnie ogłuszają. Większość dziewczyn krzyczy po prostu: „Lister”. Lister obraca się, unosi dłoń. Zbieram się na odwagę, żeby też na nie spojrzeć.

Dziewczyny. Nasze dziewczyny. Ściskają druciany płot, machają telefonami, zgniatają się nawzajem i wrzeszczą ze szczęścia.

Podnoszę rękę w geście pozdrowienia, a one odwzajemniają go wrzaskiem. Oto nasz sposób komunikacji.

Jesteśmy ponaglani przez eskortujących nas dorosłych. Ochroniarzy, wizażystki, kobiety z walkie-talkie w dłoni. Rowan idzie środkiem, Lister z przodu, a ja ociągam się trochę, bardziej podekscytowany tym rozdaniem nagród niż zwykle. W Anglii zawsze jest podobnie, ale to pierwsza taka nasza impreza w Stanach – a więc coś wyjątkowego. To nasz pierwszy krok ku amerykańskiemu przemysłowi muzycznemu, ku światowym sukcesom i pozostawieniu po sobie śladu.

Z wiejskiego garażu gdzieś w Kent trafiliśmy na hollywoodzki czerwony dywan.

Spoglądam w kalifornijskie słońce i znowu się uśmiecham.

Podobno zdjęcia są bardzo ważne. Jakby nie istniało już na świecie wystarczająco dużo naszych fotografii. Cecily próbowała mi to kiedyś wytłumaczyć. Powiedziała, że potrzebne są aktualne zdjęcia wysokiej jakości. Potrzebują wysokiej jakości zdjęć mojej głowy, bo ogoliłem boki. Potrzebują wysokiej jakości zdjęć garnituru Rowana, bo będzie o nim mowa w pismach modowych. Potrzebują wysokiej jakości zdjęć Listera, bo dobrze się sprzedają.

Zbieramy się, żeby zapozować fotoreporterom. Czasem nadal mi się wydaje, że jesteśmy tu tylko we trzech, chociaż wciąż otaczają nas inni ludzie – roją się wokół nas dorośli, którzy kładą nam ręce na plecach i wskazują, gdzie mamy stanąć, po czym uciekają, żeby fotografowie mogli odpalić fajerwerki fleszy. Napotykam wzrok Listera, który niemo wypowiada do mnie słowa „zesram się ze strachu”, po czym odwraca się i obdarza ludzi z aparatami oślepiającym uśmiechem.

Jak zawsze stoję w środku, trzymając ręce przed sobą. Rowan, najwyższy z nas trzech, stoi po mojej lewej stronie i kładzie mi dłoń na ramieniu. Lister jest po mojej prawej; trzyma ręce w kieszeniach. Nie planowaliśmy tego. Tak po prostu robimy.

Podobnie jak dziewczyny, fotografowie krzyczą głównie do Listera.

Lister tego nie cierpi.

Rowana szalenie to bawi.

Mnie też to bawi.

Nikt poza nami o tym nie wie.

– Tutaj! W prawo! Ej! Lister! Tam! Teraz w lewo!

I tak dalej. Możemy tylko stać i patrzeć w światła fleszy.

Wreszcie jakiś mężczyzna wskazuje nam gestem, że możemy iść dalej. Fotografowie nadal na nas krzyczą. Są gorsi od dziewczyn, bo robią to nie z miłości, a dla pieniędzy.

Podchodzę do Rowana, który odwraca się do mnie i mówi:

– Pobudzeni dzisiaj, co?

– California, baby – odpowiadam.

– Śmieszny ten świat. – Rowan wyciąga naprzód ramiona, żeby poprawić rękawy. – Jezu, strasznie się pocę.

– Ej, to ja jestem ubrany na czarno!

– Przynajmniej masz na nogach skarpetki. Wydaje mi się, że już czuję smród swoich stóp. – Macha jedną w moim kierunku. – Skórzane buty bez skarpetek to koszmarny pomysł. Mam tu kałużę potu.

Wybucham śmiechem. Idziemy dalej.

Tu jest większość dziewczyn. Rozciąga się przed nami długi czerwony dywan, a dziewczyny są po obu stronach, opierają się o płot, machają telefonami. Kiedyś żałowałem, że nie mogę porozmawiać z każdą z nich.

Lister rusza naprzód lewą stroną dywanu, od czasu do czasu zatrzymuje się, żeby zapozować do selfie z którąś z fanek. Chwytają go za ramiona, za marynarkę, za ręce. Uśmiecha się i idzie dalej. Ochroniarz czai się tuż za nim.

