Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Ethan Blackmore zajmuje wysokie stanowisko w mafijnej hierarchii, ale doskonale zdaje sobie sprawę, że droga na sam szczyt jest przed nim zamknięta. Dlatego postanawia za plecami szefa zrobić interes, który zagwarantuje mu ogromne wpływy, a co za tym idzie – wolność i bezkarność.
Kiedy FBI zaczyna węszyć wokół Blackmore’a, mężczyzna dogaduje się z Judith Knight, tancerką z nocnego klubu Orion. To, co miało być tylko układem za pieniądze, szybko zmienia się w uczucie, a początkowa niechęć przeistacza się w namiętność, która doprowadza do katastrofy...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Data ważności licencji: 10/12/2027
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Mateusz Rękawek
Redakcja: Beata Kostrzewska
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Korekta: Magda Zabrocka (Lingventa), Renata Jaśtak
Zdjęcia na okładce
© Netfalls Remy Musser/Shutterstock
© FXQuadro/Shutterstock
© by Karina Hiddenstorm
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1864-7
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla Kingi.
Dziękuję za Twoją przyjaźń oraz za to,
że dorzuciłaś do tej historii tak dużo ognia.
[…] I kiedy ludzie, co się nienawidzą,
Spać muszą razem – bardziej jeszcze sami:
Samotność płynie całymi rzekami.
SAMOTNOŚĆ RAINER MARIA RILKE
Ethan Blackmore spoglądał spod półprzymkniętych powiek na wahadłowe drzwi Królewskiej Czerwieni. Były dokładnie takiego koloru, jaki sugerowała nazwa baru. Podłogę wyłożono czarno-czerwonymi kafelkami, czerwone akcenty w postaci symboli kier i karo można było znaleźć również na stolikach czy ścianach. Ethanowi całkiem podobał się ten wystrój, przywodził na myśl stare, nieco kiczowate bary – takie, jakich już prawie nie było. No i podawali tu przyzwoite żarcie, to przede wszystkim. Do jego nozdrzy dolatywał aromat świeżo parzonej kawy oraz pieczonego indyka, z którym lada moment dostanie kanapkę.
Odchylił głowę tak, że ciemne włosy dotknęły kołnierzyka drogiej czarnej koszuli. Garnitur, który miał na sobie, także był drogi, szyty na zamówienie. I również czarny. Ethan lubił ten kolor. Uważał, że jego dusza – jeśli faktycznie jakąś posiadał – była właśnie taka, czarna jak smoła. Pewnie dlatego, w ślad za Stonesami[1], najchętniej pomalowałby wszystko na czarno. No, może poza tymi cholernymi drzwiami.
Kątem oka dostrzegł jednego ze swoich ludzi. Właśnie wyszedł z toalety i zajął pozycję przy wejściu. Drugi siedział za Ethanem, podzwaniając łyżeczką o filiżankę. Łup, łup, łup, łup łup, łup. Regularnie, jakby robił to według metronomu.
Ethan odwrócił się w jego stronę i spokojnym głosem powiedział:
– Przestań, do kurwy nędzy.
Mężczyzna stropił się i wypuścił łyżeczkę z dłoni.
– Przepraszam, szefie. Tak tylko… – Zamilkł, kiedy Blackmore zmierzył go wzrokiem.
– Po prostu siedź.
W tle cicho grała muzyka – bezimienny kawałek, brzmiący jakby wyjęty wprost z lat sześćdziesiątych. Nie żeby Ethan pamiętał tamten okres, był na to o wiele za młody. Wystarczyło jednak zamknąć oczy, wciągnąć zapach smażonego jedzenia, przejechać opuszkami palców po winylowym siedzeniu i teoria podróży w czasie urastała do rangi faktu. Na krótką chwilę, zaledwie parę sekund. Ale czasem to wystarczało. Czasem decydowało o życiu i śmierci.
Kelnerka w bordowym uniformie wyszła zza lady, niosąc w dłoni dzbanek z kawą. W drugiej miała zamówioną przez Ethana kanapkę. Podeszła do niego, postawiła talerz na stoliku i uśmiechnęła się promiennie.
– Życzę smacznego. – Zerknęła na pustą filiżankę obok jego prawej ręki. – Dolać panu?
Ethan skinął głową.
– Mnie tak. – Kciukiem wskazał za siebie. – Jemu nie.
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę, ale nic nie powiedziała. Napełniła filiżankę, po czym odeszła w stronę stolika znajdującego się na końcu pomieszczenia, okupowanego przez dwóch starszych mężczyzn pochłoniętych grą w karty. Blackmore obrzucił jej tyłek obojętnym spojrzeniem. Miała niezłą figurę, ale niekoniecznie była w jego typie. Wolał brunetki. O zdecydowanie mniej banalnej urodzie.
Uniósł kanapkę do ust i ponownie wbił wzrok w drzwi. Kiedy odgryzał pierwszy kęs, czerwone skrzydło uchyliło się i wszedł przez nie jasnowłosy mężczyzna w kurtce z demobilu. Był spięty, widać to było po jego ruchach oraz rozbieganym spojrzeniu. Zlustrował salę, następnie podszedł do stolika Blackmore’a i zajął przy nim miejsce.
– Pozwoliłem ci usiąść? – zapytał Ethan.
Blondyn wykonał ruch, jakby chciał się podnieść, ale Blackmore przytrzymał jego rękę.
– Żartowałem, Eddie. Siedź.
Mężczyzna nazwany Eddiem przyglądał mu się niepewnie. Jego twarz pobladła o kilka tonów.
– Pan nigdy nie żartuje, szefie.
Ethan odgryzł kolejny kęs kanapki i zaczął żuć.
– Smaczna. Zamówić ci?
Eddie pokręcił głową.
– Nie jestem głodny.
Blackmore posłał mu nieprzyjemny uśmiech.
– Bo jesteś strasznie spięty. Powinieneś się wyluzować.
Wnioskując po minie Eddiego, ta uwaga przyniosła raczej odwrotny skutek.
– Masz powód, żeby się spinać, Eddie? – Ethan wbił w blondyna świdrujące, intensywnie zielone oczy.
– Nie… Nie. Ja tylko…
Odłożył kanapkę.
– Tylko co?
– Sam nie wiem. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Wezwałeś mnie, szefie, a to zazwyczaj oznacza kłopoty.
Kelnerka ruszyła w kolejny kurs, rzucając Ethanowi przeciągłe spojrzenie. Było w nim zarówno skrywane zainteresowanie, wykraczające poza zawodowe, jak i obawa.
– Kłopoty? A widzisz tu jakieś? Przyszedłem zjeść, napić się kawy… – Przy słowie „kawy” Blackmore wychylił się i złapał przechodzącą obok dziewczynę za przegub. – …Porozmawiać.
– Tak? – Ton głosu kelnerki oscylował gdzieś pomiędzy złością a obawą. Większą niż ta, którą Ethan niedawno dostrzegł w jej oczach.
– Przynieś jeszcze jedną filiżankę – polecił jej.
Dziewczyna skinęła głową, po czym przeniosła wzrok na Eddiego.
– Życzy pan sobie coś oprócz kawy?
Chłopak podrapał się po głowie.
– No nie wiem, może wezmę to samo. – Wskazał palcem na kanapkę Ethana. – Podobno smaczna.
– Smaczna – potwierdziła. – Nasza specjalność.
– Jest w niej majonez? – dociekał Eddie.
