Hotel Magnifique - Emily J. Taylor - ebook

Hotel Magnifique ebook

Emily J. Taylor

4,0

Opis

Jani zawsze marzyła o tym, by uwolnić się od opieki nad młodszą siostrą Zosą oraz pracy w garbarni i wyrwać się z portowego miasta Durc. Któregoś razu nadarza się niepowtarzalna okazja: w mieście pojawia się Hotel Magnifique.

Ten niezwykły hotel słynie nie tylko ze swoich magicznych właściwości, ale i zdolności przemieszczania się – każdego ranka zatrzymuje się w innym miejscu. Jani i jej siostra nie mają dość pieniędzy, by w nim zamieszkać, ale mogą się w nim… zatrudnić. Jako świeżo upieczone członkinie personelu szybko odkrywają jednak, że luksusowy Hotel Magnifique za zasłoną przepychu skrywa wiele ponurych sekretów, a kontraktu zawartego z właścicielem nie da się zerwać.

Jani wraz z jedynym sojusznikiem – irytująco przystojnym portierem Belem – podejmują wyzwanie rozwikłania mrocznych tajemnic hotelu. Los Zosy i pozostałych pracowników jest w ich rękach. Jani musi zaryzykować wszystko, co kocha, by jej misja się powiodła, a stawka jest wyjątkowo wysoka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (97 ocen)
38
31
21
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon_library73

Z braku laku…

• Hotel Maginifique czyli szansa na sukces która się nie udała • 🌌 "Hotel Magnifique" zachwycił mnie okładką; liczba stron powiedziała mi, że będzie to rozbudowana historia zaś sam opis sprawił, że czym prędzej chciałam zacząć czytać ten tytuł. To naprawdę smutne gdy książka, która zapowiada się tak dobrze okazuje się być ponadprzeciętnie słaba. 🌌 Pierwszy minus może wydawać się banalny ale wbrew pozorom mocno utrudnił mi czytanie książki. Jest to brak mapki. Jako że nie zobaczyłam pewnej wizualizacji świata miałam problem by zrozumieć "polityczne" intrygi czy choćby pochodzenie gości hotelu. Nazwy krain nic mi nie mówiły i nie miały dla mnie większego znaczenia. Do tego doszło dość sztucznie i płasko brzmiące tłumaczenie magii i świata oraz masa francuskobrzmiących słówek. Całość sprawiła że Durc i inne miejsca wydawały mi się bezbarwne, nic nieznaczące. 🌌 Jani, Jani, Jani... to mój drugi i trzeci zarzut. Jak ta bohaterka mnie irytowała! Była tak samolubna, że masakra; mia...
141
agzar

Nie oderwiesz się od lektury

Wbrew opiniom, które tutaj przeczytałam, książka jest nietuzinkowa dzięki wyjątkowym postaciom, zwłaszcza głównej bohaterki, Jani. Wzruszająca a zarazem trzymająca w napięciu.
10
Agataitsme

Dobrze spędzony czas

Bardzo klimatyczna i ciekawa. Wyróżnia się na tle innych z tego gatunku, chociaż z pewnością dialogi i opisy pozostawiają sporo do życzenia.
00
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam ♥️ wciągnęła od pierwszych stron. Dodatkowy plus, ze to jednotomówka, choć w tym przypadku nie pogardziłabym całą serią 😁
00
Sysmi

Całkiem niezła

Nie jestem pewna czy ta książka mi się podobała czy nie... dziwna była, ale nie żałuje , że sie za nią złapałam 😅
00

Popularność




Prolog

- PRO­LOG -

Kurierka dostała jedną krótką instruk­cję: dostar­czyć chłopca, nim wybije pół­noc. Pro­ste – tyle tylko, że zazwy­czaj dostar­czała prze­syłki w ciągu dnia, a nie małych chłop­ców w środku nocy.

Zle­ce­nie wią­zało się z sowitą zapłatą, ale nie dla­tego je przy­jęła. Zro­biła to, ponie­waż kie­ro­wała nią cie­ka­wość.

Zasta­na­wiała się, dla­czego to zamożne mał­żeń­stwo zwró­ciło się aku­rat do niej. Dla­czego ojciec chłopca odmó­wił zapi­sa­nia adresu, tylko wyszep­tał go jej na ucho, i dla­czego matka chłopca zano­siła się pła­czem. Naj­bar­dziej jed­nak zasta­na­wiało ją to, kto odbie­rze chłopca, skoro adres, pod który miała go dostar­czyć, nie był domem ani żad­nym fizycz­nym obiek­tem, lecz prze­strze­nią pomię­dzy dwoma budyn­kami – pustą alejką po dru­giej stro­nie mia­sta.

Chło­piec wyglą­dał cał­kiem zwy­czaj­nie, a jego gładka, mie­dziana cera była tylko o odcień ciem­niej­sza od jej wła­snej. Jed­nak gdy ruszyli, zwie­sił głowę, jak gdyby gęste nocne powie­trze kła­dło się cię­ża­rem na jego ramio­nach.

Kurierka wyce­lo­wała świa­tło latarni w mrok, odga­nia­jąc cie­nie z rosną­cym poczu­ciem nie­po­koju. Przy­po­mniały się jej opo­wie­ści dziadka – szep­tanki o magii kry­ją­cej się w róż­nych zakąt­kach tego świata i o dzie­ciach, które spo­tkał tra­giczny los.

Mimo że dawno wyro­sła z bajek, przy­spie­szyła kroku.

Gdy od celu dzie­liła ich tylko jedna prze­cznica, chło­piec zaczął się ocią­gać. Chwy­ciła więc go za chude ramię i cią­gnąc, prze­pro­wa­dziła go przez ostat­nią ulicę, po czym przy­sta­nęła.

Alejki nie było. W jej miej­scu stał dziwny, wydłu­żony, wci­śnięty w wąską prze­strzeń budy­nek, ide­al­nie wpa­so­wany pomię­dzy dwie roz­pa­da­jące się kamie­nice po bokach.

Z mroku przy wej­ściu do budynku wynu­rzyła się jakaś postać.

Kurierka prze­cią­gnęła chłopca za sie­bie.

– Czy to tobie mam dostar­czyć dziecko?

Postać, kim­kol­wiek była, unio­sła w górę długi, cienki przed­miot. Zapło­nęła krwi­sto­czer­wona świeca, roz­świe­tla­jąc nie­bie­skie oczy i bladą twarz mło­dego męż­czy­zny.

Kurierka szu­kała wzro­kiem zapałki, która wyja­śni­łaby poja­wie­nie się pło­mie­nia; nie da się prze­cież ot tak zapa­lić świecy. Chyba że…

Z jej koniuszka spły­wały kłęby poły­sku­ją­cego zło­tego dymu. Roz­lał się na ulicę, owi­ja­jąc się wokół kurierki jak wąż. Maleń­kie kule gazu brzę­czały i migo­tały jak ważki albo dro­binki kurzu odbi­ja­jące blask księ­życa. Albo coś jesz­cze innego. Zapach­niało olej­kiem mię­to­wym, potem palo­nym cukrem, jakby ktoś zapo­mniał o bul­go­czą­cym w garnku kar­melu, po nich zaś nad­gni­łymi cytru­sami.

Męż­czy­zna prze­szedł przez złoty dym i wziął chłopca za rękę niczym ojciec. Chło­piec przez chwilę stał w pół­kroku, potem jed­nak dobro­wol­nie odszedł wraz z męż­czy­zną w kie­runku wąskiego budynku.

Kurierka przy­ci­snęła dłoń do piersi i poczuła, że jej serce bije ury­wa­nym ryt­mem, moc­niej niż kie­dy­kol­wiek. Wszystko było nie tak. Rzu­ciła się, by powstrzy­mać męż­czy­znę, ale złoty dym owi­nął się wokół jej kostek, krę­pu­jąc jej ruchy. Otwo­rzyła usta, żeby krzyk­nąć, ale nie dobył się z nich żaden, nawet naj­słab­szy dźwięk.

W chwili, gdy męż­czy­zna przy­sta­nął na progu budynku, dziew­czyna zła­pała się za gar­dło. Z prze­ra­że­niem patrzyła, jak uśmie­cha się, obna­ża­jąc ostre zęby, a potem przy­kuca, zbli­ża­jąc swą nie­zwy­kłą twarz do twa­rzy chłopca.

– Chodź – powie­dział. – Mam dla cie­bie ide­alną pracę.

Męż­czy­zna otwo­rzył drzwi i wepchnął dziecko do środka.

W momen­cie, gdy zamknęły się za nimi drzwi, dym roz­pły­nął się w powie­trzu. Po chwili wysiłku kurierka znów była w sta­nie poru­szać sto­pami. Pod­bie­gła w stronę budynku, by zaraz gwał­tow­nie się zatrzy­mać, bo oto na jej oczach cały gmach znik­nął, zosta­wia­jąc po sobie jedy­nie pokrytą prze­ro­śnię­tymi chwa­stami i spo­witą mro­kiem aleję.

Rozdział 1

- 1 -

Moją sio­strę czę­sto naj­pierw było sły­chać, a dopiero póź­niej widać. Tak też było tam­tego wie­czora. Miękki głos Zosy dobie­gał przez otwarte okno stan­cji u madame Bézier. Przy­po­mi­nał głos naszej matki – przy­naj­mniej do chwili, gdy Zosa zain­to­no­wała spro­śną rymo­wankę, porów­nu­jącą wraż­liwą część męskiej ana­to­mii do pew­nego owocu.

Wśli­zgnę­łam się do środka. W tłu­mie loka­to­rek stan­cji nikt nie zwró­cił na mnie uwagi. Dwie młod­sze dziew­czyny uda­wały, że tań­czą z nie­wi­dzial­nymi part­ne­rami, jed­nak wszyst­kie pozo­stałe wle­piały wzrok w moją sio­strę, naj­bar­dziej uta­len­to­waną ze wszyst­kich.

Pokoje na stan­cji u madame Bézier były wynaj­mo­wane szcze­gólny rodzaj dziew­cząt. Pra­wie każda z nich miała zaję­cie sto­sowne dla jej wul­gar­nego języka: pra­co­wały na drugą zmianę w fabryce lub w kuchni bądź na dowol­nym innym nisko­płat­nym sta­no­wi­sku w vieux quais – na sta­rym nabrzeżu w Durc. Sama pra­co­wa­łam w Gar­barni Fréllac, gdzie kobiety krzą­tały się nad garn­kami stward­nia­łego ałunu i kubłami barw­ni­ków. Zosa była inna.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego! – wykrzyk­nę­łam, gdy skoń­czyła śpie­wać.

– Jani! – Zosa aż pod­sko­czyła.

Jej olbrzy­mie brą­zowe oczy błysz­czały na tle bla­dej, oliw­ko­wej, o wiele za szczu­płej twa­rzy.

– Zja­dłaś kola­cję?

Zosta­wi­łam jej coś, nim wyszłam, ale przy tylu współ­lo­ka­tor­kach jedze­nie czę­sto zni­kało.

– Tak. Nie musisz co wie­czór mnie o to pytać – burk­nęła.

– Oczy­wi­ście, że muszę. Jestem twoją star­szą sio­strą. To moja życiowa misja.

Zosa zmarsz­czyła nos, a ja dałam jej w niego prztyczka. Pogrze­ba­łam w tor­bie i wyło­wi­łam z niej gazetę, która kosz­to­wała mnie połowę dniówki, i wci­snę­łam ją Zosie do ręki.

– Twój pre­zent, madame.

Tu, w Durc, uro­dziny nie były świę­tem obsy­pa­nym cukrem-pudrem; musia­ły­śmy na nie ciężko zapra­co­wać, przez co ceni­ły­śmy je wyżej niż złoto.