Rowan nie cierpi dziewczyn, sposobu, w jaki krzyczą, chwytają go, płaczą i błagają o to, żeby je obserwował na Twitterze. Ale nie chce też, żeby go znienawidziły. Więc również idzie cyknąć sobie parę selfie.

Ja już tego nie robię. Nie zbliżam się do nich. Macham z uśmiechem i jestem bardzo wdzięczny, że nas wspierają i kochają, ale… boję się ich.

W każdej chwili mogłyby mnie skrzywdzić. A co, jeśli któraś ma pistolet? Nikt by o tym nie wiedział. Jedna obłąkana osoba i już bym nie żył. A jestem niezłym celem. Kiedy jesteś członkiem jednego z najbardziej znanych boysbandów w Europie, jesteś niezłym celem.

To dla mnie typowe. Lęk, paranoja, za dużo myśli. Wszystko naraz w jednym małym móżdżku.

Idę więc powoli naprzód i macham. One odwzajemniają pozdrowienie, śmieją się i płaczą, są takie szczęśliwe. To dobrze. Bawią się wspaniale.

Kiedy docieram na koniec dywanu, znowu idziemy wszyscy razem, lekko od siebie oddaleni. Czasem żałuję, że nie możemy trzymać się za ręce. Za żadne pieniądze nie zgodziłbym się robić tego wszystkiego sam.

To stresujące. Przerażające. Nie sposób się do tego przyzwyczaić. Do wrzeszczących, obmacujących cię dziewczyn. Wiele z nich lubi nas tylko dlatego, że jesteśmy ładni. No, ale póki jesteśmy we trzech, robimy razem muzykę i prowadzimy takie życie – gramy co tydzień w innym mieście, obdarowujemy ludzi uśmiechem, pozostawiamy po sobie ślad – wszystko jest w porządku, jest dobrze, jest OK.

Rowan kiwa głową w moją stronę. Poklepuje Listera po plecach. Przynajmniej nie jestem sam.

ANGEL RAHIMI

Odkąd Juliet ogłosiła, że nie jestem jedyną internetową koleżanką, która postanowiła ją odwiedzić, zrobiło się siedemdziesiąt razy bardziej niezręcznie, bo jej jest głupio, mnie jest głupio i nikomu nie jest już całkiem dobrze.

Na szczęście doskonale wychodzi mi oszukiwanie, nawet kiedy w moim umyśle czai się wrzeszczący gnom, któremu wcale nie jest wesoło.

W drodze na stację metra, gdzie mamy się spotkać z Makiem, którego nazwiska ani charakteru wciąż nie znam, nie przestaję gadać. Jestem dobra w mówieniu, nawet kiedy nie ma o czym mówić.

Juliet zdaje się to nie przeszkadzać. Zwłaszcza kiedy przywołuję temat instagrama Rowana.

Za zakrętem dostrzegam czerwono-niebieskie logo metra.

– No to jaki jest ten Mac? – ciągnę.

Juliet chowa ręce w kieszeniach.

– No więc tak… Jest w fandomie The Ark, jest naszym rówieśnikiem, to znaczy ma osiemnaście lat i bardzo… – waha się chwilę – …bardzo kocha muzykę.

– Hmm… – Kiwam głową. – Od dawna go znasz?

– Tylko od paru miesięcy, ale właściwie codziennie gadamy na Tumblrze, więc mam wrażenie, że znamy się od lat. Miejmy nadzieję, że nie okaże się czterdziestoletnim stalkerem w fedorze.

Gestem odgrywa wkładanie fedory. Wybucham śmiechem.

– Tak, miejmy nadzieję!

Zastanawiam się, czy Juliet ma wrażenie, że i my znamy się od lat. Technicznie rzecz biorąc, znamy się od dwóch.

– Oto i on! – Juliet wskazuje na tłum wychodzący przez bramki. Nie mam pojęcia, na kogo dokładnie. Widzę wielu chłopaków w naszym wieku, a Mac mógłby być dosłownie każdym z nich. Juliet opisała go tak mdło, że nie mam wysokich oczekiwań.

A wtedy jakiś chłopak do nas macha.

Moje przypuszczenia okazały się słuszne.

Wygląda jak typowy brytyjski biały chłoptaś.

