Gospoda pod Aniołem Stróżem. L’Auberge de l’Ange Gardien - Sophie de Ségur - ebook

Gospoda pod Aniołem Stróżem. L’Auberge de l’Ange Gardien ebook

Sophie de Ségur

0,0

Opis

Hrabina de Segur zajęła się literaturą w wieku 57 lat i napisała łącznie dwa i pół tuzina książek. Książki tej autorki skierowana są przede wszystkim do małych dzieci, ale zawierają wiele okrutnych i tragicznych epizodów, które skłoniły niektórych badaczy do porównania hrabiny de Segur z markizem de Sade. Tymczasem sama pisarka uważała, że jej dzieła nie są wcale fikcją, ale książkami, które miały cel wychowawczy. Powieść opowiada historię dwojga zaginionych dzieci, chłopców Jacquesa i Paula, którzy zostają uratowani przez dzielnego żołnierza Moutiera. Zatrzymuje się on z nimi w „Gospodzie pod Aniołem Stróżem”, prowadzonej przez panią Blidot i jego siostrę Elfy, która adoptuje dzieci, podczas gdy Moutier bierze udział w wojnie krymskiej. Po powrocie, dzięki hojności generała Dourakine, którego wziął do niewoli, ale któremu uratował życie i który chciał mu okazać wdzięczność, mógł poprosić Elfy o rękę. Ojciec dzieci, Dérigny, został wylosowany do kampanii na Krymie; aresztowany przez żandarmów za próbę ucieczki, nie był w stanie odzyskać swoich dzieci. Jego ścieżka przecina drogę Dourakine'a i Moutiera, którzy prowadzą go do gospody, gdzie rozpoznaje Jacquesa i Paula. A co było dalej można się będzie dowiedzieć po przeczytaniu całej książki. W polskim przekładzie imiona zostały przetłumaczone z francuskiego. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sophie de Ségur

 

Gospoda pod Aniołem Stróżem

L’Auberge de l’Ange Gardien

 

przekład anonimowy

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Valentin Foulquier (1822-1896), Illustration du livre L’auberge de l’ange gardien de la Comtesse de Ségur (1888), 

źródło: https://fr.wikisource.org/wiki/Fichier:Ségur_-_L_auberge_de_l_ange_gardien_p016.jpg 

Ce fichier a été identifié comme étant exempt de restrictions connues liées au droit d’auteur,

y compris tous les droits connexes et voisins.

 

Tekstpolski wg edycji:

Sophie de Ségur

Gospoda pod Aniołem Stróżem

Lwów 1887

Zachowano oryginalną pisownię.

 

Tekst francuski wg edycji:

Comtesse de Ségur

L’Auberge de l’Ange Gardien

Paris1863

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-115-1 

 

 

 

Gospoda pod aniołem stróżem

I. Na łasce bożej.

Było chłodno, ciemno i drobny, przenikliwy deszcz rosił ziemię. Nad brzegiem drogi, pod starym dębem, spało dwoje dzieci. Mały, może trzyletni chłopczyk leżał na kupce liścia, gdy starszy, równie mały bo zaledwie sześcioletni, pomieścił się u jego nóg, aby go ogrzać własnem ciałem. Młodszy ubrany był w prostą, wełnianą sukienkę, ale starszy okrył jego ramiona i piersi własnym kaftanem, chociaż sam drżał z zimna i podczas snu wstrząsały nim dreszcze, pozostał bowiem tylko w jednej koszuli i w pantalonikach z bardzo rzadkiej materyi. Twarz jego miała wyraz bolesny; na wychudłych policzkach znać było ślady tylko co oschłych łez; mimo to spał twardo trzymając w jednym ręku pamiątkowy pieniążek zawieszony na szyi, na czarnym sznureczku, w drugiej zaś rączkę młodego chłopca.

Obaj musieli być bracia, gdyż byli bardzo do siebie podobni, tylko że młodszy miał pełne policzki i uśmiech na ustach i nie zdawał się doświadczać ani zimna ani głodu, jak jego starszy brat.

Biedne dzieciaki jeszcze spały, gdy na trakcie, z brzaskiem dnia, pojawił się jakiś człowiek z pięknym psem rasy, znanej pod nazwiskiem Św. Bernarda.

Podróżny wyglądał na wojskowego. Nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo, szedł prosto gwiżdżąc a za nim krok w krok jego wierny towarzysz, pies. Kiedy obaj zbliżyli się do wspomnianego na początku dębu, pod którym spali chłopcy, pies podniósł w górę głowę, nadstawił uszy i pobiegł ku drzewu, wcale nie szczekając. Spojrzał na dzieci, obwąchał je, polizał po rękach i żeby ich nieprzebudzić, zaczął z cicha skomleć, przywołując w ten sposób swego pana.

Nieznajomy przystanął, a obejrzawszy się dokoła, zawołał na psa:

— Kapitan tutaj! Kapitan!

Kapitan jednak nie ruszył się z miejsca, lecz coraz głośniej skomlał.

Podróżny domyślił się, że w tem coś niezwykłego, dlatego też zbliżył się do psa i z wielkiem przerażeniem spostrzegł dwoje opuszczonych dzieci.

W pierwszej chwili przeląkł się, czy już nie poumierały, kiedy jednak nachylił się nad nimi, posłyszał lekki tychże oddech. Dotknął przytem ręką policzków chłopców i przekonał się, że młodszy miał je ciepłe, gdy przeciwnie starszy zdawał się być zupełnie skostniałym od chłodu. Przez liście drzewa spadło kilka kropel deszczu, które zmoczyły rękaw jego koszuli.

— Biedne dzieci! rzekł nieznajomy półgłosem, zginą z chłodu i głodu, bo nie widzę tutaj ani żadnych zapasów żywności ani cieplejszej odzieży. Jak to można takie drobne istoty pozostawiać same na drodze. Co tu czynić? Pozostawić je tutaj, to to samo co pozwolić im umrzeć. Wziąć je ze sobą? Przedemną jeszcze daleka droga, nie wytrzymają tej podroży.

Gdy tak rozmyśla nieznajomy, pies zaczął głośno szczekać. Hałas ten zbudził ze snu starszego chłopca. Otworzył oczy, spojrzał na nieznajomego, zdumionym, ale pełnym prośby zwrokiem i rzekł zwracając się do psa:

— Cicho! Cicho! Proszę cię, nie rób hałasu i nie budź biednego Pawła, bo im dłużej śpi, tem mniej cierpi. Czy widzisz jak go starannie okryłem. Ciepło mu.

— A ty, biedny chłopcze, przemówił nieznajomy, tobie dobrze zimno, nieprawdaż?

— To nic nie szkodzi, odpowiedział, jestem już duży i mocny, gdy Paweł malutki jeszcze i skoro mu zimno lub głodny zaraz płacze.

— Jakże się nazywasz, moje biedne dziecko? zapytał podróżny.

— Nazywam się Jakób a mój brat Paweł, odpowiedział zapytany.

— Dlaczegoż tutaj jesteście sami? badał nieznajomy.

— Ponieważ nasza matka umarła, odrzekł Jakób, a ojca uprowadzili żandarmi: nie mamy więc żadnego schronienia i dla tego jesteśmy sami.

— Dla czego mój chłopcze, ojca waszego uprowadzili żandarmi?

— Nie wiem; być może dla tego żeby mu dać chleba, bo go wcale nie mieliśmy, odparł Jakób.

— Któż więc dawał jeść tobie i twemu bratu?

— Żebraliśmy; rzekł Jakob, wprawdzie dawali nam nie wiele, ale to jednak starczyło dla Pawła.

— A czy i ty byłeś syty?

— Nie, odpowiedział z uśmiechem, nic to przecież nie szkodzi, choć nie jadam po kilka dni, wszak jestem już duży.

Nieznajomego niezmiernie wzruszyła ta braterska i tak czuła miłość a ponieważ posiadał szlachetne serce, postanowił zabrać ze sobą dzieci i odprowadzić je do najbliższej wioski. Miał nadzieję, ze znajdzie tam jaką litościwą duszę, która przyjmie opuszczonych, za powrotem zaś swoim obmyśli środki w jaki sposób mógłby im dopomódz. Być może, ze do tego czasu odnajdą swego ojca, lub on ich odnajdzie.

— No Jakóbie, rzekł czy pójdziesz ze mną. Będę się tobą opiekował.

— A Pawłem? zapytał malec.

— Paweł także pójdzie z nami. Nie rozdzielę go z tak dobrym braciszkiem. Obudź go, bo czas nam w drogę.

— Ale Paweł jest strudzony, dodał Jakób, nie będzie mógł iść tak prędko jak pan.

— Nic nie znaczy, odpowiedział uspakajając nieznajomy, posadzę go na grzbiecie Kapitana; zaraz to zobaczysz.

Podróżny ostrożnie podniósł śpiącego chłopczynę i ułożył na grzbiecie olbrzymiego psa w postaci leżącej, zwracając głowę do karku Kapitana, potem zdjąwszy ze siebie płaszcz, pod którym miał mundur wojskowy, rozciągnął go jak derkę i dla zabezpieczenia od spadnięcia przywiązał rękawami pod brzuchem psa.

— Jakóbie, rzekł następnie, weź swój kaftan, bo go już brat nie potrzebuje i okryj się, będzie ci daleko cieplej. A teraz, dalej w drogę!

Jakób powstał, wnet jednak zatoczył się i upadł na ziemi. Łzy puściły się z jego oczu, czuł bowiem ze jest osłabiony, zesztywniały z chłodu i ze nie będzie mógł iść żadną miarą.

— Czyś chory mój chłopcze? zapytał zaniepokojony podróżny.

— Bynajmniej, odpowiedział Jakob, tylko że mi brak siły. Już od wczoraj nie miałem nic w ustach, bo ostatni kawałek chleba oddałem Pawłowi.

Podróżny nie mogąc powstrzymać się od łez, wyjął z torby chleb, ser, oraz tykwę z jabłecznikiem, podał je chłopcu i odkorkował flaszkę.

Na ten widok oczy Jakóba zajaśnialy radością i już miał właśnie zanieść chleb do ust gdy oko jego spoczęło na małym braciszku.

— A Paweł? rzekł, on również nie ma nic na śniadanie, zachowam więc ten chleb dla niego.

— Jest tu dosyć tego i dla Pawła, odpowiedział podróżny, jedz biedny chłopcze i nie troszcz się wcale o brata.