– Gazeta?

– Sprawdź dział ogło­szeń. – Otwo­rzy­łam dzien­nik z prze­bie­głym uśmiesz­kiem.

Wewnątrz znaj­do­wały się oferty zatrud­nie­nia w skle­pach z suk­niami wie­czo­ro­wymi, w ciast­kar­niach i per­fu­me­riach, na sta­no­wi­skach, na które ni­gdy nie przy­jęto by trzy­na­sto­latki, która nie wyglą­dała na wię­cej niż dzie­sięć lat. Na szczę­ście to nie o nie mi cho­dziło.

Pomi­nę­łam je i wska­za­łam pal­cem ogło­sze­nie, które poja­wiło się we wszyst­kich gaze­tach w mia­steczku zale­d­wie godzinę wcze­śniej.

Atra­ment miał jaskrawy, pur­pu­rowy kolor, jak krwi­ste maki w Ali­gney albo gnie­ciony ame­ty­stowy welur. Wyróż­niał się niczym świa­tło latarni na tle morza czerni i bieli.

Dziew­częta zgro­ma­dziły się wokół nas i wszyst­kie pochy­la­ły­śmy się nad pur­pu­ro­wym tuszem, który skrzył się bla­skiem dorów­nu­ją­cym oszli­fo­wa­nemu kamie­niowi księ­ży­co­wemu.

W ogło­sze­niu nie podano adresu. Słynny hotel go nie potrze­bo­wał. Zja­wiał się z grub­sza co dzie­sięć lat w tej samej sta­rej alejce śród­mie­ścia. Teraz było tam pew­nie całe mia­sto, naiw­nie cze­ka­jąc na szansę na pobyt w nim.

Wiele lat temu, kiedy hotel zja­wił się tu ostat­nim razem, więk­szość zapro­szeń dorę­czono kilka dni wcze­śniej wyłącz­nie do naj­bo­gat­szych miesz­kań­ców mia­sta. Dzień przed przy­by­ciem hotelu kilka dro­go­cen­nych zapro­szeń otrzy­mały przy­pad­kowe osoby z tłumu. W gro­nie tych szczę­śliw­ców zna­la­zła się nasza gospo­dyni, Minette Bézier.

Tam­tego dnia o pół­nocy goście weszli do hotelu i znik­nęli wraz z całym budyn­kiem. Wyszli z niego dwa tygo­dnie póź­niej, poja­wia­jąc się zni­kąd w alejce.

Zadrgały mi palce, gdy wyobra­zi­łam sobie, że łamię pie­częć na moim zapro­sze­niu. Jed­nak nawet gdyby się nam poszczę­ściło i zdo­by­ły­by­śmy je, na­dal musia­ły­by­śmy opła­cić pokój, a nie nale­żały one do naj­tań­szych.

Zosa ścią­gnęła brwi.

– Chcesz, żebym poszła na roz­mowę?

– Nie do końca. Na roz­mowę pójdę ja. Cie­bie zabie­ram na prze­słu­cha­nie na posadę śpie­waczki.

Minęły cztery lata, odkąd zabra­łam ją na pierw­sze prze­słu­cha­nie – nie poszło po naszej myśli i nie mogłam znieść ryzyka, że prze­ży­jemy to samo ponow­nie, dla­tego prze­sta­ły­śmy pró­bo­wać. Dziś jed­nak były jej uro­dziny, a do tego cho­dziło o ten Hotel Magni­fi­que. A to coś zupeł­nie innego. Ide­al­nego.

– Hotele zawsze potrze­bują śpie­wa­czek. To jak?

Odpo­wie­działa uśmie­chem, który poczu­łam w całym ciele, włącz­nie z pal­cami u stóp.

Jedna ze star­szych dziew­cząt wetknęła pukiel tłu­stych blond wło­sów za różowe ucho.

– To ogło­sze­nie to pod­pu­cha. To, że zatrud­nią któ­rąś z nas, gra­ni­czy z cudem.

Wypro­sto­wa­łam się.

– Wcale nie.

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami i obró­ciła się na pię­cie.

– Rób­cie, co chce­cie. Ja na waszym miej­scu nie tra­ci­ła­bym czasu.

– Myślisz, że ma rację? – spy­tała Zosa, a jej deli­katna buzia wygięła się w pod­kówkę.

– Abso­lut­nie nie – odpo­wie­dzia­łam, może zbyt szybko.

Gdy zmar­twie­nie na twa­rzy Zosy się pogłę­biło, po cichu zaklę­łam i prze­su­nę­łam kciu­kiem po sta­rym naszyj­niku naszej matki.

Nic nie­warty łań­cu­szek wyko­nany był z wer­da­ne­ryj­skiego, twar­dego jak stal złota. Maman zwy­kła żar­to­wać, że mój krę­go­słup jest zro­biony wła­śnie z niego. Czę­sto się­ga­łam po wisio­rek, kiedy potrze­bo­wa­łam jej rady odno­śnie Zosy. Nie żeby kie­dy­kol­wiek mi jej udzie­liła – ciężko ocze­ki­wać tego od zmar­łych matek.

– Hotel nie zamie­ściłby ogło­sze­nia, gdyby nikt nie miał szansy dostać pracy. Jutro poka­żemy im, na co nas stać. Kiedy odkryją, jakie jeste­śmy wspa­niałe, będziemy mogły na zawsze poże­gnać się z tym miej­scem.

Myśl ta roz­grzała mnie niczym roz­ża­rzony węgiel.

Gdy roz­pro­sto­wy­wa­łam jeden z ciem­nych loków Zosy, tak jak zazwy­czaj robiła to maman, trzę­sły mi się dło­nie.

– Pokażmy to ogło­sze­nie madame Bézier. Wie na temat hotelu wię­cej niż kto­kol­wiek.

Zosa przy­tak­nęła z bły­skiem w oczach. Zabra­łam gazetę z ogło­sze­niami z jej ręki i pode­rwa­łam się z miej­sca. Dziew­częta popę­dziły za mną na górę do mojego ulu­bio­nego pokoju, salonu na trze­cim pię­trze, w któ­rym, jesz­cze zanim madame Bézier kupiła cały budy­nek, zatrzy­my­wali się mary­na­rze. Pokój wypeł­niały półki pełne prze­sta­rza­łych map oce­anów i atla­sów odle­głych miejsc, które czę­sto prze­glą­da­łam.

Madame Bézier sie­działa przy kominku, opie­ra­jąc odziane w poń­czo­chy nogi o para­pet. Na zewnątrz deszcz nie­mi­ło­sier­nie chło­stał port w Durc, zmie­nia­jąc mia­sto, któ­rego nie cier­pia­łam, w mokrą plamę.

Usta kobiety zaci­snęły się na widok wdzie­ra­ją­cego się do pokoju tłumu dziew­cząt.

– O co cho­dzi tym razem?

Poda­łam jej stronę z gazety. Blask ognia padł na pur­pu­rowy atra­ment, a mina madame Bézier zrze­dła.

– Coś nie tak? – spy­tała dziew­czyna sto­jąca za mną.

Madame Bézier prze­nio­sła wzrok nad komi­nek, na opra­wiony w szkło kawa­łek per­ga­minu sprzed bli­sko dekady: jej zapro­sze­nie. W sła­bym świe­tle pur­pu­rowy atra­ment błysz­czał iden­tycz­nie jak w ogło­sze­niu.

– A więc Hotel Magni­fi­que powró­cił.

Otwo­rzyły się drzwi i do pokoju wci­snęło się jesz­cze kilka cie­kaw­skich dziew­cząt, które prze­py­chały się, aby móc rzu­cić okiem na to, co się dzieje.

– Sły­sza­łam, że do śnia­da­nia goście popi­jają płynne złoto z kie­lisz­ków do szam­pana – ode­zwała się któ­raś z nich.

W odpo­wie­dzi wtrą­ciły się kolejne, dzie­ląc się zasły­sza­nymi pogło­skami.

– Ponoć w podusz­kach nie ma pie­rza, tylko przę­dza z chmur.

– Sły­sza­łam, że hotel co noc trzy­krot­nie prze­mie­rza całą zie­mię…

– A ele­ganccy por­tie­rzy są w rze­czy­wi­sto­ści ksią­żę­tami z dale­kich kra­jów.

– Założę się, że rów­nie ele­gancko całują.

Dziew­czyna o beżo­wym odcie­niu skóry i rumia­nych policz­kach wyko­nała wul­garny ruch języ­kiem. Na szczę­ście uszedł on uwa­dze Zosy. Na jej twa­rzy zakwitł za to uśmiech.

Szkoda, że nie ist­niał żaden spo­sób, żeby prze­ko­nać się, czy pogło­ski są praw­dziwe. W chwili zamel­do­wa­nia w hotelu goście pod­pi­sy­wali kon­trakt, w któ­rym zrze­kali się wspo­mnień. Poza baga­żem jedyną rze­czą, z którą wra­cali, było poczu­cie obez­wład­nia­ją­cego szczę­ścia. Madame Bézier wyznała kie­dyś, że musiała okła­dać swoją obo­lałą od cią­głego uśmie­cha­nia się żuchwę lodem.

Zain­try­go­wana zer­k­nę­łam na naszą gospo­dy­nię. Miała zamglony wzrok, jak gdyby powrót hotelu przy­wró­cił jej wspo­mnie­nia. Otwo­rzy­łam usta, aby o to zapy­tać, jed­nak Zosa mnie ubie­gła.

– Czy widziała pani maître’a?

Maître d’hôtel, wła­ści­ciel i zarządca hotelu, cie­szył się rów­nie wielką sławą, co sam hotel.

Madame Bézier ski­nęła głową z zado­wo­le­niem.

– Hotel zja­wił się w Durc, kiedy byłam jesz­cze mło­dym i ład­nym dziew­czę­ciem. Maître miał na twa­rzy naj­szer­szy uśmiech, jaki w życiu widzia­łam. Dosłow­nie błysz­czał, wita­jąc zgro­ma­dzone tłumy. Potem zerwał z powie­trza kwiat i rzu­cił w moją stronę. – Madame Bézier wyko­nała ruch, jakby łapała malutki kwiat. – Pach­niał niczym cia­sto z jago­dami, a potem roz­pły­nął się w moich dło­niach. Minęła ponad dekada, zanim hotel zja­wił się ponow­nie, a przez ten czas maître ani tro­chę się nie zmie­nił.

– Miał na sobie ten sam strój? – zapy­tała któ­raś z dziew­cząt.

– Nie, głup­ta­sie. Wyglą­dał tak samo. Ta sama twarz. Ten sam urok. Nie zesta­rzał się nawet o dzień. Nic dziw­nego – w końcu to naj­po­tęż­niej­szy sumi­na­riusz na świe­cie.

Dziew­częta wes­tchnęły na dźwięk tego słowa: sumi­na­riusz w daw­nym języku wer­da­ne­ryj­skim ozna­czał cza­ro­dzieja.

Poza hote­lem sumi­na­riu­sze sta­no­wili ogromne zagro­że­nie. Mówiło się, że magia wzbiera w ich krwi w okre­sie doj­rze­wa­nia i eks­plo­duje z nie­okieł­znaną mocą, która może zra­nić – lub zabić – każ­dego, kto w tym cza­sie znaj­duje się w pobliżu.

Nie­któ­rzy twier­dzili, ze magia wylewa się z nosa dziecka, two­rząc ciemny obłok. Inni, że przy­po­mina czarne jak smoła palce zaci­ska­jące się wokół dzie­cię­cego gar­dła. Do momentu eks­plo­zji nie spo­sób było odróż­nić zwy­kłego dziecka od sumi­na­riu­sza.