Widzi nas – a w zasadzie Juliet – i macha w naszą stronę. Uśmiecha się. Chyba jest dość atrakcyjny. Ma symetryczne rysy twarzy. Nosi taką samą fryzurę jak wszyscy chłopcy teraz. Wygląda trochę, jakby zaprojektowano go w laboratorium. Sama nie wiem. Wygląda jak koleś, który powinien mi się spodobać.

Kiedy się do nas zbliża, Juliet zostawia mnie nieco z tyłu.

– Hej! – mówi. Wydaje się zdenerwowana.

– Hej! – odpowiada on. Jego głos też drży.

Oboje się do siebie uśmiechają, potem on wyciąga do niej ramiona, a ona staje na palcach i obejmuje go.

Ach. Chyba rozumiem, co tu się dzieje.

– Jak minęła podróż? – pyta Juliet, kiedy się od siebie odrywają.

– Nie najgorzej – odpowiada Mac. – Wiesz, jak to jest z pociągami.

Ona kiwa głową z uśmiechem.

„Wiesz, jak to jest z pociągami”.

Zanim zostanę mu przedstawiona, przez niekończące się dwie minuty uprawiają small talk.

– Ach, tak! – mówi Juliet, obracając się i z ogromnym zaskoczeniem dostrzegając, że wciąż tam jestem. – To moja przyjaciółka, Angel.

Po raz kolejny czuję się dziwnie, słysząc to imię zamiast Fereshteh. No, ale tak właśnie nazywają mnie ludzie z internetu.

Angel.

Mac odrywa wzrok od Juliet i skupia się na mnie.

– Hej, jak się masz? – pyta, ale jego wzrok mówi raczej: „Co ty tu, kurwa, robisz?”.

– Hej! – mówię, starając się brzmieć wesoło. Nie cierpię, kiedy ludzie pytają „jak się masz?”, zamiast się po prostu przywitać.

Wygląda trochę jak starsza wersja chłopaków, którzy nękali mnie w szkolnym autobusie.

Po dłuższej przerwie klaszczę w dłonie, odrywam od nich wzrok i mówię:

– No dobra! Skoro męczące powitania mamy już za sobą, wracajmy do domu, bo mam wielką ochotę na pizzę.

Liczę na to, że Juliet rzuci jakiś sarkastyczny komentarz albo przynajmniej mi przytaknie, jak by to zrobiła podczas rozmowy online, ale nic nie mówi. Uśmiecha się tylko uprzejmie do Maca.

– Och, Radiohead są świetni – mówi Mac w drodze do domu babci Juliet. Idę dwa kroki za nimi. Trzy osoby nie mieszczą się obok siebie na chodniku. – Wiem, że są już starzy, ale ich muzyka wciąż jest aktualna. Myślę, że by ci się spodobali.

Juliet chichocze.

– Znasz mnie, posłucham wszelkich smutów.

– Muszę ci wysłać linka do Everything In Its Right Place, żebyśmy mogli pogadać – ciągnie, przeczesując włosy. – Jest niesamowicie creepy.

Jego akcent jest podobny do akcentu Juliet – snobistyczny jak u ludzi z Made in Chelsea, ale w jego ustach brzmi znacznie gorzej. Juliet brzmi, jakby wyszła z filmów o Narnii, Mac bardziej jak czarny charakter.

– Zrób to, proszę – mówi Juliet, kiwając głową z entuzjazmem.

Nie przyszłoby mi do głowy, że Juliet może zainteresować Radiohead. Oczywiście numerem jeden jest dla niej The Ark, ale w ogóle najbardziej lubi pop rocka i energiczne piosenki. Nie stare, smutne Radiohead.

– Bardzo lubię klasyczne, najntisowe indie – ciągnie Mac. – Może to nietypowe, ale lepsze niż słuchanie oczywistych rzeczy.

– Och, na pewno. – Juliet uśmiecha się do niego.

– Cieszę się, że mogę pogadać z tobą o muzyce. – Mac uśmiecha się szeroko. – W szkole nikt nie lubi tego, co ja.

– Na przykład The Ark? – pyta Juliet.

– Dokładnie tak.

Mac rozpoczyna monolog o podobieństwach między The Ark a Radiohead, twierdząc, że dostrzega pewną inspirację w niektórych spokojniejszych piosenkach chłopaków, ale ja się wyłączam. Facet gada prawie tyle samo co ja, ale ma dziesięć razy więcej różnych opinii. Juliet zapewne widzi w nim ekscentrycznego muzycznego nerda i pewnie jestem do niego źle nastawiona, bo myślałam, że będę z nią w tym tygodniu sam na sam, ale ciągle sobie wyobrażam, że ktoś dzwoni do niego z ważną wiadomością, Mac biegnie z powrotem na stację metra, wsiada do pociągu i nigdy więcej nie widzimy go na oczy.

