Guz - Piotr Marczyński - ebook

Guz ebook

Piotr Marczyński

2,9

Opis

Piotr Marczyński to ceniony lekarz, ma już na swoim koncie dwie interesujące „insiderskie” powieści o polskiej służbie zdrowia, o satysfakcjach i rozczarowaniach, jakie przeżywają lekarze, a także o odpowiedzialności, która na nich ciąży. Teraz przeszedł na drugą stronę bariery i opowiedział historię człowieka, który zderza się ze służbą zdrowia jako pacjent, ocenia ją z zewnątrz, jak każdy, kto potrzebuje pomocy medycznej. I spotyka się z zapracowanymi profesjonalistami, dla których jest przypadkiem, jednym z setek, i nie rozumie tego, bo jego przypadek jest dla niego jedyny, najważniejszy, a często przerażający. Bohater powieści, kiedy słyszy fachową, na chłodno stawianą przez profesora diagnozę, myśli: „Chciałbym, żeby mnie uspokoił, poklepał po plecach, powiedział: Jacek, spoko, zdrowy jesteś i nie histeryzuj”. No właśnie – z jednej strony ci, którzy wiedzą, z drugiej wystraszony człowiek, który zapadł na groźną chorobę i robi wszystko, by ratować zdrowie i życie, poddaje się opiece medycznej, ale też nie do końca wierzy medycynie: miota się przerażony, nasłuchuje porad znajomych, biegnie do bioterapeuty, zaczyna inaczej myśleć o swoim życiu, zawężać jego horyzont… Podrywa się napędzany nadzieją i popada w depresję. To powieść o tym, co może spotkać każdego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (9 ocen)
2
0
2
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książkę tę dedykuję moim kolegom chirurgom, aby lecząc i pracując w epoce technologicznej rewolucji, nie zapomnieli, że nawet operując robotem, operują i leczą człowieka.

Prolog  Sen

TU-DU, TU-DU, TU-DU – słyszę jednostajny, rytmiczny dźwięk jakiegoś urządzenia.

Unoszę zbolałą głowę, próbuję wzrokiem namierzyć źródło dźwięku. Nade mną na dużym monitorze albo raczej małym telewizorze widzę przesuwające się kolorowe linie wykresów.

Wpatruję się w nie, próbując zrozumieć sens i logikę przypadkowo i chyba chaotycznie tworzących się linii. To oddalają się od siebie, to znów przybliżają, by po chwili zginąć za brzegiem ekranu.

Próbuję się rozejrzeć, ale coś blokuje moją głowę.

Jestem w jakimś hermetycznym, sterylnym, oślepiająco białym pomieszczeniu, jakby zawieszony w próżni. Koszmarnie sam, przeraźliwie samotny, przestraszony i zagubiony.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – wysoki elektroniczny dźwięk świdruje, nie pozwala skupić myśli.

Gdzie jestem? Co tu robię? Tu to znaczy gdzie?

Staram się to sprawdzić. Macam lewą ręką, następnie prawą. Wyczuwam jakiś kabelek, może wężyk? Odruchowo podnoszę rękę – stop! – coś mnie trzyma. Po chwili próbuję ostrożnie unieść wyżej dłonie. Czuję jakąś linę wpijającą mi się w nadgarstki.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – uporczywy dźwięk wypełnia otaczającą mnie ciszę.

Ponownie próbuję się rozejrzeć – leżę na jakimś kosmicznym łóżku przykryty zieloną, sztuczną szmatą. Pocieram o nią brodą. Jest nieprzyjemna, zaczepia się o zarost, drapie w szyję i twarz. Chwila, myślę, zarost? Dlaczego jestem nieogolony? Skąd się tu wziąłem? Gdzie jestem? I co tu robię?

Nie pamiętając o poprzednim niepowodzeniu, ponownie próbuję unieść ręce – niestety, bezskutecznie. Ktoś albo coś trzyma mnie, nie mogę się ruszyć.

Odruchowo podkurczam nogi, a właściwie próbuję podkurczyć, bo i je coś trzyma.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – świdrujący dźwięk wkręca się w głąb ciała, powodując tępy ból głowy.

Spoglądam na monitor i dostrzegam jakiś sens rysującego się wykresu.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – w rytm tego dźwięku kolorowe linie to wznoszą się, to opadają. Czy to rytm mojego serca? – z trudem formułuję myśli w obolałej głowie.

Jestem w szpitalu? Chory? Może umieram?

Co się wydarzyło? Nic nie pamiętam. Czuję, jak z trudem, jakby między obrzękniętymi półkulami mózgu przeciskają się moje myśli, kłębią się, puchną w i tak opuchniętej głowie. Nerwowo macam przestrzeń wokół. Lewa ręka ponownie odnajduje jakiś wężyk. Próbuję go zacisnąć, ale gdy dosięgam opuszkami, wymyka się z palców.

Szukam po prawej, po chwili jest, mam go. To nie wężyk, ale jakiś gładki, cienki sznurek czy kabelek. Gubię go. Jestem mańkutem – przelatuje mi przez głowę idiotyczna myśl – nie umiem nic zrobić precyzyjnie prawym serdecznym palcem. Ponownie próbuję przesunąć dłoń, ale mocno ją przywiązano.

Dlaczego jestem przywiązany? Niepokój narasta, stopniowo przeradzając się w strach. Może porwali mnie na narządy? Tępy ból głowy nadal nie pozwala mi zebrać myśli. Mózg pracuje powoli, z opóźnieniem. Z trudem próbuję się skupić. Chyba boli mnie brzuch? Tak, teraz mam pewność, że boli. Gdy sobie to uświadamiam, czuję, jak ból narasta i rozlewa się po całym moim wnętrzu. Chcę krzyczeć, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Wyczuwam językiem jakąś śliską tubę w ustach. Staram się poruszyć głową i kątem oka dostrzegam, że z mojej głowy wychodzi jakiś przewód.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – nadal nie mogę myśleć jasno, ale strach pokonuje wreszcie bezwład umysłu spowodowany bólem głowy. Mam jakąś rurę w gardle – czuję ją coraz mocniej, rozrywa mi szyję, robi mi się od niej coraz bardziej duszno. Zaczynam się szarpać.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – dźwięk przyśpiesza, kolorowy wykres na monitorze zagęszcza się.

Szarpanie mnie męczy, duszę się i opadam z sił. Mimo wszystko próbuję się rozejrzeć. Monitor z liniami wisi za moją głową. W tym samym kierunku zmierza wychodzący ze mnie, półprzezroczysty karbowany wąż. Odchylam się do tyłu jeszcze bardziej. Obok monitora umieszczona jest jakaś aparatura. Przechylam głowę w bok. Uświadamiam sobie, że leżę na poduszce. To ogranicza moje pole widzenia. Nie widzę nic poza oślepiającym sztucznym światłem. Mrużę oczy i powoli zaczynam rozróżniać zamazane kształty. Nade mną jasno oświetlony sufit, jakieś szyny, a na nich zawieszone zasłony, które odgradzają mnie od reszty świata.

Już nie mam wątpliwości, jestem w szpitalu, pewnie na sali intensywnej terapii.

Ponownie próbuję uchwycić palcami prawej ręki cienki wężyk. Jest!

Udało się. Wsunął się między czwarty a piąty palec. Zaciskam je jak pincetę, podginam. Lina krępująca nadgarstek nie ułatwia zadania, ale stopniowo, wbijając palce w materac, zaciskam je na przewodzie. Mam go!

Powoli przesuwam wężyk, to przytrzymując go zaciśniętymi palcami, to dociskając do materaca kciukiem. Powoli się poddaje.

Dłoń zaczyna mnie boleć i drętwieje. Kilka razy gubię drenik, po czym ponownie go odnajduję. Stopniowo pnę się po nim palcami w górę.

DRRRRRRRRRRRRRRRRRR!!! – świdrujący głos dzwonka nieomal przyprawia mnie o zawał.

Słyszę tumult, kroki, głosy. Są tu jednak jacyś ludzie – przelatuje mi przez głowę idiotyczna myśl.

Zasłony izolujące mnie od świata zafalowały i rozsunęły się z cichym szelestem. Widzę nachylające się nade mną głowy kosmitów. Zamykam oczy, otwieram szybko, mrugam, znów otwieram. To nie kosmici. To niewyraźne twarze zakryte chirurgicznymi maskami i czepkami.

– Odkleiła się elektroda – słyszę.

– Pewnie znów się szarpał.

– Jest pobudzony – włącza się kolejny głos.

Przyglądam się im. Nie mam okularów, ale zaczynam dostrzegać zamglone szczegóły.

– Trzeba dołożyć relanium – mówi niebieska maseczka z czapeczką w kotki.

– Elektroda poprawiona, zapis się uspokoił – to czepek jakby kucharski z brodawką na czole.

– Widzę – odpowiada basowy męski głos.

– To może się obudził?

Kto się obudził? – zastanawiam się. Czy ktoś tu może w ogóle spać?

– Panie Jacku!!!

– Panie Jacku!!!

Czuję, jak bas potrząsa moją ręką. To chyba do mnie. Spoglądam na niego.

– THHHHH – próbuję powiedzieć „TAK?”. Ale udaje mi się tylko prawie bezdźwięcznie zachrypieć. Tuba wciśnięta mi w krtań uniemożliwia wydobywanie jakichkolwiek dźwięków.

– Panie Jacku – powtarza – jeśli mnie pan słyszy, niech pan pokiwa głową.

Próbuję pokiwać, ale tuba i poduszka mocno mnie ograniczają. Bas chyba to widzi i postanawia się upewnić.

– Panie Jacku, niech pan zamruga oczami.

Mrugam, zaciskając powieki niemal do bólu.

– A teraz niech pan ściśnie moją rękę – poleca, wsuwając mi palce w dłoń.

Czuję nieprzyjemny, lateksowy opór. Pewnie założył rękawiczkę. Brzydzi się mnie? A może boi się, że go zarażę? – przelatuje mi przez myśl.

Zaciskam rękę na jego palcach.

– Nie śpi – słyszę.

– Kontakt logiczny – to znów czepek w kotki.

– Saturacja dziewięćdziesiąt – to bas.

– Dzwonię po szefa – znowu kotki – trzeba go rozintubować.

Nad moją głową nerwowo uwijają się ręce w różnokolorowych rękawiczkach.

Do grupy dołącza wysoki, postawny mężczyzna, spod czapeczki wysuwa mu się kosmyk szpakowatych włosów. To pewnie ich szef, myślę.

– Witam, panie Jacku – słyszę zachrypnięty lekko głos. – Witamy ponownie wśród nas, miał pan kolejną operację. Za chwilę usuniemy panu rurkę intubacyjną i będziemy mogli z panem porozmawiać.

Mrugam, aby zasygnalizować, że ich rozumiem i chcę współpracować.

– Panie Jacku…

Co on tak z tym panem Jackiem? – myślę.

– Panie Jacku – powtarza – teraz będzie przez chwilę nieprzyjemnie, bo muszę włożyć panu rurkę i odessać wydzielinę.

Czuję, jak coś sztywnego drapie mnie w gardle, robi mi się jeszcze bardziej duszno i chwytają mnie torsje…

– Jacek! Jaceeek! Co się stało?

Siadam gwałtownie, dotykam czoła oblanego zimnym potem.

– Jacek! Wszystko w porządku? – ponownie słyszę głos Magdy.