Rzecz jasna krą­żyły pogło­ski na temat zna­ków, jakich nale­żało wypa­try­wać. Wymie­niano cał­ko­wi­cie absur­dalne objawy, takie jak głód krwi czy czer­nie­jące języki. Mówiono, że nie­które dzieci mimo śmier­tel­nych ran wra­cały do żywych za sprawą magii, która, jak się oka­zy­wało, pły­nęła w ich żyłach. Nikt jed­nak nie był w sta­nie tego udo­wod­nić.

Nie­za­leż­nie od tego, jak było naprawdę, magia sta­no­wiła tak duże nie­bez­pie­czeń­stwo, że w Ver­danne przez wieki topiono lub palono na sto­sie dzieci, które podej­rze­wano o bycie sumi­na­riu­szami.

Jed­nak wewnątrz hotelu magia nie sta­no­wiła zagro­że­nia. Powszech­nie wia­domo było, że maître zacza­ro­wał sam budy­nek, dzięki czemu sumi­na­riu­sze, któ­rych zatrud­niał, mogli doko­ny­wać zadzi­wia­ją­cych czy­nów, nie raniąc przy tym nawet muchy. Nie wia­domo, jak udało mu się tego doko­nać, każdy jed­nak chciał prze­ko­nać się o tym na wła­sne oczy.

Nim któ­ra­kol­wiek z nas zdą­żyła zadać kolejne pyta­nie, madame Bézier kla­snęła w dło­nie.

– Już późno. Wszyst­kie do swo­ich pokoi.

– Chwi­leczkę – powie­dzia­łam. – Czy teraz, gdy hotel powró­cił, coś sobie pani przy­po­mniała? Czy jest on tak magiczny, jak wszy­scy mówią?

Gdy tylko wypo­wie­dzia­łam te słowa, poczu­łam się głu­pio, że zapy­ta­łam.

Ale madame Bézier nie zaśmiała się ani nie uznała tego za dziwne. Popa­trzyła za to tęsk­nym wzro­kiem na swoje stare zapro­sze­nie.

– Wiem z całą pew­no­ścią, że bar­dziej – odpo­wie­działa z nutką gory­czy.

Ja także była­bym roz­go­ry­czona, gdy­bym nie mogła przy­po­mnieć sobie naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego okresu w moim życiu. Madame cisnęła ogło­sze­nie w ogień, po czym odsko­czyła do tyłu.

– Mon Dieu.

Papier zajął się ogniem, naj­pierw różo­wym, a następ­nie zie­lo­nym i szkar­łat­nym, prze­mie­nia­jąc komi­nek w olśnie­wa­jący pokaz tęczo­wych pło­mieni. Ogień wystrze­lił w górę i wypeł­nił komin, two­rząc spek­takl, który przy­ku­wał wzrok bar­dziej niż witryny skle­powe na bul­wa­rze Mari­gny.

– To magia – wyszep­tała Zosa.

Włosy zje­żyły mi się na karku. Nie bez powodu Hotel Magni­fi­que wzbu­dzał sen­sa­cję. W nor­mal­nym świe­cie magia była rzadka, nie­bez­pieczna, i nale­żało uni­kać jej za wszelką cenę. Jed­nak w hotelu było zupeł­nie odwrot­nie, a jutro, być może, będzie nam dane wresz­cie zoba­czyć ją na wła­sne oczy.

Rozdział 2

- 2 -

Następ­nego ranka wil­gotny wiatr z połu­dnia przy­wiał na stare nabrzeże śli­skie algi. Trzy­ma­jąc się za ręce, prze­śli­zgi­wa­ły­śmy się wzdłuż doków pomię­dzy roz­ła­do­wu­ją­cymi palety ryba­kami i mat­kami żegna­ją­cymi synów-żegla­rzy.

– Jani, spójrz – Zosa wska­zała na wpły­wa­jącą do portu barkę. – Myślisz, że to ta nasza?

– Trudno powie­dzieć.

Cztery lata temu, po śmierci naszej matki, wyda­łam nie­bo­tyczną ilość dublo­nów na prze­prawę podobną barką z Ali­gney, naszej nie­wiel­kiej, poło­żo­nej w głębi lądu wio­ski.

Podróż trwała pięć dni. Zosa spę­dziła ten czas, roz­my­śla­jąc o bibe­lo­tach, które można kupić w Durc, takich jak koron­kowe mitenki albo meta­lowe, pasia­ste pude­łeczka różu, któ­rym sma­ro­wała twarz maman. Mnie zaś przez całą drogę nie scho­dził uśmiech z twa­rzy. Wie­rzy­łam, że moje życie dopiero się zacznie.

Nasze odczu­cia ule­gły zmia­nie, gdy tylko opu­ści­ły­śmy pokład. Doki były pełne ludzi. Zosa miała wów­czas dzie­więć lat, więc kaza­łam jej trzy­mać się bli­sko mnie. Wtedy dotarło do mnie, że wszy­scy moi bli­scy albo nie żyją, albo zostali w Ali­gney. Zna­la­zły­śmy się zupeł­nie same w obcym mie­ście, wyłącz­nie z mojej winy.

Opusz­cze­nie domu było błę­dem. Dla­tego przez ostat­nie kilka mie­sięcy odkła­da­łam każdy grosz na podróż powrotną do Ali­gney. Jed­nak tempo, w jakim przy­by­wało oszczęd­no­ści, nie napa­wało opty­mi­zmem. Dzięki hote­lowi zapewne uda­łoby się nam wró­cić do domu o lata szyb­ciej.

Na tę myśl wstrzy­ma­łam oddech i mój umysł zalały wyraźne, cudowne wspo­mnie­nia domu. Nie­mal czu­łam nie­równe kocie łby, po któ­rych bie­ga­łam jako dziecko, a w brzu­chu tru­skawki, któ­rymi zaja­da­łam się latem, zry­wa­jąc je z obsy­pa­nych nimi krze­wów.

– Z drogi – wark­nęła blada kobieta, przy­trzy­mu­jąc etolę z wydro­wego futra i wyry­wa­jąc mnie z zamy­śle­nia.

Okrą­żyła nas, uwa­ża­jąc, aby za bar­dzo się nie zbli­żyć.

Zosa dotknęła dziur w swo­jej wyj­ścio­wej sukience.

– Pew­nie myśli, że wypeł­zły­śmy spod doków. Wszy­scy wyglą­dają dziś tak wytwor­nie.

Zdję­łam z głowy fal­ba­nia­sty, liliowy kape­lusz. Cho­ciaż wyglą­dał potwor­nie sta­ro­świecko, był naj­pięk­niej­szą rze­czą, jaką mia­łam. Pochy­li­łam się i nało­ży­łam go Zosie na głowę niczym koronę.

– Nikt nie wygląda rów­nie olśnie­wa­jąco jak my, madame – oświad­czy­łam, a na widok jej uśmie­chu uro­sło mi serce. – A teraz się pospieszmy. Sam maître d’hotel czeka na nas z pod­wie­czor­kiem.

Minę­ły­śmy stare doki i zna­la­zły­śmy się w cen­trum mia­sta. Z kra­wę­dzi dachów zwi­sały kaskady pur­pu­ro­wych cho­rą­gie­wek, a każdy próg zdo­biły różowe i zie­lone goź­dziki. Ni­gdy nie widzia­łam podob­nie świą­tecz­nego wystroju – wszystko ze względu na przy­by­cie hotelu.

– Ale tłum – zachi­cho­tała Zosa, gdy skrę­ci­ły­śmy w uliczkę nie­da­leko słyn­nej alei. – Nie widzę wła­snych stóp.

Musia­łam inter­we­nio­wać, żeby nie wpa­dła pod nogi dużej grupy ludzi.

– Jeśli nie będziesz uwa­żać, ktoś nastąpi ci na te piękne stópki i będzie płacz.

Zosa wyko­nała obrót.

– Trudno. Jest cudow­nie.

– Do momentu, aż stra­cimy się z oczu.

Myśl, że zgu­bię ją w tłu­mie, zawsze wypro­wa­dzała mnie z rów­no­wagi.

– Robisz wszystko, żeby uprzy­krzyć sobie dzień?

– Wyznaję zasadę, że czas na przy­jem­no­ści jest dopiero po obie­dzie – prze­ko­ma­rza­łam się.

– Naprawdę?

– Daj już spo­kój – powie­dzia­łam i pokie­ro­wa­łam ją na plac zaj­mo­wany przez arty­stów ulicz­nych w saty­no­wych kami­zel­kach i z twa­rzami ukry­tymi pod maskami z papier-mâché.

Zosa odsko­czyła do tyłu, gdy jedna z arty­stek w masce, na któ­rej nama­lo­wano kapiące krwawe łzy, wyrwała się naprzód z pie­śnią na ustach.

Sumi­na­riusz użył magii,

zamie­nił żonę w stos.

Żar stra­wił jej oczy i strza­skał kości –

Ach, marny był jej los!

Sły­sza­łam te słowa wiele razy. Sumi­na­riu­sze wciąż byli tema­tem wielu pie­śni i opo­wie­ści, nawet jeśli od dawna nikt ich nie widział. W ciągu ostat­nich dzie­się­cio­leci spo­ty­kano ich tak rzadko, że ludzie prze­stali uwa­żać magię za zagro­że­nie, zaczęła za to budzić ich cie­ka­wość; poluź­niono też wer­da­ne­ryj­skie prawo. Obec­ność hotelu tylko wzma­gała fascy­na­cję. Ludzie tak bar­dzo pra­gnęli doświad­czyć magii, że zapo­mi­nali o swo­ich lękach, tak jak zapo­mina się, że pośrodku pola można zgi­nąć od raże­nia pio­ru­nem.

– Myślisz, że zoba­czymy dziś jakie­goś sumi­na­riu­sza? – spy­tała Zosa.

– Oby tylko w środku, gdzie maître zapew­nia wszyst­kim bez­pie­czeń­stwo.

– Założę się, że maître jest bar­dzo przy­stojny.

– Przede wszyst­kim jest dla cie­bie za stary – wyce­dzi­łam i dałam jej prztycznka w nos. – Nie zatrzy­mujmy się.

Chwilę potem minę­ły­śmy dwóch męż­czyzn o brą­zo­wej skó­rze i pod­eks­cy­to­wa­nych uśmie­chach. Każdy z nich ści­skał grubą kopertę. Zapro­sze­nia.

– Tym razem mamy sze­ścioro zwy­cięz­ców! – roz­legł się okrzyk.

– Już ich wybrano?

Zrze­dła mi mina. Kon­kurs był spra­wie­dliwy – dzięki niemu każdy mógł mieć nadzieję na odwie­dze­nie hotelu. Mimo to poczu­łam ukłu­cie zazdro­ści, któ­rego nie potra­fi­łam się pozbyć. Nim zro­bi­łam kolejny krok, Zosa pocią­gnęła mnie za rękaw z taką siłą, że o mały włos nie wyrwała mi ręki.

– Hej!

– Czy możesz łaska­wie się odwró­cić? – Wska­zy­wała na coś pal­cem.

Wtedy go zoba­czy­łam.

Hotel spra­wiał wra­że­nie, jakby od zawsze był czę­ścią wąskiej alejki mię­dzy Apo­thi­ca­ire Riche­lieu i Maison du Thé. Jego fasadę pokry­wały drew­niane listwy, a poje­dyn­cza kolumna okien się­gała aż do pią­tego pię­tra. W środku nie mogło się mie­ścić wię­cej niż dzie­sięć cia­snych pokoi. Nad drzwiami wisiała deko­ra­cyjna tablica, która nie paso­wała do tego obskur­nego budynku. Wid­niały na niej dwa ozdob­nie zawi­jane, inkru­sto­wane masą per­łową wyrazy: HOTEL MAGNI­FI­QUE.