*

Nawet w obecności babci Juliet czułam się jak piąte koło u wozu. Nie sposób tego uniknąć. W tym scenariuszu Mac i Juliet to Ferris Bueller i Sloane, a ja jestem Cameronem. Z tym że oni są żałośni, a ja nie mam drogiego samochodu.

Kiedy idę na górę, żeby odmówić wieczorną modlitwę, czuję ogromną ulgę – przynajmniej przez dziesięć minut nie będę musiała słuchać głosu Maca. Proszę Boga, by dał mi siłę, żebym go zbyt surowo nie oceniała, skoro znamy się mniej więcej od godziny, ale, umówmy się, są pewne granice wytrzymałości, jeśli chodzi o wysłuchiwanie monologów o nieznanych, starych zespołach.

Dochodzi jedenasta, Dorothy dawno poszła spać. Najedliśmy się, a teraz siedzimy w salonie – Mac i Juliet na sofie, a ja na fotelu. W telewizji leci coś z Netfliksa, czego dotąd nie widziałam, ale czekamy, aż The Ark przejdą po czerwonym dywanie około drugiej w nocy. Najczęściej sama muszę kierować rozmową, choć Mac i Juliet doskonale razem sobie radzą.

Pięć minut po północy dzieje się najgorsze.

Juliet wychodzi na siku i zostawia mnie sam na sam z Makiem.

– A więc to tak – mówi on, kiedy Juliet wychodzi z pokoju. Wygładza włosy dłonią i patrzy na mnie. „A więc to tak”? Co mam na to odpowiedzieć?

– Tak – mówię.

Mac patrzy na mnie z uśmiechem. Dziwny jest ten uśmiech. Wyraźnie sztuczny, ale przynajmniej chłopak się stara. Widzę, co Juliet może się w nim podobać. Jego włosy szeleszczą, a ten dziwny uśmiech jest dość uroczy. Gdyby go ubrać w podarte czarne dżinsy, miałby w sobie coś z chłopaków z The Ark.

– Opowiesz mi o sobie, Mac?

Śmieje się, jakby to, co powiedziałam, było bardzo śmieszne.

– Wow, nie byle jakie pytanie! – Pochyla się naprzód, opierając łokcie o kolana. – No cóż, mam osiemnaście lat, właśnie skończyłem szkołę, za kilka tygodni jadę na uniwerek w Exeter studiować historię.

Kiwam głową, jakby te informacje szalenie mnie zaintrygowały.

– I… no wiesz, bardzo kocham muzykę.

Śmieje się i drapie po głowie, jakby to było wstydliwe wyznanie.

– To bardzo ciekawe – mówię. Absolutnie niczego się o nim nie dowiedziałam. – Poznaliście się z Juliet na Tumblrze?

Uśmiecha się z zakłopotaniem.

– Tak, parę miesięcy temu napisałem do niej, ot tak, żeby rozpocząć rozmowę. No i zaczęliśmy gadać. Chyba jesteśmy do siebie podobni.

– Mhm, taak, totalnie! – Staram się nie zabrzmieć sarkastycznie. Trudno mi sobie wyobrazić, by dwie osoby bardziej się od siebie różniły. Juliet lubi memy i analizowanie fandomowych teorii. Mac wygląda, jakby zamieszczał na insta selfie z hasztagiem #like4like.

– A ty? – pyta. – Opowiesz mi o sobie?

– OK – mówię, unosząc brwi, jakbym zgodziła się wziąć udział w pojedynku. – Ja też mam osiemnaście lat, też skończyłam szkołę, a w październiku zacznę studiować psychologię.

– Psychologię? Fajnie. Chcesz być psycholożką? Terapeutką czy kimś w tym stylu?

– Człowieku, skąd mam wiedzieć? – Wzruszam ramionami.

Śmieje się, ale wydaje się nieco spanikowany, jakby nie był pewien, czy powinien się roześmiać. Łatwiej powiedzieć mu to, niż przyznać, że wybrałam psychologię, bo to jedyny przedmiot, który choć trochę mnie w szkole interesuje – we wszystkich innych moje wyniki są poniżej przeciętnej – i że nie mam pojęcia, co zrobić ze swoim życiem.

