Hipodrom - Marta Girtler-Motyka - ebook + audiobook

Hipodrom ebook i audiobook

Marta Girtler-Motyka

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Podczas uroczystości otwarcia Jarmarku św. Dominika w Gdańsku przypadkowy turysta znajduje w jednej z bram zwłoki młodego chłopaka. Zabezpieczająca miejsce zbrodni, świeżo upieczona policjantka Melania Spałek, prywatnie córka prezydenta Sopotu, od początku ma złe przeczucia w tej sprawie. I słusznie – będzie to dla niej bowiem początek serii wyjątkowo niefortunnych wydarzeń, w które zostanie wplątana za sprawą romansu ze znanym w trójmiejskim półświatku biznesmenem Mariuszem Kowalskim. Wkrótce okaże się, że ten sprytny mafioso ma wobec niej własny, zaskakujący plan. Plan, który może mu pozwolić na zrealizowanie bardzo dochodowej inwestycji...

„Hipodrom” to wciągający kryminał, w którym główne role grają kłamstwo, układy i wielowarstwowa korupcja. A w tle – znany nadmorski kurort, niewygodne koligacje rodzinne oraz szokująca śmierć prezydenta.

Tłum gapiów skupił się wzdłuż Długiego Targu. Wielki, karmazynowy kogut zapiał doniosłym głosem, po czym odtrąbiono rozpoczęcie Jarmarku św. Dominika. Zgodnie z siedemsetpięćdziesięcioośmioletnią tradycją gdańską starówkę zalała melodia ratuszowego karylionu, porywając do tańca zgraję klaunów, cyrkowców i średniowiecznych kupców. Oczy dzieci uśmiechały się do lizaków rozdawanych garściami, a barwne postacie na szczudłach zrzucały na rozbawioną gawiedź deszcz konfetti.
W tym gwarze nikt spośród rozbawionego tłumu nie usłyszał okrzyku przerażenia dochodzącego z bocznej uliczki. Wiedziony ciekawością turysta natknął się w bramie na ciało młodego mężczyzny. Sparaliżowany widokiem krwi przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać oczu od przerażającej sceny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 40 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
3,6 (7 ocen)
1
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Dobrze spędzony czas

Słuchałam pierwszej pozycji autorki mile spędzony czas.
00

Popularność




Rozdział 1.BYĆ PRZEZROCZYSTYM

Tłum gapiów skupił się wzdłuż Długiego Targu. Wielki, karmazynowy kogut zapiał doniosłym głosem, po czym odtrąbiono rozpoczęcie Jarmarku św. Dominika. Zgodnie z 758-letnią tradycją gdańską starówkę zalała melodia ratuszowego karylionu, porywając do tańca zgraję klaunów, cyrkowców i średniowiecznych kupców. Oczy dzieci uśmiechały się do lizaków rozdawanych garściami, a barwne postacie na szczudłach zrzucały na rozbawioną gawiedź deszcz konfetti.

W tym gwarze nikt spośród rozbawionego tłumu nie usłyszał okrzyku przerażenia dochodzącego z bocznej uliczki. Wiedziony ciekawością turysta natknął się w bramie na ciało młodego mężczyzny. Sparaliżowany widokiem krwi przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać oczu od przerażającej sceny.

– Nie takich atrakcji się tu spodziewałem – powiedział do policjantki, która pojawiła się, aby zabezpieczyć teren dla techników dochodzeniowych. – Nie mam z tym nic wspólnego – nerwowo powtarzał, gdy zasłaniała zwłoki.

– Jako świadek będzie pan musiał zeznawać. Musimy to spisać. Proszę nie odchodzić, zaraz kolega zabierze pana na komendę – odparła.

Posterunkowa Melania Spałek nie była rozmowna, ale starała się postępować zgodnie z procedurą. Gdy zasłaniała ciało, zauważyła, że było coś groteskowego, a zarazem przerażającego w tym widoku. Chłopak z raną kłutą w brzuchu leżał na wznak, jego krew zaschła na granitowym bruku, ale na koszulce można było odczytać napis: „Zrywam boki ze śmiechu”. Odgradzając taśmą miejsce zdarzenia, starała się zapamiętać wszystkie szczegóły. Denat wyglądał na około dwadzieścia lat. Średniego wzrostu, jasne włosy, oczy niebieskie. Chłopak nadal patrzył nieruchomo w przestrzeń. Nie zamknęła mu oczu. „Nie dotykać zwłok”, trąbili jeszcze niedawno w szkole policyjnej. W pobliżu leżała jego torba. Wybebeszona. Pusta.

Nie miała głowy do tego przypadkowego turysty, co go znalazł. To jej pierwsze takie wezwanie, odkąd zaczęła pracę. Muszę się skupić. Uważać. Nie niszczyć śladów przestępstwa.

– No, posterunkowa Spałek, jak tam uroki zawodu, podoba się? – usłyszała za sobą głos komendanta.

– Tak jest, szefie – powiedziała, co należało, i raportowała. – Teren zabezpieczony, turysta, który go znalazł, czeka na pana i będzie zeznawał w sprawie.

– Gdzie jest? – spytał komendant.

– Tam – wskazała ciało zamordowanego chłopaka.

– Nie ten, tamten drugi – syknął przełożony, oglądając się przez ramię.

Dziewczyna rozejrzała się skonsternowana.

– Zabezpieczałam teren i stał tu ze mną, chwilę temu rozmawialiśmy.

– Zdaje się, że mu się spieszyło? Ale spisała go pani? – bardziej stwierdził niż zapytał, uznając to za podstawową czynność.

Zapadła cisza. Komendant spojrzał na Melanię. Dziewczyna zbladła. Rozbieganymi oczami szukała mężczyzny. Szef zorientował się, że oboje popełnili błąd; ona, bo nie ustaliła personaliów ważnego świadka, on, bo wysłał początkującą w pojedynkę do takiej trudnej sprawy.

– Kurwa mać! Spałek, do bramy – syknął jej do ucha.

Słysząc komendę, bez chwili zastanowienia ruszyła do miejsca, w którym leżał denat. Stanęli nad nim blisko siebie, a komendant wściekle szeptał jej do ucha.

– Dałaś dupy po całości! Straciliśmy świadka albo cholera jeszcze wie kogo. Potencjalnie to mógł być nawet sprawca. Spieprzyłaś sprawę, Spałek – przełożony zrobił pauzę, żeby przełknąć wszystkie plugawe wyzwiska, jakie cisnęły mu się na usta.

Melania słuchała, wstrzymując oddech. Komendant wziął głęboki wdech i nieco spokojniej mówił dalej:

– Odpuszczę ci to. Spróbujemy to ustalić po numerze telefonu, z którego do nas zadzwonił. To pewnie ten sam gość. Będzie tak: byłaś w okolicy, zgadza się?

– Tak jest, szefie.

– Dostaliśmy zgłoszenie i oficer dyżurny kazał ci tu przyjść – ciągnął.

– Tak jest, szefie.

– Przyszłaś, ale nikogo w pobliżu już nie było.

Posterunkowa Spałek spuściła wzrok i milczała. Zdała sobie sprawę, że komendant chce zatuszować jej błąd. Nie pomyślała, że bardziej niż ją, chce chronić siebie.

– Spałek?! – podniósł głos.

– Tak jest!

– Jak jest? Powtórz! – naciskał.