– Cie­kawe – skwi­to­wa­łam z nutą roz­cza­ro­wa­nia. Hotel niczym się nie wyróż­niał.

U szczytu budynku umiesz­czono poje­dyn­cze okrą­głe okno, dwa razy więk­sze od pozo­sta­łych, w któ­rym stało kilka suku­len­tów. Szczę­ścia­rze. Nie rozu­mia­łam tylko, jak prze­miesz­czały się z miej­sca na miej­sce. Ani jak robił to cały budy­nek.

Krą­żyły plotki o tym, że hotel odwie­dził każdy zaką­tek świata. Byłam dobra z geo­gra­fii – Ver­danne, naj­więk­sze pań­stwo na kon­ty­nen­cie, gra­ni­czyło z poszar­pa­nymi górami Ska­adi na pół­nocy i z tar­ga­nym wia­trem Pre­etem na wscho­dzie. Za nimi roz­ta­czały się więk­sze pań­stwa, a jesz­cze dalej oce­any z nie­skoń­czoną liczbą miejsc, które tylko cze­kały na odwie­dziny. Świat był roz­le­gły i nie­po­jęty, a jed­nak ten budy­nek prze­mie­rzył go w cało­ści.

Obie gwał­tow­nie wypro­sto­wa­ły­śmy się na dźwięk kobie­cego krzyku.

– To maître!

Przy wej­ściu stał młody męż­czy­zna.

– Widzia­łam, jak roz­da­wał zapro­sze­nia – cią­gnęła kobieta. – Wrę­czył róże pierw­szej zwy­cięż­czyni, która weszła do hotelu.

– Wie­dzia­łam! Jest wspa­niały – zachwy­cała się Zosa.

Musia­łam zmru­żyć oczy. Pro­mie­nie słońca padały pro­sto na niego, spra­wia­jąc, że lśnił niczym świeżo wybity dublon. Maître miał na sobie czarną libe­rię, która kon­tra­sto­wała z jego jasną kar­na­cją.

Madame Bézier miała rację. Naj­więk­szy sumi­na­riusz na świe­cie był nie­wiele star­szy ode mnie. Miał jakieś dzie­więt­na­ście, góra dwa­dzie­ścia lat. Był wręcz szo­ku­jąco młody. A przy­naj­mniej na takiego wyglą­dał.

W jakiś spo­sób męż­czy­zna ten zdo­łał zacza­ro­wać cały budy­nek i spra­wić, że sumi­na­riu­sze, któ­rych zatrud­niał, mogli bez­piecz­nie prak­ty­ko­wać magię, a goście bez­piecz­nie ją oglą­dać.

– Witamy. – Maître zerwał z powie­trza tuli­pan i wrę­czył go star­szej kobie­cie o brą­zo­wej skó­rze i sze­ro­kim uśmie­chu, kiedy ta dokuś­ty­kała do wej­ścia, ści­ska­jąc mocno swoje zapro­sze­nie. – Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – powie­dział do mło­dej kobiety o ala­ba­stro­wej cerze, która także trzy­mała w dłoni zapro­sze­nie, a chwilę póź­niej: – Cóż za nie­sa­mo­wity kape­lusz, made­mo­iselle – zwró­cił się do jej córeczki, kiedy prze­cho­dziły przez drzwi tuż przed parą pod­eks­cy­to­wa­nych męż­czyzn.

Maître odchrząk­nął.

– Dzię­kuję wszyst­kim za przy­by­cie. Zapra­szam ponow­nie, gdy Hotel Magni­fi­que zjawi się następ­nym razem.

Męż­czy­zna pochy­lił się w wytwor­nym ukło­nie. Gdy się pod­niósł, spo­mię­dzy jego dłu­gich pal­ców wyło­niły się lilie. Pod­rzu­cił je do góry. Kwiaty prze­kształ­ciły się w maleń­kie ptaki, które roz­pły­wały się w poły­skli­wym pur­pu­ro­wym dymie z każ­dym ude­rze­niem skrzy­deł. Kiedy spoj­rza­łam w dół, maître’a nie było.

Nie­sa­mo­wite. W miej­scu, w któ­rym uprzed­nio stał, poja­wiła się lina blo­ku­jąca drzwi wej­ściowe i tabliczka o tre­ści: Wstęp tylko dla gości i per­so­nelu.

– Jak myślisz, czy prze­słu­cha­nia odby­wają się w środku? – zapy­tała Zosa.

– Nie mam poję­cia, ale zamie­rzam się tego dowie­dzieć.

Przyj­rza­łam się tabliczce z infor­ma­cją. Szyb­kie zaj­rze­nie do środka nie mogło zaszko­dzić.

– Pocze­kaj tu na mnie.

Prze­py­cha­jąc się łok­ciami przez tłum, weszłam po schod­kach i prze­śli­zgnę­łam się pod liną. Na poma­lo­wa­nych czar­nym lakie­rem drzwiach wygra­we­ro­wano trzy słowa nie więk­sze od kciuka: le monde entier.

Cały świat.

Słowa poru­szyły coś wewnątrz mnie, jakby mnie nawo­ły­wały.

Pocią­gnę­łam za klamkę i otwo­rzy­łam drzwi, ale nie spo­sób było cokol­wiek zoba­czyć. Zro­bi­łam krok naprzód. Jed­nak zamiast zna­leźć się w środku, zde­rzy­łam się z nie­wi­dzialną ścianą.

Pró­bu­jąc się wyco­fać, pod pal­cami poczu­łam coś, co wyda­wało się być war­stwą szkła wypeł­nia­jącą fra­mugę. A przy­naj­mniej tak sądzi­łam do czasu, gdy wysu­nęła się przez nie dłoń i zła­pała mnie za nad­gar­stek. Z krzy­kiem odkry­łam, że dłoń nale­żała do mło­dego por­tiera.

Zamru­ga­łam, pró­bu­jąc pojąć, jak to moż­liwe, że otwarte wej­ście było jed­no­cze­śnie ścianą, przez którą temu chło­pa­kowi udało się tak po pro­stu przejść.

Nie, nie chło­pa­kowi. Był zbyt wysoki, a pod jego libe­rią wyraź­nie ryso­wały się mię­śnie. Maître był pora­ża­jąco blady, za to ten młody męż­czy­zna był jego prze­ci­wień­stwem. Cie­pły, mie­dziany odcień skóry pod­kre­ślał jego żywe, brą­zowe oczy, które wła­śnie wpa­try­wały się we mnie kar­cąco.

– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapy­tał po wer­da­ne­ryj­sku, z akcen­tem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam.

Spoj­rza­łam w górę na budy­nek hotelu i przy­po­mnia­łam sobie atlasy wypeł­nia­jące salon madame Bézier, kon­tury lądów, które obry­so­wy­wa­łam pal­cem. To, że tak stara budowla była w sta­nie podró­żo­wać tak daleko, wydało mi się nie­praw­do­po­dobne.

– Gdzie byli­ście wczo­raj? – spy­ta­łam.

– Minutę drogi stąd – odpo­wie­dział uprzej­mie męż­czy­zna.

Kiedy spró­bo­wa­łam zba­dać ścianę, zamknął drzwi.

– Tylko goście i per­so­nel mają wstęp do środka.

Ach tak. Prze­klęta tabliczka.

– Gdzie odby­wają się prze­słu­cha­nia?

– Chcesz sta­rać się o posadę w hotelu?

Wyda­wał się zasko­czony, przez co się nastro­szy­łam. Posła­łam mu prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie.

– Co w tym dziw­nego?

Oboje pod­sko­czy­li­śmy, gdy nagle drzwi do hotelu otwo­rzyły się na oścież. Na zewnątrz wyszła grupa gości. Na szyi niskiej, ciem­no­skó­rej kobiety bły­snął naszyj­nik z lapis lazuli. Za nią podą­żał gość o skó­rze tak jasnej, że pra­wie bia­łej, która w ciągu minuty spie­kłaby się w let­nim słońcu Durc.

Goście śmiali się, a za nimi uno­siła się zmy­słowa woń, od któ­rej zmię­kły mi kolana.

– Co to za zapach?

– Jaśmin pustynny. Nic szcze­gól­nego.

Na pewno nie okre­śli­ła­bym go tymi sło­wami. Mogła­bym zjeść go na deser.

– Jest prze­piękny. Skąd pocho­dzi?

– Nie­stety bar­dzo mi się spie­szy. Nie mam czasu zaba­wiać nie­mą­drych dziew­cząt.

– Par­don?!

– Wyję­łaś mi to z ust – powie­dział z prze­ką­sem, po czym spró­bo­wał mnie wymi­nąć.

Nie mogłam wejść do budynku sama i cho­ciaż por­tier dopro­wa­dzał mnie do szału, był jedy­nym pra­cow­ni­kiem poza maîtrem, któ­rego spo­tka­łam. Chwy­ci­łam go za ramię.

– Gdzie są prze­słu­cha­nia?

– Nie rozu­miesz, że jestem zajęty?

– Więc lepiej pospiesz się i odpo­wiedz.

Popa­trzył na mnie prze­cią­gle, po czym zba­dał wzro­kiem ulicę. Pró­bo­wa­łam namie­rzyć to, czego szu­kał, ale widzia­łam tylko tłum ludzi. Wstrzy­ma­łam oddech, kiedy odgar­nął lok z mojej szyi.

– Na twoim miej­scu poszedł­bym pro­sto do domu i uda­wał, że hotelu ni­gdy tu nie było – powie­dział ści­szo­nym gło­sem, po czym minął mnie i znik­nął w tłu­mie.

Rozdział 3

- 3 -

Przez następne dwie godziny nie mogłam prze­stać myśleć o por­tie­rze i o spo­so­bie, w jaki jego żywe spoj­rze­nie zda­wało się mnie oce­niać. A także o tym, jak się mnie pozbył. Pew­nie chciał mnie odstra­szyć, ponie­waż według niego nie paso­wa­łam do takiego miej­sca jak Hotel Magni­fi­que.

Sku­ba­łam pozie­le­niałe od farby palce. Barw­nik z gar­barni cuch­nął por­tem, tak jak więk­szość rze­czy w Durc. Mówiło się, że jeśli tylko pomieszka się tu wystar­cza­jąco długo, na żebrach wykwi­tają pąkle. Wcale mnie to nie dzi­wiło. Po oka­zjo­nal­nej kąpieli moja skóra na­dal wio­nęła gni­jącą rybą. Nie mogłam jed­nak się pod­dać. Maman zawsze powta­rzała, że jestem uparta jak osioł, ale nic nie mogłam na to pora­dzić. Zacho­wa­nie por­tiera spra­wiło, że tylko bar­dziej zapra­gnę­łam tej pracy.

– Czy ta kolejka mogłaby posu­wać się wol­niej?

– Boże, oby nie – Zosa otarła pot kapiący spod lilio­wego kape­lu­sza.

Kolejka przed Maison du Thé – starą her­ba­ciar­nią obok hotelu, w któ­rej, jak usta­li­ły­śmy, odby­wały się prze­słu­cha­nia – była potwor­nie długa. Na nie­szczę­ście dla moich obo­la­łych łydek znaj­do­wa­ły­śmy się na samym jej końcu.

Gdy wresz­cie dotar­ły­śmy do wej­ścia, Zosa wska­zała na pozła­caną tablicę, na któ­rej wymie­niono wszyst­kie wolne sta­no­wi­ska: mię­dzy muzy­kiem a pomy­waczką wid­niała pozy­cja arty­sty sce­nicz­nego. Męż­czy­zna o jasnej skó­rze, ubrany w gar­ni­tur zbyt wyszu­kany jak na panu­jący upał, nie przy­wi­tał nas uśmie­chem. Otwo­rzył za to drzwi i prak­tycz­nie wepchnął nas do środka.