– Tak, proszę pana.
– To dobrze, lubię majonez. Nie powinienem lubić, ale lubię.
Kelnerka wykrzesała z siebie nikły uśmiech.
– Przekażę kucharzowi.
Eddie patrzył, jak dziewczyna odchodzi w stronę lady. Następnie napotkał spojrzenie Blackmore’a i aż się wzdrygnął.
– O czym chciałeś porozmawiać, szefie? – zapytał, siląc się na pogodny ton. – Bo chyba nie o żarciu, co?
Ethan upił łyk kawy i skrzywił się, jak gdyby przełykał wódę. Kawa była dobra, ale mocna. Jeżeli kelnerka to samo nalała tym dziadkom z tyłu, to któremuś zaraz pewnie pierdolnie rozrusznik.
– O twoich przyjaciołach.
Twarz Eddiego wydłużyła się, policzki jakby obwisły. Zdaje się, że jakąś najbardziej pierwotną częścią umysłu, tą, w której mieszka intuicja, pojął, co się stało i jakie będą tego konsekwencje. Świadomie jednak wolał się oszukiwać. Przynajmniej przez chwilę, przez sekundy, które czasem wystarczały. Ale nie w tym wypadku.
– Jakich przyjaciołach?
– A którzy by mnie zainteresowali?
Eddie przyjrzał się swoim palcom, następnie wzniósł oczy do sufitu.
– Gliniarze? – wykrztusił w końcu. – Ci, których opłacamy?
Na wargi Ethana ponownie wypłynął nieprzyjemny uśmiech.
– Nie, nie ci. Myśl dalej.
– Nie ma innych glin, z którymi bym gadał – zaoponował szybko Eddie. Stanowczo za szybko.
Blackmore sięgnął po kanapkę i ugryzł kolejny kęs. Przeżuwał powoli, nie spuszczając wzroku z siedzącego naprzeciwko mężczyzny.
– Im dłużej zaprzeczasz, tym bardziej ja będę potem wkurwiony. Chcesz mnie wkurwić?
– Nie, szefie. W żadnym razie.
– No właśnie. Więc co to za gliniarze?
Eddie z wyraźnym trudem przełknął ślinę.
– Przecież rozmawiałem tylko z…
Dłoń Ethana z trzaskiem opadła na stół.
– Rozmawiałeś z federalnymi.
Twarz Eddiego nie była już blada, tylko wręcz przezroczysta.
– Szefie, ja naprawdę…
Ethan uderzył w stół po raz kolejny. Na skraju pola widzenia mignęła mu kelnerka. Chciała wyjść zza lady, ale zmieniła zamiar. Zapewne przytomnie uznała, że obecnie kawa jest tym, na czym Eddiemu zależy najmniej.
– Po co ktoś taki jak ty miałby gadać z federalnymi? W dodatku bez mojej wiedzy.
– To jakaś pomyłka. Ja i federalni? – Z piersi Eddiego wyrwał się histeryczny śmiech. – No w życiu.
Ethan wstał i skinął dłonią na dziewczynę. Podeszła, unikając jego wzroku, zupełnie jakby ten mógł ją poparzyć. Postawiła przed Eddiem filiżankę, nalała do niej kawy, po czym odeszła prędkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Blackmore zauważył, że rżnący w karty staruszkowie zachowują się tak, jakby stolik, przy którym siedział wraz z Eddim, nie istniał. Zdawało się, że dostrzegał go tylko stojący przy wyjściu jego własny człowiek.
– Napij się. – Podsunął Eddiemu filiżankę, z której wydobywał się aromatyczny zapach.
– Jakoś nie mam ochoty.
Ethan usiadł obok niego. Poła marynarki odchyliła się, ukazując ukrytą pod spodem broń.
– Napij się tej pierdolonej kawy, Eddie.
Blondyn sięgnął po filiżankę drżącą ręką, następnie upił łyk.
– Mmm, dobra – powiedział ze sztucznym entuzjazmem.
– To napij się jeszcze – zachęcił Blackmore.
Eddie przysunął sobie filiżankę do ust i nagle na jego twarzy odmalowała się jakaś straszliwa myśl. Spojrzał na swojego szefa wytrzeszczonymi oczami.
– Trucizna?
Ethan się zaśmiał.
– Kreatywny jesteś, ale kapusie już tak mają.
– Nie jestem kapusiem! – Mężczyzna gwałtownie machnął ręką, oblewając się przy tym. Chyba nawet tego nie poczuł. – Przysięgam na Boga, że nie!
– Od kiedy w ogóle wierzysz w Boga?
– Na matkę… Przysięgam na moją matkę!
– Biedna kobieta. Z pewnością nie chciałaby cię teraz oglądać.
Dłoń Eddiego zaczęła się rozpaczliwie trząść. Mocniej zacisnął palce na porcelanie, ale niewiele to dało. Zerknął na kawę, po czym odstawił ją na stół i oparł ręce na blacie.
– Ten łysy i jego kumpel, niski grubas, tak? O nich chodzi?
– Widzisz? – Ethan klepnął chłopaka w kolano. – Mówiłem, że kawa dobrze ci zrobi. Zaczynasz kojarzyć fakty.
– To byli federalni? – Eddie mistrzowsko zagrał zdziwienie. – Pierwsze, kurwa, słyszę.
Blackmore wygodniej rozparł się na siedzeniu.
– O czym w takim razie z nimi rozmawiałeś?
– Ten łysy, no nie… nie ten grubas, tylko ten drugi… to paser. Kumpel ma kumpla, który poprosił o przysługę. Chciałem się rozeznać, czy można by opchnąć parę błyskotek, a jeśli tak, to za ile.
Ethan patrzył na mężczyznę pobłażliwie, a jego usta rozchyliły się w potwornym uśmiechu, obnażającym zbyt wiele zębów.
– Nie wierzę w ani jedno słowo.
Eddie skulił się odruchowo, mimo że jego rozmówca nie podniósł nawet głosu.
– Mówię prawdę. Chodziło o błyskotki. Jeśli nawet byli federalnymi, nic o tym nie wiem.
Blackmore przysunął się do niego.
– Miałeś ostatnią szansę. I jak zwykle wszystko spierdoliłeś.
– Ale ja mówię prawdę! – powtórzył z uporem blondyn.
Ethan chrząknął, a wtedy siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyzna odwrócił się. Popatrzył na Eddiego i wsunął dłoń pod marynarkę.
– Cóż… – zaczął Blackmore.
– Czarny Kot! – zaskowyczał Eddie. – Pytali o ten klub, bo wiedzą, że tam chodzisz.
Ethan zacisnął palce na jego ramieniu.
– I co im powiedziałeś?
– Że lubisz panienki, nic więcej. – Eddie prawie płakał. – Powiedziałem, że lubisz patrzeć na tańczące panienki.
– A może później sam dla nich zatańczyłeś, co? Zatańczyłeś, a potem im obciągnąłeś, bo słodkie ploteczki nie zaspokoiły glin. Więc zrobiłeś to ustami, jak mała dziwka?
Eddie zaprezentował osobliwą minę, gdy Ethan położył mu dłoń na udzie – wysoko, prawie przy pachwinie.
– Szefie, no co ty…
– Myślisz, że chcę ci potarmosić kutasa? – Blackmore pochylił się nad nim, drugą rękę wsuwając do wewnętrznej kieszeni marynarki. – To pomyśl jeszcze raz – dodał i zagłębił nóż w nodze mężczyzny aż po koniec ostrza.