– Przyszłam, ale już go nie było – wyszeptała.

– Spałek, nie „go”, tylko „nikogo”, to jest różnica. Powtórz! – wycedził.

– Przyszłam, ale nikogo już nie było – recytowała z przestrachem dziewczyna, czując silną presję ze strony przełożonego.

Komendant odstąpił od niej i podszedł do denata. Patrząc na niego, powiedział beznamiętnie:

– Chcę dzisiaj przeczytać twój raport w tej sprawie. Zrozumiano?

– Tak jest, szefie.

– Nic tu po mnie. Stój tu, aż go przejmą. Cholera, że też u nas musieli go zadźgać – powiedział na odchodne i wsiadł do samochodu.

Odjechał. Dziewczyna chwilę dochodziła do siebie. Miała mętlik w głowie. Jak mogłam nie spisać gościa? Przecież to podstawy. Ogarnij się! Zaraz tu będzie prokurator.

Z zamyślenia wyrwał ją odgłos katarynki wędrującego po mieście kataryniarza, który podczas jarmarku pojawia się to tu, to tam. Kolorowy wehikuł toczył się, brzęcząc swoją sentymentalną melodię. Pchał ją, jak na jej gust, dość młody, dziwacznie ubrany chłopak z wymalowaną twarzą klauna. Zatrzymał katarynkę na wysokości bramy i zaglądał do środka przez policyjne taśmy. Posterunkowa zdecydowanie ruszyła w jego stronę i odprawiła go gestem ręki.

Rozejrzała się wokoło, ale po tamtym człowieku nie było ani śladu. Patrzyła na pobliskie stragany. Na razie było dość pusto. Spojrzała w drugą stronę i zobaczyła kram wujka Feliksa.

Gada z nim jakiś facet. Stoi tyłem, ale to nie ten. Wujek patrzy. Nie mogę mu pomachać. Jestem na służbie. Może on coś widział? Pewnie go zapytają ci z dochodzeniówki, jak się tu pojawią.

Feliks Wójcik przyglądał się zdarzeniu zza lady swojego straganu. Od lat handlował pamiątkami z Trójmiasta na różnych bazarkach i targowiskach. Na jarmarku też, co roku w tym samym miejscu na ulicy Tkackiej. Bezdzietny kawaler nie miał szczęścia do kobiet, ale za to miał smykałkę do drobnego handlu. Tylko tego było mi tu potrzeba. Ledwo trochę rozkręciłem dodatkowy biznes, a już jakieś problemy.

Z boku, niezauważenie, podszedł do jego stoiska dobrze ubrany trzydziestoparoletni biznesmen.

– Co jest? – rzucił niedbale.

Feliks podskoczył, usłyszawszy obok głos Kowalskiego.

– Już pan przyjechał? Szybko – przyjął wesołkowaty ton.

– Mówiłeś, że problemy nie na telefon, to pytam, co jest – obcesowo ponaglił go Kowalski.

Feliks w odpowiedzi kiwnął głową, wskazując na bramę zagrodzoną taśmą policyjną.

– Nie wiem, co jest grane, ale jeden nasz leży tam sztywny.

– Nasz?! Skąd wiesz? – Ta informacja ruszyła nawet Kowalskiego.

– Widziałem – odparł Feliks. – No to zadzwoniłem.

– To ty po nich zadzwoniłeś?!

– Nie! No co pan… Do pana zadzwoniłem. Nikt mnie nie widział. Przechodziłem obok tej bramy. Zobaczyłem go. Z daleka wyglądał, jakby spał. Podszedłem, a tu gościu zadźgany…

– Dobra, dobra, nie rozczulaj się tak. Skąd wiesz, że to nasz, miał coś? – zapytał Mariusz.

– Nie obszukałem go. Jakieś ślady mógłbym zostawić, te sprawy, wie pan. Po koszulce poznałem, że to jakiś nasz.

– Okej. Czyli sprawa jest czysta. Nikt cię nie widział?

– Tak jak mówiłem, nikogo nie było. Zaraz zadzwoniłem do pana i rozstawiałem się z manelami. Potem napatoczył się tam jakiś przyjezdny, rabanu narobił i przyjechali.

Kowalski zerkał raz po raz w stronę bramy i zauważył, że policjantka również spogląda w ich stronę. Rzucił okiem jeszcze raz.

– Wójcik, chyba jednak coś jest nie tak, bo ona się tu patrzy – warknął przez zęby Kowalski.

– Patrzy? No patrzy – ku zdziwieniu Mariusza straganiarz stwierdził fakt bez cienia zdenerwowania. – Pan się nie boi. My się znamy – stwierdził Feliks zadowolony z siebie.

– Jak to się znacie? Z psami lepiej z daleka, bo cię załatwią, nawet nie będziesz wiedział kiedy.

– Ale panie Mariuszu – Wójcik poufale zwrócił się do szefa po imieniu – my się prywatnie znamy.

Feliks czuł, że to jedyna okazja, żeby czymś zaimponować takiemu facetowi jak Mario Kowalski. Celowo dawkował informacje, szykując bombę. Kowalski, nieco uspokojony jego słowami, przestał zwracać uwagę na policjantkę.

– Co ty powiesz? No, jestem ciekaw, gadaj – zagadnął z cynicznym uśmieszkiem.

– Ona nazywa się Melania Spałek. Mówi to panu coś? – zapytał konfidencjonalnie.

– Spałek? Córka Spałka, prezydenta Sopotu? – Kowalski z niedowierzaniem podniósł brwi. – No i co z tego? Może jeszcze znasz Spałka, co?

Straganiarz z zadowolenia urósł o kilka centymetrów. Zawsze chciał wygłosić tę kwestię i teraz miał ku temu okazję.

– Prezydent Armand Spałek jest moim przyrodnim bratem.

Feliks lewitował. Przez chwilę w milczeniu patrzyli na siebie. Każdy z nich projektował sobie inny scenariusz. Kowalski nie dał nic po sobie poznać, ale myśli Feliksa widział jak na dłoni. Wójcik przez chwilę poczuł się panem sytuacji. Zagiąłem cię, co, Mario? Myślałeś, że jestem nikim. A to Feliks Wójcik jest bratem prezydenta.

Kowalski spojrzał za siebie na Melanię i otaksował ją, cmokając cicho pod nosem. Nie widziała tego, bo przyjechał prokurator. Po chwili odwrócił się do Feliksa i powiedział zupełnie innym tonem.

– To interesujące, co mówisz. Słuchaj no, Feliks. Nieciekawie zaczął się nam ten dzień. Przyjdź wieczorem do Inferno, zapraszam na koszt firmy. Trzeba trochę odreagować, napijemy się, pogadamy. Masz się czym pochwalić, chłopie.

Feliks tryumfował. Wielokrotnie w ciągu dnia wracał myślami do tej sytuacji, jakby cofał film do ulubionej sceny, kiedy przeciętny koleś staje się superbohaterem. Wieczorem, kiedy ubierał swój jedyny, stary garnitur, szykując się do wyjścia, naszła go inna refleksja. Kiedy ja byłem w nocnym klubie? W takim luksusowym to pewnie nigdy. Kiedyś takich nawet nie było…

Sopot to małe miasto z ciekawą historią, a rodzina Feliksa mieszkała tu od pokoleń. Dokładnie wiedział, gdzie jest ten przybytek. Razem z bratem znali tu wszystko. W dzieciństwie mama czytała im bedekery jak bajki. Potem z zafascynowaniem eksplorowali każdą dziurę w mieście, a potem ich drogi się rozeszły.