Szczerze mówiąc, to dość słabe, zwłaszcza kiedy twój brat jest na trzecim roku medycyny na Imperial College w Londynie, mama i tata są nauczycielami i twoje geny naprawdę mogłyby się bardziej wykazać.

Ale nie muszę teraz o tym myśleć. Ten tydzień jest poświęcony The Ark. Na to czekałam. Resztą życia zajmę się później.

– Mówiąc szczerze – podejmuje Mac – ja też nie bardzo wiem, co chcę robić po studiach. Wybrałem historię, bo wydaje mi się ciekawa, ale nie jest to kierunek, po którym wiesz, co robić zawodowo. Inaczej niż w przypadku Juliet, która jest niesamowicie odważna, bo nie wybrała prawa, jak jej rodzice, ale zakulisową pracę w teatrze…

Przez parę minut gada, nie zatrzymując się ani na chwilę, a ja się wyłączam. W sumie rozumiem, czemu tak dobrze dogadują się z Juliet – ona potrafi słuchać.

– Ej! – mówi nagle. – Musimy się followować na Tumblrze.

– Spoko, jasne.

Oboje wyciągamy telefony z kieszeni.

– Jaki jest twój URL? – pyta.

– Jimmysangels.

– Jak Charlie’s Angels? Fajnie. Klasyka.

Mówiąc szczerze, nigdy nie widziałam Aniołków Charliego.

– Mam na imię Angel, a jak wiesz, kocham Jimmy’ego, więc…

– Naprawdę masz na imię Angel? To super.

Waham się chwilę, ale w końcu mówię z uśmiechem:

– Tak.

Technicznie rzecz biorąc, nie jest to kłamstwo.

– Mac to skrót od imienia Cormac. To kretyńskie. Cormac jest irlandzkim imieniem, a ja nie mam w sobie ani kropli irlandzkiej krwi.

– Jaki jest twój URL?

– Ach, no tak. Mac-anderson.

Zakładam, że tak brzmi jego pełne imię i nazwisko. Cormac Anderson. W opisie na Tumblrze czytam: „mac, 18, uk. żyję dla dobrej muzyki i fajnych butów”. Rozglądam się po pokoju, żeby sprawdzić, w jakich przyszedł butach. Z rozczarowaniem zauważam, że to model Yeezy. Czemu wszyscy je noszą? Przecież kosztują z osiemset funtów.

– Już – mówi.

– Świetnie – odpowiadam.

Przez chwilę siedzimy w milczeniu, kiwając głowami.

Drzwi się otwierają i Juliet do nas wraca. Dzięki Bogu. Mac zerka na nią z ulgą.

Juliet uśmiecha się, przenosząc wzrok ze mnie na Maca i z powrotem.

– Wyglądacie, jakbyście… sobie porozmawiali – mówi.

– To prawda.

– Taak, już jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi – mówi z uśmiechem Mac. – Już cię nie potrzebujemy, Jules.

Jules? Zaraz padnę. Najpierw: „Wiesz, jak to jest z pociągami”, a teraz „Jules”?

Juliet wchodzi do pokoju i siada na sofie obok Maca.

– Szkoda, bo już za jakieś dwie godziny zobaczymy The Ark, a tego nie odpuszczę, choćbyście mieli mnie stąd wykopać.

Mac trąca ją łokciem i coś mamrocze. Nie słyszę go ze swojego fotela. Ona się śmieje. Przychodzi mi do głowy, że śmieją się ze mnie, ale przecież nie zrobiliby czegoś takiego. A może jednak? Nie. Oni flirtują dalej, a ja po raz setny wchodzę na Twittera, próbując uciec z komedii romantycznej, w której wylądowałam najwyraźniej jako postać poboczna wprowadzająca element różnorodności etnicznej.

Już tęsknię za dawną Juliet.

Dochodzi pierwsza, a ja ciągle odświeżam @ArkUpdates w oczekiwaniu na jakieś newsy z drogi. Transmisja z czerwonego dywanu zacznie się dopiero za godzinę, ale nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie nagra ich w samochodzie, wychodzących z hotelu czy coś w tym stylu.

Nigdy tak do końca nie wiadomo, co wydarzy się w fandomie The Ark.

Fandom to jedno z najważniejszych zjawisk w internecie, a ja jestem jego częścią od samego początku. Jest wszędzie – na Twitterze, Tumblrze, Instagramie, YouTubie, w zasadzie we wszystkich mediach społecznościowych – i wciąż się rozrasta. Wśród fanów są dziesięciolatki, które tylko proszą chłopaków na Twitterze, żeby je obserwowali, i dwudziestokilkulatki, piszące fanfiki długości pięciotomowych powieści, i fani w moim wieku – dyskutujący, wymyślający coraz to nowe teorie, kochający, nienawidzący i bezustannie myślący o naszych chłopcach.