Eddie wydał z siebie zduszony kwik. Opuścił wzrok na wystającą z uda rękojeść i otworzył usta, które uformowały idealnie okrągłe „O”.
– Tętnica udowa – powiedział Ethan takim tonem, jakby wygłaszał wykład. – Kiedy wyciągniesz nóż, krew zacznie tryskać aż pod sufit.
– Boże… – jęknął Eddie. – Boże, Jezu, kurwa…
Blackmore wstał, potem cofnął się i poprawił marynarkę.
– Nie trzeba było gadać z federalnymi, Eddie.
Blondyn posłał mu oszołomione spojrzenie. Jego dolna warga drżała, prawa dłoń zaciskała się na rękojeści noża.
– Ja naprawdę nie… Przysięgam, że ja nie…
– Zawsze umiałem poznać, kiedy kłamiesz.
– Ambulans. – W wilgotnych oczach Eddiego malowało się błaganie. – Potrzebny mi ambulans.
– Nie sądzę. – Ethan skinął na swoich ludzi, po czym ruszył w kierunku wyjścia z Królewskiej Czerwieni. Gdy przechodził przez drzwi, usłyszał przeraźliwy krzyk.
Eddie wreszcie postanowił wyciągnąć nóż.
Przy samochodzie czekał Luke Wylde. Kołysał się na piętach, pogwizdując pod nosem. Na widok Ethana przywołał na twarz idealnie obojętną minę.
– W porządku, szefie? – zapytał. Miał włosy obcięte niemal przy samej skórze, jak u żołnierza, ale brylanty w uszach sugerowały, że jakąś częścią siebie chciałby jednak zostać raperem.
Blackmore nieznacznie skinął głową. Uniósł dłoń z wyprostowanymi dwoma palcami, po czym zgiął je, dając znać stojącym za nim ludziom, że mogą odejść. Mężczyźni oddalili się w stronę czarnego SUV-a, identycznego jak ten, przy którym stał Luke. Poruszali się niemal bezszelestnie – jakby w opozycji do swoich gabarytów. Ethanowi nasuwało to skojarzenie z elektrycznymi samochodami.
– Na pewno w porządku? – dopytywał Luke. – Bo jakoś pan nie wygląda.
Ethan pomyślał o federalnych, z którymi rozmawiał Eddie. Ten sam Eddie, który teraz wykrwawiał się w Królewskiej Czerwieni. Była w tym jakaś ponura ironia, musiał to przyznać.
– Zapomniałem dokończyć kanapkę.
Luke zmarszczył czoło.
– Proszę?
– Kanapka – powtórzył Ethan cierpliwie. – Zapomniałem o kanapce.
Mężczyzna spojrzał ponad jego ramieniem.
– Mogę wrócić i…
Blackmore poklepał go po barku.
– Lepiej nie. Tłok się tam zaraz zrobi.
– Gliny?
– Gliny, koroner. Typowy poniedziałek.
Wylde skrzywił się nieznacznie.
– Jest źle?
– Jeszcze nie.
– Ale będzie?
– To zależy.
Znów spojrzał w stronę Królewskiej Czerwieni. Z tego miejsca widać było tylko kawałek szyldu wyciętego w kształt korony.
– Czarny Kot – powiedział Ethan z namysłem. – Federalnych interesuje, dlaczego tam, kurwa, chodzę.
Wylde zaczął się uśmiechać, lecz szybko przestał, gdy szef spiorunował go wzrokiem.
– No cóż – chrząknął – lubi pan to miejsce.
– To zacznę lubić inne.
Luke wysunął stopę i trącił niewielki kamyk czubkiem buta. A potem jeszcze raz. I znowu. Zastanawiał się nad czymś.
– Może założyli, że to nie tylko kwestia panienek? I jakoś, no nie wiem, skojarzyli to ze spotkaniami z tym smętnym gościem z Bogoty – zasugerował.
Blackmore wzruszył ramionami. Nie żeby taka ewentualność nie przeszła mu przez myśl – przeszła, i to jako pierwsza. Co jednak mógł zrobić? Czekać na rozwój wypadków – nic poza tym. Kiedy zacznie działać, wprowadzi tylko jeszcze większe zamieszanie. Niepotrzebny ruch, histeryczny. A on nie był histerykiem. W takim wypadku nie znalazłby się w tym miejscu, nawet mając za ojca Alexandra Blackmore’a.
– Zależy, co jeszcze wygadał im Eddie.
– Może niewiele, może bardzo dużo. A panu co powiedział?
– Głównie starał się mnie przekonać, że nic.
– Czyli wszystko – mruknął Luke ponuro.
– Gdyby to było wszystko – rzekł Ethan z namysłem – federalni pukaliby teraz do moich drzwi. A nie pukają. Niewykluczone, że czekają, starają się nas sprowokować. Ja jednak obstawiam, że szukają kolejnych samobójców, takich jak Eddie. Nęcą ich gównianą ugodą, programem ochrony świadków i modlą się, żeby któryś z Eddich wiedział coś więcej niż to, że lubię patrzeć na pierdolone tańczące panienki.
Wylde przetrawił te słowa i powoli pokiwał głową.
– Szefie, a oglądał pan taki film…?
Ethan posłał mu chmurne spojrzenie.
– Nie zaczynaj.
Luke się stropił. Opuścił wzrok i ponownie zajął się trącaniem kamyka. Pozostali dwaj mężczyźni kręcili się przy zaparkowanym dalej samochodzie. W oddali słychać było dźwięk syren, który narastał w miarę, jak policyjne radiowozy się zbliżały. Nie żeby mieli Blackmore’a aresztować – na pewno nie jego i nie tutaj – ale wypadałoby się wreszcie ruszyć. Potem i tak do niego przyjdą. Z zarzutami – których nie będą w stanie mu postawić – i pytaniami, na które nie odpowie. Potem, potem, potem.
– Zbieramy się – stwierdził.
– Czarny Kot odpada, prawda? – Luke przywołał na twarz jakiś taki przepraszający uśmiech. – Bo mieliśmy tam jechać.
– Ale nie pojedziemy. Masz jakieś inne propozycje?
Wylde nie musiał się długo zastanawiać – zupełnie jakby czekał, aż podobne pytanie wreszcie padnie.
– Orion – podsunął. – To coś jak Czarny Kot, ale lepiej. To Czarny Kot podniesiony o dziesięć poziomów. – Poklepał się po kieszeniach czarnej skórzanej kurtki, szukając chyba wizytówki, której ostatecznie nie znalazł. – Prawdziwy odlot.
Brwi Ethana powędrowały wyżej.
– Dlaczego wcześniej tam nie jeździłem?
Luke znów się skrzywił – zupełnie jak dziecko, które musi wypowiedzieć brzydkie słowo, choć zapewniało rodziców, że go nie zna.
– Bo powiedział pan, że nie chce mu się, tu cytuję, dymać na drugi koniec miasta.
Blackmore uśmiechnął się mimowolnie.
– Najwyraźniej zmieniłem zdanie.
Luke otworzył drzwi od strony kierowcy i opadł na siedzenie. Poczekał, aż Ethan zajmie miejsce w fotelu obok, po czym uruchomił silnik.
– Spodoba się panu.
Kącik warg jego szefa drgnął.
– Nie mów.