Jakób nie dał sobie tego dwa razy mówić, zaczął jeść i wypił trochę z flaszki z prawdziwą chciwością, powtarzając nieustannie:

Dziękuję kochanemu panu, dziękuję. Jesteś pan rzeczywiście dobry człowiek. Będę prosił Matki Boskiej abyś zawsze był szczęśliwym.

Podjadłszy uczuł się tak pokrzepionym, że oświadczył gotowość udania się w drogę.

Kapitan, ów olbrzymi pies, szedł ciągle obok Jakóba, ciepło jego ciała udzielało się śpiącemu jeszcze chłopcu. Nieznajomy wziął Jakóba za rękę i tym sposobem ruszyli w dalszą podróż.

Kapitan postępował za nimi z ostrożnością, nie pozwalając sobie na żaden skok, z obawy aby niewłaściwem poruszeniem nie zbudził śpiącego chłopczynę.

W drodze nieznajomy rozpytywał chłopca o dalsze stosunki i okoliczności jego życia. Jakób to tylko wiedział, że matka umarła, że cała garderoba i lepsze sprzęty domowe sprzedane zostały, tak że w końcu zabrakło im nawet na chleb, że ojciec był ciągle smutny i ciągle nadaremnie starał się o dostanie roboty.

Jednego dnia, opowiadał chłopczyna, przybyli żandarmi, ażeby uprowadzić ze sobą ojca, nie chciał on z nimi iść, mówiąc: Moje biedne dzieci! Moje biedne dzieci! przyczem je ściskał serdecznie. Jednakże żandarmi oświadczyli, że musi iść z nimi koniecznie, że mają rozkaz, przyprowadzenia go. Jeden z żandarmów dał mi kawałek chleba, mówiąc:

— Pozostań tu chłopcze ze swoim bratem, przyjdą wkrótce po was obu.

Czekałem dość długo, ale nikt nie przyszedł; wówczas wziąłem Pawła za rękę i udaliśmy się w drogę, gdzie nas oczy poniosą. Po dość długiej podróży przybyliśmy do jednego domu, którego mieszkańcy właśnie siedzieli przy kolacyi. Prosiłem o odrobinę zupy dla Pawła; posadzili nas przy stole, dali nam obudwom po wielkim talerzu zupy, następnie przygotowali dla nas łóżko i przespaliśmy się. Nazajutrz ofiarowano nam mleko i chleb, a nakoniec napełniwszy nasze kieszenie chlebem, wyrzekli:

— Idźcie dzieci, niech was Bóg strzeże i broni!

Oddaliliśmy się i szliśmy ciągle przez kilka dni. Wczoraj niespodzianie zaskoczył nas deszcz w drodze, a tu tymczasem nie widać było nigdzie ani chaty ani domu. Dałem bratu chleb, który zdołałem jeszcze zachować w zapasie, nakładłem mu liści pod drzewem i położyłem na nich Pawła, ale płakał, bo mu było zimno. Wówczas przypomniałem sobie co mi mawiała często matka:

— Módl się do Najświętszej Panny Maryi a ona cię nie opuści.

Modliłem się, jakoż Ona to podała mi myśl żeby zdjąć kaftanik i okryć nim ramiona i piersi Pawła i żeby położyć się przy jego nogach, bo tym sposobem cokolwiek go ogrzeję. Wkrótce też usnął; byłem kontent i nie poruszałem się wcale z obawy, żeby go nie obudzić; dziękowałem Matce Boskiej, prosząc zarazem, aby nam nazajutrz dostarczyła śniadania, bo byłem bardzo głodny i dla Pawła nic już zgoła nie miałem. Popłakawszy trochę, usnąłem. I najniezawodniej to Matka Boska zesłała nam ciebie, kochany panie, i poprowadziła tutaj aż do dębu; o Ona jest bardzo dobra a moja matka zawsze mówiła:

— Jeżeli czego potrzebujesz, proś o to Matki bożej a zobaczysz, że Ona cię wysłucha.

Nieznajomy nic nie odpowiadał, tylko silniej ścisnął za rękę Jakóba i w milczeniu szli obok siebie. Wkrótce spostrzegł, że Jakób coraz bardziej zwalnia kroku.

— Czyś znużony kochany chłopcze, rzekł z dobrocią.

— O mogę jeszcze iść; jak przybędziemy do wsi, odpocznę sobie.

Jednakże podróżny wziął go na ręce dodając:

— Tym sposobem pójdziemy prędzej.

— Ja jestem ciężki, odparł Jakób.

— Nie troszcz się zgoła o to, moje dziecię, rzekł nieznajomy z uśmiechem. Daleko większe dźwigałem ciężary, gdy byłem w wojsku, podczas wojny.

— Pan byłeś żołnierzem? zapytał Jakób. — Ale przecież nie byłeś pan żandarmem?

— Nie, nie byłem żandarmem. Powracam obecnie do domu, ponieważ wysłużyłem przepisane lata.

— Jak się pan nazywasz? zapytał z ciekawością Jakób.

— Nazywam się Moutiér.

— Moutiér, powtórzył chłopiec, nie zapomnę nigdy tego nazwiska.

— I ja równie nie zapomnę twojego, mój kochany Jakóbie, upewniał go podróżny. Jesteś dzielny chłopiec i dobry brat.

Od chwili, kiedy Jakóba wziął na ręce nieznajomy, zaczęli iść przyspieszonym krokiem i wkrótce nasi podróżni dotarli do wsi, na wstępie której stała piękna oberża. Ujrzeli nawet oczekującego w progu gospodarza.

— Czy mógłbym odpocząć u pana z temi dwoma chłopcami i moim psem, zapytał Moutiér oberżystę.

— Przyjmuję chętnie ludzi, odpowiedział tenże, ale zwierząt nigdy.

— W ten sposób ani ja, ani moi chłopcy nie będą się panu naprzykrzać, odparł Moutier, oddalając się.

Gospodarz spojrzał na niego rozgniewany. Żałował jednak, że odmówił gościnności tak wielce ceniącemu swych chłopców i psa, może byłby mu dobrze zapłacił.

— Hej! panie podróżny! zawołał nareszcie.

— Co takiego? odpowiedział Moutier, odwracając się.

— Możesz pan u mnie znaleźć i mieszkanie i wszystko, czego potrzebujesz, rzekł gospodarz.

— Dziękuję łaskawemu panu, odparł krótko Moutier, i zastosuję się do pierwszej pańskiej odmowy.

— Nie znajdziesz pan w całej wsi wygodniejszej gospody, mówił oberżysta.

— Tem lepiej dla gości, którzy pomieszczą się u pana.

— Nie wyrządzisz mi pan takiej przykrości, odmawiając mojemu zaproszeniu, dodał prędko oberżysta.

— A jednak pan wyrządziłeś mi tę przykrość, odmawiając schronienia, odpowiedział Moutier.

— Boże kochany, kiedym to wyrzekł, jeszczem się panu dobrze nie przypatrzył, usprawiedliwiał się gospodarz.

— I ja też równie pytając pana, nie przypatrzyłem się mu jak należy. Teraz dopiero przywołany przez pana, jestem mu niezmiernie wdzięczny za odmowę i idę dalej.

Moutier odwrócił się tyłem do gospodarza, kierując się do innej, daleko skromniej wyglądającej gospody, stojącej na końcu wsi, gdy tymczasem gospodarz pobladł z gniewu i z żalu, że skutkiem swej miny, pozbył się dochodu.

II. Gospoda pod godłem Anioła stróża.

— Czy mógłbym znaleść tutaj kątek, dla moich dwóch chłopców i psa, zawołał Moutier stając we drzwiach austeryi.

— Wejdź pan, dla wszystkich znajdzie się miejsce odpowiedział wesoły głos i ukazała się na progu kobieta ze świeżem, uśmiechniętem obliczem. Pozwól mi pan, abym cię oswobodziła od małego jeźdźca, rzekła ze śmiechem, zdejmując ostrożnie Jakóba z pleców podróżnego. Poczem zapytała:

— Cóż to się stało temu malcowi, który tak spokojnie wysypia się na grzbiecie psa? Piękny chłopczyk i poczciwe zwierzę; wydaje się jakby był ze spiżu, stoi nieporuszony, niechcąc zbudzić swego towarzysza.

Tymczasem odgłos rozmowy zbudził Pawła; — zrobił wielkie oczy i spojrzał naokoło ze zdumieniem i nie dostrzegając swego brata zaczął mówić drżącym ze wzruszenia głosem:

— Jakób! Gdzie jest Jakób?

— Jestem Pawluniu, odpowiedział przywołany, teraz nie jesteśmy już opuszczeni. Czy widzisz tego zacnego człowieka? On to nas tu sprowadził, będziesz miał zaraz zupę. Nieprawdaż panie Moutier, pan będzież taki dobry, i dasz zupy Pawełkowi?

— Niewątpliwie, moje dziecko, zupy i wszystkiego czego mu potrzeba.

Gospodyni patrzyła i słuchała z wielkiem zdziwieniem.

Moutier spostrzegłszy jej zdumienie, rzekł:

— Zapewne chciałabyś pani dowiedzieć się w jaki sposób spotkaliśmy się ze sobą. Zaraz panią objaśnię. Znalazłem tych dwóch chłopców w lesie i zabrałem ich ze sobą. Ten malec, przyczem pogładził po głowie Jakóba, ten malec jest dobrym i dzielnym chłopcem; opowiem pani później jego historyę, więc sama osądzisz; ale racz pani dać tym biednym, głodnym dzieciakom zupy i po kawałku pieczeni dla nas wszystkich. O psie, moim starym przyjacielu, sam pomyślę, nieprawdaż kapitanie?

Kapitan odpowiedział poruszając nieco ogonem i polizawszy rękę pana.

Moutier zdjął płaszcz swój z Pawła i chłopcy zasiedli na podłodze. Paweł ciągle się oglądał, śmiał się do Jakóba, do Moutier i ściskał za szyję psa.

Gospodyni przygotowała śniadanie. Wkrótce też posadziła przy stole dzieci, nalawszy im wielki talerz zupy, podała przytem chleb, ser, świeże masło, rzodkiew i sałatę.

— Tymczasem przekąście trochę, zanim pieczeń będzie gotowa. Ser i masło doskonałe, rzodkiew świeża a sałata delikatna.