Wewnątrz na mar­mu­ro­wych bla­tach stały srebrne wagi z sza­lami wypeł­nio­nymi po brzegi kolo­ro­wymi liśćmi her­baty. Z zaple­cza dobiegł głos kobiety.

– Następny!

Prze­słu­cha­nia.

– Pój­dziesz pierw­sza? – Głos Zosy drżał ze zde­ner­wo­wa­nia tak samo, jak na pierw­szym prze­słu­cha­niu kilka lat temu.

Pogła­dzi­łam fal­banę jej kape­lu­sza.

– Oczy­wi­ście.

Na zaple­czu przy­wi­tała mnie posą­gowa kobieta o oliw­ko­wej skó­rze. Jej krótko ścięte brą­zowe włosy paso­wały do bla­sku aksa­mit­nego kostiumu, skła­da­ją­cego się z mary­narki i spodni. Była ubrana po męsku, ale miała w sobie wię­cej werwy niż wszy­scy znani mi męż­czyźni. Budziła moją sym­pa­tię, dopóki nie zmarsz­czyła nosa na mój widok.

– Nie ma na czym zawie­sić oka, co? – powie­działa, mie­rząc mnie wzro­kiem, po czym pod­nio­sła ogromny, brą­zowy kom­pas z poły­sku­jącą igłą z zie­lo­nego nefrytu. – Nie ruszaj się.

Igła kom­pasu krę­ciła się w zawrot­nym tem­pie, ani razu się nie zatrzy­mu­jąc. Kobieta scho­wała kom­pas do kie­szeni.

– Do czego to służy?

– Ja tu zadaję pyta­nia – schwy­ciła mnie za pod­bró­dek. – Imię i nazwi­sko?

Prze­łknę­łam ślinę.

– Janine Lafay­ette, ale mówią na mnie Jani.

– Cóż za pospo­lite imię. – Zaci­snęła wargi. – Jestem Yrsa, skoro już przy tym jeste­śmy. – Puściła mój pod­bró­dek. – Miesz­kasz tu całe życie?

– Pocho­dzę z wio­ski poło­żo­nej w głąb lądu. Nazywa się Ali­gney – odpo­wie­dzia­łam drżą­cym gło­sem.

– Lubi­łaś swoją wio­skę?

Gdy były­śmy nie­mow­lę­tami, maman usta­wiła nasze koły­ski w stronę cen­trum Ali­gney, aby nasze stopy mogły zawsze odna­leźć drogę powrotną. Ten wer­da­ne­ryj­ski prze­sąd na zawsze utkwił mi w pamięci.

Nawet teraz potra­fi­łam dosko­nale przy­wo­łać w wyobraźni wąskie rzędy domów, które zimą pod­czas zachodu słońca zmie­niały kolor na cytry­no­wo­żółty. Dokład­nie wie­dzia­łam, kiedy zakwi­tały maki i skąd brało się jedze­nie na naszym stole. Mia­łam tam przy­ja­ciół – takich, któ­rzy się o mnie trosz­czyli. Czu­łam, że przez ostat­nie cztery lata nie wzię­łam ani jed­nego głę­bo­kiego wde­chu; za to w Ali­gney potra­fi­łam oddy­chać każdą cząstką płuc.

Teraz jedyną stałą było pra­gnie­nie powrotu, kłu­jące klatkę pier­siową.

– Kocha­łam ją. Gdy zmarła nasza matka, przy­wio­złam tu moją sio­strę. Zamie­rza­łam wró­cić, ale…

– A więc matka nie żyje – prze­rwała mi w pół zda­nia. – A ojciec?

Maman ni­gdy nie wyja­wiła nam szcze­gó­łów.

– Był rol­ni­kiem.

– Gdzie teraz miesz­ka­cie?

Zaczę­łam opo­wia­dać o stan­cji u madame Bézier, dopóki kobieta nie mach­nęła ręką i nie odpra­wiła mnie jed­nym gestem.

– Dowie­dzia­łam się wystar­cza­jąco dużo. Poślij po następną osobę.

Na mój widok Zosa zerwała się na równe nogi.

– Jak ci poszło?

– W porządku – skła­ma­łam. – Nie każ jej na sie­bie cze­kać.

Gdy moja sio­stra bie­gła na zaple­cze, ja ocie­ra­łam oczy z łez. Pozwo­le­nie sobie na nadzieję było głu­potą. Pal­cami obry­so­wy­wa­łam twarde kra­wę­dzie monety, która została mi w kie­szeni po zaku­pie gazety. Wystar­czyło, żeby po wszyst­kim kupić Zosie pudełko cukier­ków na osłodę porażki.

Mijały dłu­gie minuty. Przez drzwi docie­rał do mnie jej stłu­miony śpiew. W końcu Zosa wypa­dła na zewnątrz z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy.

– No więc?

Unio­sła w górę zwój per­ga­minu, a mi zaschło w ustach. Arkusz zawi­jał się na rogach i wyglą­dał na bar­dzo stary. Czarny wers na dole oznaj­miał, czym był – kon­trak­tem dla jed­nej osoby.

Yrsa pode­szła do nas lek­kim kro­kiem.

– Zaofe­ro­wa­łam two­jej sio­strze posadę. Będzie dosta­wać dzie­sięć wer­da­ne­ryj­skich dublo­nów tygo­dniowo w zamian za racze­nie naszych gości śpie­wem.

Dzie­sięć dublo­nów sta­no­wiło trzy­krot­ność tego, co zara­bia­łam. Musia­łam ugryźć się w język, aby się nie roz­pła­kać. To oczy­wi­ste, że Yrsa poznała się na wyjąt­ko­wo­ści Zosy, zwłasz­cza na tle jej nija­kiej sio­stry.

Jed­nak Zosa nie mogła iść do pracy sama. Gdyby była tu maman, szturch­nę­łaby mnie, żebym coś zro­biła. Ale twarz Zosy roz­świe­tlał uśmiech tak sze­roki, jak gdyby wze­szło w niej samo słońce. Nie potra­fi­łam wymy­ślić nic, co mogła­bym powie­dzieć, nie łamiąc jej przy tym serca.

Yrsa posta­wiła na stole pióro z wyko­naną z brązu sta­lówką i kała­marz z pur­pu­ro­wym atra­men­tem. Następ­nie wyjęła złotą szpilkę i ukłuła moją sio­strę w palec. Na jego koniuszku zebrała się ide­alna kro­pla rubi­no­wej krwi.

Wyrzu­ci­łam ręce w górę.

– Co to ma zna­czyć?

– To część kon­traktu. Nawet goście muszą pod­pi­sać podobny.

Yrsa prze­chy­liła kro­plę krwi tak, aby wpa­dła do kała­ma­rza. Pur­pu­rowy tusz zasy­czał, a krew Zosy roz­pu­ściła się w nim. Yrsa umo­czyła pióro i wło­żyła je mię­dzy palce mojej sio­stry.

Prze­rzu­ci­łam wzrok na kon­trakt. Spo­dzie­wa­łam się, że będzie spo­rzą­dzony w wer­da­ne­ryj­skim – języku Ver­danne, dość powszech­nie uży­wa­nym na całym kon­ty­nen­cie. Jed­nak choć kon­trakt zawie­rał nieco wer­da­ne­ryj­skiego, więk­szość ustę­pów została napi­sana w języ­kach, z któ­rymi ni­gdy się nie spo­tka­łam. U dołu wid­niał znak X.

Policzki Zosy były zaru­mie­nione.

– Ni­gdy nie przy­da­rzyło mi się nic rów­nie eks­cy­tu­ją­cego. Jani, udało się!

Ogar­nęła mnie zazdrość. Moje palce zwi­nęły się w odru­chu, aby chwy­cić kon­trakt i samej go pod­pi­sać. Zamiast tego zwró­ci­łam się do Yrsy.

– Moja sio­stra ledwo co skoń­czyła trzy­na­ście lat. Nie mogę puścić jej samej. Możemy dzie­lić pokój, a ja mogę wyko­ny­wać dowolną pracę.

Przyj­mij nas obie.

– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe – odpo­wie­działa Yrsa. – Zaofe­ro­wa­łam pracę jej, a tylko goście i per­so­nel mogą prze­kro­czyć próg hotelu.

Próg – tę ścianę zro­bioną z niczego. Przej­ście przez niego razem było nie­moż­liwe.

– Nie szko­dzi – powie­działa Zosa. – Poroz­ma­wiamy o tym z kimś. Wszystko się ułoży.

Nie rozu­miała, że nie mogłam z nią iść, chyba że także zosta­ła­bym zatrud­niona. Zło­ży­łam twarz w dło­niach. Kiedy pod­nio­słam wzrok, Zosa przy­ło­żyła sta­lówkę do per­ga­minu i nie­zdar­nie skre­śliła swoje imię u dołu strony.

Rzu­ci­łam się naprzód i prze­wró­ci­łam kała­marz. Pur­pura roz­lała się po stole. Chwy­ci­łam pióro i odda­łam je Yrsie, a gdy spoj­rza­łam w dół, omal nie jęk­nę­łam ze zdzi­wie­nia. Pur­pu­rowy tusz się nie wylał, a kała­marz nie prze­wró­cił. Miał zamkniętą pokrywkę. Widzia­łam jed­nak, jak roz­lewa się atra­ment, byłam tego pewna.

To musiała być magia.

– Twoja sio­stra stawi się w hotelu naj­póź­niej o szó­stej wie­czo­rem.

Yrsa scho­wała pod­pi­sany kon­trakt Zosy za pazu­chę mary­narki i wyszła.

– Nie ma mowy, żebyś tam poszła – powie­dzia­łam, sta­wia­jąc stopę na sta­rej koszuli noc­nej, po którą aku­rat się­gała Zosa. Gdy wyrwała ją, uda­jąc, że mnie tam nie ma, puściły jej szwy.

– Hej, tu jestem. – Dałam jej prztyczka w czoło, na co spoj­rzała na mnie spode łba. – Wcale nie jestem nie­wi­dzialna, co?

Dalej mnie igno­ru­jąc, Zosa wepchnęła nuty nale­żące nie­gdyś do maman do worka na zboże, wypeł­nio­nego pamiąt­kami po niej. Z płótna na jej palec prze­sko­czył pająk. Wzdry­gnęła się, pró­bu­jąc go strzep­nąć, a potem obró­ciła się, sta­jąc na wprost mnie.

– Ni­gdy nie pozwa­lasz mi robić tego, co chcę.

– To nie­prawda. Poza tym przy­rze­kłam, że będę nad tobą czu­wać.

Zosa prze­wró­ciła oczami.

– To było, zanim umarła maman. Mam już trzy­na­ście lat. Nie byłaś wiele star­sza ode mnie, kiedy przy­ję­łaś pracę w gar­barni.

– Myślisz, że mia­łam inne wyj­ście? Teraz mam sie­dem­na­ście lat i wiem lepiej. – Mach­nę­łam ręką, wska­zu­jąc cia­sny pokoik. – To ja za to wszystko płacę, mam więc chyba coś do powie­dze­nia.

– Masz na myśli sadzę czy kor­niki i smród psu­ją­cych się zębów? To nie ty całymi dniami wyry­wasz sobie włosy, marząc, by zro­bić to samo ze swoją skórą, żeby nie czuć dra­pią­cego kurzu! Gdy­bym zara­biała dzie­sięć dublo­nów tygo­dniowo, mogła­bym wysy­łać ci jakąś część wypłaty. Już zimą mogła­byś wypro­wa­dzić się z vieux quais.

– Jak niby wyślesz mi pie­nią­dze z dru­giego końca świata?