Jeden potężny korek i czterdzieści pięć minut później byli na miejscu. Zanim Blackmore wysiadł z wozu, zlustrował front trzypiętrowego budynku zbudowanego z czerwonej cegły, w którym mieścił się Orion. Skojarzył mu się ze starymi zakładami przemysłowymi, ale podobnie jak w przypadku Królewskiej Czerwieni była to iluzja. Wiedział, że patrzył na nową, najwyżej dziesięcioletnią budowlę. Umiał jednak cofnąć się w czasie na tych parę rozkosznych chwil. Doskonale pamiętał pustą, porośniętą trawą parcelę, na której dzieciaki kiedyś kopały piłkę. Teraz tańczyły tu dziwki.
Szyld tworzący napis ORION rozciągał się na trzy czwarte długości budynku. Wpisane w gwiazdozbiór potężne neonowe litery nocą musiały roztaczać niespokojny, hipnotyczny blask. Ethan zapragnął go zobaczyć. W jego wyobraźni wyglądało to jak ryzykowne połączenie futuryzmu i filmu noir. Jeżeli środek będzie równie intrygujący, zapomni o Czarnym Kocie i podobnych knajpach.
Wysiadł z auta i Luke zrobił to samo. Jego ludzie z drugiego SUV-a, pozornie znudzeni, już stali na chodniku, rozglądając się wokół. Ethan rzucił im przelotne spojrzenie i ruszył w stronę wejścia.
– Czyj to lokal? – zapytał idącego obok mężczyznę. – Bo mam wrażenie, że powinienem wiedzieć.
– Ala Eleziego – wyjaśnił Wylde, otwierając przed nim drzwi.
– Eleziego? – powtórzył Blackmore. To nazwisko wydało mu się znajome w jakiś mglisty, męczący sposób.
– To ten Albańczyk, na pewno pan kojarzy.
Owszem, Ethan kojarzył.
– Ten od prochów, nieletnich dziwek i karabinów?
– Ten sam.
Weszli do środka, prosto w objęcia półmroku. Orion okazał się sporym lokalem, urządzonym mniej więcej tak, jak Ethan się spodziewał. Ściany były czarne, podobnie podłoga, z tą tylko różnicą, że gdy się po niej kroczyło, kafelki pod butami rozbłyskiwały niczym gwiazdy. Czarujący bajer. Al Elezi znał się na wystroju wnętrz – albo opłacił kogoś, kto się znał. Ethan przypomniał sobie, jak facet zazwyczaj się ubierał i doszedł do wniosku, że w grę wchodził raczej drugi wariant.
– Więc nie chciałem tu jechać, bo jest za daleko?
– Właśnie tak, szefie.
Przy okrągłych stolikach rozsianych w prawej części sali siedziało kilku mężczyzn, przy ostatnim zaś kobieta w średnim wieku. Ani jedna głowa nie obróciła się na widok Ethana, to byłoby nie na miejscu. Ludzie pili drinki, ślęczeli nad ekranami komórek bądź rozmawiali o czymś ściszonymi głosami. Pachniało tu pieniędzmi, drogim alkoholem i pieprzeniem.
– Żarcie chyba też tu mają – szepnął Luke. – W razie gdyby nadal był pan głodny.
Blackmore zignorował tę uwagę. Zajął miejsce przy stoliku blisko podestu i dyskretnie rozejrzał się dookoła. Po prawej znajdował się bar – gładki, idealnie czarny, doskonale komponujący się z resztą lokalu. Za kontuarem stał łysy mężczyzna w białej koszuli oraz kamizelce i zmieniał coś w ustawieniu butelek na półkach. Z głośników sączyła się muzyka, teraz niewiele głośniejsza od szeptu, ale później, gdy na scenie pojawią się tancerki, głośne basy uderzać będą, naśladując bicie serca. Szkoda, że Ethan nie miał wystarczająco dużo czasu, żeby tego doświadczyć. W każdym razie nie dziś.
Ubrana w skąpy błyszczący uniform kelnerka podeszła do nich, stukając obcasami o parkiet, który rozbłyskiwał fantazyjnymi konstelacjami. Jasne włosy miała upięte w kok, usta zaś pociągnięte ciemną pomadką.
– Czego panowie sobie życzą?
– Dwa razy whisky – powiedział Ethan. – I zawołaj szefa.
– Obawiam się, że go nie…
– Lepiej, żeby był. No już, zjeżdżaj.
Dziewczyna odwróciła się na pięcie i odeszła, kołysząc biodrami. Luke powiódł za nią wzrokiem, Ethan natomiast wyciągnął telefon z kieszeni. Wstukał wiadomość o treści ORION, wysłał i schował komórkę z powrotem.
– Lepiej dla faceta, żeby był punktualny – mruknął.
Wylde mu się przyjrzał.
– Nie boi się pan wchodzić w ten interes? – zapytał niby od niechcenia. Cały czas operował teatralnym szeptem. – Zwłaszcza teraz?
Blackmore przyjrzał mu się z uprzejmym zainteresowaniem.
– Co to znaczy: teraz?
– No, Eddie, federalni.
– Pierdolić Eddiego.
– Stary i tak jest na pana cięty – brnął Luke. – Przez to, że wozi się pan jak boss, chociaż wcale nim nie jest. – Usłyszał, co właśnie powiedział, i się skrzywił. – Jeszcze. Miałem na myśli, że jeszcze pan nie jest.
Ethan rozciągnął wargi w cierpkim uśmiechu. I prawdopodobnie nigdy nie będę, pomyślał. Po starym przyjdzie kolejny stary, czyjś kuzyn, może wnuk lub osoba zupełnie z zewnątrz. Zależy, jak daleko posunięty jest nepotyzm, na który oficjalnie nie było tu miejsca. Ale to nie będę ja. W obecnym układzie mam mniej więcej równe szanse, żeby trafić do pudła albo zarobić kulkę, ale na pewno nie, żeby wspiąć się na szczyt. W tym właśnie problem.
Żył w świecie, w którym stale niespokojnie musiał się oglądać przez ramię. Teraz wydawało się to całkiem w porządku. Adrenalina i władza uderzały do głowy, były silnym afrodyzjakiem. Jednakże „teraz” nie będzie trwało wiecznie. Ethan umiał nie tylko cofnąć się w czasie, ale i wybiec naprzód, myśleć perspektywicznie. Dlatego interes z Petersem lub, jak wolał nazywać go Luke, smętnym gościem z Bogoty, mógł stanowić przełom, zabezpieczyć go na lata. Istniała też szansa, że będzie on też ostatnim, jaki Ethan zrobi w życiu, jeśli coś się spierdoli. Ale czy to szkodziło? Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. A on chciał go wypić. Jeżeli wykiwa starego, nie będzie musiał dłużej oglądać się za siebie. Nie będzie Tym, Kto Wozi Się Jak Boss, bo sam stanie się bossem. Na swoich zasadach, z dala od tego parszywego miejsca. Zrobi to, co nie udało się jego ojcu. Wyrwie się. Zostanie Kimś.
– Pamiętasz Chudego Joe? – zwrócił się do Wylde’a.
– Tego paranoika?
– No właśnie.
– Ale jaki to ma związek z…
Blackmore musnął palcem skrzydełko nosa.
– Forsa czyni wolnym. Wolność czyni niewidzialnym.
Luke chciał coś dodać lub może zapytać, ale widząc zbliżającą się kelnerkę, zrezygnował. Dziewczyna postawiła na stoliku dwie szklanki z grubego szkła wypełnione jasnobrązowym płynem i powiedziała:
– Szef zaraz przyjdzie.
