Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Data ważności licencji: 8/8/2028
Projekt okładki: Mateusz Rękawek
Redakcja: Beata Kostrzewska
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Jaśtak, Lingventa
Zdjęcia na okładce
© SOK Family Studio/Shutterstock
© by Karina Hiddenstorm
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2069-5
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2022
Grażynie - dzięki Tobie opowiedziałam tę historię tak, jak na to zasługiwała.
Ethan zajechał przed motel Przystań i zgasił silnik. Chwycił papierową torbę z jedzeniem, postawił na kartonowym uchwycie z kawą i wysiadł z wozu. Słońce wspinało się coraz wyżej po bezchmurnym niebie, zwiastując piękny dzień.
Jazda w taki skwar będzie tortu…
Nie dokończył tej myśli.
Zastygł w drzwiach, a torba wysunęła mu się z dłoni. Gorąca kawa bryznęła na podłogę i ochlapała nogawkę Blackmore’a, ale on niczego nie poczuł. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w recepcjonistę, któremu ktoś zafundował dodatkowy otwór w czaszce; na oko kaliber dziewięć milimetrów. Facet półleżał na oparciu krzesła z rozrzuconymi ramionami, jak gdyby wbrew obowiązującym przepisom postanowił wychylić kilka drinków, bo praca była tak kurewsko nudna. To wrażenie psuła jednak krew, która spływała po ścianie za nim. Nie zdążyła jeszcze zaschnąć, a więc ktokolwiek strzelał, zrobił to chwilę temu.
Powolnym ruchem wyjął pistolet z kabury i zaczął iść w głąb korytarza. Miał wrażenie, że porusza się niczym człowiek brodzący po pas w wodzie; wyczuwał szczególny opór powietrza i zaraz pojął, że ma on źródło w nim samym. Bał się tego, co zastanie w pokoju, który wynajął. Wyobraźnia podsuwała mu obrazy Judith leżącej w podobnej pozycji do tej, w której zastał recepcjonistę – okropnie ślicznej Judith skąpanej we krwi. Martwej.
Pchnął drzwi z numerem sto dwadzieścia dwa i wszedł do środka, trzymając uniesioną broń. Wydawało mu się, że jest przygotowany na wszystko, ale się pomylił. Pokój był pusty, po Judith ani śladu. Wypuścił wstrzymywane powietrze… i jego szczątkowa ulga zaraz zmieniła się w wyrafinowane przerażenie.
– Kurwa jego pierdolona mać! – ryknął, lufą pistoletu spychając nocną lampkę na podłogę. – Kurwa!
Chwycił szafkę i cisnął nią o ścianę. Imitacja drewna oddarła pas zielono-złotej tapety i zwaliła się z hukiem, rzygając zawartością. Biblia w czarnej okładce kpiąco spoglądała na Ethana ze swojego miejsca.
– KURWA! – powtórzył i zrzucił telewizor z niskiej szafki. Chciał niszczyć, chciał, żeby dokonało się niemożliwe i żeby przedmioty nieożywione były w stanie poczuć to, co on. Ból. Rozpacz oszołomionego zwierzęcia złapanego w potrzask.
Czy nie to ostatecznie powinno go przekonać o uczuciach, jakie żywił do Judith? Bo jeśli nie to, jeśli nie ten ślepy szał, w jaki wpadł, zrozumiawszy, że została porwana, to co, na Boga?
Przesłonił usta dłonią, jak gdyby chciał zdusić rodzący się w nich krzyk. Wodził dookoła rozbieganym wzrokiem, rejestrując zniszczenia, jakich dokonał, wypatrując wskazówki, śladu, który mogła pozostawić dziewczyna.
Niczego takiego nie znalazł.
Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Nie dojrzał glin, jeszcze nie. A nierozsądnie byłoby tu czekać, aż się zjawią. Ktokolwiek zabrał Judith… Nie, nie ktokolwiek – przydupasy Romano. Przydupasy Romano uznały, że rzeź w Orionie to za mało. Wciąż byli głodni jakiegoś chorego odwetu. Dlatego ją zabrali, słusznie rozumując, że jeśli Blackmore nie zawahał się złamać dla niej zasad, dziewczyna musi być wyjątkowa.
Przestąpił nad szczątkami śniadania, które przyniósł, a którego nikt już nie miał zjeść, i wyszedł z Przystani. Czuł się jak te resztki – strzaskany, pozbawiony swojego miejsca i znaczenia. Zabawne, jak wiele potrafiło się zmienić w ciągu zaledwie paru chwil.
Wsiadając do wozu, usłyszał odległe dźwięki syren. Poczuł się trochę jak tej nocy, gdy uciekali z Oriona, tyle tylko że teraz był sam, a nad jego głową wisiało słońce. Pomyślał, że może już zawsze go to czeka, że będzie zmuszony wiecznie umykać – i błyskawicznie odepchnął tę myśl. Jego ojciec nie wychował tchórza. Ani nieudacznika.
Była dla mnie księżniczką. Do samego końca.
A czy Ethan mógłby powiedzieć to samo? Teraz, kiedy z jego winy Judith została porwana przez ludzi pragnących zadośćuczynić śmierci Romano?
Wycofał auto i wtoczył się na drogę. Skierował się na południowy zachód, jednak nie do Reno, jak proponował Judith. Plany dramatycznie się pokrzyżowały, a co za tym idzie, uległy modyfikacji. W obecnej sytuacji Reno nie było rozsądnym rozwiązaniem. Poza tym potrzebował pomocy. Nie Wylde’a – zakładając, że nie był on równie martwy jak pracownik motelu. Potrzebował kogoś z zewnątrz, z daleka. Kogoś, kto mu nie odmówi. Kimś takim był Mike Stewart.
Blackmore wybierał boczne drogi, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Od czasu do czasu spoglądał we wsteczne lusterko, ale nie widział w nim błyskających niebieskich świateł. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się ich zobaczyć, nie tak szybko. Powoli otrząsał się z szoku, a jego mózg niczym finezyjna maszyna, ukierunkowana przede wszystkim na przetrwanie, niezależnie od sytuacji opracowywał kolejne kroki. Zmienić wóz, to po pierwsze, nowe ciuchy też nie zaszkodzą. Zerknął na wskaźnik paliwa. I zatankować, zanim stanie pośrodku niczego.
Znak poinformował go, że stacja benzynowa znajduje się dziesięć kilometrów dalej. W porządku, dojedzie bez problemu. Oby tylko miał czym zapłacić.
Rezerwa zapaliła się, gdy wjeżdżał na parking stacji. Stało tu kilka ciężarówek, kamper i dwa motocykle. Zajrzał do portfela i zdał sobie sprawę, że nie ma w nim tyle gotówki, ile by chciał. Ale to nic, przecież były jeszcze karty płatnicze. Oczywiście, że użycie ich będzie równoznaczne ze zdradzeniem swojego położenia – nie tak jednak spektakularnym jak próba obrobienia tej cholernej nory. W zasadzie telefon też go zdradzał, jednak dopóki był w ruchu, nie musiał się obawiać.
Wysiadł z mercedesa, obrzucając swoje ubranie krytycznym spojrzeniem. W jego głowie wzmagał się głos, który dopytywał, co z Judith, ale udawał, że go nie słyszy. W tej chwili musiał się skoncentrować na tym, żeby nie dać się złapać. Zza krat z pewnością jej nie pomoże. Tym bardziej z grobu.
Podszedł do znajdującego się w bocznej ścianie bankomatu i tam spotkało go pierwsze rozczarowanie. Gdy włożył kartę, na ekranie ukazał się napis: ŚRODKI NIEDOSTĘPNE.
Bardzo szybko wpadł na rozwiązanie tej mistycznej zagadki. Federalni węszyli wokół niego, szukali czegoś, jakiegoś punktu zaczepienia, który pozwoli, jeśli nawet nie aresztować, to możliwie jak najbardziej go zgnębić. I znaleźli.
– Josephson, ty kutasie – wymamrotał Ethan.
Wystarczyła im jego obecność w Orionie podczas strzelaniny. Ślady prochu, które znaleźli, były już tylko miłym dodatkiem. Zamrozili mu konta, zakładając, że ten subtelny krok skłoni go do podjęcia współpracy. Nic z tego.
Spróbował z drugim kontem. Niemożliwe, że zablokowali wszystkie, niemożliwe, że o wszystkich, kurwa, wiedzieli. Nie mogli.
Faktycznie, o jednym zapomnieli. Ale tylko dlatego, że powstało na taką jak ta przykrą ewentualność.
Wypłacił dwa tysiące, następnie zatankował i uregulował rachunek. Sprzedawca wydawał się kompletnie niezainteresowany jego osobą; ślęczał nad swoją komórką, mamrocząc pod nosem. Tym lepiej.
Ethan wrócił do mercedesa, pozwalając myślom o Judith napłynąć nową falą. Ewentualność, że zostawi ją samej sobie, była skrajnie abstrakcyjnym konceptem. Nie wiedział nawet, gdzie powinien zacząć jej szukać – mogła być dosłownie wszędzie. Rozumiał natomiast, z jakim ryzykiem będzie się to wiązało. Jeśli wcześniej wydawało mu się, że jego dotychczasowy świat legł w gruzach, a on obudził się w nowej, bezlitosnej rzeczywistości, to teraz przyszło mu zrewidować ten pogląd.
Chwycił wsteczne lusterko i skierował je na swoją twarz. Była napięta, ściągnięta w ponurym wyrazie, a spoglądające na niego oczy podkrążone.
– Czy mam zamiar to zrobić? – zapytał sam siebie.
I wtedy zadzwonił jego telefon.
Judith wyłaniała się z czarnej, mętnej i zimnej wody. Tak przejmująco zimnej, że zdawało się, iż ziąb przenika ją do kości, zamraża najmniejszą komórkę, jej jestestwo. To było złe miejsce – ta nicość, z której się wynurzała – a tam gdzie się materializowała, wydawało się jeszcze gorzej. Kraina, w której nie było Oakland, świat składający się z pustki.
Znalazłaś się bardzo daleko od domu.
Od dawna nie było żadnego domu.
On był domem.
A teraz go nie ma.
Ból głowy zaatakował, zanim jeszcze tworzyła oczy. Wbijał się w czaszkę stalowymi szpikulcami. On także był zimny. Judith jęknęła cicho i z najwyższym trudem uniosła powieki. Nie było spodziewanej jasności umierania, tunelu światła, agonalnej wizji wyrzucającego endorfiny umysłu. A więc wciąż żyła. Musiała żyć, ponieważ czuła ten przejmujący lodowaty ból. No chyba że trafiła prosto do piekła.
Albo do miejsca dalece gorszego.
Wzrok wyostrzył się i przyzwyczaił do półmroku; z wolna dostrzegała coraz więcej, z coraz większą klarownością. Zobaczyła niewyraźne zarysy obcych kształtów, w dali majaczyły ukośne pasy światła, na skraju pola widzenia tworzyły prostokąt. Pachniało tu wilgocią, starymi gazetami i zwietrzałym piwem. To nie była piwnica, inaczej nie widziałaby światła. Raczej coś…
Piekło? Myślisz, że to piekło?
Skłaniała się ku przekonaniu, że raczej jakiś magazyn, może opuszczone studio.
– Eee… – wymamrotała przez ściśnięte gardło. Chciała powiedzieć „Ethan”, ale zabrakło jej siły. Mówienie okazało się takie trudne, wymagało skomplikowanych działań, do których obecnie nie była zdolna.
Zrobili mi coś? – pojawiło się w jej głowie, a ta myśl pociągnęła za sobą kolejną. Kim są jacyś „oni”? Kim oni są?
Ciężko jej było sobie przypomnieć, co się właściwie stało. Pamiętała Ethana. Pamiętała ucieczkę z Oriona, potem motel. A jeszcze później… Nic, kompletna pustka. Odmowa dostępu, błąd systemu.
– Cześć, kwiatuszku. – Dobiegł ją znajomy głos. – Wyspałaś się?
Poderwała obolałą głowę, spojrzała w kierunku, z którego dochodził… i błyskawicznie wezbrała w niej furia. Było tak, jak gdyby ktoś wrzucił ją do jeziora z napalmem – w jednej chwili przepędzając cały chłód. Ból już się nie liczył, a ona nagle przypomniała sobie wszystko.
– Brian?! – Wpatrywała się w mężczyznę wytrzeszczonymi oczami. – Ty pieprzony sukinsynu!
– Nie cieszysz się, że znów się spotykamy? – Obrzydliwy uśmiech rozciągnął jego wargi. – Bo ja niesamowicie.
Nie zastanawiała się nad tym, co robi, pozwoliła, by ciało zareagowało bez udziału woli. Poderwała się z podłogi i wystartowała jak sprinter, rycząc wściekle. Coś zadzwoniło, rozbrzmiał metaliczny dźwięk, ale nie zwróciła na to uwagi. W jej żyłach płonęło paliwo rakietowe i nie było rzeczy, której nie mogłaby dokonać, nie istniało nic, co mogłoby sprawić, że zrezygnuje z obranego kursu. Zaraz rozerwie mu gardło gołymi rękoma, to właśnie zrobi. Jeszcze dwa kroki i…
Poczuła ostre szarpnięcie i runęła na podłogę. W ostatniej chwili wyciągnęła przed siebie dłonie, amortyzując upadek. Niespokojnie zerknęła w tył, przekonana, że ktoś chwycił ją za nogę, i z przerażeniem odkryła, że sytuacja przedstawia się nawet gorzej. Jej prawą kostkę skuwały kajdany; nie zauważyła ich wcześniej przez to uporczywe zimno, przez wyrzut adrenaliny, jaki towarzyszył pojawieniu się Briana.
– Kurwa! – wrzasnęła, uderzając dłonią w goły beton.
Brian patrzył na nią ze złośliwym rozbawieniem. Włosy miał krótko ostrzyżone, upodabniały go teraz do bandziora. W jego lewym uchu pobłyskiwał srebrny kolczyk. W twarzy natomiast wciąż można było dostrzec ślad tamtego chłopięcego uroku, lecz przykrywały go troski oraz maskowały zniszczenia, jakich dokonały używki. Czas nie okazał się dla niego łaskawy. I dobrze. Dla takich skurwieli nie powinno być litości.
– Coś ty zrobił? – W jej głosie pobrzmiewały wściekłość i też jakaś koszmarna niewiara.
– Do nogi, piesku – rzucił i zaczął się śmiać. Biały podkoszulek bez rękawów falował na jego ciele, dżinsy również sprawiały wrażenie za dużych. Zdaje się, że Brian popadł w brzydki nałóg, a ten wpędził go w kłopoty. I dlatego – ponieważ był wyśnionym kochankiem prosto z najczarniejszego koszmaru – postanowił dołożyć tych kłopotów swojej byłej dziewczynie. Jak gdyby bagno, w którym ją zostawił, nie było wystarczająco parszywe.
Judith spojrzała na łańcuch, który kończył się wbitą w ścianę obręczą. Niewiarygodne. Po prostu, kurwa, niebywałe.
– Jest na tyle długi, żebyś bez problemu mogła pójść do łazienki – wyjaśnił Brian. – To tamte drzwi.
– Dlaczego? – Czuła wzbierające pod powiekami łzy bezsilnej złości. A kiedy przelały się i spłynęły po policzkach, przekonała się, że palą niczym kwas. – Dlaczego mi to zrobiłeś?!
– Bo jesteś kundlem, Jude – stwierdził pogardliwie. – Zawsze byłaś kundlem. A teraz zamknąłem cię w budzie.
Czy takie słowa naprawdę mógł wypowiedzieć człowiek, który – podobno – kiedyś ją kochał? A może stał teraz przed nią potwór w ludzkiej skórze i przemawiał w ten sposób?
– Ty popieprzony sukinsynu! – powtórzyła, szarpiąc nogą, na której znajdowały się kajdany. – Ty cholerny, pieprzony sukinsynu!
Podszedł do niej ze złośliwym uśmieszkiem doklejonym do ust. Kiedy kucnął obok, a ich twarze znalazły się na tej samej wysokości, Judith przekonała się, że nawet teraz Brian jest naćpany. Widziała to wyraźnie w jego chorobliwie błyszczących oczach, czuła w suchym oddechu. To narkotyki zrobiły z niego potwora, to one przemawiały jego ustami. Tak przynajmniej chciała myśleć. Bo łatwiej zaakceptować takie wyjaśnienie, niż zacząć rozważać, czy tamten chłopak, Brian z jej wspomnień, w ogóle kiedyś istniał.
– Wypuść mnie – poprosiła. – Po prostu mnie wypuść.
Zarechotał.
– Mam trochę inne plany. – Wychylił się poufale w jej kierunku. – Na początek sprawdzę, czy nadal masz ciasną cipkę.
Jeśli wcześniej Jude wydawało się, że jest wściekła, to teraz jej wściekłość wkroczyła w zupełnie nowy wymiar.
– A może pójdziesz się pierdolić, co? – warknęła i splunęła mu w twarz.
Złapał ją za usta i zaraz tego pożałował. Syknął, próbując cofnąć dłoń, w której zatopiły się zęby Judith. Kiedy wreszcie mu się to udało, widniał na niej krwawy półksiężyc.
– Patrz, co mi zrobiłaś, dziwko! – zawył, a potem na odlew zdzielił Jude w twarz. Tak mocno, że jej głowa odskoczyła na drugie ramię.
– Niewiele w porównaniu z tym, co ty zrobiłeś mi! – Okręciła się i kopnęła go w nogę. Lata treningów na rurze wzmocniły jej mięśnie tak, że teraz była w stanie przyłożyć naprawdę dotkliwie.
Brian wydał z siebie wrogi ryk i przewrócił się na plecy, a ona skorzystała z okazji i zaczęła się cofać. Myślała, że uda jej cię uciec do łazienki, którą przy odrobinie szczęścia da się zamknąć na zamek, ale nie zdążyła. Mężczyzna dopadł do niej, gdy była jakieś półtora metra od drzwi, i pchnął na ścianę. Judith osunęła się po niej z głuchym jękiem.
– Myślisz, że jesteś taka cwana? – zapytał, łapiąc ją za gardło.
Znów spróbowała go kopnąć, ale unieruchomił jej nogi swoim ciężarem. Jego błyszczące oczy były puste, jakby wszelkie życie uszło z nich dawno temu, a świadomość zmieniła się w jałową egzystencję.
– Zostaw mnie, Brian! Puszczaj! – Uderzyła go w bark, czym zapracowała sobie na silny cios w podbrzusze.
– Nic nie rozumiesz? – Wargi mężczyzny rozchyliły się i z bliska można było dostrzec zniszczone zęby. – Jesteś moim kundlem, Jude. Jesteś moim, kurwa, kundlem.
Zamknęła oczy, czując dotyk jego ust na szyi. Czy naprawdę kiedyś był on pożądany? Zdawało się, że tak, że w jakimś odległym wszechświecie owszem.
– Przecież to lubisz – wymruczał, przesuwając dłoń na jej pierś. – Lubisz tak bardzo, że pozwalasz facetom dymać się za pieniądze. – Przygryzł skórę na jej ramieniu, a Judith ostatkiem sił stłumiła krzyk. – Ale mi pozwolisz za darmo, prawda? Po starej znajomości.
Jude całą swoją siłę włożyła w kolejny rozpaczliwy wysiłek, który pozwoliłby jej się wyrwać, ale palce na jej szyi zacisnęły się na wzór morderczych obręczy. Jeśli tak dalej pójdzie, sukinsyn ją udusi.
– Nie… nie mogę… oddychać – wycharczała.
Polizał jej policzek.
– Co mówisz?
– Nie… nie mogę… od… oddy…
– Wiem. Nie możesz się doczekać, aż w ciebie wsadzę.
– Pu… puść… mnie…
Ale on nie miał zamiaru. Jego dłoń lubieżnie przesuwała się po jej ciele, obłapiała piersi, schodziła coraz niżej. Judith wiła się, starała się wprasować w ścianę. Próbowała zrobić cokolwiek, ale nic z tego. Była w potrzasku, stała się zwierzyną w sidłach obłąkanego myśliwego.
– Pamiętasz, jak jęczałaś na moim kutasie? – ciągnął Brian. – Zaraz znów to zrobisz.
Zmusiła się do tytanicznego wysiłku. Wierzgnęła gwałtownie w kolejnej próbie zrzucenia z siebie mężczyzny. Nie zdziałała wiele, ale wystarczyło. Jego palce odrobinę rozluźniły morderczy chwyt. Wreszcie była w stanie zaczerpnąć zbawiennego powietrza. Pierwszy wdech smakował bólem, drugi przyniósł ukojenie.
– Przestań! – krzyknęła. – Puść mnie, ty obłąkany skurwysynu!
Brian potrząsnął Jude i jej głowa uderzyła o ścianę.
– Nie mów tak. Nie pamiętasz, jak dobrze było nam razem?
– No zobacz, jakoś nie – powiedziała zgodnie z prawdą. Ściślej rzecz ujmując, chwile spędzone z tym mężczyzną wydały się teraz czystą abstrakcją, rojeniem wariata.
Przesunął dłoń między jej uda i wsunął kciuk pod materiał skąpego kombinezonu.
– Zaraz sobie przypomnisz – stwierdził i wcisnął w nią dwa palce. Jego twarz rozjaśnił porażający pusty uśmiech. – Jesteś mokra, wiesz? Jesteś mokra, bo nie możesz się doczekać mojego kutasa.
Judith starała się ścisnąć uda najmocniej, jak tylko mogła, ale efekt był opłakany. Mężczyzna siedział na jej nogach, całkowicie je unieruchamiając.
– Zostaw mnie! – To już nie brzmiało jak krzyk, tylko jak nieludzki skowyt. – Zostaw mnie, zostaw, zostaw! ZOSTAW!
Czuła, jak palce Briana wdzierają się do jej wnętrza w parodii pieszczoty. Na nic zdało się tłumaczenie, że przecież to on, mężczyzna, z którym kiedyś była, że w gruncie rzeczy… Co? Mogło być gorzej? Gówno prawda. Już było gorzej, najgorzej. A Brian wcale nie był tamtym facetem – przy założeniu, że tamten w ogóle istniał – zamienił się w upiora, ucieleśnienie najstraszliwszej sennej mary.
To piekło, pojęłaś wreszcie?
Naprawdę znalazłaś się w piekle.
Gdzieś z lewej rozległ się odgłos kroków. Z trudem przebijał się przez wrzaski Jude i łomot tłukącego w piersi serca. Może nawet wmówiłaby sobie, że żadnego odgłosu nie było, ale potem zapłonęło światło i niemal równocześnie z nim dało się słyszeć tubalne:
– Jezu, człowieku, miałeś jej po prostu pilnować!
Brian odsunął się, jednak na jego ustach w dalszym ciągu błąkał się ten wredny uśmiech. Zdawał się pytać: myślisz, że mogą mi coś zrobić? Nie, bo jestem pieprzonym królem tego miejsca. Nikt nie może mi nic zrobić.
Jude spojrzała w kierunku, z którego dochodził głos, i zobaczyła rosłego ciemnoskórego faceta w czarnym podkoszulku i wojskowych spodniach. Na szyi miał gruby złoty łańcuch, a w ręku papierową torbę, z której dolatywał przyjemny zapach. Niedbale rzucił pakunek na podłogę i zrobił krok w stronę wciąż pochylającego się nad nią Briana.
– Weź się od niej, kurwa, odsuń. Chciałbym spokojnie zjeść. – Skierował spojrzenie na Judith. – Głodna? Bo przyniosłem trochę więcej.
To niedorzeczne, ale facet miał w sobie coś takiego, że można było go polubić, że chciało się go polubić. A może to tylko zadziałał kontrapunkt w postaci zmienionego w szalonego ćpuna byłego faceta…
– Nie chcę – odezwała się zachrypniętym od krzyku głosem.
– Wstawaj, debilu. – Mężczyzna kiwnął na Briana. – Zaraz będzie tu…
– Już jest. – Rozległ się kolejny głos. Było w nim coś mocno niepokojącego. Chwilę później jego właściciel wyszedł z cienia. Okazał się wysokim, postawnym mężczyzną o pociągłej, arystokratycznej twarzy. Włosy miał w kolorze – chyba – jasnego brązu, do tego bladoniebieskie oczy snajpera. – Strasznie tu głośno.
Jude analizowała jego słowa, nie mogąc się przez chwilę połapać, co właściwie jej nie pasuje. Wreszcie zrozumiała. Akcent. Jego akcent. Facet był Anglikiem.
– Dziwka się drze – wyjaśnił Brian niedbale. – Zupełnie nie wiem dlaczego.
– Bo próbowałeś ją nafaszerować swoimi palcami jak indyka na jebane Święto Dziękczynienia – podsunął czarnoskóry mężczyzna, podnosząc z podłogi papierową torbę. – Spuścić cię z oka na parę minut, to jak dać sześciolatkowi pudełko zapałek.
Anglik przeskakiwał spojrzeniem z jednej twarzy na drugą.
– Czy to prawda? – zapytał, spoglądając wprost na Judith. – Nasz kolega zachowywał się nieodpowiednio?
Nieodpowiednio? Nie-od-po-wie-dnio? Kurwa mać, co było nie tak z tym facetem? Trzymali ją tu przykutą do ściany, a on wchodzi jak gdyby nigdy nic i sprzedaje taką gadkę? Kim niby był? Lordem, któremu coś się popierdoliło? Może jeszcze za moment zaproponuje jej filiżankę herbaty?
Analizując tę ostatnią myśl, Judith pojęła, że jest na granicy, że zaraz wybuchnie histerycznym śmiechem. Niedobrze, naprawdę niedobrze. Zakładając, że jej tu nie zamordują, miała sporą szansę postradać zmysły.
– Dlaczego mnie tu trzymacie?
– Po kolei. – Anglik zbliżył się, nie spuszczając z niej wzroku. Był przystojny w jakiś surowy sposób, a zarazem przerażał ją na śmierć. – Najpierw odpowiedz na pytanie. Czy nasz kolega zrobił coś, czym cię zdenerwował?
Spróbowała przełknąć ślinę i okazało się, że nie ma co przełykać. Zorientowała się, że drży – jakby temperatura spadła o kolejnych kilka stopni – ale ten ziąb tak naprawdę nie miał z nią nic wspólnego, czego dowodem była chociażby szara koszulka z krótkim rękawem, którą miał na sobie Anglik. To szok, wpadam w szok, pojęła Judith.
– On… niech się do mnie po prostu nie zbliża.
– Mówię ci, człowieku, dopadł do niej jak wygłodniały pies. – Mężczyzna z łańcuchem na szyi zatopił zęby w hamburgerze i oderwał potężny kęs.
– Znamy się… z dawnych lat. – Brian uniósł ręce, a Jude z satysfakcją odnotowała, że się trzęsą. Zgoda, może to przez prochy. Ale mógł to również być strach.
– Och, doprawdy? – Anglik zwrócił głowę w jego kierunku. – Znacie się?
Brian uśmiechnął się jak idiota.
– Kiedyś nawet z nią chodziłem.
Na twarzy mężczyzny odmalowała się pogarda.
– Potwierdzasz tę rewelację? – skierował pytanie do Judith.
– Niestety. – Odwróciła wzrok, czując, że zbiera jej się na wymioty. Przypomniała sobie te wszystkie razy, gdy stała w kuchni z zapalonym papierosem, wciągając w nozdrza słodki zapach dymu i przywołując z pamięci obraz Briana… Tego cholernego złamasa, który okazał się takim… takim… – Po prostu mnie stąd wypuśćcie! – zawyła rozpaczliwie.
Anglik wyciągnął rękę w jej kierunku, jak gdyby chciał powiedzieć „stop”.
– Po kolei – powtórzył. – Wszystko po kolei. Była twoją dziewczyną. – Zmierzył Briana spojrzeniem i pokręcił głową. – Niewiarygodne.
– A co w tym, kurwa, niewiarygodnego? – Chłopak się nadął. – Laski zajebiście na mnie lecą, zawsze tak było. Pokażcie mi taką, która będzie w stanie się oprzeć.
Brytyjczyk przewrócił oczami.
– Irytujący jest, prawda? – ponownie zwrócił się do Judith.
– Tak… jakby – zgodziła się.
– Arogancki.
– Można to tak ująć.
– Bezczelny.
– Do tego prymityw – włączył się czarnoskóry mężczyzna, przeżuwając hamburgera. – I skończony cham.
– Popełnił błąd, próbując zrobić coś, na co nie miałaś ochoty – kontynuował Anglik.
Na samo wspomnienie horroru, jaki rozegrał się przed momentem, Judith robiło się duszno.
– Mhm – zgodziła się lakonicznie.
To, co stało się później, było serią błyskawicznych obrazów, które wypaliły się w jej korze mózgowej.
– Zaręczam, że więcej już nie będzie cię niepokoił – rzekł Anglik, a potem płynnym gestem wyłowił z kabury broń. Jego ruch był piorunująco szybki, a zarazem pełen wręcz nadnaturalnej gracji.
– Chryste, co ty odpierdalasz? – Brian zaczął się cofać. – Przecież to były tylko niewinne wygłupy. Chciałem wprowadzić Jude w nastrój. Wiem, jak uspokajać panienki, i to właśnie chciałem zrobić. Wprowadzić ją w nastrój.
Anglik wymierzył w niego pistolet.
– Zamknij się wreszcie – powiedział i nacisnął spust.
Głowa Briana eksplodowała w chmurze czerwieni, a Judith zaczęła wrzeszczeć. Poczuła, jak jego krew ochlapuje jej nogi i w zwolnionym tempie widziała, jak zdekapitowane ciało chwieje się, a potem pada na plecy.
– To pociski na słonie? – zapytał czarnoskóry mężczyzna, po czym wepchnął sobie do ust resztkę hamburgera.
Brytyjczyk go zignorował, Jude zresztą też.
– Zabierzcie mnie stąd! – wrzasnęła piskliwie. – Zabierzcie mnie stąd! Pomocy! POMOCY!!!
Anglik zbliżył się do niej. Twarz miał nieprzeniknioną, spojrzenie nieruchome – dwie utkwione w niej lodowe bryły.
– Nie krzycz, nie ma takiej potrzeby.
Jude z najwyższym trudem zmusiła się, aby przestać. Bała się, że w przeciwnym razie facet ją zabije. Wiedziała, że zrobi to i nawet nie drgnie mu powieka, załatwi ją z taką samą obojętnością jak przed chwilą Briana. Ponieważ w tych zimnych oczach dojrzała coś, co słyszała również w jego głosie. Mężczyzna był obłąkany, kompletnie obłąkany, a przy tym… stuprocentowo poczytalny.
– Tak lepiej. – Zerknął za siebie. – Masz tam coś dla niej, Bill? Dziewczyna na pewno jest głodna.
– Mówiła, że nie – zaoponował gość nazwany Billem. – Ale w razie czego są jeszcze dwa cheeseburgery.
Anglik skinął głową.
– Jestem Thomas. – Uśmiechnął się uprzejmie. – A ty?
– Ju… Judith.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej telefon.
– Teraz, Judith, będziesz łaskawa zadzwonić, dobrze? – Uprzejmy uśmiech się poszerzył. – Jestem przekonany, że pewien mężczyzna bardzo chciałby cię usłyszeć.
Ethan spojrzał na ekran. NUMER ZASTRZEŻONY – wciąż upierała się jego komórka, ale on i tak wiedział. Palce wolnej ręki zaciskały się na kierownicy mercedesa z morderczą siłą.
– Halo? – rzucił martwym głosem.
Na to, co usłyszał w następnej sekundzie, nie był jednak przygotowany. Nie całkiem.
– Ethan?! Och, Ethan… Oni mnie… – Szloch Judith urwał się jak ucięty nożem, a po drugiej stronie linii zaległa odmierzana uderzeniami serca cisza.
Raz… Dwa… Trzy…
– Dzień dobry, panie Blackmore – odezwał się jakiś mężczyzna. Tym, co od razu przykuwało uwagę, był jego akcent. – Mogę mówić Ethan? Tak będzie prościej.
– A ja jak mam mówić? – warknął. – Skurwysynu?
Właściciel głosu się zaśmiał.
– Przywykłem do imienia Thomas i wolałbym, żebyśmy przy nim zostali.
– Czego chcesz? – Blackmore odprowadził wzrokiem idącego w stronę motocykla faceta w ciężkich butach i dżinsowej kamizelce. – Bo chyba nie dzwonisz, żeby się, kurwa, zaprzyjaźnić.
– Właściwie to rzecz sprowadza się do interesów – przyznał mężczyzna, który przedstawił się jako Thomas. – Jestem pewien, że chciałbyś ponownie spotkać się z kobietą, którą mam przyjemność gościć, czyż nie?
Ethan niespokojnie poruszył się w fotelu, a palce zaciskał tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Nie zamierzał jednak dać się wyprowadzić z równowagi. Wewnętrznie mógł szaleć, zdemolować nie tylko pokój w motelu, ale i cały motel, jednak ten cholerny Anglik nie usłyszy tego w jego głosie.
– Do rzeczy – wycedził.
– Widzisz, Ethan, Judith jest tu ze mną w charakterze… nazwijmy to: zabezpieczenia. Moi zwierzchnicy chcą mieć pewność, że nie znikniesz bez pożegnania. Nie zrobiłbyś tego, prawda? Zdaje się, że masz z nimi pewien nieuregulowany interes.
– Nie boją się, że zdechną tak jak Romano? – zapytał Blackmore, a jego wargi wykrzywił potworny, nieludzki uśmiech.
– Z oczywistych względów nie będę się odnosił do tego rodzaju uwag. Tak między nami… niewiele mnie obchodzą. To nic osobistego. Interesy, Ethan. Jestem pewien, że to rozumiesz.
Oczywiście, że rozumiał. To i wiele więcej. Pogrążona w żałobie rodzina Romano wynajęła tego pierdolonego angola, faceta zupełnie z zewnątrz, bo tak było wygodniej. Zero tropów, które by do nich prowadziły, z wyjątkiem przelewu z lewego konta, które pokierowałoby każdą zaciekawioną osobę donikąd. Nie interesowało ich zabicie Ethana, nie tak od razu. To byłoby zbyt banalne, ponieważ zniewaga, jaką według nich była śmierć ich syna, zasługiwała na bardziej finezyjną formę kary. Poza tym mogło chodzić o coś jeszcze. I pewnie chodziło. Forsa.
– Więc zacznijmy je robić.
– To mi się podoba. – W tle rozległo się jakby suche klaśnięcie. – Interesy. Konkrety. Wy, Amerykanie, jednak jesteście rozsądni.
– Do rzeczy – powtórzył Ethan. Cały czas patrzył na faceta, który uruchomił motocykl i grzmiąc silnikiem, po chwili odjechał.
– To za moment. – Głos Anglika był przyjazny, a zarazem stanowczy. – Teraz, na znak dobrej woli, pozwolę ci zamienić parę słów z piękną Judith.
– Ethan! – Dobiegło go wołanie dziewczyny. – Nic ci nie jest?
To nim wstrząsnęło. Te cztery proste słowa. Judith, porwana i z pewnością śmiertelnie przerażona, chciała wiedzieć, czy aby rzeczywiście nic mu nie jest. W krótkim czasie przebyli bardzo daleką drogę – od nienawiści do punktu, w którym się teraz znaleźli. Dwie rzeczy Blackmore wiedział na pewno. Po pierwsze, było warto. Po drugie, nie pozwoli, żeby skończyło się właśnie w taki sposób.
– Wszystko w porządku. – Słyszał, że dziewczyna płacze i jego serce, a ze zdziwieniem odkrył, że je ma i że zdolne jest wywołać w nim emocje o takim natężeniu, szarpnęło się w piersi. – Przyjadę po ciebie, wiesz? – dodał łagodnie. – Przyjadę, kochanie.
– Ethan, tu…
– No i to na razie tyle. – Thomas ponownie zabrał głos. – Mam nadzieję, że przekonałem cię co do moich intencji. Są jak najbardziej przyjazne, Ethan. Czysty biznes, to wszystko.
To się, kurwa, zdziwisz, jak ci uwierzę, pomyślał Blackmore.
– Dziewczyna żyje. Jest zabezpieczeniem. To już wiem. Czego jeszcze mi nie mówisz?
– Ten oschły ton nie pasuje do tego, co przed chwilą usłyszałem – stwierdził Anglik, a Ethan nabrał pewności, że facet się uśmiecha.
– Mam ją wymienić za forsę czy samego siebie? – ciągnął Blackmore wypranym z emocji głosem, pod którym jednak wibrowała furia. – Skoro twoi, jak się wyraziłeś, zwierzchnicy chcą mieć pewność, że nie wyjadę na wczasy, w grę wchodzi zapewne druga ewentualność. Nie rozumiem tylko, jaki jest cel twojej irytującej, lakonicznej gadki. – Tak naprawdę rozumiał również i to.
Anglik się zaśmiał.
– Zaczynam cię lubić, wiesz? Naprawdę zaczynam cię lubić.
– Uważaj, bo jeszcze się wzruszę.
– Myślę, że chyba nawet jesteś do tego zdolny. Dla niej. Dla pięknej Judith.
Gdyby facet stał teraz obok, Blackmore zatłukłby go gołymi rękoma, tak jak prawie zatłukł Eleziego. To także zrobił dla Judith.
– Chcesz sprawdzić, do czego jestem zdolny? – Żadnego targowania się, żadnych histerycznych deklaracji „zrobię, co zechcesz” czy rozpaczliwych próśb w stylu „wypuść ją, błagam, nie rób jej krzywdy”. Typ mógł iść się pierdolić razem ze swoim książęcym akcentem.
– Za dwa dni odezwę się i ustalimy konkrety. Do tego czasu zastanów się, jak bardzo zależy ci na naszej wspólnej koleżance. – Thomas przerwał połączenie, nie dając swojemu rozmówcy szansy na dodanie czegokolwiek.
Biip, biip, biip.
Dwa dni.
Blackmore cisnął telefon na siedzenie pasażera. Powiedzieć, że był wściekły, to jak nic nie powiedzieć.
Znajdował się w takim stanie, że miał ochotę podpalić cały świat.
Thomas Hopewell wsunął komórkę do kieszeni spodni i znów przyjrzał się dziewczynie. Płakała, starając się patrzeć wszędzie, tylko nie na ciało tego martwego jankesa, a kiedy jej wzrok natrafiał na twarz Thomasa, płonęła w nim przemieszana z lękiem wściekłość.
– Na pewno nie jesteś głodna? Wygląda na to, że spędzisz tu trochę czasu.
– Pierdol się! – warknęła i spróbowała go kopnąć.
Hopewell odsunął się na bezpieczną odległość. Ukucnął naprzeciwko dziewczyny i zwiesił ręce między kolanami.
– Może trudno ci w to uwierzyć, ale nie mam interesu w tym, żeby zrobić ci krzywdę – powiedział miękko.
Patrzyła na niego wielkimi oczami zaszczutego zwierzęcia. Była ładna, może nawet piękna, ale nie interesował się nią w tych kategoriach. Miał zadanie do wykonania i to właśnie zadanie na niego teraz patrzyło.
Zdecydował się przełamać rutynę i przyjął to zlecenie, tak różne od wszystkiego, czym na ogół się zajmował, ponieważ zaczął popadać w marazm. Ten cichy głos pytający czasem, co się naprawdę liczy, zaczynał być coraz głośniejszy. Wytropił go nawet tutaj, na nowym kontynencie, i Thomas rozumiał, że trafi za nim wszędzie. Prawdopodobnie nie było sposobu jego całkowitego wyciszenia; w najlepszym przypadku na powrót zejdzie do szeptu. Kuląca się na zimnej podłodze dziewczyna mogła mu w tym pomóc. Albo i nie. Wszystko zależy od tego, co zrobi niejaki Ethan Blackmore. I co zrobi ona sama.
– Więc w czym masz interes? – zapytała. Brzmiała wrogo, zaczepnie i tę samą wrogość dostrzec można było w jej posturze, sposobie ułożenia ramion.
– Przyjmuję zlecenia, a potem je wypełniam. To takie proste.
– To cię bawi, co? Bawi i sprawia przyjemność.
Pomyślał, że ma przed sobą rozwścieczonego, syczącego kota. Znał tylko jej imię, poza tym nie wiedział o dziewczynie w zasadzie nic. Nie żeby pałał chęcią, by to zmienić, ale skoro ten jeden raz, tak dla odmiany, zamiast kogoś zabijać, miał go pilnować, mógł… można powiedzieć, że popuścić wodze fantazji, przeprowadzić swój własny psychologiczny eksperyment.
– Zrobimy tak… – Wyciągnął ramię, ale Judith machnęła stopą. Łańcuch na jej nodze zagrzechotał. – Nie szarp się, tylko sobie tym zaszkodzisz.
Bała się go, widział jej strach, czuł go. I chyba właśnie dlatego usłuchała polecenia.
– Nie jestem fanem tego rodzaju barbarzyńskich metod – powiedział, ujmując ją za kostkę. – Pozbędziemy się tego, dobrze?
Powoli pokiwała głową.
– Chcesz mi… pomóc?
Stojący w tyle Bill parsknął śmiechem.
– O to bym raczej był spokojny.
Hopewell wyciągnął klucz i wsunął go w zamek. Kajdany otworzyły się ze szczęknięciem.
– Tak lepiej, prawda? – Uwolnił jej kostkę i przesunął palcami po chłodnej skórze. W tym geście nie było nic erotycznego… a zarazem kryła się w nim jakaś mroczna perwersja.
Dziewczyna podkuliła kolana i objęła je ramionami.
– Myślisz, że zaskarbisz sobie moją wdzięczność? Że nabiorę się na sztuczkę z dobrym i złym gliną?
Thomas zerknął na zwłoki mężczyzny, który utrzymywał, że kiedyś był chłopakiem Judith.
– Faktycznie byliście parą?
Jej tęczówki pociemniały. Odmalował się w nich gniew i chyba jeszcze… tak, wstyd.
– Mówiłam już.
Nie odrywał od niej spojrzenia, od tych iskrzących się gniewem oczu. W jego własnych kuląca się na podłodze dziewczyna odziana w skąpy czarny komplet jawiła się jako zagadkowa i fascynująca. Ciekawe, czy do tego stopnia, żeby skłonić Blackmore’a, by tu po nią wrócił.
– Życzę ci, żebyś tym razem miała więcej szczęścia.
Obserwował zmianę, jaka zaszła w jej twarzy, i zrozumiał, że tymi słowami zadał jej ból. To wręcz straszliwe, z jaką łatwością mógł to zrobić. Straszliwe i pociągające.
– Idź do diabła! – zawołała drżącym głosem. – Z tymi swoimi dobrymi manierami i miłą gadką. Idź do diabła!
Patrzył na nią coraz bardziej zafascynowany, na samotną łzę spływającą po jej policzku. Może, pomyślał, to zlecenie faktycznie okaże się interesujące czy nawet inspirujące? I może rzeczywiście będzie w stanie uciszyć ten wszechobecny głos… Choćby i na krótką chwilę.
Jego wąskie wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Dopiero co stamtąd wracam, wiesz? Nie spodobałoby ci się.
– Tu jest niewiele lepiej – zauważyła.
– Postaramy się, żeby było. Co ty na to?
Przewróciła oczami.
– Daruj sobie. I tak pewnie zaraz dacie mi jakiś zastrzyk i pójdę lulu.
Uniósł brew.
– Zastrzyk? – wymówił to słowo ze wzgardą, niczym obelgę. – MK-ULTRA i zabawy z narkotykami to była wasza domena.
– Nasza? – powtórzyła.
– Wy, Amerykanie, lubicie się brzydko bawić – ściszył głos do szeptu. – Tylko nie lubicie się tym chwalić.
– Więc to dlatego tu jestem? Bo nienawidzisz Amerykanów?
– A kto powiedział, że ich nienawidzę? Wprost przeciwnie.
Jej wzrok zaczął uciekać, przeskakiwała nim po pomieszczeniu.
– Gdzie właściwie jesteśmy?
– Na kompletnym zadupiu, jak wy to mówicie.
– To czyjś dom?
– Kiedyś z pewnością. Teraz jest nasz.
Widział, że skanuje każdy metr kwadratowy miejsca, w którym się znalazła. Wątpił, by próbowała ucieczki; stąd nie było dokąd uciec, nie było jak i, zdaje się, ta ponura świadomość z wolna do niej docierała. Dziewczyna znajdowała się w zdewastowanym mieszkaniu w dawno opuszczonym budynku, który tak naprawdę pełnił jedną rolę – był jej celą.
Thomas pstryknął palcami.
– Bill, mógłbyś? – Ruchem brody wskazał martwego jankesa. – Nie chcę, żeby zaczęło śmierdzieć.
Mężczyzna podniósł się ze stołka.
– Się robi.
Przeszedł na środek pomieszczenia, ujął nieboszczyka za kostki i pociągnął w stronę wyjścia. Ślad krwi ozdobił tę drogę karmazynową smugą. W powietrzu unosiła się subtelna metaliczna woń, na którą nakładały się inne zapachy.
– Tylko, Bill – zawołał za nim Hopewell – skoro już wychodzisz, może byłbyś łaskaw przynieść jakieś ubrania? Naszej koleżance musi być strasznie zimno.
Bill poprawił chwyt na nogach jankesa.
– To już wszystko? Bo będę dymał ładny kawał.
Hopewell zerknął na Judith.
– Masz jakieś życzenia?
– Oprócz tego, że chcę, żebyście poszli do diabła? Żadnych.
Thomas dał mężczyźnie znak, by już ruszał. A potem zwrócił się do dziewczyny.
– Chwalebny upór, ale kompletnie bezsensowny.
Sztyletowała go spojrzeniem i trzeba przyznać, że wychodziło jej to coraz lepiej.
– On was zabije – powiedziała z mocą. – Przyjdzie tu i wszystkich was zabije.
Odpowiedzią Thomasa był szeroki uśmiech.
– Gdybyś teraz, moja droga, mogła przejrzeć się w lustrze, przekonałabyś się, że w twoich oczach nie ma żadnej pewności. Nic, ani śladu.
I oto kolejny raz wyrządził jej potworną krzywdę – tylko za pomocą słów. Zdumiewające, z jaką łatwością można było zgniatać to kruche, ulotne piękno. Podobno gdzieś tam, daleko, istniał ktoś, kto miał zamiar je chronić.
Rzuciła się na niego, ale bez trudu zablokował jej ruch. Złapał ją za nadgarstki i wykręcił; nie tak, aby je złamać, ale żeby dotkliwie to poczuła. Z jej gardła wyrwał się cichy jęk.
– Doceniam wolę walki – zaczął, przysuwając się tak blisko jej twarzy, że widział każdą najdrobniejszą plamkę na jej tęczówkach. – Lecz w tym wypadku jest równie bezcelowa jak twój upór.
Judith wpatrywała się w niego z tą oszałamiającą mieszanką wściekłości i lęku. I tak, teraz była autentycznie prześliczna.
– Powiedziałeś, że wróciłeś z piekła. Ale zastanawia mnie jedno.
– Mianowicie?
– Jak mógł tam trafić człowiek, który nie posiada duszy?
W tych słowach było coś, co go poruszyło.
– Uważasz, że jeśli zajmuję się czymś takim, to nie mogę posiadać duszy? Interesujące, choć w gruncie rzeczy może tylko banalne.
Zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.
– Nie, nie przez to.
– Więc dlaczego?
– Przez to, czego brakuje w twoich oczach.
Blackmore pokonał drogę dzielącą go od miasta, w którym mieszkał Mike Stewart, w rekordowym tempie. Zmiana samochodu przestała być ważna, zamrożone konta straciły znaczenie, teraz istniał wyłącznie jeden cel.
Tak ci się wydaje? Naprawdę tak ci się wydaje? Dobrze to przemyśl. Zrób to, zanim będzie za późno. Zanim odwrót przestanie być możliwy.
Już teraz nie był. Nie był możliwy od chwili, w której wszedł do motelu i odkrył, że Judith zniknęła. To wydarzenie uwarunkowało wszystko, co się obecnie działo, zapoczątkowało zupełnie nowy ciąg zdarzeń.
Więc pojedziesz tam? Za nią? To samobójstwo. A ty przecież nie jesteś samobójcą.
Nie był, oczywiście, że nie. I nawet teraz ta najgłębiej zakorzeniona cząstka jego jestestwa – gadzi mózg nieznający niczego poza ślepymi instynktami przetrwania – przekonywała, że najlepiej będzie o wszystkim zapomnieć. Zatrzymać się tylko po to, żeby zrzucić starą skórę w postaci trefnego wozu oraz zachlapanych krwią ubrań i odjechać jak najdalej, nie oglądając się za siebie.
Jednak on nie miał zamiaru tego głosu usłuchać.
Ponieważ gdyby nie Judith, gdyby nie jej ostrzeżenie w Orionie, teraz nie byłoby go tu wcale. Tyle że chodziło nawet o coś więcej, nie wyłącznie o poczucie wdzięczności czy zaciągnięty dług. O wolność, której zawsze szukał. Judith była jego wolnością. Jego wybawieniem. Dlatego nie mógł odwrócić się i jej zostawić.
To będzie kosztować. Naprawdę sporo.
W porządku, zapłaci.
Wjechał do miasta, prowadzony przez nawigację, choć równie dobrze poradziłby sobie bez niej. Mimo upływu lat pamiętał drogę do kasyna Paradox, pamiętał te oblane słońcem ulice, które gdyby zostawić je samym sobie, pokryłyby się piachem, a w końcu zupełnie pod nim zniknęły. Pustynia tylko czekała, żeby odebrać to, co jej.
Zrobił jeden szybki przystanek, żeby kupić nowe ubranie. Mniej więcej w chwili, gdy wychodził ze sklepu w pachnącym nowością garniturze, czarnym jak serce, którego, jak do niedawna myślał, nie posiadał, przekonał się, że jego komórka padła.
– Kurwa… Mać.
Odnotował w pamięci, żeby poprosić Stewarta o ładowarkę, jednak gdy przekroczył próg kasyna, napotkał inny, o wiele poważniejszy problem.
Dochodziła szósta po południu, ale jak na tę porę ludzi w Paradoksie było całkiem sporo; niektórzy leniwie sączyli drinki, innym było spieszno do przegrania oszczędności. Wnętrzne jaśniało niczym Vegas, ociekające przepychem, wodzące na pokuszenie. W przyjemnie chłodnym, klimatyzowanym powietrzu unosił się zapach desperacji oraz nieustannie krążącej forsy. Gdzieś między tym wszystkim powinien kręcić się Mike Stewart, szef sali. Na razie jednak Blackmore go nie dostrzegał.
Zerknął w górę, mając nadzieję, że natrafi na jedną z kamer monitoringu; przy odrobinie szczęścia Stewart, jeśli przebywał na zapleczu, zauważy go na nagraniu i pofatyguje tu swoją dupę. Opcja, że wziął wolne, odpadała – Mike Stewart nigdy nie brał wolnego, żył tym cholernym kasynem.
Blackmore minął hostessę, ładną dziewczynę odzianą w czerwoną sukienkę z głębokim rozcięciem, i ruszył w stronę baru.
– Dla pana? – zwrócił się do niego łysy mężczyzna stojący za kontuarem. Jego koszula była śnieżnobiała, a podwinięte mankiety ukazywały opalone przedramiona.
– Podwójną whisky. – Ethan opadł na wolny stołek. – I zawołaj Stewarta.