Moutier przysiadł się do swych towarzyszy; Jakob najpierwej poczęstował brata zupą a potem sam zaczął jeść bo był głodny i jadł chleb, masło, kartofle i pieczeń i pił jabłecznik. Wszystko było wyśmienite!

Jakób okazywał bratu prawdziwie wzruszającą troskliwość, tak, że prawie o sobie zapomniał.

— Biedne dzieci, myślał Moutier, który go bacznie śledził i coby się było z nimi stało, gdyby ich kapitan nie wynalazł. Ten Jakób ma czułe serce; jakaż to pieczołowitość, jaka troskliwość względem młodszego brata. Ależ mój Boże, co ja pocznę z temi chłopcami?

Gospodyni również niezmiernie była wzruszoną miłością braterską Jakóba, jak niemniej patrzyła z upodobaniem na piękną, szlachetną twarz Moutier. Oczekiwała z niecierpliwością przyrzeczonego opowiadania i chcąc pobudzić gościa do rozmowy, podała na stół najlepszy jaki miała jabłecznik.

Moutier jeszcze jadł, gdy już dzieci ukończyły swoją ucztę i bujały się na krzesłach ziewając.

— Idźcie dzieci, pobawcie się trochę, rzekł Moutier.

— Dokąd? zapytał Jakób wesoło zeskakując i biorąc za rękę Pawła.

— Ja sam nie wiem odpowiedział Moutier. Racz mi pani powiedzieć, gdziebym mógł wysłać chłopców, żeby się pobawili, nieczyniąc nikomu przykrości.

— Idźcie do ogrodu chłopcy, odpowiedziała, otwierając tylne drzwi, na końcu alei znajdziecie beczułkę wody i dzbanek; żeby się wam nie przykrzyło możecie polewać kwiaty i rozsadę ogrodową.

— Czy mogę umyć brata i siebie tą wodą, zapytał Jakób.

Gospodyni pozwoliła. Jakób i Paweł pobiegli do ogrodu; zkąd niezadługo dały się słyszeć ich wesołe rozmowy i krzyki.

Moutier jadł powoli mocno zamyślony. Gospodyni usiadła naprzeciwko niego, oczekując na zakończenie śniadania, żeby sprzątnąć nakrycie. Skoro Moutier wysączył ostatnią kroplę kawy z filiżanki, spojrzawszy na gospodynię i opierając się na stole łokciami, rzekł z uśmiechem:

— Czekasz pani na opowiadanie, jakie ci przyrzekłem, nie prawdaż? Nie jest ono długie i być może, sama dopomożesz mi do jego zakończenia.

Opowiedział tedy o spotkaniu się z chłopcami, głos jego drżał ze wzruszenia, skoro powtarzał wyrazy Jakóba i malował troskliwość jego dla młodszego brata, oraz odwagę, że się puścili tak samopas, i wiarę bezwzględną w opiekę Matki Boskiej.

— A teraz, kiedy wiesz pani o wszystkiem, dodał, racz mnie wyprowadzić z kłopotu. Co pocznę z temi chłopcami? Opuścić ich, znaczy tyle, co uwolnić się od ich ciężaru, który mógłbym wszakże znieść. Przedemną jednak daleka droga; idę z pułku do ojczystego domu, który jest oddalony ztąd jeszcze o trzydzieści mil. Jakim sposobem wlec się z temi biednemi dziećmi, po deszczu, błocie i wietrze? A przytem nie mam żony, ani gospodarstwa, nikogo, coby nad nimi czuwał. Mój brat trzyma gospodę jak pani, i także nie wiedziałby, co z nami zrobić; moich rodziców już dawno Bóg powołał do swojej chwały, moje siostry wyszły za mąż i mają dość kłopotu ze swojemi dziećmi, nie mógłbym zatem narzucać im nowego ciężaru z tych biednych chłopców. Ach, pani gospodyni, wydajesz mi się tak dobrą, powiedz zatem, cobyś uczyniła będąc w mojem położeniu?

— Cobym uczyniła? rzekła gospodyni. Sama doprawdy niewiem. Ale nigdy jednak nie opuściłabym tych dzieci.

— I ja tak myślę odparł gość.

— Tylko że droga do pańskiej ojcowizny, jest zbyt daleka dla małych dzieci, dodała zamyśliwszy się.

— Właśnie to samo mówiłem, odpowiedział Moutier.

— Otóż wiem tylko o jednym środku, ale pan zapewne się nie zgodzisz.

— Kto to wie, racz go pani wymienić.

— Zostaw pan mnie dzieci, odpowiedziała gospodyni.

Moutier spojrzał zdziwiony, młoda pani zarumieniła się pod jego spojrzeniem i spuściła w dół oczy, jakby wstydząc się nierozsądnej propozycyi.

— Zaraz z góry przewidziałam, rzekła po chwili zakłopotana, że to się panu niepodoba. Naturalnie pan mnie nie znasz i być może obawiasz się nawet, abym nie zaniedbała dzieci, choć na pozór wydaję się być dobrą i czułą.

— Nie, droga pani, nie myślałem nic podobnego, rzekł prędko Moutier. Tylko... tylko... nie wiem doprawdy jak to pani wypowiedzieć. Jestem pani bardzo wdzięczny, szczerze obowiązany... ale...

— Wywiedz się pan o mnie, rzekła gospodyni jakby go chciała uspokoić... idź pan do księdza proboszcza, do kowala, do rzeźnika, do powroźnika, do pana nauczyciela, do piekarza i do wielu innych i zapytaj się o panią Blidot, właścicielkę gospody pod godłem Anioła Stróża; wszyscy panu powiedzą, że nie jestem złą kobietą. Jestem wdową, mam lat 26, Bóg nie dał mi potomstwa i mieszka przy mnie moja 16 letnia siostra. Gospoda wystarcza na nasze utrzymanie, niczego nam nie brak, możemy nawet corocznie zaoszczędzić niejaką kwotę. Do mego szczęścia nie dostaje tylko dzieci i teraz właśnie jakbyśmy znaleźli tych dwóch, zdrowych chłopców. Nie żądam żadnych funduszów na ich utrzymanie, bo nie życzę sobie, aby to wyglądało na jakąś spekulacyę; przytem upewniam pana, że je będę kochała i opiekowała się nimi jak matka, w tym razie możesz być pan zupełnie spokojnym.

Moutier powstał a uścisnąwszy serdecznie ręce zacnej kobiety, patrzył na nią wzrokiem niewymownej wdzięczności.

— Dziękuję pani, rzekł głosem wzruszonym z głębi serca. Gdzie mieszka proboszcz?

— Tutaj naprzeciwko, to jest właśnie ogród należący do tego czcigodnego człowieka.

Moutier zarzuciwszy na siebie płaszcz, udał się do proboszcza, aby pomówić z nim o pani Blidot i zasięgnąć rady.

Po upływie pół godziny powrócił i wydawał się zupełnie spokojnym a nawet uradowanym.

— Możesz pani zatrzymać przy sobie dzieci, pani gospodyni, rzekł z uśmiechem. Oddam je pani na zajutrz. Wszak pozwolisz mi tutaj pozostać aż do tego czasu?

— Dokąd sam pan zechcesz, odpowiedziała oberżystka. Będzie mi nawet bardzo przyjemnie, mieć pana dłużej u siebie, gdyż poznamy się bliżej i pan się przekonasz w jaki sposób będę się obchodziła z mojemi dziećmi. Wszak mogę je w ten sposób tytułować, nieprawdaż?

— Najniezawodniej, łaskawa pani, jednakże z pozwoleniem pani i ja również mam pretensyę do takiego nazwania, bo nie zarzekam się tego, że może powrócę którego dnia, żeby je odwiedzić.

— Przybywaj, kiedy ci się podoba, zawołała pani Blidot, zawsze zastaniesz pan tutaj wygodne dla siebie łóżko i smaczny obiad. A teraz pójdę poszukać moich dzieci. Czyliż to nie jest już obowiązkiem moim, jako przybranej matki? Muszę koniecznie tak się urządzić, aby spały niedaleko odemnie i od mojej siostry; przytem postaram się o zaopatrzenie ich w bieliznę, suknie i obówie.

— O tem zupełnie zapomniałem, rzekł Moutier, i wstydzę się doprawdy, że narażam panią na wydatki. Ale wyznam pani szczerze, dodał, że posiadam tylko tyle, ile mi potrzeba na odbycie podróży a przytem 10 franków na nieprzewidziane rozchody. Z przyjemnością wszakże połowę tej kwoty pozostawię pani. Chociaż buty potrzebują koniecznej naprawy, są jednak ludzie, którzy chodzą boso, a od chwili do chwili moczą nogi w jakiem napotkanem na drodze strumieniu, można najspokojniej obyć się bez obówia.

— Zachowaj pan z Bogiem swoje pieniądze, panie Moutier, odpowiedziała uśmiechnięta gosposia, 5 franków więcej lub mniej nie robi mi żadnej różnicy. Dla mnie dosyć pańskiej dobrej chęci, i zaręczam panu, że dzieciom na niczem brakować nie będzie.

Powstała ukłoniła się z wdzięcznym ruchem i wyszła.

III. Wywiadywanie się.

Pani Blidot przywołała do siebie siostrę Elfę, która właśnie zajęta była dozorowaniem prania bielizny przy studni, opowiedziała jej o wszystkiem i prosiła, ażeby jej dopomogła do uporządkowania sąsiadującego z sypialnią małego pokoiku, dla dzieci.

— Doprawdy, łaskawy Bóg zsyła nam dzieci, rzekła Elfy, to właśnie czego brakowało nam do domowego szczęścia. Czy też ładne i żywe!

— Bardzo żywe, wesołe i ładne, zawołała pani Blidot. Wyobraź sobie tylko, że są tak ładne jak aniołki a grzeczne jak dziewczynki. Z łatwością je wychowamy.

— Tem lepiej, odparła siostra. Ale gdzież one są? Chciałabym je zobaczyć, bo wiesz dobrze, ze się daleko lepiej widzi wszystko własnemi oczami. Czy się bawią obok szkoły?

— Nie, wysłałam je do ogrodu.

Elfy zaraz tam pobiegła i zastała Jakóba zajętego pieleniem grzędy zasadzonej rzepą, gdy tymczasem Paweł grabił wyrwany chwast i układał go na kupę. Dzieci usłyszawszy stąpania Elfy, odwróciły się. Kiedy zaś ta bacznie im się przypatrywała, zerwał się Jakób, mówiąc nieśmiało:

— Nie zrobiliśmy nic złego. Wszak pani nie gniewasz się na nas? Paweł nic nie winien, to ja mu kazałem, zgrabiać chwast wyrwany.