Otwieram oczy, rozglądam się, przebijając wzrokiem panujący wokół mnie mrok. Po omacku sięgam po leżące na nocnej szafce okulary, zakładam je na nos. Wreszcie rozpoznaję otoczenie. Siedzę na łóżku w naszej sypialni, obok mnie stoi zaniepokojona Magda.

– Miałem koszmar – mówię.

– Co ci się śniło?

– Znowu to samo, że budzę się na OIOM-ie. Kiedy to wreszcie minie?

– Dobrze, już dobrze. – Głaszcze mnie po dłoni i głowie. – Wszystko dobrze, jesteś w domu, to już dawno minęło i nie wróci… Musisz tylko zapomnieć.

– A jak wróci? – Nawrót choroby to drugi z powtarzających się sennych koszmarów.

Część pierwsza

Rozdział pierwszy   Awans

Zostawiam samochód przed blokiem, wyjmuję z bagażnika plecak i pędzę do domu. Teraz ten plecak będzie już tylko pamiątką i wspomnieniem dawnych czasów. No, może ewentualnie będę mógł nosić go do biura w piątki, do dżinsów?

Chyba będę miał miejsce parkingowe? Ciekawe, jaki mi dadzą samochód. To dziwne – przychodzi mi do głowy – że można czerpać przyjemność z myśli, że nie będzie się miało trudności z zaparkowaniem samochodu.

Wchodzę do klatki i kieruję się do windy. Mieszkamy na trzecim piętrze, Magda stale na to narzeka. Twierdzi, że życie przecieka jej między palcami w czasie, gdy czeka na windę. Ja przeciwnie. Każdy powrót do domu to dla mnie okazja do krótkiej przebieżki po schodach. Trzeba dbać o kondycję. Każde ćwiczenie jest dobre, w końcu tyle godzin spędzam na fotelu w biurze, przed komputerem czy w samochodzie.

Dzisiejszy wjazd to wyjątek. Jadę windą, żeby nie wstrząsnąć na schodach specjalnie schłodzonego na tę okazję szampana. Trzymam go w plecaku i za chwilę mam zamiar otworzyć. A szybki bieg po schodach mógłby wzburzyć cenne bąbelki. I zawartość butelki, Dom Perignon rocznik 2005, mogłaby w postaci piany bezpowrotnie i – co gorsza – bezproduktywnie ją opuścić.

Cały czas mam przed oczami poranną scenę z biura.

Do tej prezentacji przygotowywałem się cały ubiegły weekend. Te przygotowania niemal doprowadziły do pierwszych cichych dni między mną a Magdą. A ciche godziny po tym, gdy zapłakana Ola wytarła o swoją mamę swój zasmarkany nos i wygłosiła, że nie potrzebuje takiego tatusia, z którym nie chodzi się do obiecanego kina, stały się faktem.

Nigdy nie lubiłem zabierać pracy do domu. Odkąd jesteśmy rodziną, praktycznie mi się to nie zdarza. Jednak tym razem moje życiowe motto, że praca służy zarabianiu pieniędzy, a celem życia jest ich wydawanie, musiało zawisnąć na weekend na kołku.

Naburmuszone dziewczyny pojechały do miasta, by pójść na shopping, zaliczyć obiad u babci, kino i ogólnie fajnie tracić czas i pieniądze, a ja zasiadłem z laptopem na kolanach.

Integracja strategii promocji produktu na rynkach wschodzących wobec zalewu nowych narzędzi sprzedaży.

Przez całą szkołę i studia śmieszyła mnie i brzydziła nowomowa. Ten symbol nowobogactwa i obciachu. A teraz, no cóż, korpojęzyk stał się moim nowym chlebem powszednim. Allegro wypierane przez Aliexpres, korporacje taksówkowe przez Ubera, sieci handlowe przez e-handel.

Cóż, zawsze były rekiny i płotki. Tylko jeśli ktoś urodził się płotką, to jak, do kurwy nędzy, ma zostać rekinem? I czy rekin nieudacznik, rekin pacyfista – taki powiedzmy rekin Fernando – jest w stanie, na przykład wskutek sparszywienia, przeobrazić się w płotkę? I to w dodatku w ciągu jednego pokolenia? Jeśli tak, to tempo ewolucji idzie krok w krok z tempem globalizacji.

Ubrany w nowy szary garnitur wchodzę na salę.

Wokół stołu zasiada cały menedżment firmy: zarząd naszego oddziału, dyrektorzy działów, kierownicy projektów. Przyleciało też kilku przedstawicieli Rady Nadzorczej, prezesi zarządów oddziałów we Francji, Rumunii, Bułgarii, Japonii. Spęd, jakiego dawno nie było. I to właśnie mnie kopnął ten (nie)wątpliwy zaszczyt.

Wygłaszam wprowadzającą prezentację. Serce wali mi chyba z dwieście na minutę. Czuję się, jakbym za chwilę miał zemdleć. Dłonie mam lodowate, nie pamiętam nic z tego, co mam do powiedzenia, ba, nie pamiętam nawet, gdzie mieszkam i jak się nazywam. A najbliższe pięć minut ma zadecydować o wszystkim. W każdym razie o wszystkim, co jest związane z moją dalszą karierą w firmie.

Gdy staję naprzeciwko audytorium przed ekranem, stres cudownie odpuszcza. To dziwne, ale zawsze tak było. Może powinienem zostać chirurgiem albo pilotem. Wszystkie emocje, fobie, lęki, towarzyszące mi nieodmiennie podczas nauki czy przygotowań, cudownie opadają ze mnie w momencie próby. Tak było na klasówkach, sprawdzianach, egzaminach. Tak jest i w tej chwili.

Witam przybyłych gości i przełożonych. Stojąc tyłem do ekranu, swobodnie omawiam kolejne slajdy, na wykresach prezentuję założenia proponowanej strategii dalszego rozwoju koncernu.

Pięć minut minęło, skończyłem. To pierwszy sukces, przynajmniej zmieściłem się w czasie i nie dałem publicznie plamy. Po zwyczajowych brawach siadam na swoim miejscu.

W czasie przerwy podchodzi do mnie sekretarka prezesa i informuje, że główny szef czeka na mnie u siebie w gabinecie. Z wrażenia omal nie zalewam się kawą. Tego by jeszcze brakowało, bym pojawił się u niego z wielką brązową plamą.

Przez trzy lata, odkąd pracuję w firmie, byłem u niego w gabinecie tylko raz. Wizyta trwała wtedy dokładnie piętnaście sekund i ograniczyła się do odebrania poleceń, a właściwie rozkazów. Czułem się jak adiutant wezwany do marszałka w decydującym momencie największej bitwy. Moja wypowiedź ograniczyła się wtedy do odpowiedzi na pytanie, czy zrozumiałem, i zawarła się w kwestii:

– Oczywiście, panie prezesie.

Na co usłyszałem:

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Od autora

Ta książka jest powieścią. Opowiedziana historia nie zdarzyła się naprawdę, a jeśli się nawet zdarzyła, to w powieści została ubarwiona – i niech pozostanie tak, jak napisałem.

Co za tym idzie, wszystkie postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa do rzeczywistych wydarzeń – przypadkowe. Niemniej każdego, kto poczułby się przeze mnie urażony, z góry przepraszam.

Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny)

Zdjęcie wykorzystane na okładce © Shutterstock / Chawalit Banpot

Redakcja i korektaDorota Koman

Skład i łamanieAkant

Tekst © Copyright by Piotr Marczyński, Warszawa 2020 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-64378-90-4 Warszawa 2020 Wydanie I

Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 +48 602 630 508 [email protected] www.melanz.com.pl

Skład wersji elektronicznej