Inferno. Mieszkańcy Sopotu nie są dumni z miejsc takich jak to. Włodarze woleliby, żeby zniknęły z mapy atrakcji miasta, ale amatorzy uciech Bachusa ciągną do nich jak muchy do miodu. Nocni goście Inferno nie widzą wspaniałej, ponadczasowej architektury tego budynku, która broni się nawet po upływie stu lat. Budynek powstał w 1911 roku zaprojektowany ręką zasłużonego dla Sopotu Paula Puchmüllera. Nazwano go Kunsthalle. Przez dziesiątki lat był miejscem, w którym wprowadzano ludzi do świata sztuki i propagowano kulturę wysoką. Z czasem przemianowany na Pawilon Sztuki nadal promował młodych, zdolnych artystów. Oparł się zawieruchom wojny. Długo zachowywał swój charakter, nawet za czasów komuny. Jego monumentalne wejście frontowe wygląda niezmiennie jak antyczny grobowiec w Dolinie Królów, ale nie czuje się tu już ducha tego miejsca. Są tylko demony.

Feliks wszedł do środka. Za nim, wręcz symbolicznie, zamknęły się drzwi. Ciemno. Mroczna muzyka. Dziewczyna w lateksach poprowadziła go do dużej sali. Luksusowe wnętrze i widok wyuzdanych tancerek z klientami podziałał na niego onieśmielająco.

Na wprost, na wielkiej, skórzanej kanapie w towarzystwie dwóch panienek siedział Kowalski. On pierwszy zobaczył wchodzącego Feliksa. Patrzył na straganiarza w odświętnym garniturze jak na łatwą zdobycz i zacmokał pod nosem. Taksował go przez chwilę. Spotkali się wzrokiem. Feliks odetchnął. Widzi mnie. Kiwa mi ręką.

– No jesteś, brachu. Siadaj i mów, co pijasz. Whisky? Wódeczka? Dziewczyny nam zaraz przyniosą – zagaił Kowalski.

– No nie wiem, może wódkę z colą – powiedział niepewnie Feliks.

Kelnerki omiotły spojrzeniem nietypowego gościa. Na pierwszy rzut oka było widać, że facet nie śmierdzi groszem.

– Co z wami, dziewczyny? Dla pana podwójna wódka z colą. Dla mnie powtórka. – Podał swoją szklankę jednej z nich i klepnął dziewczynę w tyłek na odchodne. – Tylko szybko!

Feliks powiódł wzrokiem za blondyną. Kowalski podchwycił jego wzrok.

– Ja zwykle tylko piwo…

– Ale dzisiaj należy ci się coś od życia! Ja stawiam – Kowalski przerwał mu w pół słowa. – Jak tam, maglowali cię jeszcze?

– Przyszli, pytali, czy coś widziałem i takie tam. Ale przecież nie wiem, o co chodzi. Taśmy policyjne widziałem i tyle – zadowolony z siebie referował.

– Dobrze! Bardzo dobrze! Taśmy policyjne, a to dobre – rechotał Kowalski.

Feliks rozglądał się ukradkiem. Dwie dziewczyny wychodziły z klientem do salki obok. Inna rozpoczęła taniec na rurze.

– No, która ci się podoba? – zapytał Kowalski, widząc jego oczy błądzące za dziewczynami.

– Wszystkie ładne – zaśmiał się speszony.

– U mnie wszystko musi być na najwyższym poziomie, rozumiesz?

– No ba. Wiadomo! – Wójcik z prawdziwym uznaniem zgodził się z szefem.

Dziewczyny wróciły z drinkami. Feliks dostał, co chciał, ale zdziwił się, gdy zobaczył drinka Kowalskiego.

– Fajny, nie? Mój wynalazek. Ta przyjemność kosztuje sto pięćdziesiąt złotych. Ten twój klasyk to jeden z tańszych, za pięć dyszek. Szampany chodzą po parę stówek, ale przyjemności kosztują. Ceny mamy w euro. Dziewczyny będą potem, teraz sobie trochę pogadamy.

Mario rozparł się na kanapie w półleżącej pozie, lecz jego gość nadal siedział spięty.

– No to mamy święto dzisiaj! Spisałeś się. Psy nie kojarzą nas ze sprawą i niech tak zostanie! To za ten sukces. Do dna! – zarządził Kowalski.

Feliks jak na komendę wypił drinka i poczuł ciepło w żołądku. Mario kiwnął na kelnerkę.

– Zarepetujemy – rzucił krótko.

Kelnerka z rzęsami jak lalka błyskawicznie zabrała szklanki.

– Odwaliłeś dzisiaj kawał dobrej roboty. Należy ci się jakaś drobna premia – Kowalski wyjął gruby portfel – a na tym swoim biznesie to ile zarabiasz na dzień?

– Żeby codziennie było tak jak dzisiaj, to byłby jakiś biznes.

– No to ile?

– Różnie. Czasem stówka, dwie, czasem nic.

– No to słabo. A dzisiaj ile?

– Przyznam, że całkiem nieźle. Na otwarciu jarmarku i przy dobrej pogodzie ludzie chętnie wydają.

Mario wyjął kilka banknotów stuzłotowych i rzucił na stół tuż przed nim. Widział, jak Feliks nie może oderwać oczu od pieniędzy.

– Nie trzeba, szefie. – Straganiarz udawał obojętność.

– Bierz, nie gadaj. U mnie się zarabia, a nie bieduje.

Wróciła dziewczyna z drinkami. Wójcik szybkim ruchem zabrał pieniądze ze stołu.

– Napijmy się – Kowalski narzucał tempo.

Z każdym łykiem Feliks czuł większe zadowolenie.

– Jak ci się podoba ta robota na bazarach? – zagadnął Mario.

– Czy ja wiem? Jakoś leci. Kokosów nie ma, ale nie narzekam, a co?

– Lubisz to, ok. Ale kasy mało? Słuchaj, chcę się trochę rozwinąć, jakiś nowy biznesik może? Tak sobie myślę, że byłoby u mnie trochę roboty. Dla ciebie też coś by się znalazło. Wchodzisz w to?

– A co by to było? – Wójcik ośmielony swoimi koneksjami i alkoholem odważył się zapytać.

Mario oczekiwał zgody w ciemno, ale biorąc wzgląd na swoje dalekosiężne plany, przełknął tę impertynencję.

– A co byś chciał? – zapytał.

– Jakiejś stałej roboty, bo ta moja to głównie na sezon. Przydam się. Różne rzeczy w życiu robiłem. Wykształcony nie jestem, ale, jak to się mówi, złota rączka.

– Taki zawsze się przyda. No to masz załatwione, jak rozkręcę to, co planuję, to wtedy pogadamy. U mnie stałą robotę masz pewną. Zdrowie!

Pociągnęli po łyku.

– No to jak już mówisz, to mów dalej. Brat taka szycha, a porządnej roboty ci nie załatwił? To co z nim jest?

– Ech. On taki jest. Prawy, jak to matka mówi.

– No, no i jak to z wami było? – Mario ciągnął go za język.