— Nie gniewam się wcale moje dzieci, uspakajała ich Elfy, przeciwnie, jestem niezmiernie uradowaną, że oczyszczacie ogród z zielska.

— Czy to pani ogród? zapytał mały Paweł.

— Tak jest, do mnie należy, odpowiedziało dziewczę.

— Nie, nie wierzę temu, zawołał Paweł, on niezawodnie jest własnością tej pani, co takie smaczne przyrządza potrawy. Nie ścierpię, żeby jej odbierano tak piękny ogródek

— Ha! ha! ha! roześmiała się Elfy. Pocieszny malec! Jakimże sposobem przeszkodzisz mi, kiedy będę chciała zebrać ztąd nieco warzywa?

— Wezmę wówczas grubego kija, odpowiedział groźnie chłopiec i będę prosił mego brata Jakóba, żeby mi dopomógł ciebie wypędzić.

Elfy zbliżyła się do chłopca, podniosła w górę, ucałowała ze trzy a może i cztery razy, zanim tenże mógł się opamiętać i zanim Jakób pospieszyć zdołał na jego obronę.

— Jestem siostrą tej pani, co tak dobrze gotuje, odpowiedziała Elfy ze śmiechem, mieszkam z nią razem a więc i do mnie ten ogród należy.

— Tem lepiej, zawołał Jakób, bo zdajesz mi się być tak dobrą, jak pani gospodyni. Chciałbym żeby poczciwy pan Moutier pozostał tutaj na zawsze.

— On nie może u nas zostać, odpowiedziała Elfy, ale was nam pozostawi i jeżeli będziecie grzeczni i posłuszni, będziemy was kochać i opiekować się wami.

Jakób nie odpowiedział; zaczerwienił się tylko, spuściwszy głowę a dwie wielkie łzy spłynęły mu po twarzy.

— Czego płaczesz moje dziecko? pytała Elfy. Czy nie chcesz zostać ze mną i z moją siostrą?

— Owszem, ale mi bardzo przykro, że nas pan Moutier opuszcza, był tak dobrym dla nas.

— Bądź spokojny, pocieszała go Elfy, przyjdzie znowu tutaj i tak dziś jeszcze nie odjeżdża, zaraz go zobaczysz.

Jakób otarł łzy dłonią, odzyskał zaraz wesołość i z gorliwością zajął się dalszą pracą. Kapitan, który czyniąc przegląd domu, odnalazł przypadkiem furtkę od ogrodu, szybko wbiegł i zbliżył się do Pawła, siedzącego na kupie zielska. Paweł chciał go odepchnąć, ale pies był silniejszy od niego.

— Jakóbie! Jakóbie! zawołał chłopiec, wypędź tego psa, bo porozrzuca moją kupkę chrustu.

— Jakób przybył na pomoc bratu właśnie w tej chwili, kiedy pies go przewrócił i po przyjacielsku dotykał to tu, to tam pyskiem. Jakób pochwycił kapitana za szyję, ale pies ani się ruszył.

— Proszę cię, mój dobry psie, rzekł błagalnie, odejdź sobie, i pozwól bawić się Pawłowi; widzisz przecie że mu przeszkadzasz, że jesteś silniejszy od niego a nawet odemnie. Pies, jakby rozumiał co do niego mówiono, zwrócił się teraz do Jakóba, oblizał go po ręce a Pawła po twarzy i powoli oddalił się, żeby odnaleźć swego pana.

Moutier, kiedy go gospodyni pozostawiła samego, siedział wsparłszy się łokciami na stole a głowę na rękach i rozmyślał nad tem, czy nie postąpił lekkomyślnie, powierzając dzieci właścicielce oberży.

— Proboszcz rzeczywiście nadzwyczaj ją wychwalał, myślał sobie żołnierz, proboszcz poczciwy człowiek, bo zupełnie wygląda na świętego, nic więc dziwnego, że o każdym mówi dobrze... Chociaż mówił to z pewnem zapałem i przekonaniem, gdy mu oświadczyłem, że te małe sierotki zamierzam oddać tej wdowie, pani Bli... Blicot, Bliudot, nie mogę przypomnieć sobie jej nazwiska. Aha! wiem już, pani Blidot i jej siostrze. Sumienie nakazuje mi, abym się należycie upewnił! Jeszcze mam dość czasu i pójdę od domu do domu, dla wywiedzenia się wszystkiego o tej pani Blidot. Te biedne dzieci są tak miłe i dobre, że byłoby karygodnem przestępstwem powierzyć je rękom niepoczciwych ludzi i uczynić nieszczęśliwemi. Nie, nie, nie chcę taką winą obciążać mego sumienia.

Pozostawiwszy na stole tłumoczek, przywołał kapitana i wyszedł. Naprzód tedy wstąpił do sąsiedniego domu, w którym mieszkał rzeźnik tej wioski.

— Daruj pan, rzekł do niego, przychodzę bowiem do pana w pewnej sprawie, wprawdzie nie jest to żaden interes, lecz zawsze coś podobnego. Interes nie dla pana, a mówiąc po prawdzie i nie dla mnie...

Rzeźnik z uśmiechem ale i z niejakim zaniepokojeniem, spoglądał na Moutier.

— O co idzie? Czem mogę panu służyć? wyrzekł w końcu.

— Oto chciałbym od pana dowiedzieć się coś o pani Blidot, właścicielce sąsiedniej oberży.

— W jakim celu? zapytał rzeźnik.

Radbym dowiedzieć się czy jest ona tego rodzaju kobieta, że możnaby jej śmiało powierzyć dzieci, czy jest dobrą i uczciwą, czy potrafi obejść się jak należy z nimi?

— Nie możesz pan lepszym powierzyć je rękom odpowiedział rzeźnik, zawsze wesołego usposobienia, moralna, pracowita i najszlachetniejszego serca. Tutaj wszyscy ją kochamy, bo każdy od niej doznał grzeczności. Ona i jej siostra, są to perły wioski. Zapytaj pan proboszcza, on w tym razie może panu dać najlepsze zaświadczenie. Zna je od urodzenia i nigdy nie miał powodu w czemkolwiek ich naganić.

— Tego dla mnie dosyć, odpowiedział Moutier, jakby pozbył się wielkiego ciężaru. Dziękuję panu i serdecznie przepraszam za moją natrętność i utrudzenie go.

— O bądź pan spokojny, jestem niezmiernie kontent, że mogłem wyrazić opinię co do tej zacnej pani Blidot.

Moutier pożegnał go i wkrótce znowu wszedł do sklepu piekarza.

— Nie, mój panie, nie przychodzę po chleb rzekł, widząc, że piekarz podaje mu dwufuntowy bochenek. Przychodzę do pana z czemś innem. Racz mi pan powiedzieć swoje zdanie co do pani Blidot, właścicielki gospody pod Aniołem Stróżem. Czy sądzisz pan, że można jej bezpiecznie oddać pod opiekę dzieci?

— Możesz jej pan oddać wszystko, co tylko chcesz, panie żołnierzu, bo widzę z pańskiego ubrania, że jesteś wojakiem, odpowiedział piekarz. Pańskie dzieci będą w jak najlepszych rękach. Pani Blidot jest zacna osoba jak również i jej siostra; nie masz poczciwszych istot na świecie.

— Tysiączne dzięki, zawołał Moutier uradowany. O tem tylko właśnie chciałem dowiedzieć się.

Zupełnie zadowolony z otrzymanych odpowiedzi chciał już wrócić się, gdy mu przyszło na myśl, żeby też jeszcze dowiedzieć się, co o niej powie właściciel owej gospody na wstępie do wioski.

— Będzie to ostatnia wiadomość, jeżeli i on wyrazi się o niej dobrze, bo go uważam za człowieka złośliwego, powierzę bez wahania się opiece pani Blidot moje dzieci.

Gospodarz właśnie stał w progu, i na pierwszy rzut oka poznał zbliżającego się Moutiera. Z początku nachmurzył się, kiedy jednak zauważył, że żołnierz idzie wprost do jego domu, domyślił się, że zapewne pragnie u niego zjeść obiad, wnet też przybrał twarz w grzeczny uśmiech i rzekł:

— Racz pan wejść, jestem cały na jego usługi.

Moutier dotknął czapki jakby na powitanie, poczem wszedł, ale z wielką trudnością zdołał uspokoić kapitana, który skoczył do gospodarza wyszczerzywszy zęby.

— O! pomyślał Moutier, to już bardzo źle, kiedy kapitan tak się sroży, bardzo niedobry znak, gdyż ma on doskonały węch.

Gospodarz przestraszony zachowaniem się psa, przestępował z nogi na nogę i wściekłym wzrokiem spoglądał na kapitana, który nieustannie warczał. Nareszcie powiodło się Moutierowi, uspokoić podrażnione zwierzę, poczem śmiało spoglądając na oberżystę, wprost zapytał: czy zna panią Blidot?

— Żałuję bardzo, odparł gospodarz zrobiwszy pogardliwy minę, niezwykłem wdawać się z tego rodzaju ludźmi.

— Co pan przez to chcesz powiedzieć?

— Że jest to wykwintna laleczka, tak jak i jej siostrzyczka, obie niezmiernie w górę zadzierając nosa nie raczą nigdy ukazać się ani na żadnym balu ani na żadnej uroczystości, niby dwie księżniczki siedzą w domu i tylko z łaski spacerują niekiedy po ulicy. Wszystkich uważają za niższych od siebie, niegodnych ani przychylniejszego słowa ich usteczek. Obie siostry plotkarki, które nigdy nie powiedzą dobrego słowa o ludziach ich fachu, dlatego, że to, co one kupują za pięć fenigów, ja muszę płacić dziesięć lub piętnaście; ztąd też w ich zakładzie i niewygodna kuchnia i jabłecznik jak lura. Widziałem jak pan poszedłeś do nich, a daleko byłbyś lepiej uczynił, gdybyś pozostał u mnie. Wnet poznałbyś pan jaka to wielka różnica. Każę panu podać obiad, jakiego nigdzie nie dostaniesz.

— Piotrze, gdzież się chowasz? ty łotrze próżniaku! zawołał donośnym głosem.