– Musi być jakiś spo­sób.

– Ni­gdy o nim nie sły­sza­łam.

– Gdyby maman żyła, pozwo­li­łaby mi przy­jąć tę pracę. – Dolna warga Zosy zadrżała. – Jani, myśla­łam, że chcesz, żebym śpie­wała.

– Bo chcę – powie­dzia­łam i poczu­łam szarp­nię­cie w sercu, ale nie wie­dzia­łam, co innego mogę zro­bić. – Ale nie w ten spo­sób, nie beze mnie. Przy­kro mi.

Zosa zerwała z głowy liliowy kape­lusz i rzu­ciła nim na kory­tarz. Zro­bi­łam krok naprzód, aby go pod­nieść, ale zatrzy­ma­łam się. Z worka Zosy wyglą­dała perła.

Per­łowe kol­czyki maman.

Gdy były­śmy małe, Zosa zakła­dała je i zaczy­nała śpie­wać na całe gar­dło, uda­jąc, że wystę­puje na sce­nie, a ja pia­łam wespół z nią niczym pozba­wiony słu­chu muzycz­nego osioł. Nie widzia­łam ich, odkąd Zosa poszła na swoje pierw­sze prze­słu­cha­nie w Durc. Jedyne prze­słu­cha­nie, aż do dziś.

Nagle coś mi się przy­po­mniało. Tam­tego dnia sądzi­łam, że dzięki kol­czy­kom Zosa będzie wyglą­dać na star­szą, niż jest, dla­tego przy­pię­łam je do płat­ków jej uszu i ubra­łam ją w swoją starą różową sukienkę. Zosa wyglą­dała jak mała, prze­stra­szona różyczka, ale potrze­bo­wa­ły­śmy pie­nię­dzy, a ona nade wszystko pra­gnęła iść na prze­słu­cha­nie.

Teraz marzy­łam tylko o tym, aby wyma­zać tam­ten dzień z pamięci nas obu.

Obró­ci­łam perłę w pal­cach. Opa­li­zu­jąca farba odcho­dziła, odkry­wa­jąc tani drew­niany kora­lik pod spodem. Po tym, jak prze­słu­cha­nie nie poszło po naszej myśli, usi­ło­wa­łam sprze­dać kol­czyki jubi­le­rowi, lecz ten mnie wyśmiał. Ni­gdy nie powie­dzia­łam Zosie o tym, że są bez­war­to­ściowe.

– Posłu­chaj. Gdy tylko zaosz­czę­dzimy potrzebną kwotę, kupię bilety do Ali­gney. – Wzię­łam Zosę za rękę. Pró­bo­wała ją wyrwać, ale mocno ją trzy­ma­łam. – Co, jeśli nie wró­cisz do czasu mojego wyjazdu? Co, jeśli coś się sta­nie i będę zmu­szona się gdzieś prze­nieść? Co, jeśli hotel nie wróci przez następne dzie­sięć lat? – Wyobra­zi­łam sobie powrót z pracy do pustego pokoju i coś chwy­ciło mnie za gar­dło. – Nie chcę zostać tu sama – przy­zna­łam z gry­ma­sem na twa­rzy.

Po jej policzku spły­nęła łza. Kilka sekund upły­nęło w mil­cze­niu, po czym jej drobna dłoń ści­snęła moją. Usia­dła.

– Przez ten kape­lusz moje włosy przy­po­mi­nają pta­sie gniazdo. Pomo­żesz mi je roz­cze­sać?

Powoli wypu­ści­łam powie­trze z płuc.

Tego wie­czora Zosa poszła spać wcze­śnie, a ja leża­łam roz­bu­dzona, nie mogąc zmru­żyć oczu. Gdy zegar w Durc wybił jede­na­stą, zabur­czało mi w brzu­chu; minęło wiele godzin, odkąd jadłam ostatni posi­łek. Zakra­dłam się na dół po scho­dach, zatrzy­mu­jąc się po dro­dze, aby pod­nieść zadep­tany i ubło­cony liliowy kape­lusz – jedyną, na szczę­ście, ofiarę tego dnia.

Na pal­cach weszłam do kuchni, poło­ży­łam kape­lusz na stole i zaczę­łam plą­dro­wać pozo­sta­wione w spi­żarce resztki. Nur­ko­wa­łam aku­rat w szafce z pie­czy­wem, pró­bu­jąc chwy­cić czer­stwą skórkę, kiedy zaskrzy­piały drzwi kuchenne. Zamar­łam. Nie­moż­liwe, żeby o tak póź­nej porze dziew­częta były jesz­cze na nogach. Moje palce zaci­snęły się wokół puszki z drew­nia­nymi łyż­kami. Trzy­ma­jąc ją niczym broń, obró­ci­łam się.

W drzwiach stał jakiś męż­czy­zna.

– Tutaj jesteś. W dodatku mocno spóź­niona.

Zba­dał wzro­kiem wymię­to­szony kape­lusz, a potem mnie. Był to ten sam młody por­tier, na któ­rego natknę­łam się wcze­śniej. Nie miał czapki i nic nie zakry­wało jego czar­nych, dłu­gich do ramion wło­sów. Kiedy odgar­nął nie­sforny kosmyk za ucho, wstrzy­ma­łam oddech. W miej­scu jed­nego z pal­ców dostrze­głam mister­nie wyrzeź­biony i wypo­le­ro­wany kawa­łek drewna.

Drewna, które się zgi­nało.

Przez głowę prze­le­ciało mi słowo nie­bez­pie­czeń­stwo. Unio­słam puszkę z łyż­kami, a brwi por­tiera wygięły się w łuk. Nie­znacz­nie cof­nę­łam ramię.

– Czego chcesz?

– Nie sądzę, żebym był tu z two­jego powodu, chyba że wcze­śniej ukry­wa­łaś ten kape­lusz pod spód­nicą. – Dotknął lilio­wej fal­banki. – Szu­kam wła­ści­cielki tego… cze­goś. Mło­dej damy, która pod­pi­sała kon­trakt.

Cho­dziło mu o Zosę.

– Tu jej nie ma.

Nie­prze­ko­nany wszedł do kuchni. Za bli­sko. Rzu­ci­łam puszkę w kie­runku jego głowy. Nie tra­fi­łam, puszka ude­rzyła w ścianę, a na barki spadł mu deszcz drew­nia­nych łyżek.

– Wyśmie­nity rzut. – Wycią­gnął łyżkę zza koł­nie­rza. – Lubię dobrą zabawę, ale teraz nie ma na to czasu. Przy­sze­dłem, aby zabrać wła­ści­cielkę kape­lu­sza do hotelu.

– Kim jesteś?

– Nazy­wam się Bel. Gdzie ona jest?

Nie ufa­łam mu ani przez chwilę.

– Ona ni­gdzie z tobą nie pój­dzie.

– Pro­szę, pro­szę, a więc jed­nak tu jest.

Ugry­złam się w język, by nie zakląć.

Por­tier odwró­cił się w stronę wyj­ścia. Musia­łam go powstrzy­mać. Się­gnę­łam pod blat do kro­je­nia i wycią­gnę­łam gruby, zaśnie­działy nóż. Rzu­ci­łam się do przodu i sta­nę­łam pomię­dzy męż­czy­zną a drzwiami. Jedną ręką przy­trzy­mu­jąc się futryny, wymie­rzy­łam nóż w jego klatkę pier­siową. Prze­szedł mnie dreszcz emo­cji.

– Na­dal masz mnie za nie­mą­drą dziew­czynkę?

– Jak naj­bar­dziej.

– Cóż… Jeśli postą­pisz o krok dalej, poża­łu­jesz tego.

– Z pew­no­ścią.

Pstryk­nął drew­nia­nym pal­cem. Roz­legł się ledwo sły­szalny trzask i z palca wysu­nęło się ostrze – nóż sprę­ży­nowy.

Męż­czy­zna sko­czył ku mnie. Gdy przy­ci­snął mnie do drzwi, moja broń z brzę­kiem wylą­do­wała na pod­ło­dze. Twarz por­tiera znaj­do­wała się zale­d­wie parę cen­ty­me­trów od mojej. Czu­łam jego oddech na mojej skó­rze. Gdyby w tym momen­cie ktoś wszedł do kuchni, mógłby myl­nie zin­ter­pre­to­wać całe zaj­ście.

Zaru­mie­ni­łam się na tę myśl i spró­bo­wa­łam się wyswo­bo­dzić, ale por­tier dalej mocno mnie trzy­mał. Nie odry­wa­jąc noża od mojego gar­dła, nachy­lił się i pową­chał powie­trze przy mojej szyi. Zmarsz­czył nos.

– Czy w Durc nie ma mydła?

Odchy­li­łam się do tyłu i splu­nę­łam mu w twarz. Wytarł pod­bró­dek o ramię. Miej­ski zegar wybił wpół do dwu­na­stej.

– Nie masz nic lep­szego do roboty?

Zaklął. Jego ostrze zadźwię­czało bli­żej mnie.

– Nie mam zamiaru cię skrzyw­dzić.

– Szcze­rze w to wąt­pię.

– Posłu­chaj. O pół­nocy twoja przy­ja­ciółka i ja przej­dziemy przez próg hotelu. Dziew­czyna pod­pi­sała kon­trakt, czy ci się to podoba, czy nie.

Wtedy zoba­czy­łam w kąci­kach jego oczu coś, co dosko­nale zna­łam z wła­snego odbi­cia w lustrze: despe­ra­cję. Z doświad­cze­nia wie­dzia­łam, że zde­spe­ro­wani ludzie podej­mują kiep­skie decy­zje.

– W tym budynku jest nie­skoń­cze­nie dużo pokoi. W życiu nie znaj­dziesz jej przed pół­nocą. Daj mi pracę, a zabiorę cię pro­sto do wła­ści­cielki kape­lu­sza.

Bel kop­nia­kiem usu­nął kuchenny nóż z drogi i zbli­żył się do mnie jesz­cze bar­dziej, tak że moje ramiona dotknęły ściany.

– Nie rozu­miesz. Już pra­wie pół­noc.

Wypo­wie­dział słowo pół­noc – godzinę odjazdu hotelu – z pie­ty­zmem.

– Nie chcę cię skrzyw­dzić – dodał.

Wie­rzy­łam mu. Nie chciał mnie skrzyw­dzić. Ale jego wzrok mówił mi, że jest gotów to zro­bić.

– Czy jeśli jej nie przy­pro­wa­dzisz, czeka cię kara? – spy­ta­łam.

Musiał ist­nieć jakiś powód, dla któ­rego był gotów ryzy­ko­wać powrót na czas, aby zna­leźć Zosę.

– Nic z tych rze­czy. Nie uwa­żasz jed­nak, że nie­ład­nie byłoby odmó­wić dziew­czy­nie posady?

Nie do wiary.

– Po tym, jak sam ostrze­głeś mnie przed hote­lem, jak może obcho­dzić cię to, czy moja sio­stra będzie w nim pra­co­wać?

– Twoja sio­stra? – pod­chwy­cił. – Nie, ona mnie, nie obcho­dzi.

– Jeśli to prawda, to mi też daj pracę.

– Nie.

– Więc zostaw nas w spo­koju.

Z gar­dła Bela dobył się głę­boki war­kot.

– Dosyć. Muszę ją zna­leźć, a to zna­czy, że musisz zejść mi z drogi.

Jed­nym ramie­niem objął moje plecy, dru­gie owi­nął wokół szyi, a kciu­kiem zła­pał za naszyj­nik maman tak mocno, że o mało go nie zerwał.

Rzu­ci­łam się na niego z pazu­rami. Moje palce pocią­gnęły za coś twar­dego w oko­licy oboj­czyka. To coś mnie pora­ziło i zła­pa­łam się za nad­gar­stek.