– Jedną matkę mamy, ale się różnimy. Mój ojciec był inżynierem, po studiach. Matka też. Pracowali razem. Matka szybko wyszła za mąż. Za młodu piękna kobieta była. Melania jest do niej podobna. Ale ojciec zmarł nagle, jak miałem pięć lat. Brakowało mi go. Słabo go pamiętam. Potem matka poznała Spałka. Architekt. Ten to miał zasady! Po nim brat jest taki. Mnie nosiło, nie dogadywaliśmy się z ojczymem. Chcieli mnie kształcić, ale miałem ciekawsze zajęcia. Szybko poszedłem z domu. I tak to było – Feliksowi powoli rozwiązywał się język.

– Czyli on taki z zasadami? – dopytywał Kowalski.

– Strasznie. Młodszy ode mnie, a jeszcze by mnie wychowywał. Rzadko się widujemy, tylko na urodzinach matki i na święta. Nie mówi wiele, ale widać, że jest taki jak jego ojciec. Żonę wziął sobie rzeźbiarkę. Jak dla mnie to trochę dziwna, ale z rodziny z tradycjami. Artyści…

– No, ale jak jest prezydentem Sopotu już tyle lat, to chyba coś tam dla siebie zawsze załatwi?

– On?! – Feliks skrzywił się i przecząco pokręcił głową. – Ani dla siebie, ani dla innych. Wszystko jak Pan Bóg przykazał. Dla ludzi, dla tego miasta. Studiował w Warszawie na uniwersytecie. Planista. Te sprawy to jego konik. My tu od pokoleń mieszkamy i wszystko znamy. On kocha Sopot. Ludzie są z niego zadowoleni, dlatego siedzi na tym stołku już nie pamiętam którą kadencję. A w tym roku wybory, pewnie znów go wybiorą. Czasem znajdzie się jakiś niezadowolony, ale wszystkim nie dogodzisz.

– A ta córka to czemu w policji?

– A, o tą policję to się nawet pokłócili. Ona też taka społeczniczka. Stróżem prawa chciała być i tak ludziom pomagać. A brat jej tłumaczył, że to nie dla niej. Żeby szła na medycynę, tam bardziej pomoże. Uparła się. No to się pokłócili. Odkąd poszła do szkoły policyjnej, to z sobą nie gadają. Dzwoni do babci i opowiada, co u niej słychać. Potem matka powtarza bratu. Poszła do pracy na komisariat do Gdańska. Niezależna taka. Kawalerkę ma w Gdańsku. Ale to fajna dziewczyna! A jak konno jeździ! Ho, ho! Trenuje na hipodromie. Chce być dżokejem.

– A jakiegoś faceta ma? – Kowalski zapytał i uśmiechnął się do swoich myśli.

– Niby ma, ale on też z policji, to się z tym kryją. Ech, rozgadałem się, aż mi w gardle zaschło. – Feliks spojrzał na pustą szklankę.

Mario kilkakrotnie przeczesał włosy palcami, jakby bardziej chciał ułożyć myśli niż fryzurę.

– No tośmy sobie pogadali. Wychodzi na to, że twój braciszek nie byłby zadowolony, jakby się dowiedział, czym u mnie handlujesz, co?

– Lepiej, żeby nie wiedział.

– Czyli ta rozmowa musi pozostać między nami.

– Szefie! Nie było rozmowy – Feliks odparł zadowolony z siebie.

Mario sprawiał wrażenie, jakby to on wyświadczał mu w ten sposób jakąś przysługę.

– Okej, to teraz przyjemności. Swietłana ci zatańczy, lubisz blondynki, co?

– No pewnie!

Kowalski kiwnął na znudzoną dziewczynę siedzącą nieopodal. Ta miała już swoje lata, a doświadczenie w branży wręcz wypisane na twarzy.

– Swieta! Dla pana będzie jeszcze jedna kolejka i taniec – rzucił w stronę dziewczyny, po czym odwrócił głowę do Feliksa. – Idź z nią. Spodoba ci się – dodał.

Wójcik wstał i chwiejnym krokiem poszedł za dziewczyną. Weszli do małej salki. Na jednym tańcu się nie skończyło. Swieta gładko wyciągnęła od niego jeszcze te kilka stówek, które dostał przed chwilą od Maria. Późną nocą wracał do swojego skromnego mieszkania na ulicy Fiszera. W pijanym widzie wszedł do wody w fontannie Jasia Rybaka. Ktoś się zaśmiał. Dostał brawa. Od dawna nie był tak zadowolony z siebie, chociaż nie miał ku temu żadnego powodu.

Sprawa morderstwa i późniejsza rozmowa z Feliksem Wójcikiem spowodowały, że Kowalski miał ambiwalentne uczucia, szczególnie nazajutrz, kiedy wybierał się do ojca. Pogładził matkę po jej białej głowie na pożegnanie. Posiwiała tak nagle po ich rozwodzie. Pochylił się, aby mogła dosięgnąć jego czoła do pocałunku. Taki rytuał. Bez tego nie wychodził z domu.

– Jadę do ojca.

– Do Jaśka jedziesz. Interesy?

– Tak, mamo. Jak zawsze.

Janina Kowalska ciężko westchnęła. Nie lubiła interesów męża. Ani wtedy, ani tym bardziej teraz. Chciała uchronić syna przed Hirschami. Dała mu swoje nazwisko – Kowalski – ale zaklęcie nie zadziałało. Niby Kowalski, a cały Hirsch. Ale przynajmniej matkę szczerze kocha. Nie to co Jasiek. A Jasiek? Młoda i głupia byłam. Nie ma do czego wracać.

Patrzyła za synem, jak odjeżdża.

Białe bmw alpina mocno kontrastowało z leśną drogą. Koła buksowały, gdy wyjeżdżał na asfalt. Samochód przemykał aleją Niepodległości w stronę Kamiennej Góry. Nawet w Trójmieście to cacko robiło wrażenie.

Teraz jest czas, żeby pogadać z ojcem. Nic bez niego się nie dzieje. Jan Hirsch – to jest ktoś. To on wysłał mnie na studia w Niemczech. Dobra, prywatna uczelnia. „Niemcy nauczą cię zarządzania pieniędzmi i ludźmi” – powtarzał za dziadkiem. „Ucz się języków”. Jak zwykle miał rację. Człowiek bez studiów, a ma łeb, ale to po dziadku. Dziadek stworzył coś z niczego. Miał wizję na pokolenia.

Nikt z mieszkańców Kamiennej Góry, najzamożniejszej dzielnicy Gdyni, nawet nie przypuszczał, że rodzina Hirschów niegdyś mieszkała w Chińskiej Dzielnicy. W latach 20. i 30. XX wieku, kiedy budowała się nowoczesna, modernistyczna Gdynia, do miasta napływały rzesze ludzi. Bogaci budowali swoje wille w ekskluzywnej Kamiennej Górze. Biedota, bez prawa zabudowy, prądu i wody kleciła swoje baraki w ówczesnych favelach. W centrum miasta w sąsiedztwie budującego się portu powstało jedno z takich dzikich osiedli, zwane Chińską Dzielnicą. W 1923 roku zamieszkała tam uboga rodzina Hirschów. Dziadek Kowalskiego miał wtedy dziesięć lat i zamiast uczyć się w szkole, zbierał doświadczenia na ulicy. Napatrzył się w nędznym wyszynku u Librechtki, jak się robi kontrabandę, handluje lewym alkoholem i stręczy dziewczyny. Chociaż drewniany barak nie miał nazwy ani adresu, wszyscy zainteresowani umieli trafić do Librechtki – zarówno skandynawscy i niemieccy marynarze, jak i miejscowi robotnicy portowi czy rybacy. To tam stary Hirsch zbierał pierwsze szlify w tym fachu i docenił potrzebę nauki języków. Najpierw był chłopakiem do wszystkiego, po paru latach Librechtka scedowała mu poważniejsze zadanie – prowadzenie palarni opium. Biznes się kręcił. Do czasu.

W ciągu dziesięciu lat Chińska Dzielnica stała się palącym problemem dla władz Gdyni z powodu szerzenia się przestępczości i chorób. Aby zlikwidować dzielnicę biedy w centrum miasta, władze zdecydowały się przenieść wszystkich, z tym, co mieli, do Witomina. Wtedy Witomino było małą wioską za miastem. Miejscowi nie chcieli przesiedleńców, ale jak postanowiono, tak się stało. Exodus trwał rok. Każda rodzina dostała działkę o powierzchni 500 metrów gruntu, władze miasta zorganizowały transport, trochę materiałów budowlanych i tak powstało osiedle częściowo murowanych domków zwane Kolonią Robotniczą Witomino. Librechtka wyjechała w inne strony, a pełnoletni już Hirsch rozpoczął samodzielną działalność w branży.

Mario lubił wracać do tych wspomnień. Ojciec opowiadał mu różne historie, które wcześniej usłyszał od dziadka. Dobrze mu szło. Miał aspiracje. Z Witomina szybko się wyniósł, bo się dorobił. Poza tym miejscowi chcieli go powiesić na tamtejszej szubienicy za stręczenie ich córek. Wtedy dziadek ustalił „naszą tradycję”. Do dziś ojciec powtarza tych kilka zasad jak przykazania: spirytus pędzić i chrzcić, dziwki brać tylko przyjezdne, a prochy dawać tylko w lokalu. Dziadek trzymał się tych zasad i daleko zaszedł. Ojciec też. Mój syn będzie miał je wdrukowane jak dekalog.

Największym marzeniem starego Hirscha, którego nie zdążył zrealizować, było zamieszkanie w Willi hrabiny Łoś zwanej Łosiówką. Wspaniałej, modernistycznej budowli z 1936 roku. Dziś willa hrabiny wpisana jest na listę zabytków. W tamtych czasach gazety rozpisywały się o świetności tego budynku. W jego nowoczesnych wnętrzach toczyło się wytworne życie gdańskich elit i ich zamożnych gości. Dziennikarze szokowali nagłówkami: Prywatny schron hrabiny. Na życzenie właścicielki w obrębie posesji wydrążono w zboczu Kamiennej Góry prywatny schron. Gazoszczelny, z dwoma wejściami, ogrzewany, na dziewięć osób z latryną i spiżarnią. Schron był gotów na wiosnę 1939, ale właściciele nigdy go nie użyli. Wojnę przeżyli z dala od Gdyni. W tamtych czasach Łosiówka była synonimem luksusu i Hirsch po prostu chciał ją mieć. Jego pragnienie zrealizował dopiero syn Jan. Kupił ją, a potem z atencją, pieczołowicie wyremontował.

Kowalski zatrzymał samochód na podjeździe Łosiówki. Brama otworzyła się bezszelestnie. Ochroniarze skinęli mu na powitanie. Wjechał na posesję. Stąpając alejką wysypaną białym żwirkiem, wszedł do holu. Wnętrza wyposażone w nowoczesne technologie nadal pozostawały w zgodzie z ideą panującego tu niepodzielnie funkcjonalizmu. Były proste, jasne i przestronne. Ściany zdobiła sztuka współczesna. W holu wisiały najnowsze obrazy zakupione przez gospodarza na aukcjach młodej sztuki. Cenniejsze cieszyły oczy tylko najbliższych w bardziej ustronnych częściach domu. Najdroższe stały w magazynach. Mario przystanął przed nowym nabytkiem ojca.

– Witaj, synu – zawołał ojciec z wnętrza domu.

– Dzień dobry, tato – odpowiedział Mariusz. – Podziwiam twój nowy zakup?

Jan Hirsch statecznym krokiem przeszedł przez hol. Z zadowoleniem przyjrzał się obrazowi.

– Świetny! Był wernisaż Bakalarza. Wiesz, że lubię tego Krakusa. Właśnie ten obraz wpadł mi w oko, ale w katalogu go nie było. Pytam się marszanda, a on mi mówi, że nie jest na sprzedaż, bo to jego prywatny.

Spojrzeli na siebie i Mario zaśmiał się z nutką podziwu dla ojca. Po znaczącej pauzie Hirsch dodał:

– Wziąłem go na bok i załatwiłem sprawę. Nawet mi go przywieźli.

– Gratuluję. Jest dobry!

– To był kaprys, ale mi się spodobał. Coś trzeba robić z pieniędzmi. Generalnie obrazy to zabawa, a Łosiówka to odpowiednie miejsce dla nich. – Mówiąc to, odwrócił się nieśpiesznie i przeszli do gabinetu. Zasiedli, jak zwykle do takich rozmów, przy jego mahoniowym biurku, a w drzwiach na dyspozycje czekała gosposia.

– Napijesz się czegoś? – zapytał ojciec.

– Nie, dziękuję.

– Przynieś dwie kawy. I żadnych ciastek! Odchudzam się – Hirsch z naciskiem wydał polecenie gosposi, a ta zniknęła bez słowa.

Mariusz nie oponował.

– Domyślam się, że masz ze mną coś do obgadania. Chodzi o to morderstwo na twoim terenie?

– Już wiesz?

– Już wczoraj wiedziałem. Czekałem na ciebie.

Mario wyczuwał niezadowolenie ojca.

– Wczoraj nie mogłem. Miałem wieczorem ważne spotkanie. Właśnie z tym głównie przychodzę.

– Nie tak szybko. Po kolei, synu. Najpierw tamto. Masz coś z tym wspólnego?

– Poniekąd tak. Ten chłopak to jeden z kilku dystrybutorów. Ktoś go zadźgał. Nie wiem kto, ale nie mam z tym nic wspólnego.

– Wyłamujesz się. Handel prochami na mieście to co innego niż w lokalu. Za duże ryzyko. To się zemści.

– Ale… – Mario otworzył usta.

– Ale?! – ojciec podniósł głos. – Czy to w ogóle podlega dyskusji? Po to tu przyszedłeś?! Chcesz być mądrzejszy od dziesiątków lat doświadczeń dwóch pokoleń przed tobą? Chciwość nie popłaca! Już nie wystarczy ci handel prochami w lokalu?

Zapadła cisza. Mariusz nie dyskutował. Handel dopalaczami w mieście stwarzał możliwość szybkiego zarobienia dużych pieniędzy. Pomimo, że interes dobrze szedł, Kowalski zdawał sobie sprawę, że po tym morderstwie musi z tym skończyć.

Do gabinetu weszła gosposia. Kobieta rozstawiła porcelanowe filiżanki z kawą i szybko wyszła. Ojciec czekał na reakcję syna.

– Masz rację. Wycofam się.

– Koniecznie. Nie wiem, czy już nie jest za późno. – Hirsch, patrząc na syna badawczym spojrzeniem, uniósł filiżankę do ust.

Mario milcząco wyczekiwał, aż ojciec pozwoli mu przejść do przedstawienia swojego nowego pomysłu. Najwyraźniej jednak ta sprawa nie dawała Hirschowi spokoju, bo nie spieszył się ze zmianą tematu.

– Z czym przychodzisz? – zapytał dopiero po chwili.

– Ostatnio sporo zarobiłem. Zrobiło się trochę tego. Znów chcę zainwestować w hotel. Oczywiście luksusowy. Pomysł jest taki: chcę kupić teren, na którym obecnie jest targowisko miejskie, i tam go postawić.

– Obok hipodromu?

– Dokładnie tak.

Hirsch wykrzywił usta w grymasie uznania.

– Świetna lokalizacja, ale zablokowana targowiskiem – Mario dodał skwapliwie i ciągnął dalej, czując lekkie podekscytowanie. – Trzeba wykurzyć stamtąd to buractwo. Robiłem podchody u Spałka jakieś parę lat temu z propozycją wykupu terenu na ich warunkach, ale facet jest nie do przejścia. Tam jest niska zabudowa i nie chce się zgodzić. Nie naciskałem, żeby się nie narazić, bo widać, że zna się na rzeczy i do łapy nie bierze. Nie ma co liczyć, że go nie wybiorą na następną kadencję, bo ma niezmiennie wysokie poparcie.

– Skoro przychodzisz, znaczy, że jednak jest dojście.

– Wczoraj wieczorem miałem spotkanie, dzięki któremu zdobyłem cenne informacje. Nie wiedziałem o tym, ale okazuje się, że mój diler dopalaczy na miasto jest przyrodnim bratem Spałka.

– Taki błąd! Nie sprawdziłeś go? Nie wiesz, kim są twoi ludzie? – podniósł głos i obrzucił syna piorunującym spojrzeniem.

– Sprawdzałem, ale nie było żadnych powiązań. Ma inne nazwisko. Wczoraj wyszło w rozmowie, że jest jego przyrodnim bratem. Dlatego zaraz umówiłem się z nim na wieczór, żeby wiedzieć, jak ustawiać się do sprawy. Opowiadał o Spałku i całej ich rodzinie. Nie utrzymują ze sobą kontaktów od lat. Facet handluje pamiątkami z Trójmiasta na straganie. Przez tyle lat Spałek nie załatwił żadnej roboty nawet własnemu bratu. Prywatnie też żyją jak obcy. A brat Spałka to palant i mam go w kieszeni – Mario nieco spłoszony zamilkł na chwilę i czekał na reakcję ojca.

– Mów dalej – Ojciec wysunął żuchwę, co oznaczało, że jest zainteresowany.

– O tym, że Spałek ma córkę, to się wie. Dowiedziałem się, która to dziewczyna i jeszcze kilka ważnych szczegółów. Spałek też z nią nie gada, bo poszła do policji wbrew jego woli.

Słysząc to, Hirsch skrzywił się z niesmakiem.

– Wiem, to niedobrze, ale młoda jest i dopiero co ją przyjęli, więc nie powinno być problemów – skwapliwie wyjaśniał Mario i zastygł w bezruchu, wyczekując na to, co powie Hirsch.

Teraz wszystko zależało od niego. Zapadła cisza. Stary spojrzał na nietkniętą filiżankę kawy stojącą przed synem.

– Nie pijesz. Za bardzo się ekscytujesz. Tu jest potrzebna zimna krew.

Mario zreflektował się, że faktycznie jest w stanie pobudzenia i umknęła mu potrzeba zachowania kurtuazji nawet w czasie rozmowy z ojcem. Ma rację. Jeśli już, to trzeba działać na chłodno. Chyba tylko przy nim taki jestem? Za bardzo mi zależy? Chcę mu zaimponować? Tak. Chcę im dorównać. Być taki, jak oni.

Mario spokojnym ruchem uniósł filiżankę. Ręka nie zadrżała. Pił małymi łyczkami, raz po raz odsuwając filiżankę od ust. Ojciec patrzył i myślał. W końcu przemówił:

– Hipodrom to dobra lokalizacja.

Mario czekał na te słowa, jednak stary mówił dalej:

– Cokolwiek planujesz, trzymaj się naszej tradycji. Wycofaj się z prochów w mieście. Może jeszcze nie jest za późno. Co prawda mamy różne nazwiska, ale mogą nas skojarzyć. Mamy za dużo do stracenia.

Mario uzyskał aprobatę ojca. Lokalizacja była warta jego zachodu.

*

Pogoda była idealna na trening. Panował przyjemny chłód, a wieczorne słońce kładło długie cienie. Melania kątem oka obserwowała ruch konia. Wyglądali jak postacie z niemego filmu. Zostało jeszcze jedno okrążenie. Walczyła z potężnym bólem sforsowanych mięśni. Była wyczerpana. Koń też.

Virus był pięcioletnim ogierem czystej krwi arabskiej startującym w wyścigach na Służewcu. Jednak ostatnio jego właściciel przeniósł się na stałe do Trójmiasta. Przywiózł konia ze sobą i trenował go w Sopocie. Od dłuższego czasu jeździła na nim tylko ona, bo wtedy osiągał najlepsze rezultaty. To był efekt długiej pracy ich trójki: trenera, jeźdźca i konia. Jego właściciel miał ambicję, aby arab wystartował w najbliższych wyścigach w Sopocie.

Musimy pokonać to zmęczenie. Mamy jeszcze dwa kilometry.

– Dalej, Virus, dalej! – krzyknęła do konia, machając ostro palcatem. – Idziesz! Idziesz!

Koń szedł chętnie. Spocił się, a jego szyja i pierś okryły się białą pianą. Melania czuła spływające strużki potu na skroniach i między piersiami. Jeszcze pół okrążenia. Cień wierzchowca i jeźdźca kładł się teraz po drugiej stronie toru. Koń parskał, a z pyska leciała mu piana. Przed nimi była ostatnia prosta. Popuściła mu wodzy. Rumak przyspieszał i z galopu przeszedł w cwał, osiągając maksimum swojej prędkości. Teraz już tylko nie przeszkadzać. Idziesz jak pocisk. Jest! Linia mety pokonana. Dobra robota, Virus!

Poklepała konia po szyi. Zwalniali tempa. Ostatnie okrążenie dla rozprężenia. Oboje kontemplowali swoje zadowolenie. Virus żuł wędzidło, dzwoniąc przy tym charakterystycznie.

Zwolniła. Podbiegł do nich pomocnik, aby zabrać konia.

– Ale dałaś czadu, Mela! – zawołał.

– Dzięki, Paweł. Virus ma lepszą formę niż ja, ale spoko, w końcu to on ma startować.

Chłopak zaśmiał się wyrozumiale. Dobrze znał Melanię i wiedział, jak bardzo chciałaby brać udział w wyścigu. Zsiadła z konia, a nogi miała jak z waty.

– Znakomicie, Mela! – instruktor z daleka wołał do swojej podopiecznej.

– Dzięki, trenerze.

Powolnym krokiem schodzili z toru, kierując się w stronę pomieszczeń socjalnych dla dżokejów.

– Fantastyczny czas. Najlepszy z dotychczasowych. Chyba osiągnęliśmy szczyt formy. Świetnie! Jak się czujesz?

– Zmęczona, ale zadowolona.

– Byłaś bardzo dobra. Może początek był trochę za słaby. Mogłaś pociągnąć mocniej. Ale generalnie jest dobrze.

Trener był dla niej bardzo serdeczny nie dlatego, że była córką prezydenta miasta, ale dlatego, że miała serce do koni. Nie oczekiwała specjalnego traktowania; była ambitna, pracowita i miała iskrę bożą.

– Dobra robota, Mela, koń będzie startował – stwierdził trener, poklepując ją przy tym po plecach.

– Cieszę się.

– Ale minę masz taką średnią…

– Nie, to tylko zmęczenie. Zaraz przejdzie.

Nie musiał dopytywać, wiedział, o co chodzi. Przeszedł tę samą drogę. Też chciał być zawodowcem. U niego poszło szybko, konkurencja była mniejsza. Poza tym jest facetem, a to męski świat.

Nie przerywając rozmowy, minęli grupę zwiedzających. Często tu przychodzili. Nikogo to nie dziwi, bo na szlaku historii Sopotu hipodrom zajmuje jedno z pierwszych miejsc, a spacery po mieście z przewodnikiem pasjonują nawet jego mieszkańców. Przechodząc w pobliżu, Melania usłyszała znów tę samą historię początków hipodromu, którą opowiadał każdy przewodnik.

Już w XIX wieku rozgrywano tu gonitwy konne i biegi z przeszkodami. W tamtym czasie powstał tor wyścigowy, a jego kształt nie zmienił się do dziś. Zachowaną Trybunę Sędziowską wyposażono w piękną salę cateringową na parterze. Na piętrze powstała elegancka, przeszklona loża dla wyjątkowych gości oraz stopniowana widownia, skąd rozpościera się widok na Zatokę Gdańską. To jedyny na świecie tor wyścigowy, z którego trybun można podziwiać jednocześnie wyścig i morze. Właśnie trybuny i pikantne szczegóły z życia zasiadających w nich celebrytów cieszą się największym zainteresowaniem miłośników sopockiej historii.

Najczęściej przytaczana dzieje się w 1911. Wtedy to pod pozorem objęcia dowództwa I Regimentu Brygady Przybocznej Huzarów do Gdańska przybył książę Wilhelm, syn cesarza Wilhelma II Hohenzollerna. Tak naprawdę został tu zesłany przez ojca niejako za karę, gdyż od wczesnej młodości cieszył się sławą niezmordowanego uwodziciela. To, co miało być karą, stało się słodką nagrodą. W Sopocie książę nabrał zamiłowania do koni wyścigowych, a słabości do wdzięków pięknych kobiet nie wyzbył się aż do śmierci. Arystokratyczny bon vivant korzystał więc z uroków Sopotu i choć sprowadził się tu ze swoją żoną, nie przeszkadzało mu to dzielić przeszkloną lożę z niejedną piękną kobietą. Ówcześni ojcowie miasta byli wniebowzięci. Obecność takiego rezydenta była nobilitacją i trwale podniosła rangę kurortu.

Zwiedzający przemieścili się w inne rejony hipodromu. Niepostrzeżenie jeden uczestnik wycieczki odłączył się od grupy. Przez cały ten czas obserwował trening i przysłuchiwał się ich rozmowie. Przeszedł się po stajni, do której luzak odprowadził konia. Zamienił z nim kilka słów, po czym oddalił się, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi.

– Mela, podrzucić cię do domu? – zawołał trener ze swojej kanciapy.

– Nie, dziękuję, jest wcześnie. Pojadę autobusem.

Po chwili zapukał do drzwi pomieszczenia dla dżokejów.

– Mogę wejść?

– Tak, proszę.

Trener wszedł i usiadł na małym zydelku tuż przy wejściu.

– Powiedz, tak między nami, jak się skończyła ta sprawa z denatem na jarmarku. Dali ci spokój? – zagaił.

– Tak. Szybko ustalili dane gościa, który zadzwonił na policję. Doprowadzili go na posterunek i potwierdziłam, że to ten sam. Ale wstydu sobie narobiłam. Koledzy się śmiali.

– E tam, nie przejmuj się. Każdy na początku, popełnia jakieś błędy i musi zapłacić frycowe. Ale to dobrze, że nie robili ci z tego powodu jakichś problemów. W policji jest ciężko. To też męski świat. Pewnie nie bez znaczenia jest to, że jesteś Spałkówną?

– Nie lubię tego, ale pewnie tak jest. Czasem to pomaga, czasem szkodzi. Chyba woleliby, żeby mnie tam nie było. Czują się na cenzurowanym, a beze mnie nie zwracaliby tak na siebie uwagi.

– A z tym Kubą to dalej jesteście razem?

– Tak, ale to trudna sprawa. W pracy musimy się kryć, bo szef nie chce „romansów”, a po pracy nie mamy czasu dla siebie. Jak już się w końcu umówimy, to często wyniknie jakiś problem z jego bratem i znów wszystko się sypie.

– A co on tak niańczy tego brata?

– Olek w tym roku ma maturę. Wpadł w jakieś złe towarzystwo. Nie uczy się, popija. Kuba często wyciąga go z jakichś nieciekawych sytuacji. Od lat zastępuje mu ojca, bo ich stary poszedł sobie do młodszej. Kiedy Olek był dzieciakiem, to jeszcze jakoś się słuchał, ale teraz Kuba przez niego nie ma życia. Żal mi go, bo to dobry chłopak.

– Mela, a ty dalej nie gadasz ze swoim ojcem czy już ci przeszło?

– Ach, trenerze. Jakby z nim dało się tak pogadać jak z panem, to w ogóle nie byłoby problemu. Ale on jest trudny. Nie tylko ja nie potrafię z nim rozmawiać. Mama też. Wujek. Jak się na coś uprze to koniec.

– Mela, ty też jesteś uparta. Upór może się w życiu przydać, ale trzeba go dawkować z umiarem. W sporcie to dobra cecha. Ale w kontaktach z innymi może utrudniać życie. Ojciec ma dużo racji w tym, że policja to nie miejsce dla ciebie. Znam cię. Wiem, co mówię. Młoda jesteś i możesz zmienić zawód. Przemyśl to.

– Okej. Pomyślę – powiedziała, ciężko wzdychając.

Trener podniósł się energicznie i klasnął w dłonie.

– Dobra, Mela. Zbieraj się. To był bardzo udany trening. Możemy być zadowoleni. Na pewno nie chcesz, żeby cię podwieźć?

– Nie. Przejadę się autobusem. Będzie czas pomyśleć – powiedziała z uśmiechem.

– No to trzymaj się – odparł w drzwiach trener.

W drodze do swojej kawalerki w Gdańsku Oliwie wróciła myślami do ich rozmowy. Miała misję i chciała pracować w policji, jednak jej wyobrażenie o tym zawodzie rozmijało się z praktyką. Z drugiej strony nic nie dawało jej takiej satysfakcji jak jeździectwo. Jednak zważywszy na to, że ciągle nie miała tytułu dżokeja, o zmianie zawodu mogła tylko pomarzyć.

Autobus zajechał na przystanek przed kamienicą, gdzie wynajmowała kawalerkę. Włożyła klucz w drzwi. Rodzice tu jeszcze nie byli, a mieszkam już drugi rok. Nawet mama nie przyjechała, ale ona zawsze żyła swoim życiem. Przydałoby się odmalować, ale po co? Obiad na mieście. Prysznic po treningu. Przychodzę tu tylko spać. Czy ja wiem, ile tu jeszcze pomieszkam?

Położyła się w ubraniu na łóżku i zasnęła.

*

Następnego dnia, gdy weszła do budynku komisariatu, szybko zorientowała się, że panowało tam jakieś poruszenie. Kolega, oficer dyżurny, trzymał słuchawkę przy uchu i gestem ręki przywołał ją do siebie.

– Zaczekaj chwilę – powiedział, przysłaniając mikrofon telefonu.

Oparła się o kontuar recepcji i czekała, aż skończy rozmowę. Policjant głównie słuchał i odpowiadał półsłówkami. Domyśliła się, że to rozmowa wewnętrzna pomiędzy funkcjonariuszami. W poczekalni czekał jakiś chłopak. Dobrze ubrany. Spięty.

Kolega odłożył słuchawkę. Spojrzał na nią porozumiewawczo, żeby zaczekała, aż załatwi sprawę tamtego. Melania odeszła od kontuaru i stanęła z boku, chcąc zapewnić petentowi chociaż pozory prywatności. W rzeczywistości nie miało to żadnego znaczenia, bo poczekalnia była nieduża i wszędzie było wszystko słychać.

– Słucham. Pan w jakiej sprawie? – dyżurny zapytał sucho.

– Chciałbym się zbadać alkomatem.

– Zbadać się? To do lekarza – policjant odpowiedział bez zastanowienia.

– Ale chciałbym sprawdzić, czy mogę jechać…

– A co takiego? Żona rodzi?!

Zachowanie funkcjonariusza zaskoczyło go. Po krótkiej chwili podjął kolejną próbę.

– Ale…

– Ale co, teść umiera?!

Chłopak postał kilka sekund oniemiały, po czym bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Melania była zaskoczona. Nie miała odwagi nic powiedzieć. Zrobiła duże oczy i milczała.

– A ty co? Zdziwiona? To już kolejny dzisiaj, a jeszcze ósmej nie ma. Wakacje są. Jak będziemy dawali im wszystkim dmuchać, to na ustniki nie zarobimy. Jeden ustnik, pięćdziesiąt groszy!

– Ok, nic nie mówię. Ale czemu tak ostro?

– A co to, przedszkole?

Melania widziała, że kolega ma jakiś problem, bo był wyjątkowo cięty.

– Coś chciałeś? Miałam zaczekać.

– Tak. Komendant chce, żebyś poszła mu po gazetę.

Zatkało ją.

– E, no co ty, wkręcasz mnie? To jakiś żart, tak?

– Nie żartuję – powiedział zupełnie poważnie. – Polecenie służbowe.

– Jeszcze się nie podpisałam, będę miała spóźnienie.

– Dostałem polecenie, że jak tylko przyjdziesz, masz iść natychmiast po gazetę.

Za szklanymi drzwiami w części dla funkcjonariuszy zobaczyła kilku kolegów przechodzących pośpiesznie z pokoju do pokoju. Rzucili na nią okiem, jakby była petentem, bez zwyczajowego w takiej sytuacji kiwnięcia na powitanie.

– Natychmiast?

– Tak, natychmiast.

– No dobra.

Melania wzruszyła ramionami.

– Jaka to ma być gazeta?

– Czy ja wiem, codzienna. Nie powiedział jaka.

Najbliższy kiosk był parę przecznic dalej.

– „Wyborczą” poproszę. Czy jest do niej jakiś dodatek?

– Nie, dzisiaj nic nie ma.

– A może do „Rzeczpospolitej” jest?

– Nie ma, proszę pani – odparła kobieta w kiosku.

Dziewczyna zabrała gazetę i rzuciła okiem na pierwszą stronę. Segregacja śmieci. Korupcja polityków w Rumunii. Nic nadzwyczajnego. Przerzucała strony, czytając pobieżnie nagłówki. Cóż, zaniosę mu, zobaczymy, co powie.

Gdy po niespełna dziesięciu minutach wracała do firmy, z daleka zobaczyła karetkę pogotowia pod komisariatem. Poczuła, że nogi same ją niosą. Kogoś wywożą na noszach. Kuba? To nie on. Nikt z naszych.Nie włączyli sygnału, chyba nie jest tak źle.

– Co się stało? – zapytała dyżurnego.

– Nie wiem, na dołku coś sobie zrobił czy co?

– Próba samobójcza?

– Mówię, że nie wiem! Kazali zadzwonić na pogotowie i tyle.

Melania zaczęła mieć podejrzenia, że cała ta akcja z gazetą była tylko po to, żeby pozbyć się jej z komisariatu.

– Co z tym? Zanieść mu? – zapytała kolegę.

– A tak, zanieś.

Melania weszła na schody, ale ukradkiem spojrzała na dyżurnego. Złapał za telefon. Domyśliła się, że pewnie dzwoni do szefa. Korytarz opustoszał. Już miała zapukać, gdy drzwi gabinetu komendanta otworzyły się z impetem. Z pokoju wyszli dwaj koledzy i Kuba. Melania spotkała się z nim wzrokiem, ale minął ją bez słowa. Zapukała.

– Wejść! – usłyszała tubalny głos.

Szef był wzburzony i czerwony na twarzy. Jeszcze go takiego nie widziała.

– Przyniosłam gazetę, o którą pan prosił.

– Gazetę? A tak, racja. Nie mam teraz do tego głowy.

Melania położyła ją na biurku. Nie miała odwagi zapytać, co zaszło, ale widać było, że jest wściekły. Już miała wychodzić, kiedy komendant odezwał się:

– A właśnie, Spałek. Zostaw w spokoju sierżanta Wiśniewskiego. To nie słoneczny patrol. Znasz zasady?

Bezpośredniość szefa zbiła dziewczynę z tropu. Nie zareagowała.

– Co jest z tobą? Masz jakieś wątpliwości co do zasad obowiązujących w policji?

– Znam zasady.

– To dlaczego, do kurwy nędzy, ich nie stosujesz?! – grzmiał komendant. Milczała. Nie spodziewała się tak ostrej reakcji. – To jest ustne upomnienie. Uważaj nawet na tiki nerwowe, bo wystarczy, że mrugniesz, to będzie, że puszczasz oko, i dostaniesz dyscyplinarkę na piśmie. A teraz won mi stąd!

Wyszła bez słowa.

Tych trzech stało dalej na korytarzu. Rozmawiali ściszonymi głosami. Do jej uszu doszły słowa kolegi: „Cicho, idzie”.

– Kuba, możemy pogadać? – rzuciła przez ramię.

– Nie teraz.

– Okej – odparła sucho.

Poszła do siebie. Dzieliła pokój z drugim posterunkowym na służbie przygotowawczej. Chłopak pracował tu dłużej, bo ponad 2 lata, ale nadal czuł się wyalienowany.

– Cześć, Tomek. Może ty coś wiesz, co się stało z tym zatrzymanym? – zagadnęła.

– Wszyscy są bardzo tajemniczy.

– Ale wiesz coś?

– Na mój gust, jak są tacy małomówni, to sprawa nie jest czysta.

– To znaczy?

– Może być jakieś pobicie podczas przesłuchania. Ale mówią, że musieli go siłą powstrzymać przed próbą samobójczą na dołku.

– Kuba tam był?