— Jestem tutaj proszę pana, odezwał się drżący głos, bladego, chudego i nędznie ubranego chłopaka, który wszedł przez tylne drzwi i z przygiętym pokornie karkiem, zbliżył się do pana.

— Dlaczego tu siedzisz, nie w kuchni? Podsłuchujesz pode drzwiami. Co? Odpowiadaj łotrze, odpowiadaj nieznośny próżniaku!

Każdy taki wyraz był poprzedzony kopnięciem nogi, co ma się rozumieć, wywoływało za każdym razem bolesny jęk chłopca; chciał on wprawdzie odpowiedzieć ale drżał cały i szczękał zębami ze strachu.

— Idź do kuchni i powiedz mojej żonie, że ma przygotować dla pana wyśmienity obiad. No! spiesz się.

Przyczem znowu mu pogroził, ale chłopak nie czekając, pobiegł, o ile mu sił starczyło, do kuchni dla wypełnienia rozkazów pana.

Moutier patrzał na to i słuchał wszystkiego wielce oburzony.

— Przepraszam, rzekł, najpokorniej dziękuję za obiad, bo też nie przychodzę do pana jako gość, lecz pragnąłem jedynie dowiedzieć się czegoś o pani Blidot. To co usłyszałem od pana, aż nadto mi wystarcza; uważam ją za najlepszą, za najzacniejszą w całej wsi osobę i z przyjemnością powierzę jej mój skarb, jaki posiadam.

Gospodarz zapienił się z wściekłości przy pierwszych wyrazach Moutiera; lecz kiedy jednak usłyszał o skarbie zmienił się natychmiast do niepoznania. Z wyrazem najsłodszym na twarzy chciał pochwycić gościa pod ramię, ale ten z taką siłą odepchnął natrętnego pochlebcę, że kapitan obawiając się aby gospodarz nie rzucił się na jego pana ugryzł go w rękę i w nogę i byłby niezawodnie skoczył mu do gardła, gdyby Moutier nie pochwycił psa za obrożę.

Dość widział i słyszał, mógł więc już powrócić napowrót do gospody pod znakiem Anioła Stróża.

IV. Piotr, przezwany, Piotrem-gałaniarzem.

Moutier wszedłszy do pokoju oberży nie zastał nikogo. Zwrócił się więc do ogrodu, do którego drzwi były otwarte. Obejrzawszy kwiaty i warzywa, skierował się do altanki, w około której rosły powoje i owijały ją swemi wonnemi ramionami. Znajdowała się tutaj okrągła ławka i stolik zarzucony był książkami i robótkami kobiecemi. Przeczytał tytuły książek: Nowy testament; Wyprobowany kucharz; Podręcznik dla gospodyń; Wspomnienia żołnierza.

Moutier uśmiechnął się.

— Niezmiernie mi się podoba, myślał, gdy spotykam się z podobnym wyborem dzieł w domu gospodyni, bo obudzają zaufanie, gdyż książki te są wyśmienite. Gdybym n.p. podczas wojny, nie miał ze sobą: »Książki do nabożeństwa dla żołnierzy«, nie mógłbym znieść tego, co przeniosłem cierpliwie. To samo powiedziałbym i o garnizonie, gdyż niezmierne tam panują nudy. Nudy, to niebezpieczny wróg, pędzi on nie jednego do kawiarni, a ztamtąd już niewątpliwa do aresztu droga. Szczęściem miałem »Książkę do nabożeństwa«, ta to przyjaciółka powstrzymała mię od nierozsądnych wybryków, a nadto obroniła od smutku i zniechęcenia. Dziś jestem bardzo wdzięczny temu, który mi ją podarował.

Tak rozmyślając wziął do ręki: Wspomnienia żołnierza, otworzył książkę, przeczytał naprzód parę wierszy, potem dwie, trzy stronice dalej coraz więcej i po upływie godziny, tak się tem zaciekawił, że nie słyszał wcale nadchodzącej pani Blidot i jej siostry, które go szukały po całym ogrodzie.

— Niezawodnie jest w altanie, rzekła gospodyni do swojej siostry. Dobry Boże, zawołała nagle, stoi tak nieporuszony przy naszym stoliku, jakby był posągiem wykutym z kamienia.

— Przecież nie może spać stojąc, odpowiedziała chichocząc się Elfy.

— Hm! Hm! Panie Moutier, mówiła chrząkając pani Blidot. Panie Moutier. Wcale nie słyszy.

— Panie Moutier, zawołała Elfy, obiad na stole, czekamy tylko na pana... A to on chyba głuchy jak pieniek.

— Panie Moutier, powtórzyła pani Blidot doniosłym głosem i zbliżyła się do stołu. Zawołany, otworzył szeroko oczy, przeciągnął ręką po czole, jak gdyby dla zebrania myśli i spojrzał dokoła zdumiony.

— Przepraszam panią, rzekł nakoniec, niesłyszałem ani pani wołania, ani jej samej nie spostrzegłem wcale, tak byłem zaczytany w mojej a raczej w pani książce, dodał z uśmiechem. Nie przypuszczałem, aby książka kiedykolwiek mogła być tak pouczającą, tak ciekawą. Właśnie stanąłem na opisie aresztu; opis jest fotograficznie rzetelny i prawdziwy. Siedziałem raz w areszcie z powodu fałszywego raportu, nie będąc zgoła winnym, w książce zaś tej jest ono tak przedstawione, że zdawało mi się, iż się jeszcze w nim znajduję.

— Cieszy mię, że natrafiłeś pan tutaj na książkę, która się panu tak podobała; jeżeli pan życzysz sobie ją dokończyć, możesz takową zatrzymać. Dostanę inną od księdza Proboszcza, bo ma ich podostatkiem.

— Zatrzymam ją z wielkiem podziękowaniem, odpowiedział Moutier, przeczytam całą i sądzę, że wpłynie ona na moje większe udoskonalenie się.

— O pod tym względem, nie potrzebujesz pan wcale książek panie Moutier; wydajesz się daleko lepszym niż inni. Ale przyszłyśmy tutaj, ja i moja siostra, żeby pana poprosić do objadu, bo to już godzina druga. Dzieci są głodne a i pan zapewne nie będziesz się skarżył na brak apetytu.

— To prawda pani Blidot, od śniadania upłynęło już kilka godzin i z przyjemnością zasiądę do obiadu.

Montier ukłonił się Elfy, której dotąd nie znał jeszcze i towarzyszył obu kobietom do pokoju jadalnego, w którym dzieci czekały od dawna.

— Paweł chciał jeść palcami, ale go powstrzymał od tego Jakób, mówiąc:

— Poczekaj Pawle, bądź grzecznym, wiesz, że niemożna niczego dotykać, bez pozwolenia.

— Więc proszę cię Jakóbie pozwól mi jeść, rzekł Paweł.

— Nie mogę, ponieważ niemam do tego prawa.

— Ale ja jestem głodny, mnie się jeść chce, zawołał Paweł.

— Poczekaj jeszcze chwilę Pawełku, jak tylko nadejdzie pan Moutier z gospodynią domu i innemi osobami, zasiądziemy do obiadu.

— Czy chwila trwa długo? O! patrz, już nadchodzą.

Rozpoczął się obiad.

Jakób usadowił Pawła na krześle, tuż obok siebie, aby go obsługiwać. Moutier z uczuciem życzliwości patrzył na obu chłopców. Podano naprzód kapuśniak; który Moutier wielce chwalił jako wybornie przyrządzony. Po zjedzeniu zupy, chciała powstać Elfy, żeby przynieść pasztet z bobrem, lecz ją powstrzymał Moutier, mówiąc:

— Daruj pani, ale obowiązkiem mężczyzn jest służenie przy stole damom; pozwól mi więc abym cię wyręczył w tym razie i umniejszył fatygi.

— Rzeczywiście, wtrąciła pani Blidot śmiejąc się, należysz pan już po części do rodziny naszej, od chwili powierzenia mi swych dzieci; czyń więc tak, jakbyś był w własnym domu.

— Masz pani słuszność, istotnie wydaje mi się, jakbym był pomiędzy swojemi, dla tego też rozporządzam się taką swobodą.

Obiad przeszedł bardzo wesoło; Jakób był szczęśliwy widząc z jakim apetytem jadł brat jego Paweł. Po obiedzie Moutier wysłał dzieci na podwórze, zapalił fajkę i rozmawiał z obecnymi gośćmi, gdy tymczasem obie siostry zajęły się domowemi porządkami.

Jakób i Paweł wyszli na ulicę, z ciekawością przypatrywali się handlowi korzennemu oraz sklepom rzeźnika i piekarza i t. d. Tym sposobem dostali się aż na wieś, gdzie spotkali ośmioletniego, licho odzianego chłopca, który z wielką trudnością, dla braku odpowiedniej siły, ciągnął wielki wór z węglami. Co chwila przystawał ocierając ręką płynący pot z czoła. Wyglądał bardzo nędznie i był nadzwyczaj chudy, tak, że Jakób zdjęty litością zbliżył się do niego, pytając:

— Dla czego ciągniesz taki ciężki worek?

— Bo mi tak mój pan kazał, odpowiedział chłopiec bolejącym głosem.

— Trzeba mu było powiedzieć, że jest za ciężki na twoje siły.

— Nie odważył bym się na to, bo z pewnością by mnie obił.

— Czy on taki niedobry?

— Cicho! szepnął chłopiec, trwożliwie oglądając się dokoła, jakby usłyszał, miałbym za swoje.

— Dla czego tedy pozostajesz w służbie u podobnego człowieka?

— Bo mię tam oddano, a przytem muszę u niego służyć, bo nie mam nikogo, do kogo mógłbym się udać; nie mam już dawno ani ojca, ani matki.

— To tak samo jak ja i Paweł; odparł z westchnieniem Jakób, ale uczyń tak, jak ja zrobiłem; proś Matki Najświętszej, żeby ci dopomogła, a zobaczysz, że pospieszy z pomocą; ona taka miłosierna.

— Nie znam jej wcale i nawet niewiem gdzie mieszka.

— I ja także nie wiem, gdzie zamieszkuje, odpowiedział Jakób, nic to przecież nie szkodzi; proś ją tylko, a niezawodnie ci dopomoże.

— O jakże byłbym szczęśliwy! odrzekł chłopiec. Jeżeli jednak będę ją głośno wzywał, usłyszy mię mój pan i znowu obije.