Wkręciłam się w temat cztery lata temu, kiedy The Ark wrzucali tylko covery na YouTube’a. Pamiętam, kiedy jeden z tych filmików stał się viralem i udało im się podpisać umowę na płytę. Pamiętam, kiedy pierwszy raz wystąpili w Radio 1 i kiedy ich pierwszy singiel znalazł się na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów.

Pamiętam, kiedy przez media przetoczyła się wielka gównoburza po tym, jak szesnastoletni Jimmy oznajmił, że jest trans – gdy się urodził, przypisano mu żeńską płeć. Pamiętam wszystkie prasowe analizy. Te pozytywne:

Jimmy Kaga-Ricci: Nowa ikona trans.

I niezliczone negatywne:

Czy „różnorodność” zaszła za daleko?

The Ark: czarny facet, biały facet i mieszany facet trans.

Czy sława The Ark to reakcja na obsesję millenialsów na punkcie różnorodności?

Czy poprawność polityczna niszczy przemysł muzyczny?

Większość z tych tekstów była zwykłym marudzeniem ludzi w średnim wieku, ale znalazło się wśród nich też kilka rozsądnych osób, które widziały pozytywne aspekty faktu, że chłopak trans stawał się jednym z najsłynniejszych i najbardziej kochanych muzyków w historii.

Pamiętam okładkę GQ i pierwszy koncert na Glastonbury. Pamiętam, kiedy zaczęto naciskać na „Jowana” – ludzie wymyślili, że Jimmy i Rowan powinni być w związku – i kiedy zaczęły się plotki o biseksualności Listera. Pamiętam dyskusje o początkach przyjaźni Jimmy’ego i Rowana, a także teorie o bonusowym kawałku z drugiego albumu i, oczywiście, debatę o teledysku do Joan of Arc.

Być może nie zawsze byłam przy tym obecna ciałem. Ale duchem, umysłem i sercem – byłam tam.

Na @ArkUpdates pojawia się nowe zdjęcie Jimmy’ego, wrzucone przez jedną ze stylistek. Jimmy patrzy w bok i się uśmiecha. Jest ubrany na czarno, tak jak podejrzewaliśmy, ale ma na sobie denimową kurtkę, a to nowość. Ładnie wygląda na jego skórze. Jego jedwabiste, brązowe włosy są teraz przycięte po bokach, przez co wydaje się starszy, ale też jeszcze bardziej przypomina elfa. Czasem trudno mi uwierzyć, że jesteśmy w tym samym wieku. A czasem mam wrażenie, że dorastaliśmy razem.

To mój ulubieniec. Jimmy Kaga-Ricci.

Nie powiedziałabym, że on mi się podoba czy którykolwiek z nich. To nie o to chodzi. Ale, mój Boże, jeśli ktoś tu jest aniołem, to właśnie on.

JIMMY KAGA-RICCI

– Jestem na czerwonym dywanie West Coast Music Awards z trzema wspaniałymi muzykami z Wielkiej Brytanii! Oto Lister, Rowan i Jimmy z The Ark!

Uśmiechnięty prezenter w garniturze – nie znam jego imienia – odwraca się do nas, podobnie jak oko kamery. Ten fragment czerwonego dywanu jest przeznaczony specjalnie na wywiady i wszyscy chcą z nami rozmawiać. Zawsze po prostu ich mijamy, póki Cecily nie wskaże któregoś dziennikarza.

Możliwie wesołym tonem mówię: „Hej, jak się masz?”, Lister dodaje: „Hej”, a Rowan tylko kiwa głową z uśmiechem.

– Jak się czujecie, chłopaki?

Stoję najbliżej faceta, więc to mnie podaje mikrofon. Uśmiecham się i zerkam na pozostałych „chłopaków”.

– Wszystko u nas OK!

Lister potwierdza, a Rowan znów kiwa głową.

– The Ark został nominowany w prestiżowej kategorii Najlepszy Debiut, a trzy miesiące temu wasz singiel Joan of Arc trafił do pierwszej dziesiątki listy przebojów. Występujecie dziś w USA dopiero po raz drugi, prawda? – Prezenter nie czeka nawet, aż się odezwiemy, tylko mówi: – Jak oceniacie wasze szanse?