Spod jego mary­narki wysu­nął się drobny łań­cu­szek z klu­czem. Ni­gdy przed­tem nie doty­ka­łam niczego magicz­nego, ale nie było innego wyja­śnie­nia na to, co poczu­łam. Nie mogłam tego zro­zu­mieć – wszy­scy wie­dzieli, że magia pły­nie w krwi sumi­na­riu­szy, a nie w przed­mio­tach. Por­tier musiał w jakiś spo­sób zacza­ro­wać ten klucz.

– Jesteś sumi­na­riu­szem? – zapy­ta­łam.

Usta Bela wygięły się w szel­mow­skim uśmie­chu, a ja poczu­łam ucisk w żołądku. Chło­pak scho­wał klucz pod koszulę i zer­k­nął na moją dłoń, wciąż zaci­śniętą wokół nad­garstka.

– Daj mi posadę – pono­wi­łam.

Na szczę­ście słowa, które wyszły z moich ust, brzmiały odważ­niej, niż czu­łam się w rze­czy­wi­sto­ści.

Tym razem jego twarz przy­brała dziwny wyraz, jak gdyby rze­czy­wi­ście to roz­wa­żał.

– Czę­sto bywasz tak okrop­nie uparta?

– Dla cie­bie zawsze. – Roz­ocho­cona poka­za­łam mu zęby. – Weź­miesz mnie ze sobą?

– To nie takie pro­ste. Nie mam atra­mentu, a nikt nie może dostać się do środka bez pod­pi­sa­nego kon­traktu lub zapro­sze­nia.

Moje źre­nice się powięk­szyły.

– A co, jeśli jestem w sta­nie dostać się do środka?

– Jak niby mia­ła­byś to zro­bić?

– Z zapro­sze­niem.

Uwol­nił mnie z uści­sku.

– Pokaż mi zapro­sze­nie, a obie­cuję, że zjem to fal­ba­nia­ste paskudz­two, które nazy­wasz kape­lu­szem.

– Daj mi pięć minut. Możesz zacząć szu­kać widelca.

– Masz minutę.

Popę­dzi­łam po scho­dach do bawialni na trze­cim pię­trze. Zerwa­łam opra­wione w ramę zapro­sze­nie znad kominka, zbi­łam szybkę i wycią­gnę­łam świ­stek papieru. Czym prę­dzej zbie­głam do kuchni i poma­cha­łam nim przed twa­rzą Bela, nie mogąc zła­pać tchu.

– Czy to wystar­czy?

Wyrwał mi zapro­sze­nie.

– Ile lat ma to coś?

– Czy to wystar­czy?

– Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem, żeby ktoś pró­bo­wał wejść z tak sta­rym zapro­sze­niem. – Oddał mi je. – Gdzie więc jest twoja sio­stra? Powin­ni­śmy byli wyjść jakieś dzie­sięć minut temu.

Krew pul­so­wała mi w żyłach.

– Dasz mi pracę?

– Wygląda na to, że nie mam wyboru.

Tyle tylko, że miał. Jed­nak z jakie­goś powodu nie chciał opu­ścić tego miej­sca bez Zosy. Utkwił wzrok w zapro­sze­niu.

– Jeśli dotrzemy do hotelu i uda ci się wejść do środka za pomocą tego cze­goś, zosta­niesz zatrud­niona na próbę.

– To zna­czy?

– Będziesz pra­co­wać bez wyna­gro­dze­nia przez dwa tygo­dnie, czyli tyle, ile trwa pobyt gości. Jeśli udo­wod­nisz, że na to zasłu­gu­jesz, zosta­niesz.

– Za dzie­sięć dublo­nów tygo­dniowo?

– Pięć.

Mniej niż Zosa. Ale na­dal wię­cej niż zara­bia­łam teraz.

– A więc mój los będzie zale­żał od cie­bie?

– Niech zgadnę, to dla cie­bie pro­blem.

– Wcale nie – wydu­si­łam przez zaci­śnięte zęby. – A co, jeśli coś pój­dzie nie tak?

– Wyle­cisz z pracy.

To ozna­czało, że zostanę ode­słana z powro­tem. Bez wypłaty i bez Zosy.

– To bar­dzo hojna oferta.

– Z pew­no­ścią.

Trzy lata temu przy­szłam do Gar­barni Fréllac, despe­racko poszu­ku­jąc pracy. Ze względu na wiek zatrud­niono mnie na próbę, a dopiero po jakimś cza­sie na stałe. Oferta Bela była podobna. To mogło się udać. Spoj­rza­łam w górę.

– Czy mogę ci ufać?

Rów­nie dobrze mógł kła­mać.

– Jestem nie­zwy­kle wia­ry­godny.

– I ja mam w to wie­rzyć?

– To już zależy od cie­bie.

Jakże chcia­łam, żeby była tu maman. Wie­dzia­łaby, co robić.

– Przy­rzek­nij na swoją matkę – wymy­śli­łam naprędce.

Na moment na jego twa­rzy poja­wił się ból.

– Nie pamię­tam swo­jej matki.

– Och… Przy­kro mi – wybą­ka­łam i poczu­łam nagłe ukłu­cie w piersi. Sama nie mia­łam pra­wie żad­nych wspo­mnień o swoim ojcu. Mój wzrok spo­czął na klu­czu.

– Wobec tego przy­się­gnij na swoją magię.

– Dobrze. Przy­się­gam na moją magię, że dam ci pracę. A teraz musimy biec, jeśli mamy zdą­żyć na czas.

Wyobra­zi­łam sobie, jak razem z Zosą opusz­czamy hotel w Ali­gney, naresz­cie wra­ca­jąc do domu. Gdy zachi­cho­ta­łam, Bel posłał mi zdzi­wione spoj­rze­nie, po czym zasło­nił mi usta dło­nią. Zwró­ci­łam się w kie­runku scho­dów i zatrzy­ma­łam. Jeśli będziemy biec, Zosa nie będzie w sta­nie dotrzy­mać nam kroku.

– Musisz ją nieść – powie­dzia­łam, wbie­ga­jąc po scho­dach.

Bel był tuż za mną. Chwilę póź­niej zarzu­cił sobie Zosę na ramię jak worek bru­kwi. Zbu­dzona zamru­gała, szar­piąc się, dopóki szep­tem nie przed­sta­wi­łam jej naszego planu.

– Kto to jest? – zapy­tała bez­gło­śnie, po czym wska­zała brwiami na plecy Bela.

Boże.

– Prze­stań.

Dałam jej prztyczka w nos.

Bel spoj­rzał na nas obie.

– O co cho­dzi? – spy­ta­łam.

– Ty naprawdę nie pozwo­li­ła­byś mi jej zabrać samej.

W jego gło­sie dało się sły­szeć zdzi­wie­nie.

– Jak sam stwier­dzi­łeś, jestem okrop­nie uparta.

Jego usta zadrżały, jak gdyby powstrzy­my­wał się od uśmie­chu.

– Tylko nie zgub zapro­sze­nia, dopóki nie przej­dziesz przez drzwi – powie­dział i ruszył kory­ta­rzem.

Worek Zosy, wypeł­niony rze­czami maman z cza­sów, gdy uczyła muzyki, na­dal leżał na pod­ło­dze. A w nim per­łowe kol­czyki.

Wtedy zda­łam sobie sprawę, że Zosa już wkrótce zaśpiewa przed praw­dziwą publicz­no­ścią, o czym od zawsze marzyła. Oka­zało się, że te wszyst­kie lata, kiedy ledwo wią­za­ły­śmy koniec z koń­cem, miały swój cel.

Przez kilka mie­sięcy zaosz­czę­dzimy na tyle dużo, aby spo­koj­nie prze­żyć parę lat w Ali­gney. Naj­pierw jed­nak będziemy podró­żo­wać z hote­lem, zoba­czymy tro­chę świata. Wyda­wało się to zbyt piękne, żeby było praw­dziwe.

– Możesz się pospie­szyć? – zawo­łał Bel.

Zaskrzy­piała pod­łoga. Dziew­częta zaczy­nały się budzić.

Dźwi­gnę­łam oble­ziony przez pająki płó­cienny worek Zosy i pobie­głam za por­tie­rem nio­są­cym moją sio­strę.

Rozdział 4

- 4 -

Maman powie­działa kie­dyś, że praw­dziwy dar zawsze się ujawni. Kiedy skoń­czy­łam jede­na­ście lat, w końcu zro­zu­mia­łam, co miała na myśli.

Festi­wal zbio­rów w Ali­gney, znany jako Fête de la Mois­son, zawsze odby­wał się na początku jesieni. Doro­śli popi­jali vin de fram­bo­ise pod gwiaz­dami i wymie­niali się plo­nami póź­nego lata, a ucznio­wie maman dawali występy, aby uzbie­rać datki na szkołę muzyczną.

Tam­tego roku Zosa bła­gała, żeby móc wystą­pić pod­czas festi­walu. „Jesz­cze nie teraz, ma petite pêche”, napo­mi­nała maman. „Jesteś za mała, brzo­skwinko”. Ja jed­nak uwa­ża­łam, że moja sio­stra była na tyle dobra, aby móc zaro­bić kilka dublo­nów, za które chcia­ły­śmy kupić puszkę kar­mel­ków wypa­trzoną w witry­nie skle­po­wej. Zawi­nięte w złotą folię wyglą­dały bajecz­nie, a pod ety­kietą skry­wały krótką, eks­cy­tu­jącą histo­ryjkę. Zde­ter­mi­no­wana, by je mieć, wplo­tłam wstążki we włosy Zosy i zabra­łam ze spi­żarki skrzynkę na jabłka. Po zacho­dzie słońca poma­sze­ro­wa­ły­śmy na skraj mia­steczka, gdzie odby­wał się festi­wal.

Wystawcy stali za swo­imi kunsz­tow­nie poma­lo­wa­nymi kra­mami, oświe­tla­nymi przez migo­czące świa­tła lata­re­nek ozdo­bio­nych wyrzeź­bio­nymi sce­nami z baśni. Ogar­nął mnie wstyd z powodu naszej sta­rej skrzynki i o mało nie zawró­ci­łam. Jed­nak Zosa się na to nie zgo­dziła, a w moje dło­nie wbi­jały się drza­zgi, gdy tasz­czy­łam tę okropną skrzynkę. Nie chcia­łam, żeby oka­zało się, że dźwi­ga­łam ją na próżno.

Uni­ka­jąc maman, zakra­dły­śmy się za ostat­nie sto­iska, na któ­rych roz­kła­dali się wystawcy przy­jeż­dża­jący jako ostatni. Roz­po­zna­łam madame Durand, ukła­da­jącą na bla­cie stos z bakła­ża­nów ze swo­jego ogródka. Gdy wyko­py­wa­łam na boki kamie­nie, aby zro­bić dla nas miej­sce, zadarła swój czer­wo­nawy nos do góry. Przed naszym sto­iskiem wysta­wi­łam pla­kat zachę­ca­jący do wpłat, który sama nama­lo­wa­łam, i pusty słoik po mące.

Stara madame Durand prych­nęła z kpiną, a we mnie aż zawrzało. Za to Zosa zupeł­nie ją zigno­ro­wała. Wsko­czyła na skrzynkę i zaczęła śpie­wać tak pięk­nie, że wszy­scy prze­rwali swoje zaję­cia, aby jej posłu­chać.

Słu­cha­łam śpiewu Zosy od tak dawna, że jej głos w moich uszach brzmiał rów­nie zwy­czaj­nie, jak jej chra­pa­nie, ale ota­cza­jący nas ludzie reago­wali na niego zupeł­nie ina­czej. Wokół nas zebrał się mały tłu­mek. „Śpiewa jak sło­wik! To anioł! Co za nie­zwy­kła kru­szyna!”, szem­rali mię­dzy sobą. Wtedy zja­wiła się maman, zasła­nia­jąc dło­nią usta.