— To też nie potrzebujesz krzyczeć, lecz przeciwnie mów bardzo cicho : „O święta Matko boża, ratuj mię! Ty, któraś jest opiekunką zasmuconych dopomóż mi!

Mały nędzarz powtórzył słowa Jakóba, czekał chwilę i rzekł:

— Nikt nie przychodzi; muszę dalej ciągnąć mój worek, bo mój pan czeka.

Zatrzymaj się chwilę, wyrzekł Jakób; pomogę ci; obadwaj razem pociągniemy go. Matka święta nie przybiegła zaraz, ale jednak dopomoże ci.

Jakób kazał Pawłowi popychać worek z tyłu, gdy tymczasem on z chłopcem nieznajomym z taką siłą zaczęli go ciągnąć, że worek rozdarł się o ostry kamień, a węgle poczęły się z niego wysypywać. Dzieci zatrzymały się przerażone, ale Jakób w krótce odzyskał przytomność umysłu. Zaczekaj, rzekł, zostań tutaj, zawołam pana Moutier, on jest bardzo dobry. Jego to właśnie na naszą pomoc zesłała Matka Boska, ona go i tobie ześle. Chodź Pawle, prędko!

Wziąwszy się za ręce biegli tak szybko, jak na to pozwalały siły Pawła, wkrótce też ujrzeli panią Blidot i pana Moutier, który paląc fajkę rozmawiał z gośćmi.

— Panie Moutier, rzekł Jakób jesteś pan taki dobry. Spiesz więc na pomoc jednemu biednemu chłopcu, bo on o wiele więcej nieszczęśliwy niż Paweł i ja. Nie może uciągnąć wielkiego worka z węglami; chciałem mu dopomódz, ale cóż kiedy worek się rozdarł, i teraz boi się wracać, bo go pan niezawodnie wybije. Matka Boska kazała powiedzieć panu, abyś dopomógł temu biedakowi.

— Gdzieś się widział z Matką Boską, moje dziecko i gdzie ona wydała ci to polecenie? zapytał Moutier.

— Nie widziałem jej, ale odczułem w mojem sercu. Wszak to za jej rozkazem pospieszyłeś pan i nam z pomocą; trzeba więc, żebyś uratował i owego nieszczęśliwego.

— Dobrze, kochany Jakóbie. Idę z tobą.

Moutier towarzyszył chłopcu, uprosiwszy Elfy, żeby przy sobie zatrzymała Pawła. Jakób poprowadził żołnierza szybko w ulicę, mianowicie do miejsca, gdzie spotkali biednego chłopca. Moutier poznał go natychmiast, był to bowiem Piotrek gałganiarz, ofiara niegodziwego p. Bouruier, właściciela znajomej czytelnikowi oberży.

Moutier zbliżył się do niego tknięty litością, obejrzał worek, wyjął z kieszeni igły i nici, dwie rzeczy, które każdy żołnierz musi mieć zawsze przy sobie i zaszył otwór zrobiony w takowym.

— Czy można zanieść ten worek nie przechodząc przez wieś i nie będąc widzialnym przez twego pana? zapytał Moutier. Nie chciałbym spotkać się z tym niedobrym człowiekiem, obawiam się bowiem, że nie mógłbym powstrzymać się od gniewu, a to by się skrupiło na twojej skórze.

— O to prawda panie, odpowiedział Piotrek, ale można zajść z tyłu domu i wyrzucić węgle z worka do komórki będącej po za stodołą.

— Więc chodź ze mną, rzekł Moutier, zarzucając worek na plecy.

Piotrek przypatrywał się mu ze zdumieniem.

— O mój dobry panie, zawołał, powiedz Najświętszej Pannie, że jestem jej bardzo wdzięczny, za zesłanie mi ciebie na pomoc. Dobra Matka Boska. Ten mały miał słuszność, dodał, patrząc rozradowany na uśmiechającego się Jakóba.

— Wszak ci to przyobiecałem, odpowiedział Jakób z miną tryumfującą.

Moutier uśmiechnął się na tę wzruszającą prostotę dzieci.

Wkrótce też dotarli do komórki na węgle. Moutier, wypróżniwszy worek chciał się oddalić. Wtedy to rzekł Pietrek nieśmiało:

— Kochany panie, czy będziesz łaskaw poprosić Matki Najświętszej, aby mi przysłała co do zjedzenia? Dają mi tak mało, że mię tu zawsze boli, dodał, pokazując na żołądek, i jestem bardzo, bardzo głodny.

— Biedaku! odpowiedział Moutier. Coś ci powiem. Oto przyjdź do gospody pod Aniołem Stróżem, polecę cię pani Blidot, jest to kobieta tak dobra jak mało.

— Nie mogę, zajęczał Pietrek. Mój pan mię zabije, jak się o tem dowie, bo śmiertelnie nienawidzi pani Blidot.

— W takim razie poproszę ją o co dla ciebie i przyniosę. Później zaś będzie ci przynosił jedzenie dobry Jakób. Czy zgadzasz się na to chłopcze?

— Z największą przyjemnością. Codzień zachowam dla niego moje śniadanie. Ale jak tu przynieść? Boję się jego pana.

— Możesz je złożyć w wypróchniałem drzewie stojącem przy studni, rzekł Pietrek. Zawsze tam chodzę po wodę.

— Zgoda! zawołał Moutier, za kwadrans będziesz miał tyle, że się doskonale nasycisz. Jakób przyniesie ci do studni. No, chodźmy, żeby nas nie spostrzegł gospodarz, bo wtenczas, biada Piotrkowi.

Moutier oddalił się z Jakóbem. Powróciwszy zaś do gospody pod Aniołem Stróżem, opowiedział pani Blidot o wypadku z Piotrkiem i prosił jej, aby pozwoliła Jakóbowi dawać mu codzień jałmużnę.

— Nie chcąc przecież narażać pani, rzekł, na nowy wydatek, zapłacę za wszystko, co udzielisz biednemu chłopcu. Trzeba zatem, żebyś obrachowała wiele to będzie kosztowało. Przyjdę raz lub dwa razy do roku, dla spłacenia mego długu.

— Nasze rachunki nie będą takie wielkie a niezmiernie mię natomiast cieszy pańska upragniona wizyta, bo wówczas przekonasz się pan także, jak się obchodzę z dziećmi. Weź to mój Jakóbie i zanieś do wypróchniałego drzewa przy studni, bo biedny Piotrek nie powinien iść spać bez kolacyi.

Jakób z radością pochwycił paczkę z mięsem i chlebem, wziął Pawła za rękę i obaj udali się drogą do studni, gdyż jak im opisała pani Blidot, znajdowała się ona o jakie sto kroków od gospody pod Aniołem Stróżem.

Tu w spróchniałem drzewie Jakób złożył paczkę i wkrótce też ujrzeli Piotrka biegnącego z dzbankiem po wodę. Napełniwszy dzbanek, Piotrek wyjął paczkę, otworzył, zjadł prędko część tego co zawierała a resztę złożył na powrót w otworze. Po czem pożegnawszy się z Jakóbem odszedł nadzwyczaj uradowany.

V. Rozstanie.

Dzień upłynął wesoło dla wszystkich mieszkańców gospody pod Aniołem Stróżem. Dzieci bawiły się, zjadły ze smakiem kolacyę i wcześnie udały się na spoczynek.

Moutier dopomagał pani Blidot i jej siostrze w obsługiwaniu gości, a następnie kiedy dzieci udały się na spoczynek, wszystko troje zajęli się układaniem dalszych co do nich planów.

— Jak mi mówił Jakób, mają oni jeszcze ojca rzekł Moutier, ale jak go wynaleźć? Nie wiem ani jego nazwiska, ani miejsca pobytu; mianowicie gdzie mieszkał, gdy go żandarmi aresztowali. Być może dostał się do więzienia za jaką ciężką zbrodnię, i kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby dzieci swego ojca nie znały. Mimo to jutro przed odjazdem, muszę zawiadomić o wypadku tym tutejszego naczelnika gminy. Pozostawię mu adres aby mię o wszystkiem zawiadomił.

— Ależ od chwili do chwili i osobiście zechcesz nas pan odwiedzać? zapytała oberżystka, bo przecież dzieci te są na pańskiej opiece i więcej do pana niż do mnie należą.

— Gdyby należały do mnie, byłbym w wielkim kłopocie, moja dobra pani Blidot; tutaj im daleko lepiej będzie niż u mnie, ponieważ nie mam stałego miejsca pobytu, a co do utrzymania, liczę jedynie na pracę rąk własnych. Lecz już jest późno, dzień roboczy dla mnie rozpoczął się już z zachodem słońca, należy mi zatem udać się na spoczynek.

— Dla czego pan wcześniej o tem nie powiedziałeś? zapytała pani Blidot. Byłabym pana zaprowadziła do przeznaczonego dlań pokoju, który właśnie tutaj na dole się znajduje. Moja siostra i ja śpimy na górze, bo to bezpieczniej dla dwóch samotnych kobiet; nie obawiamy się wcale tutejszych mieszkańców, ale mógłby jaki nicpoń pozwolić sobie niewczesnego żartu.

— Gdyby coś podobnego wydarzyło się gdy ja tu jestem i mam przy sobie kapitana, niewczesny żartowniś otrzymałby dotkliwą pamiątkę, rzekł Moutier.

Pani Blidot roześmiała się, zapaliła świecę i zaniosła ją do pokoju przygotowanego dla gościa. Podziękował jej za to serdecznie a pożegnawszy zamknął drzwi i po gorącej modlitwie udał się na spoczynek.

Nie mógł widocznie długo zasnąć, gdyż skoro się obudził, usłyszał rozmowę dzieci i śmiech wesoły pani Blidot i jej siostry. Zawstydzony takiem spóźnieniem, zaczął się prędko ubierać.

— Co to za wyborne łóżko; od dawna nie spoczywałem na podobnem; dla tego też zaspałem... trzeba się więc spieszyć, żeby dopomódz w pracy obu kobietom.

Skoro wyszedł z pokoju, ujrzał obie zajęte myciem i ubieraniem chłopców.

— Nie wiem jak się mam usprawiedliwić z mego opóźnienia, zaczął Moutier pozdrowiwszy obie panie. Nie zdarzyło się mi to nigdy w pułku; ale zanadto dobrze spać w łóżku tej gospody i wy zapewne doskonale spałyście tej nocy, dodał zwracając się do dzieci.

— O wyśmienicie! zawołał Jakub. Pawłowi było tak ciepło i tak wygodnie a ja znowu byłem tak szczęśliwy, żem we śnie dziękował za to mojemu kochanemu panu Moutier.

— Tym dwom zacnym paniom wdzięcznym być powinieneś a nie mnie, mój chłopcze, bo ja jestem ubogim człowiekiem i do tego bez dachu.

— Przecież pan nas uratowałeś, powiedział Jakób, pan nas przyniosłeś do domu pani Blidot i panny Elfy, one same mówiły, że Matka Boska i pan jesteście naszemi zbawcami.

Moutier nic nie odpowiedział, uściskał Jakóba i Pawła, ucałował ich po kilka razy, potem uściskał serdecznie równie ręce obu sióstr, i usiadł, czekając aż dzieci zostaną ubrane.

— W czem mógłbym być paniom użyteczny? rzekł nareszcie.

— Jeżeli koniecznie żądasz tego, to mi przynieś z drwalni będącej na końcu ogrodu, wiązkę chrustu i miarkę węgla do pieca; tymczasem ja zajmę się przygotowaniami do kawy.

— Ależ Elfy, zawołała gospodyni, jak możesz podobnym rozkazem utrudzać pana Moutier?

— Bynajmniej, droga pani Blidot. Panna Elfy wie aż nadto dobrze, że mi to bardzo przyjemnie, skoro mogę w czem jej usłużyć. Czy sądzisz pani, że nie nosiłem nigdy drzewa, ani węgla? O w pułku były daleko cięższe roboty.

Oddalił się i wkrótce powrócił z olbrzymią wiązką chrustu.

— Ha! ha! ha! zawołała ze śmiechem Elfy, co za wiele to za wiele. Pozostaw pan tutaj część chrustu a resztę odnieś do drwalni, gdy pójdziesz po węgle.

— Zastanówże się przecie, że tego pana znamy dopiero od wczoraj, rzekła z wymówką siostra, śmiejąc się wesoło i że do nas należy obsługiwać gości, nie zaś zaprzęgać ich samych do roboty.

— Przecież pan Moutier nie jest zwykłym gościem, odparła Elfy, dał nam te dzieciaki, które tak rozweseliły nasz dom. Za podobny podarunek odpłaca się jedynie życzliwością i przyjaźnią a komu ja sprzyjam, temu każę pracować. Nie mogę bowiem cierpieć próżniaków, zwłaszcza gdy z założonemi rękami patrzą jak inni upadają z pracy i utrudzenia.

— Masz pani zupełną słuszność, rzekł Moutier, który właśnie słyszał jej wyrazy. Nie jestem takim gościem jak inni i czuję się obowiązanym względem pań do wdzięczności za ciężar, jaki przyjęłyście na siebie; i wierzcie mi, że to nigdy nie wyjdzie ani z mego serca ani z pamięci.

— Patrząc na pana, wiem o tem sama najlepiej, odparła z uśmiechem Elfy, mam bowiem bystre oko i nie jedno odgaduję.

I Moutier równie się uśmiechnął, ale nic nie odpowiedział tylko pochwyciwszy za miotłę, zaczął zamiatać.

— Daj pan temu pokój, lepiej o to weź wiecheć obmyj stół i piec, a potem możesz zamiatać.

Moutier zastosował się zupełnie do rozkazu, skoro zaś wszystko ukończył, stanąwszy w wojskowej postawie rzekł:

— Czyś zadowolony panie Generale? Jakież dalsze otrzymam rozkazy?

— Dobrze, odpowiedziała Elfy bacznem spojrzeniem obrzuciwszy cały pokój, teraz idź pan do kawiarni będącej na końcu wsi, i przynieś nam tu mleka. Będę panu wdzięczną, skoro zabierzesz ze sobą dzieci, aby zapoznały się z drogą i tym sposobem aby mogły później same nosić.

Moutier wziął za rękę Jakóba i Pawła i wszystko troje oddalili się z wesołym śmiechem.

— Proszę pani, racz mi dać mleka, rzekł Moutier do grubej wieśniaczki, która właśnie tylko co wydoiła krowę.

Kobieta odwróciwszy się spojrzała ze zdziwieniem na nieznaną jej twarz a potem zapytała:

— Wiele pan sobie życzysz?

— Wiele? powtórzył Moutier. Rzeczywiście nie zapytałem się o to; daj mi więc pani tyle, ile zawsze biorą.

— Ba! Ale kto bierze?

— Pani Blidot, właścicielka oberży pod Aniołem Stróżem.

— Jakto? To jesteście u niej w służbie? Odkąd?

— Od wczoraj i to na chwilę tylko, odpowiedział Moutier.

— A to ciekawe! szepnęła do siebie wieśniaczka, odmierzając trzy litry mleka.

— Czy mam zapłacić? zapytał Moutier sięgając do kieszeni.

— Nie, przecież musicie o tem wiedzieć, że się co Środę, na targu, rachujemy.

— Tego nie wiem, rzekł Moutier, bo jak już powiedziałem dopiero od wczoraj jestem w służbie. Dzień dobry pani!

Wieśniaczka poruszyła głową, poczem zajęła się swoją robotą, rozmyślając nad tem, w jaki sposób pani Blidot, mogła przyjąć do służby żołnierza.

Ze śmiechem powrócił Moutier z dziećmi do gospody.

— Oto mleko, rzekł do Elfy. Jestem pewny że otrzymacie panie wkrótce odwiedziny grubej wieśniaczki.

— Dla czego?

— Ponieważ ogromnie się przeraziła jak jej oświadczyłem, że jestem w służbie u pani.

— Dla czegoż pan zmyślałeś?

— Jakto? Alboż to nie prawda? Czyliż nie jestem w służbie u pań i gotów zawsze na ich usługi?

— Niecierpliwisz mię pan, panie Moutier, swojemi żartami i dowcipami.

— Żartuję, bo jestem tak szczęśliwy, jak nigdy a co mi się rzadko zdarza. Czyliż nie wolno żołnierzowi, nie mającemu ani rodziców, ani przyjaciół, być szczęśliwym, gdy go serdecznie traktują? Być może był to niestosowny żart z mej strony, więc proszę pokornie o przebaczenie. Pamiętaj jednak pani, że wkrótce się oddalę i zapewne upłynie sporo czasu, zanim tu wrócę a przytem w gniewie rozstać się nie powinniśmy.

— Widzę, że nie miałam słuszności, czyniąc panu zarzut niewczesnego żartu, usprawiedliwiała się młoda dziewczyna i do mnie to należy prosić pana o przebaczenie. Powiem panu jednak, że zdjęła mię obawa, iż będą nas wyszydzać, gdy się rozniesie po wsi, żeśmy pana przyjęły do służby.

— Być może jest w tem słuszność, dla tego, jeżeli mi pani pozwolisz, pójdę do wieśniaczki, aby jej powiedzieć...

— Boże uchowaj, odpowiedziała pani Blidot; to tylko dzieciństwo ze strony Elfy; jest jeszcze zanadto młoda i trochę zarozumiała, nadużyła pańskiej życzliwości.

— Na to się wcale z panią nie zgadzam, owszem poddaję się zupełnie rozkazom panny Elfy, rzekł Moutier i pytam się co mi dalej czynić nakaże.

— Dopomóż mi pan do przygotowania mleka i przyrządzenia kawy, mówiła Elfy, mocno zarumieniona.

Śniadanie wkrótce było gotowe, dzieci oczekiwały na nie z niecierpliwością i spożyły z wielkim apetytem.

Następnie Moutier udał się do naczelnika gminy, pani Blidot i Elfy zajęły się robotą a dzieci bawiły się w ogrodzie.

Ranek szybko minął; Moutier zjadł obiad z obu paniami i dziećmi a następnie zaczął przygotowywać się do podróży. Prosił o rachunek, ale pani Blidot słyszeć o tem nawet nie chciała. Pożegnali się po przyjacielsku i z wielkim żalem. Jakób płakał obejmując rękami szyję swego dobroczyńcy. Paweł otarł łzy brata i obaj obsypywali pieszczotami kapitana.

— Bywaj zdrów mój dobry kapitanie, mówił Jakób, bywaj zdrów mój poczciwy psie. Tyś także przyjmował udział w naszym ratunku, boś pierwszy nas spostrzegł i uniósł Pawła na grzbiecie. Bądź zdrów mój przyjacielu. Nigdy nie zapomnę ani o tobie, ani o panu Moutier.

Moutier był wzruszony i rozczulony; uściskał serdecznie ręce obu sióstr, ucałował po raz ostatni Jakóba, rzucił jeszcze okiem po pokoju i szybko oddalił się nie zwracając nawet w tę stronę głowy.

Dzieci stały we drzwiach, dopóki przyjaciel nie znikł im z oczów. Jakób nadaremnie starał się powstrzymać łzy płynące mu nieustannie po twarzy, a kiedy już znikł ślad po dzielnym żołnierzu, wrócił do domu i rzucając się w objęcia pani Blidot, zawołał:

— Teraz, kiedy już nie ma p. Moutier, pani nas nie wypędzi ztąd? Zatrzymasz na zawsze mojego drogiego Pawła i pozwolisz mi przy nim równie pozostać?

— Biedne dziecko, wyrzekła życzliwie pani Blidot. Niech mię Bóg strzeże, żebym was miała wypędzić. Pozostaniecie zawsze przy mnie, będę was kochała, jak moje własne dzieci i żeby dać wam tego dowód, proszę bardzo, ażebyście i ty i twój brat Paweł nie tytułowali mię pani Blidot, ale nazywali wprost matką.

— O niezawodnie, w tobie będziemy mieli matkę, zawołał Jakób, tak dobrą, jak była kiedyś nasza. Pawełku, dodał, powinieneś nazywać panią, matką.

— Ja nie chcę, wolę pójść z panem Moutier i kapitanem, odparł Paweł.

— A więc nie lubisz pani Blidot? zapytał Jakób.

— Lubię ją, ale daleko lepiej kapitana.

— Daj mu pokój, kochany Jakóbie, wtrąciła Elfy, powoli przyzwyczai się, i niezadługo będzie nas lubił tak jak kapitana i nazywał moją siostrę matką a mnie ciotką. Bo i ty będziesz mi także mówił ciotko.

— O tak ciociu, zawołał Jakób, rzucając się w jej objęcia.

Jakób spokojny o przyszłość Pawła, odrazu stał się wesołym, obmyślając coraz nowe zabawki dla niego, już to z kamyczków, już ze źdźbła słomy, już ze skrawków papieru, a nadto starał się być użytecznym pani Blidot i jej siostrze, wykonywując starannie ich polecenia, dopomagając do mycia domowych sprzętów i obsługując gości. Około wieczora zbliżył się z nieśmiałością do pani Blidot, mówiąc:

— Mamo, przyrzekłaś panu Moutier, że będziesz posyłać jedzenie dla biednego Piotrka; widziałem go właśnie, jak biegł do domu z wielkim bochenkiem chleba pod pachą. Dał mi znak że niezadługo pójdzie do studni po wodę. Czy nie dałabyś mi czego, żebym mu zaniósł.

— Dobrze moje dziecko, odpowiedziała pani Blidot, oto resztki mięsa i kawał chleba; połóż je w wypróchniałem drzewie, a na przyszłość żebym o tem nie zapomniała, przypominaj mi zawsze o Piotrku przy obiedzie.

— Dziękuję mamie, rzekł Jakób. Jesteś równie dobra jak p. Moutier.

Jakób szybko pobiegł do studni z otrzymanym prowiantem. Wkrótce też ujrzał Piotra zdążającego ze dzbankiem po wodę; szedł wolno ocierając oczy. Otrzymawszy paczkę od Jakóba, chciwie zjadł i chleb i mięso przysłane od pani Blidot. Wypił trochę wody z dzbanka, pożegnał Jakóba i wrócił do domu.

Tak mijały szczęśliwie dni dla Jakóba, dla Pawła i reszty mieszkańców gospody pod Aniołem Stróżem, tylko dla biednego Piotrka były one dniami smutku, gdyż właściciel oberży obchodził się z nim niegodziwie. Często też Jakób pomagał mu w ciężkiej, mozolnej pracy, nie odpowiedniej jego siłom.

Kiedy zaś kazano mu odnieść coś nadzwyczaj ciężkiego i Jakób i Paweł dopomagali mu i nieśli z nim wspólnie aż po za granicę wsi; czasami znowu chociaż się kładł późno, posyłano go z brzaskiem dnia w daleką drogę za interesem, wówczas Jakób prosił pani Blidot, żeby go mógł zastąpić. Mały Jakób biegł tedy z listem lub posyłką, gdy tymczasem biedny Piotrek spoczywał pod drzewem posilając się tem, co mu gospodyni oberży przysłała.

VI. Niespodzianka i szczęście.

Minęło trzy lata od chwili jak pani Blidot i jej siostra przyjęły do domu biedne sierotki. Miłość ich ku dzieciom z każdym dniem wzrastała a i chłopcy też coraz lepszymi się stawali. Przywiązanie Jakóba do brata, zjednało mu ogólny szacunek. I Paweł też kochał Jakóba a obaj znowu okazywali prawdziwie synowską czułość swej dobrodziejce. Wszyscy z wielką przyjemnością wspominali dość często o poczciwym panu Moutier, o którym już dawno nie mieli żadnej wiadomości. W pierwszym miesiącu po rozstaniu się z nimi był dwa razy ze swym psem kapitanem i zawsze po parę dni bawił w gospodzie pod Aniołem Stróżem; często też pisywał celem dowiedzenia się o dzieciach na co otrzymywał bardzo kategoryczne odpowiedzi od pani Blidot.

Nareszcie z ostatniego listu żołnierza dowiedziano się, że opuścił ojczyste strony i na nowo powrócił do armii. Od tego też czasu ustały wszelkie o nim wieści. W tym przeciągu czasu właśnie francuzi prowadzili wojnę w Krymie. Zakończyła się ona jak wiadomo, bardzo pomyślnie, chociaż tak jak w każdej padło mnóstwo ofiar. I we wsi, w której znajdowała się oberża pod Aniołem Stróżem, wiele rodzin opłakiwało, już to śmierć syna, brata, już to przyjaciela. Powróciło też wielu młodzieńców, z obciętą ręką lub nogą, a nawet zupełnie niezdolnych do pracy.

Pewnego dnia Jakób i Paweł zajęci byli zamiataniem placu przed gospodą, gdy jakiś człowiek nagle pochwycił za miotłę Pawła. Chłopiec zaczął krzyczeć:

— Jakóbie! Jakóbie! ktoś mi miotłę chce odebrać.

Jakób przybiegł szybko na pomoc bratu, ale zaledwie spojrzał na nieznajomego rabusia, upuścił miotłę i rzucając się na szyję obcego, krzyknął z całej siły:

— Mamo! ciociu! To pan Moutier. Nasz kochany pan Moutier!

Pani Blidot i jej siostra natychmiast pojawiły się we drzwiach i z rozkoszą ujrzały dawnego znajomego, który puściwszy dzieci, podbiegł do nich i serdecznie uściskał za ręce.

Była to chwila niewypowiedzianej radości. Wszyscy razem zaczęli głośno mówić, a pytaniom nie było końca. Nakoniec Moutier objaśnił ich dla czego dotąd nie dawał o sobie żadnej wiadomości.

Opowiadał on w ten sposób:

— Wkrótce po powrocie do ojczystej zagrody usłyszałem nowinę, że Francya przygotowuje się do wojny z Rossyą. Nigdy jeszcze nie byłem w tym kraju, mieliśmy bowiem ciągły pokój. To tylko wiedziałem, że żołnierzowi należy zawsze być bohaterem i bić się mężnie. Opuszczam szczegóły dotyczące naszego przemarszu a opowiem jedynie o bitwie pod Małahowem. W tej to batalii każdy żołnierz bił się jak lew i tu też posypały się ordery i odznaki zaszczytne dla wojowników. Tu i ja otrzymałem dwa postrzały, jeden w lewe ramię, którem dotąd nie bardzo jeszcze mogę władać i w bok, co nawet po części zagroziło mojemu życiu. Zaledwie jednak wyzdrowiałem, udałem się w podróż, bo tęskniłem do gospody pod Aniołem Stróżem; chciałem koniecznie ujrzeć jeszcze moje dzieci i ich dobrodziejki i znowu przez kilka dni pozostać w usługach panny Elfy, która takim dzielnym jest komendantem.

Moutier, mówiąc te słowa, miał uśmiech na ustach, pani Blidot śmiała się głośno a Elfy mocno zarumieniona, wyrzekła:

— Jakto panie Moutier, w ciągu trzech lat, niezapomniałeś pan jeszcze o moich dzieciństwach? Już nie jestem tak nierozsądną jak dawniej i dziś nie miałabym odwagi wydawać panu rozkazów jak wówczas, kiedy byłam jeszcze 17 letnią dziewczyną.

— Bardzo mi przykro, bo tym sposobem będę zmuszony odgadywać jej życzenia a tem samem dopuścić się nieraz błędu. Należy mi zatem przywołać na pamięć dawne wspomnienia. Trzy moje tutaj wizyty dotąd żywo malują się w mej myśli, niezapomniałem ani jednego pani słowa, ani jednego ruchu. Żyją one dotąd tutaj, dodał, dotykając serca ręką. A ty mój Jakóbie czy zaraz mię poznałeś, bo widziałem, że nie zawachałeś się ani na chwilę i uściskałeś przyjaciela.

— Jakżebym nie miał pana poznać? zawołał Jakób. Zawsze o panu myślałem, modliłem się za pana, bo mię tego nauczył ksiądz proboszcz a ja znowu z kolei nauczyłem Pawła.

— Co to pan ma takiego? rzekł Paweł, który właśnie bawił się krzyżem, jaki żołnierz miał przypięty do piersi.

— To krzyż, odznaka honorowa; otrzymałem go właśnie pod Małahowem.

— I pan dotąd nic nam o tem nie mówisz? rzekła z wyrzutem Elfy. Musiałeś go godnie zasłużyć.

— Tak samo jak moi towarzysze, panno Elfy; każdy czyni, co mu obowiązek nakazuje, tylko że nie byli tak jak ja szczęśliwi.

— Żeby otrzymać krzyż, trzeba się koniecznie czemś odznaczyć, mówiła Elfy.

— Miałem to szczęście zabrać chorągiew nieprzyjacielską i przynieść generała do obozu.

— Generała?

— Tak, starego, ranionego rosyjskiego generała, który leżał na pobojowisku między trupami i nie mógł się ztamtąd wydobyć. Po szturmie do bastionu, udało się mi go zabrać; okryłem go zdobytą chorągwią i już zbliżałem się do obozu, gdy mię trafiła kula w ramię, mimo to niosłem dalej mój ciężar; wówczas to otrzymałem drugi postrzał w bok, upadłem, a raniony generał pozostał na bożej opiece. Znaleziono nas. Nie wiem, co opowiedział ów generał o mnie, dość, że otrzymałem krzyż. To najpiękniejsza chwila mojej wojennej wyprawy i przyznać się muszę, że mię to wbiło w pewną dumę, szczęściem, że nie długo ona trwała.

— Jesteś pan zbyt skromny, panie Moutier, wtrąciła pani Blidot, inny na pańskiem miejscu, szeroko by się rozwodził o swoich bohaterskich czynach.

— Mateczko, odezwał się tymczasem Paweł, jestem głodny, chce mi się jeść.

— Przepraszam, że mojem opowiadaniem przeszkodziłem pani w jej zajęciach, oddaję się jednak do rozporządzenia panny Elfy i czekam na jej rozkazy.

— Nie mam nic do rozkazania panie Moutier, odpowiedziała Elfy, pozwól jednak, abyśmy ciebie obsłużyły, tego właśnie domagam się od pana. Jakóbie, przynieś prędko nakrycie dla twojego przyjaciela.

Jakób nie pozwolił sobie mówić tego dwa razy i w kilka minut stół był nakryty. Tymczasem Moutier ukroił sobie chleba, przyniósł z piwnicy jabłecznik, nalał zupę na talerz i wyłożył mięso.

Usiedli do stołu, Jakób prosił, aby mógł pomieścić się obok Moutier, Paweł zaś jak zwykle siadł przy bracie.

— Jakże też wyrosłeś mój chłopcze, mówił Moutier głaszcząc Jakóba po głowie i Paweł jest także daleko większy niż wprzódy.

— A przytem tak grzeczny jak Jakób, pochwaliła go Elfy. Już wcale dobrze czyta i nie źle pisze.

— Czyż i ty Jakubie także się uczysz?