Al Elezi zjawił się mniej więcej po kwadransie. Akurat w odpowiednim czasie, aby Ethan nie zaczął się irytować.
– Pan Blackmore. – Wyciągnął dłoń, Ethan jednak jej nie uścisnął. – Miło gościć w skromnych progach i tak dalej. Interesy?
Blackmore zwrócił ku niemu twarz.
– Jakbyś zgadł.
Właściciel klubu przyciągnął krzesło z sąsiedniego stolika i usiadł na nim. W za dużej koszuli w hawajskie wzory, lnianych spodniach i zamszowych mokasynach kojarzył się Ethanowi z prorokiem na LSD, a nie szefem w takim miejscu jak Orion. Z kącika ust zwisało mu niezapalone cygaro. Chyba myślał, że trzymając je w ten sposób, wygląda zawodowo. Nie wyglądał.
– Co pana interesuje, panie Blackmore? – Cygaro przetoczyło się w drugi kącik ust. – Proponuję najlepsze stawki. I od tego minus dziesięć procent.
Ethan upił łyk whisky, po czym odstawił szklankę na blat.
– Czy powiedziałem, że będę robił z tobą interesy?
Elezi wydawał się niezrażony. Rozciągnął wargi w szerokim uśmiechu i powiedział:
– Ze mną każdy chce robić interesy. Mam najlepszy towar.
Ethan zabębnił palcami o stół.
– Jeżeli uznam, że posiadasz coś, co mnie interesuje, dowiesz się o tym.
Al uniósł ręce.
– Się pan rozgląda, podziwia. – Na jego wargi wypłynął chytry uśmieszek. – Sprawdzi, co jest pod ladą.
– Na początek sprawdzę, czy twój lokal jest tak dobry, jak mówią.
– Nawet lepszy. – Elezi sięgnął do kieszeni, wyciągnął klucz i przesunął go po blacie w kierunku Ethana. – Występy zaczynają się za jakieś trzy, cztery godziny, ale sugeruję zajrzeć do pokoju numer dziewięć.
– A co niby tam znajdę?
– Czystą przyjemność.
Ethan podniósł klucz i zaczął obracać go w dłoni. Był masywny, stylizowany na starodawny.
– Zastanowię się. – Zmierzył Eleziego wzrokiem. – Powiedz mi, Al, dlaczego się, kurwa, ubierasz, jakbyś zgubił się gdzieś po drodze na Florydę?
Mężczyzna z pietyzmem wygładził koszulę.
– To mój styl, marka. Jestem postacią charakterystyczną. – Pstryknął palcami. – Al Elezi i wiadomo, o co chodzi. Wizytówka. Koszula i cygaro Ala Eleziego. Kiedyś udawałem jeszcze akcent, ale doszedłem do wniosku, że to gówniane.
Bo ten strój jest wprost fenomenalny, pomyślał Blackmore.
– Czekam tu na kogoś i liczę na spokój. Potem może nawet sprawdzę ten twój pokój numer dziewięć, ale najpierw zrobią to moi ludzie. – Uniósł rękę, w której trzymał klucz, i skinął na kręcących się nieopodal dwóch mężczyzn. – Spodoba im się tam?
Al wyprężył pierś.
– Nie ma innej możliwości, panie Blackmore.
Ethan wskazał brodą scenę. Na środku znajdowała się chromowana rura, chwilowo pozbawiona tancerki.
– Twoje dziewczyny są pełnoletnie?
Elezi spojrzał tak, jakby Ethan zasugerował, że jego matka była kurwą.
– Tutaj… – postukał palcem w stolik – w tym lokalu wszystko mam na tip-top. Nawet wóda nie jest z przemytu.
Blackmore parsknął.
– No, Al, widzę, że traktujesz swój interes bardzo poważnie.
– Bo jestem poważnym człowiekiem – stwierdził i ręką zatoczył łuk w powietrzu. – Czy byle frajer może pozwolić sobie na coś takiego?
Frajer nie, ale cwaniak, który przepuszcza przez ten lokal pieniądze z innych interesów, takich, którymi niekoniecznie chce się chwalić, jak najbardziej – mógłby odpowiedzieć Blackmore. Zamiast tego zapytał:
– Glinom też dajesz ten klucz?
– No wie pan. – Mężczyzna kolejny raz przetoczył cygaro z jednego kącika ust do drugiego. – Dla nich są inne dziewczyny. Nie gorsze, bo tu nie ma gorszych, po prostu inne. Żaden jeszcze nie narzekał. Ale tacy jak pan, panie Blackmore… Wiem, czym jest wyrafinowany gust.
– Przestań pieprzyć, Al. – Ethan kątem oka dostrzegł idącego w jego stronę Petersa. Z przygładzonymi włosami, w grafitowym garniturze i z neseserem w dłoni wyglądał jak cholerny makler. Smętny makler z Bogoty.
Elezi również go zauważył.
– Pójdę sprawdzić, czy w biurze wszystko gra – stwierdził, podnosząc się z krzesła. – Do miłego.
Ethan kiwnął mu ręką, w której trzymał klucz, nie odrywał jednak wzroku od przybysza.
– Jesteś punktualny, to dobrze wróży – powiedział, gdy facet zajął miejsce obok niego.
Peters skinął głową.
– Szanuję rozmówcę i szanuję jego czas. Dobre wrażenie to połowa udanego interesu.
– A druga połowa jest wtedy, kiedy nie próbujesz mnie zrobić w chuja. – Wargi Ethana rozciągnął zimny uśmiech. – Przynieś nam jakąś dobrą whisky, nie takie szczyny jak to – zwrócił się do Luke’a, podzwaniając kluczem o szklankę.
– Jakąś konkretną? – Wylde się podniósł.
– Elezi z pewnością pomoże ci wybrać – odparł, puszczając do niego oko.
Luke westchnął bezgłośnie. Rzucił mężczyznom niepewne spojrzenie, po czym wolnym krokiem ruszył w stronę zaplecza.
– To na czym stanęliśmy? – zapytał Blackmore, świdrując Petersa wzrokiem.
Ten chrząknął.
– Na tym, że mam nawet coś lepszego, niż wcześniej wspominałem.
Ethan poprawił marynarkę i pochylił się nad stolikiem.
– Uważałbym z takimi deklaracjami. – Zerknął na jednego ze swoich ludzi, który cały czas pozostawał w polu widzenia. – Chyba że nie chcesz wyjść stąd żywy.
Strach położył się cieniem na twarzy Petersa. Zaraz jednak zniknął, zastąpiony przez typowy dla tego człowieka smętny spokój.
– Panie Blackmore – zaczął z rozmysłem, gładząc neseser – nie przyszedłbym tu, gdybym nie był pewny swojej racji.
– To się okaże – mruknął Ethan, odprowadzając wzrokiem kelnerkę.
Peters również na nią spojrzał, następnie rozejrzał się po sali z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Muszę przyznać, że ma pan dobry gust. Takie miejsca… mają swój urok.
Blackmore zmrużył oczy.
– Do rzeczy.
Ethan pożegnał mężczyznę z mieszanymi uczuciami. Wszystko brzmiało idealnie, zbyt idealnie. Właśnie dlatego mogło się sypnąć, stać się farsą… lub życiową szansą, trafieniem jak jeden na milion. Te dwie ewentualności zderzały się ze sobą, rezonując w częstotliwości rodzącej się paranoi, pieśni Chudego Joe. Jednak, w przeciwieństwie do niego, Ethan nie zamierzał dać się porwać szaleństwu. Wiedział, że jest tylko jeden sposób, żeby sprawdzić, co się stanie – należało pozwolić, aby się wydarzyło.
Oficjalnie powodem spotkań było oprogramowanie, którym interesowała się firma transportowa Ethana. Tak naprawdę chodziło jednak o prochy, w tym kokainę i mityczne SV-5. To właśnie ta ostatnia substancja była szczególnie warta uwagi. Miała szansę zrewolucjonizować rynek i co za tym idzie, zapewnić bajeczne dochody. Stary również to przyznał i wykrzesał z siebie coś na kształt zabarwionego dumą entuzjazmu dla pomysłu Blackmore’a. Nie wiedział tylko o jednym. O skali całego przedsięwzięcia. I nie mógł się dowiedzieć, bo plan Ethana nie uwzględniał takiej ewentualności. Stąd wszystkie te żmudne przygotowania, niekończące się ustalenia z Petersem. Interes życia w żadnym razie nie mógł wyglądać jak interes życia, co najwyżej większa robota. Marudna, nieznośna, z której lwia część przypadnie staremu. Żadnej ekscytacji, żadnego nakręcania się. Nawet Luke nie znał szczegółów, nikt ich dotychczas nie poznał. W tym względzie Ethan ufał wyłącznie sobie, a jego wspólnik miał zbyt wiele do stracenia, żeby tak głupio ryzykować. Federalni też mogli mu naskoczyć. Nawet gdyby tu weszli, kiedy siedział z Petersem, nie zobaczyliby nic z wyjątkiem masy nudnych raportów o gównianych podzespołach i komponentach. Nic, do czego mogliby się przyczepić. Doskonałe oszustwo zasadzało się na tym, że opierało się na prawdzie.
Przeczesał włosy palcami i ruszył w stronę przejścia prowadzącego na tyły budynku. W prawej dłoni obracał klucz, który dał mu Elezi. Facet dorabiał niemal operową otoczkę do spotkań z dziwkami i, no cóż, miało to swój urok. Pretensjonalny, ale jednak. To wyróżniało ten klub.
Skręcił w prawo i znalazł się w wąskim korytarzu, na którego końcu były schody. Wszedł na piętro, następnie kolejny raz udał się w prawo. Przy czarnych drzwiach ze złotą cyfrą dziewięć stał Mikey, jeden z jego ludzi.
– Masz minę, jakbyś był na cholernych wczasach – stwierdził Ethan.
Chłopak przetrawił tę uwagę, w końcu doszedł do wniosku, że szef żartuje i wtedy zaryzykował uśmiech.
– Naprawdę fajne miejsce – bąknął.
– Byłeś tu? – Ethan wskazał brodą drzwi.
– Nie, pierwszy raz jestem. Głównie przesiaduję w Genesis.
Blackmore przewrócił oczami.
– Ten pokój. Czy byłeś w tym pokoju?
– Naprzeciwko – wyjaśnił Mikey. – Gość z cygarem powiedział, że dziewiątka jest tylko dla pana.
Ethan pokazał mu, by się przesunął. Włożył klucz w zamek, przekręcił i wszedł do niewielkiego, skąpanego w półmroku pomieszczenia. Z początku nie wiedział, co jest źródłem światła, zaraz jednak się zorientował i kolejny raz pogratulował Eleziemu oryginalności. A może po prostu Al kazał zaprojektować każde pomieszczenie tak, żeby zaspokajało jakąś skrywaną fantazję? – zastanawiał się, spoglądając na przeszkloną ścianę, za którą tańczyła dziewczyna w czerwonej bieliźnie. Wiła się wokół rury w rytm zmysłowej muzyki. Nie widziała Ethana, chociaż na niego patrzyła, ponieważ dzieliło ich weneckie lustro. Pomysłowe. Perwersyjne, ale nieszczególnie odkrywcze. Podobnie jak jej taniec.
Drugie drzwi w pokoju dziewięć otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Dłoń Ethana odruchowo powędrowała pod marynarkę, do schowanej tam broni. Nie było jednak powodu, by strzelać.
– Dzień dobry, jestem Elise – powiedziała szczupła brunetka. Elezi musiał pamiętać, jakie panienki lubi Ethan. Albo Luke mu o tym przypomniał.
Milczał, lustrując ją od góry do dołu. Miała na sobie czerwoną bieliznę, podobnie jak dziewczyna za szybą, na nogach zaś szpilki w takim samym kolorze. Przez koronkę stanika dostrzegł kolczyk w jej lewym sutku, a pomiędzy piersiami widniał tatuaż. Seksowna, ale w wulgarny sposób, który Ethana kręcił, lecz jednocześnie nie do końca do niego trafiał.
– Czekałam na pana – zaczęła dziewczyna, podchodząc do ustawionej naprzeciwko lustra weneckiego sofy. Usiadła na niej, rozsunęła nogi i zaczęła pocierać cipkę przez majtki. – Czekałam naprawdę dłuuugo.
Blackmore podszedł, chwycił ją za włosy i szarpnął. To był brutalny ruch, który miał zadać jej ból.
– Nie musisz tyle gadać, prawda?
Dziewczyna spojrzała na niego z urazą, może nawet z lekkim przestrachem.
– Nie, nie muszę.
Ściągnął ją z kanapy i pokazał, by uklękła.
– Będziesz grzeczną dziwką?
Pokiwała głową. Prawą dłonią sięgnęła do jego spodni i zaczęła masować nabrzmiałego kutasa.
– Pytałem, czy będziesz grzeczną dziwką? – powtórzył, chwytając ją za twarz.
– Będę – odparła.
Kąciki ust Ethana uniosły się w zimnym uśmiechu.
– Zaraz się przekonamy – mruknął, rozpinając rozporek.
Dziewczyna przesunęła dłonią po penisie, następnie wzięła go w usta, ale zaraz się cofnęła. Chciała go drażnić powolną pieszczotą. Lizała główkę okrężnymi ruchami i znów ciasno obejmowała wargami. Kiedy zrobiła to kolejny raz, Ethan wplótł palce w jej włosy i wypchnął biodra do przodu, zmuszając ją, by wzięła go całego w usta. Zaczęła się dławić, ale mimo to nie zwalniał chwytu.
– Masz być grzeczna – przypomniał i zaczął ją posuwać.
Dziewczyna zacharczała, ale po chwili dopasowała się do jego rytmu. Ethan czuł jej język, a także ciasno otulające kutasa wargi. Pomyślał, że dojdzie w ten sposób, ale wtedy dostrzegł, że druga ręka brunetki zsuwa się na cipkę i zmienił zamiar. Szarpnięciem odchylił kobiecie głowę i spojrzał w jasne, dziwnie pozbawione wyrazu oczy.
– Wstań – polecił.
Zrobiła to, przyglądając mu się z głupawym zaciekawieniem. Elise, Denise czy jakoś tak… Kolejna bezimienna dziwka, która na pewien czas idealnie ukoi huczącą w nim pustkę. Nie wiedział, czego szukał – i czy w ogóle, ale z pewnością tym czymś nie była stojąca przed nim osoba.
– Podoba ci się jej taniec? – Kiwnął głową w stronę tancerki za szybą.
Brunetka potwierdziła.
– Pokaż mi jak bardzo – powiedział, łapiąc ją za rękę i nakierowując na zagłębienie między udami.
Dziewczyna zwróciła się przodem do weneckiego lustra i oparła na nim jedną dłoń. Palcami drugiej pieściła się, jak wcześniej, przez majtki. Ethan rozejrzał się i zauważył, że obok sofy znajduje się półmisek z prezerwatywami. Ładnie rozegrane, Elezi, pomyślał, biorąc jedną. Rozerwał opakowanie zębami, nasunął kondom na penisa i zbliżył się do kobiety.
– Wypnij się – rozkazał, a gdy to zrobiła, wymierzył jej klapsa.
Spróbowała odwrócić głowę, ale Ethan zablokował jej ruch. Pochylił się i zaczął napierać biodrami na jej tyłek.
– Patrz na nią – szepnął. – Nie odrywaj od niej wzroku.
Brunetka tylko mruknęła, kiedy odsunął jej majtki. Następnie rozchylił pośladki i przejechał kutasem po cipce.
– Patrz na nią, kiedy będę cię posuwał – dodał i wbił się w nią jednym energicznym pchnięciem.
Spomiędzy warg dziewczyny wydobył się syk. Ethan złapał ją za kark, drugą ręką sięgnął do piersi. Pieprzył ją ostro, agresywne i czuł, jak wraz z napływającym podnieceniem opadają z niego napięcie oraz frustracja. Nabijał dziewczynę na kutasa, zaspokajając czystą, zwierzęcą żądzę, na swój sposób nawet się z nią pojedynkował. Czuł pulsowanie cipki, to, jak się zaciska, ale wciąż było mu mało. Chciał uciec od tej mieszkającej w nim lodowatej pustki, uciec jak najdalej, przemocą udowodnić, że dobro nigdy nie istniało, zadawać ból.
Dziewczyna zaczęła krzyczeć, gdy jego ruchy stały się szczególnie brutalne, jednak Ethan nie przestawał. Wbijał się w nią silnymi pchnięciami, pilnując, by jej palce cały czas pieściły łechtaczkę. Wreszcie poczuł, że brunetka szczytuje. On jednak jeszcze z nią nie skończył. Wysunął kutasa z cipki i nakierował na drugą dziurkę. Dziewczyna wierzgnęła, a Ethan tylko mocniej zacisnął palce na jej karku.
– Patrz na nią i bądź grzeczna, dziwko – warknął.
Brunetka krzyknęła ponownie, gdy pozbawionym delikatności ruchem wbił się w jej tyłek. Głęboko, prawie na całą długość penisa. Zaczął ją pieprzyć naprawdę mocno, jednocześnie szczypiąc delikatne sutki. Krzyk dziewczyny przeszedł w jęk, potem spazmatyczne dyszenie i Ethan zrozumiał, że za chwilę dojdzie po raz kolejny. Widział, że znów wsunęła sobie rękę między nogi i zajęła się pieszczeniem cipki. Wyczuwał poruszające się w jej wnętrzu palce i to wyzwoliło w nim impuls. Pchnął jeszcze raz, nie dbając o komfort kobiety. Orgazm przeszył jego ciało. Był jak ciepłe białe światło, jak porażający nerwy ładunek elektryczny. Ethan odrzucił głowę w tył i ryknął. Ścisnął pośladek dziewczyny, po czym się z niej wysunął.
Odwróciła głowę i popatrzyła na niego. Jej wargi rozciągnęły się w lubieżnym uśmiechu.
– Jest pan ze mnie zadowolony?
Ethan ściągnął prezerwatywę i wyrzucił do stojącego w kącie kosza. Zapiął spodnie i machinalnym gestem przygładził włosy.
– Liczysz na napiwek?
Uśmiechnęła się szerzej.
– Jeśli chce pan, żebym zrobiła coś…
Uciszył ją gestem ręki. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd studolarowy banknot. Bez słowa wrzucił go do półmiska z kondomami, po czym skierował się do wyjścia.
– Przyjdzie pan tu jeszcze? – zapytała.
Nie odpowiedział. Opuścił pokój, cicho zamknął za sobą drzwi i wyszedł na korytarz. Do jego uszu doleciało dudnienie basów stłumione przez podłogę; ktoś nie mógł się doczekać i już teraz podkręcił muzykę. Mickey stał przy ścianie, w niemal identycznej pozycji co poprzednio. Spojrzał na szefa, zachowując przy tym kamienną twarz.
– Dziś występy zaczęły się wcześniej – rzucił od niechcenia.
Blackmore zerknął na niego z lekkim zdziwieniem.
– A ty skąd, kurwa, wiesz takie rzeczy? Miałeś tu pilnować, a nie łazić na dół i oglądać panienki.
– Ten z cygarem tu był – wyjaśnił. – Kazał panu przekazać.
Ethan powoli pokiwał głową. Widać Elezi postawił sobie za punkt honoru doprowadzić do tego, by jego wyjątkowy klient opuścił lokal bardzo zadowolony i gotów często wracać, najlepiej dzień w dzień.
– Chyba jeszcze coś mówił – podjął Mickey.
– Tak?
Mężczyzna zmarszczył czoło, jakby głęboko się zastanawiał, i wreszcie skapitulował.
– Nic ważnego, inaczej bym pamiętał.
Ethan zrobił wdech i wolno wypuścił powietrze.
– Skup się, Mickey.
Ten tylko bezradnie pokręcił głową.
– Nic. Kompletna pustka.
Dlaczego mnie to nie dziwi, pomyślał Blackmore. Przejechał dłonią po twarzy w zdradzającym zmęczenie geście i zapytał:
– Gdzie Luke?
– Na dole. Razem z Timem.
– W porządku. – Klepnął faceta w ramię. – Idziemy.
Na dole muzyka stała się głośniejsza. Klientów również było więcej, jak gdyby te elektroniczne, a równocześnie nieco orientalne dźwięki zwabiły ich na podobieństwo fletu szczurołapa. Ethan zauważył Luke’a pogrążonego w rozmowie z Timem, swoim drugim człowiekiem. Kiwnął na nich, po czym skierował się do wyjścia.
I naraz gwałtownie przystanął.
Jego wzrok przykuła dziewczyna na scenie. Smukła, z prostymi, ciemnymi włosami opadającymi za ramiona. Była boso. Miała na sobie czarny dwuczęściowy kostium i przepaskę na oczach w takim samym kolorze. W dłoniach trzymała coś, co wyglądało jak szalki wagi. Balansowała nimi w rytm muzyki. Sprawiedliwość jest ślepa, błysnęło Ethanowi w głowie i niemal zdołał się uśmiechnąć.
Patrzył na jej ruchy – idealnie zsynchronizowane z dźwiękami płynącymi z głośników, podziwiał jej doskonałe ciało. To nie był zwykły, ordynarny taniec, dziewczyna zrobiła z tego prawdziwy spektakl. Opowiadała historię nie za pomocą słów czy obrazów, lecz gestów. Była niemożliwie wręcz śliczna, widział to nawet teraz, mimo że część jej twarzy została przesłonięta. Tutaj, na tej scenie, w świetle mocnych reflektorów emanował z niej blask gwiazdy. Ona była gwiazdą. Najjaśniejszą, jaka świeciła w Orionie.
Nagle odrzuciła szalki i poruszyła ramionami w geście przypominającym podrywającego się do lotu ptaka. Nie było już sprawiedliwości, ślepej czy nie, na skrzydłach wzbiła się ponad ludzkie podziały. A kiedy zerwała przepaskę, Ethan zobaczył najsmutniejsze i najbardziej zagniewane oczy, jakie w życiu spotkał. A także piękne. Tak piękne jak żadne inne.
Ich spojrzenia skrzyżowały się na moment, lecz wątpliwe, że tancerka w ogóle go zauważyła. Był tylko twarzą w tłumie, cieniem pośród cieni. Odwróciła się i podeszła do chromowanej rury. Oplotła ją nogą, po czym zgrabnie na nią wskoczyła. Obróciła się raz i drugi, następnie wykonała osobliwy szpagat i zawisła głową w dół. Każdy ruch miał w sobie niesamowitą lekkość, a zarazem był precyzyjnie wyliczony. Ciało poruszało się z perfekcją maszyny. I jeżeli wcześniej wydawało się, że jej taniec jest poezją, to jak nazwać to, co robiła teraz?
– Panie Blackmore, dobrze, że jeszcze pana… – zaczął Elezi, ale Ethan nie dał mu skończyć. Chwycił go za koszulę i wskazał dziewczynę na scenie.
– Widzisz ją?
Elezi zamrugał.
– Tak. A co?
Ethan czuł przemożną ochotę, by go uderzyć. Obić mu ten cholerny, głupi ryj.
– To jest właśnie wyrafinowany gust, Al, a nie te tanie dziwki, które mi podsyłasz.
Mężczyzna oblizał wargi. W kąciku jego ust wciąż wisiało niezapalone cygaro.
– Jakoś o niej nie pomyślałem.
– Duży błąd. – Blackmore szarpnął nim niczym kukłą.
– Ona… Ta panienka jest… specyficzna.
– Właśnie widzę.
Właściciel klubu spróbował wyswobodzić się z chwytu Ethana.
– Czego pan właściwie chce, panie Blackmore? Mam ją ściągnąć ze sceny?
– Nie – odparł, nie odrywając wzroku od dziewczyny. – Dopilnuj, żeby była tu w czwartek.
– Ona w czwartki nie pracuje – zaoponował Elezi. – Przynajmniej nie w te…
Ethan stuknął go w tył głowy.
– Ogłuchłeś? Ma tu być w czwartek.
Al uniósł dłonie w uspokajającym geście.
– W porządku, załatwione.
Blackmore poklepał go w pierś.
– I postaraj się o jakiś ciekawszy pokój, a nie tę cholerną klitkę z akwarium.
– Nie podobało się panu w dziewiątce? – Cygaro Eleziego opadło jeszcze bardziej.
– A czy wyglądam, jakby mi się, kurwa, tam podobało?
– W porządku, w porządku. Żadnego akwarium. Lustrzana sala? Może być? To spore pomieszczenie, tam ćwiczą dziewczyny.
Ethan się zastanowił.
– Tak. Lustrzana sala brzmi dobrze.
Judith Knight zbudził ostry dźwięk budzika. Uniosła się na łokciu, wyciągnęła rękę i namacała komórkę leżącą na nocnej szafce. Wyłączyła irytujące brzęczenie, po czym odrzuciła telefon na pustą połowę materaca. Opadła na poduszkę, jednak nie zamykała oczu. Starała się zwalczyć ochotę, by na powrót zapaść w sen. Aż szkoda, bo okazał się taki przyjemny… Wciąż był z nią Brian i – tak dla odmiany – nie okazał się kutasem. A ona nie była dziwką, tylko szanowaną tancerką. Miała swoją szkołę tańca i wszyscy byli szczęśliwi. Nikt nie uciekł z forsą, nikt nikogo nie zostawił z długami. Żyć nie umierać.
Telefon ponownie zaczął brzęczeć i nie od razu zrozumiała, że to nie budzik, tylko dźwięk przychodzącego połączenia. Poczuła, jak żołądek zaciska się jej w supeł. Nie miała wielu przyjaciół, właściwie wcale. Nikt nie dzwonił, żeby zapytać, jak się miewa. Jeśli już ktoś przypomniał sobie jej numer, przeważnie oznaczało to kłopoty.
Niechętnie sięgnęła po aparat, odczytała imię na ekranie i się skrzywiła. Zastanowiła się, czy nie zignorować tego połączenia, udać, że wcale go nie słyszy. Chciała tak zrobić, naprawdę miała ochotę, wiedziała jednak, że nie przyniesie to niczego dobrego. Unikanie problemu nie sprawi, że ten zniknie. Albo jakoś tak.
Przeciągnęła palcem po ikonce zielonej słuchawki i rzuciła:
– Czego chcesz?
– Przypomnieć ci, że dziś pracujesz, Jude.
Wzniosła oczy do sufitu.
– Wiem, mówiłeś mi o tym wczoraj. – Dlatego nastawiłam ten pierdolony budzik, pomyślała. – A ja prosiłam cię o wolne. To naprawdę tak dużo?
Usłyszała chrapliwe kaszlnięcie i odsunęła telefon od ucha. Pomyślała, że byłoby miło, gdyby facet udławił się tym swoim cholernym cygarem. Niestety nic z tego.
– Dziś nie da rady, przykro mi – powiedział, ale wcale tak nie brzmiał. Sukinsynom pokroju Ala Eleziego nigdy nie było przykro.
– Mam umówioną wizytę u okulisty – palnęła Jude. – Oczy mi szwankują, muszę to zbadać.
– Twoim oczom nic nie jest.
– Podwójne widzenie to nie takie nic. To może być przemęczenie albo początek jakiejś groźnej choroby.
– Skończ pierdolić.
– Mam ci umrzeć w klubie? Tego chcesz?
– Wiesz, Jude… – zaczął obrzydliwie słodkim głosem – nie pracujesz oczami, tylko dupą, jeśli już wchodzimy w szczegóły. Więc nawet jak, kurwa, oślepniesz, nie zrobi to na mnie wrażenia.
Judith zacisnęła palce na komórce z taką siłą, że kłykcie jej pobielały.
– Mam nadzieję, że zdechniesz. Że dostaniesz pierdolonego raka i zdechniesz.
Elezi się zaśmiał.
– O wpół do ósmej widzę cię w Orionie. Jasne?
– A jeśli nie, to co?
Po drugiej stronie słuchawki zapadła kilkusekundowa cisza.
– Jeśli nie, kwota do spłaty wzrośnie czterokrotnie.
Dziewczyna zaklęła bezgłośnie. Pięścią zaczęła uderzać się w czoło. Mocno, coraz mocniej.
– Przyjdę. Ale w takim razie policz mi poczwórną dniówkę.
Znów rozległ się śmiech.
– To tak nie działa, Jude. Nie ty stawiasz warunki.
– To ktoś wyjątkowy? Jeden z dupków, którym chcesz zaimponować? Dlatego to mam być właśnie ja? A może to jakiś popieprzony psychol? Chcesz się mną pochwalić jak małpą w cyrku? Chcesz, żebym poszła na rzeź?
– O co ci właściwie chodzi?
– Potrzebujesz mnie – naciskała.
– Znasz zasady… – westchnął Elezi. – Znasz je od dawna, a ciągle robisz problemy.
Judith uderzyła się pięścią w czoło tak mocno, że aż zobaczyła gwiazdy.
– Nie bądź takim cholernym kutasem, Al. Idź mi na rękę chociaż ten jeden raz.
– Zastanowię się – pauza – jeśli niczego nie zjebiesz.
– A jeśli pójdę na policję?