„To koniec”, pomy­śla­łam. „Wycią­gnie nas stąd za uszy”. Ale dłoń maman opa­dła, uka­zu­jąc uśmiech. W jej oczach lśniły łzy, a ja roze­śmia­łam się z ulgą, także na dźwięk dublo­nów wpa­da­ją­cych do sło­ika po mące. Wszystko za sprawą mojej sio­stry.

Czę­sto zasta­na­wia­łam się, czy Zosa pamięta tam­ten dzień i czy był dla niej tak samo ważny jak dla mnie. Dziś, wiele lat póź­niej, sta­ły­śmy w obli­czu nagrody dalece prze­wyż­sza­ją­cej wypeł­niony mone­tami słój po mące.

Księ­życ spo­wił Hotel Magni­fi­que poświatą z lśnią­cego sre­bra. Bel otwo­rzył pola­kie­ro­wane na czarno drzwi. Świa­tła zda­wały się ostrzej­sze niż przed­tem. Ści­ska­jąc w dło­niach zapro­sze­nie, wysu­nę­łam palce nad pro­giem. Nie wyczu­łam nie­wi­dzial­nej ściany.

– Witaj, podró­żu­jąca!

Prze­sad­nie oży­wiony kobiecy głos zadźwię­czał mi w uszach.

– Kto to był?

Bel posłał mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Czy możesz prze­stać wszystko utrud­niać? Może i trzy­masz worek bez­war­to­ścio­wych gra­tów, ale ja za to niosę osóbkę o wyjąt­kowo wysta­ją­cych kościach.

Gdy dalej sta­łam w miej­scu, popchnął mnie do przodu i potknę­łam się o próg. Otwo­rzy­łam usta, żeby się poskar­żyć, ale nie dobyły się z nich żadne słowa. Znik­nął rybi zapach, a w jego miej­sce poja­wiła się woń kwia­tów z poma­rań­czową nutą. No i ten widok…

Budy­nek nie zmie­ściłby się ani w sta­rej alei, ani w miej­scu pięć­dzie­siąt razy więk­szym.

Hotel był wielki niczym pałac.

W tyl­nej czę­ści par­teru pię­trzyły się kolo­sal­nych roz­mia­rów schody. Z pułapu zwi­sały wypeł­nione świe­cami kule przy­po­mi­na­jące świe­cące wino­grona. Nad nimi każdy mili­metr sufitu zdo­biły złote listwy i fili­gra­nowe syl­wetki zwie­rząt, zaś ściany wokół były ude­ko­ro­wane tape­tami we wzór z ciem­nych kwia­tów. Gdy się im przy­pa­try­wa­łam, płatki powie­wały jak na wie­trze.

Było tego tyle, że ledwo obej­mo­wa­łam wszystko wzro­kiem.

Wokół całej sali znaj­do­wały się prze­pie­rze­nia ze szkła rtę­cio­wego, które two­rzyły przy­tulne kąciki wypo­czyn­kowe, wyście­łane różo­wymi podusz­kami z frędz­lami. W jed­nym z tak wydzie­lo­nych miejsc stały gigan­tyczne sza­chy, a reali­stycz­nie wyglą­da­jące kró­lowe ubrane były w zwiewne tuniki jak bogi­nie.

W sze­regu wnęk wzdłuż tyl­nej ściany mie­ściły się obite plu­szem loże. Zawie­si­łam wzrok na trzech ogrom­nych fote­lach w kształ­cie księ­życa, które znaj­do­wały się przy drzwiach. Ema­no­wały bla­skiem i koły­sały się, wisząc w powie­trzu.

Sto­jący obok nich rząd wóz­ków baga­żo­wych cią­gnął się do oka­za­łej recep­cji. Choć nikt jej nie obsłu­gi­wał, powierzch­nię blatu zaj­mo­wał kil­ku­pię­trowy tort przy­brany płat­kami róż, obok któ­rego stała wieża z pie­czo­ło­wi­cie umiesz­czo­nych jeden na dru­gim kie­lisz­ków do szam­pana.

Wstrzy­ma­łam oddech, gdy w naj­wy­żej poło­żo­nym kie­liszku zamu­so­wał płyn i zaczął wyle­wać się na boki. Wkrótce na bla­cie recep­cji z jesz­cze przed chwilą pustych kie­lisz­ków lała się magiczna fon­tanna szam­pana.

Za nią roz­cią­gał się naj­wspa­nial­szy widok ze wszyst­kich: gigan­tyczna, się­ga­jąca sufitu szklana kolumna, w któ­rej zamknięto coś na kształt ogrodu.

Świa­tło księ­życa sączyło się pomię­dzy bia­łymi pną­czami, rosną­cymi aż do punktu, w któ­rym kolumna sty­kała się z gale­rią na dru­gim pię­trze. Wysoko w górze wielki ptak sfru­nął na gałąź, na któ­rej sie­działy inne ptaki. Kolumna oka­zała się olbrzy­mich roz­mia­rów wolierą, która pięła się w górę przez sam śro­dek hotelu.

W nie­któ­rych skle­pach na bul­wa­rze Mari­gny można było zoba­czyć egzo­tyczne ptaki w klat­kach. Zosę bawił spo­sób, w jaki stro­szyły swoje kolo­rowe pióra. Jed­nak grube szkło woliery na pozio­mie lobby nie pozwa­lało przyj­rzeć się dokład­nie jej wnę­trzu. To, co trzy­mano w środku, z pew­no­ścią nie przy­po­mi­nało pta­ków w Durc.

Zatrza­snęły się drzwi fron­towe. Obró­ci­łam się i zaha­czy­łam ręka­wem o gałąź drzewa poma­rań­czo­wego, które wyra­stało wprost z pod­łogi. Jego grube korze­nie wiły się ku górze, kru­sząc frag­menty mar­muru. Z gałęzi zwi­sały liście o wosko­wej powierzchni i lśniące poma­rań­cze, które wyda­wały się śli­skie w dotyku. Zain­try­go­wana, dotknę­łam jed­nej z nich. Owoc się zako­ły­sał.

– Nie ruszaj ich – powie­dział Bel.

Posta­wił Zosę na pod­ło­dze i z prze­ra­że­niem na twa­rzy prze­su­nął wzro­kiem od mojej szyi po zapro­sze­nie madame Bézier.

– Coś nie tak?

– Sta­rze­jesz się.

Pod­nio­słam dłoń i nie mogłam pojąć tego, co zoba­czy­łam. Moja skóra była obwi­sła. Moje knyk­cie prze­bi­jały sfla­czałe ciało. Prze­bie­głam pal­cami po oboj­czy­kach, wzdry­ga­jąc się przy dotyku skóry zwi­sa­ją­cej tam, gdzie powinna być napięta. Moje nad­garstki pokryły się star­czymi pla­mami. A przy­naj­mniej tak myśla­łam, dopóki nie zmie­niły koloru na czarny i nie zaczęły piec, gnić i wydzie­lać cie­czy. Kiedy z jed­nej z ran wypełza dorodna larwa, poczu­łam, jak zbiera mi się na wymioty.

Wcale się nie sta­rza­łam. Roz­kła­da­łam się niczym zepsuta ryba na słońcu.

– Jani, co się dzieje? – Zosa przy­su­nęła się do mnie.

– Nie pod­chodź – wychry­pia­łam.

Moja obwi­sła skóra zadrżała. W tym tem­pie w ciągu kilku minut będę tru­pem.

Nim się spo­strze­głam, Bel ruszył pędem przez lobby. Ostry skurcz prze­szył mój bok. Potknę­łam się i prze­wró­ci­łam poma­rań­czowe drzewo. Jedna z poma­rań­czy ode­rwała się, ude­rzyła o pod­łogę i roz­trza­skała na kawałki. Nawet będąc w obec­nym sta­nie, zmarsz­czy­łam brwi. Owoce prze­cież nie mogły roz­pa­dać się w ten spo­sób.

Ude­rzyła mnie kolejna fala bólu i opa­dłam na kolana. Bel wró­cił chwilę póź­niej z arku­szem per­ga­minu. Był to kon­trakt.

– Zrób coś – jęk­nę­łam.

Zosa załkała.

Bel poło­żył przede mną kon­trakt i kała­marz z pur­pu­ro­wym atra­men­tem. Jed­nym ruchem sprę­ży­no­wego noża nakłuł mój kciuk i skie­ro­wał kapiącą krew do kała­marza w chwili, gdy zegar na placu w Durc zaczął wybi­jać pół­noc.

Nim wybrzmiał po raz ósmy, zdo­ła­łam pod­pi­sać się peł­nym imie­niem i nazwi­skiem. Tuż przed dzie­sią­tym wybi­ciem dzwonu Bel zaczął wer­to­wać strony jakiejś wiel­kiej księgi przy wej­ściu. Następ­nie wycią­gnął swój klucz na łań­cuszku i wsu­nął go w zamek drzwi. Po wszyst­kim sta­nął z czo­łem opar­tym na ich czar­nym lakie­rze, a mię­śnie jego ple­ców wzno­siły się i opa­dały. Zegar zadzwo­nił po raz jede­na­sty.

Nie byłam w sta­nie spoj­rzeć na swoje dło­nie, a raczej na to, co z nich zostało. Sie­dzia­łam więc, oszo­ło­miona, cze­ka­jąc na dwu­na­ste wybi­cie zegara. Ale ono ni­gdy nie nastą­piło.

Bel ukuc­nął i utkwił we mnie wzrok. Nim jego głowa opa­dła na skrzy­żo­wane ramiona, zdo­ła­łam doj­rzeć cień uśmie­chu.

– Witamy z powro­tem.

– Rze­czy­wi­ście – potwier­dziła ze zdu­mie­niem Zosa.

Dotknę­łam swo­jej szyi i policz­ków. Skóra już z nich nie zwi­sała.

– Następ­nym razem, gdy jakaś inna mądra­liń­ska będzie usi­ło­wała dostać się do środka ze sta­rym zapro­sze­niem, przy­po­mnij mi pro­szę, że to fatalny pomysł – powie­dział Bel, ale byłam zbyt poru­szona, aby dać się spro­wo­ko­wać.

– Jest po pół­nocy. – Zosa sko­czyła na równe nogi i pod­bie­gła do naj­bliż­szego okna, aby spró­bo­wać zaj­rzeć za zacią­gnięte zasłony.

– Nie jeste­śmy już w tej alei w Durc, prawda? – zapy­ta­łam Bela.

Jego brwi złą­czyły się w jedną linię.

– Jeste­śmy w jakiejś alei. – Pod­niósł się i zro­bił krok w moją stronę, ale zatrzy­mał się, gdy nastą­pił na jeden z odłam­ków poma­rań­czy. – Zbi­łaś poma­rań­czę? Wygląda na to, że wyko­ny­wa­nie pole­ceń nie jest twoją naj­moc­niej­szą stroną.

Posła­łam mu pełne iry­ta­cji spoj­rze­nie, ale on był już zajęty wyrzu­ca­niem pozo­sta­łych odłam­ków – pozby­wa­niem się wszel­kich dowo­dów tego, co zro­bi­łam. Potem zba­dał mnie wzro­kiem tak zawzię­cie, jak nie badał mnie jesz­cze nikt, a już na pewno nie męż­czy­zna. Paliła mnie skóra. Bel nachy­lił się ku mnie, ale mnie nie dotknął. Wziął za to do ręki pod­pi­sany przeze mnie kon­trakt i zaklął.

– Czy coś się nie zga­dza?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki