Gorset i szpada. Przeklęta szkatułka. Gorset i szpada - Alek Rogoziński - ebook + audiobook

Gorset i szpada. Przeklęta szkatułka. Gorset i szpada ebook i audiobook

Alek Rogoziński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Hrabianka Julia Zasławska stara się odnaleźć majątek, który jej zmarła tragicznie ciotka ukryła w sekretnym miejscu. Sprawy się komplikują, gdy wierny kompan i kuzyn Julii, Pierre, zostaje oskarżony o popełnienie morderstwa, a z królewskiego pałacu ktoś porywa najstarszego syna królowej Marysieńki.

Czy hrabianka zdoła uratować kuzyna, odnaleźć swój majątek i ocalić królewicza Jakuba?

„Przeklęta szkatułka” to druga część sensacyjno- obyczajowej sagi „Gorset i szpada” pióra bestsellerowego pisarza Alka Rogozińskiego.

Hrabianka Julia Zasławska stara się odnaleźć majątek, który jej zmarła tragicznie ciotka ukryła w sekretnym miejscu. Sprawy się komplikują, gdy wierny kompan i kuzyn Julii, Pierre, zostaje oskarżony o popełnienie morderstwa, a z królewskiego pałacu ktoś porywa najstarszego syna królowej Marysieńki.

Czy hrabianka zdoła uratować kuzyna, odnaleźć swój majątek i ocalić królewicza Jakuba?

„Przeklęta szkatułka” to druga część sensacyjno- obyczajowej sagi „Gorset i szpada” pióra bestsellerowego pisarza Alka Rogozińskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 23 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
4,3 (186 ocen)
100
58
20
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu
(edytowany)

Z braku laku…

Alek Rogoziński powinien zrobić sobie przerwę w pisaniu książek. Do takiego wniosku doszłam jakiś czas temu. Coraz bardziej na siłę, coraz mniej żywego humoru. Ilość nie przechodzi w jakość. A już na pewno powinien dać sobie spokój z powieściami historycznymi. Już pierwsza część serii "Gorset i szpada" była nienadzwyczajna, druga jest już zupełnie nieznośna. Nuda, nuda, nuda przetykana w zamyśle zabawnymi sprośnościami Pierre'a oraz wykładami historycznymi i opisami rodem z Wikipedii. Dobrnęłam do czwartego rozdziału i rezygnuję.
Dorotka81-

Całkiem niezła

O wiele słabsza niż część pierwsza, były momenty,że się najzwyczjniej w świecie nudziłam.Brakowało mi wątku miłosnego, miałam nadzieję, że hrabianka Julia będzie miała jakiegoś wielbiciela. Nie zawiódł Pierre, jednak całe show skradła rezolutna Tereska💙
00
joshu

Całkiem niezła

Uwielbiam autora ale to mi się nie podobało. Zbyt dosadne i momentami wręcz niesmaczne.
00
Ewaor

Dobrze spędzony czas

Spoko na lato :-)
00
Piotr1966W

Całkiem niezła

Bywało lepiej ale Alek daje radę nadrabiając choćby dialogami dorosłych z dziećmi
00

Popularność




Postacie

POSTA­CIE

Julia Zasław­ska – pol­ska hra­bianka, która uparła się, że zamiast bogato wyjść mąż, zaj­mie się poszu­ki­wa­niem zagi­nio­nego majątku swo­jej zmar­łej ciotki.

Camille Darutte – słu­żąca Julii prze­ko­nana, że jej chle­bo­daw­czy­nię musiał opę­tać któ­ryś z wysłan­ni­ków pie­kieł, skoro wiecz­nie pakuje – i sie­bie, i ją – w jakieś kabały.

Pierre Car­let – kuzyn Julii, obiekt wes­tchnień (pra­wie) wszyst­kich dam dworu kró­lo­wej oraz nie­któ­rych szla­chet­nie uro­dzo­nych przed­sta­wi­cieli wła­snej płci, któ­rego nie­roz­trop­ność w fol­go­wa­niu swoim chu­ciom zapro­wa­dziła pra­wie na stry­czek.

Maria Kazi­miera zwana przez pod­da­nych Mary­sieńką – kró­lowa Pol­ski pró­bu­jąca odgad­nąć, dla­czego jej rodzina uparła się za wszelką cenę dopro­wa­dzić ją do pomie­sza­nia zmy­słów.

Jakub Ludwik Sobie­ski – kró­le­wicz, naj­star­szy syn Mary­sieńki i Jana, w swoim prze­ko­na­niu cier­piący na pra­wie wszyst­kie cho­roby świata łącz­nie z trą­dem i puchliną wodną wystę­pu­ją­cymi u niego jakimś cudem w tym samym cza­sie.

Teresa Kune­gunda Sobie­ska – młod­sza sio­stra Jakuba, mimo led­wie sze­ściu lat prze­wyż­sza­jąca rozu­mem i roz­sąd­kiem więk­szość dwo­rzan swo­ich rodzi­ców.

Maciejko – kró­lew­ski bła­zen, wielce podej­rzany i zaufa­nia nie­go­dzien.

Jan Gniew­kow­ski – szlach­cic, któ­remu w krew weszło rato­wa­nie Julii z roz­ma­itych mro­żą­cych krew w żyłach opre­sji.

Prze­my­sław Gniew­kow­ski – młod­szy brat Jana z lek­kim roz­ba­wie­niem obser­wu­jący, w jak nie­po­radny spo­sób ów usi­łuje zdo­być serce hra­bianki Zasław­skiej.

Jan Dobro­gost Śle­pow­ron Kra­siń­ski – sta­ro­sta i szef kró­lew­skiej poli­cji roz­darty mię­dzy sym­pa­tią do hra­bianki Zasław­skiej a nie­chę­cią do jej lek­ko­myśl­nego kuzyna.

Michał Hacki – opat oliw­ski, jeden z naj­bar­dziej zaufa­nych ludzi króla i kró­lo­wej mający na sumie­niu wię­cej ofiar niż więk­szość hisz­pań­skich inkwi­zy­to­rów.

Alojzy Kor­packi – biskup wycho­dzący z zało­że­nia, że cza­sem dla wymier­nych korzy­ści mate­rial­nych warto zary­zy­ko­wać tra­fie­nie na chwilę do czyśćca zamiast od razu do Kró­le­stwa Nie­bie­skiego.

Murad Mir­cza Pasza – przy­ja­ciel wiel­kiego wezyra Kara Mustafy, nie­for­malny amba­sa­dor impe­rium osmań­skiego w Rze­czy­po­spo­li­tej.

Mustafa Tevetoğlu – zausz­nik Murada wywo­łu­jący wśród płci pięk­nej takie same odczu­cia jak kuzyn Julii.

Karol Fer­dy­nand de Wald­stein – peł­no­moc­nik cesa­rza austriac­kiego wypeł­nia­jący na pol­skim dwo­rze kró­lew­skim tajną misję, zle­coną mu przez jego pryn­cy­pała.

Marzanna – przy­ja­ciółka Mary­sieńki, wiedźma, pod przy­krywką zio­ło­lecz­nic­twa para­jąca się białą, czarną i każdą inną magią.

A także kilka postaci trze­cio­pla­no­wych, któ­rymi nie ma co sobie zaprzą­tać pamięci, bo nie są aż tak ważne dla prze­biegu akcji.

O tym, co się zdarzyło

O TYM, CO SIĘ ZDA­RZYŁO

(Uwaga prak­tyczna: wszy­scy, któ­rzy chcą dopiero prze­czy­tać pierw­szy tom sagi „Gor­set i szpada” zaty­tu­ło­wany „Skra­dziony klej­not” albo już go prze­czy­tali i jesz­cze pamię­tają, co się wyda­rzyło, mogą spo­koj­nie pomi­nąć ten frag­ment)

We współ­cze­snych cza­sach popu­larna pisarka Róża Krull otrzy­muje od przy­ja­ciela z lat mło­do­ści, miesz­ka­ją­cego we Fran­cji Karola Zasław­skiego, czę­ściowo prze­tłu­ma­czone na współ­cze­sną pol­sz­czy­znę pamięt­niki jego żyją­cej w XVII wieku pra­pra­pra­babki. Róża zagłę­bia się w lek­turę…

Począ­tek 1682 roku, Paryż. Julia Zasław­ska, córka pol­skiego hra­biego i fran­cu­skiej ary­sto­kratki, w dniu swo­ich osiem­na­stych uro­dzin dowia­duje się od rodzi­ców, że są na skraju ban­kruc­twa, muszą zamiesz­kać na pro­win­cji u jej star­szej sio­stry i jej ską­pego męża, a ona sama ma jechać do miesz­ka­ją­cej w War­sza­wie ciotki, hra­biny Mileny Bawo­row­skiej, która chce ją wydać za mąż za jed­nego z pol­skich szlach­ci­ców. Kiedy umiera jedyny syn Mileny, Julia ma także szansę odzie­dzi­czyć mają­tek ciotki. Hra­bianka wyru­sza w podróż do Pol­ski w towa­rzy­stwie rubasz­nej słu­żą­cej Camille i przy­stoj­nego kuzyna Pierre’a, który zamie­rza „nauczyć Pola­ków, co to zna­czy mod­nie się nosić”. W dro­dze do War­szawy Zasław­ska zostaje napad­nięta. Z opre­sji wyba­wia ją pol­ski szlach­cic Jan Gniew­kow­ski.

Po przy­jeź­dzie do War­szawy i przy­wi­ta­niu z ciotką, która skrywa twarz za żałobną woalką, Julia wraz z Mileną udają się na pro­szoną kola­cję do Villi Regii, gdzie ma je podej­mo­wać sama kró­lowa. Zastają Mary­sieńkę roz­pa­cza­jącą z powodu kra­dzieży jej ulu­bio­nego klej­notu – naszyj­nika ze szma­rag­dem, który nie­gdyś był wła­sno­ścią egip­skiej wład­czyni Kle­opa­try i według legendy miał magiczne moce. Zaufana służka, która miała pil­no­wać klej­notu, upiera się, że oddała go złot­ni­kowi do repe­ra­cji, i to na roz­kaz samej Mary­sieńki. Kró­lowa nie wyra­żała jed­nak takiego życze­nia. Dodat­kowo sprawę kom­pli­kuje fakt, że złot­nika zamor­do­wano, a poza tym zagi­nęła kolejna dama dworu.

W cza­sie kola­cji u Mary­sieńki Julia poznaje kró­lew­skiego bła­zna Maciejka oraz kilku szlach­ci­ców – przy­stoj­nego het­mana Rafała Domo­sław­skiego, nadwor­nego poetę Jana Andrzeja Morsz­tyna, leci­wego urzęd­nika dwor­skiego Izy­dora Affa­itę, zabój­czo atrak­cyj­nego księ­cia Kon­rada Kobryń­skiego, kró­lew­skiego syna Jakuba Sobie­skiego i brata jej nie­daw­nego wybawcy – Prze­my­sława Gniew­kow­skiego. Przyj­muje zapro­sze­nia na wizytę od każ­dego z nich, ale żaden nie pod­bija jej serca.

Pierre udaje się w podróż do Dro­hi­czyna z nowo poznaną „wielką miło­ścią swo­jego życia”, a pozo­sta­wio­nej samot­nie Julii wyda­rza się w posia­dło­ści ciotki kilka dziw­nych, nie­bez­piecz­nych wypad­ków. W dniu powrotu kuzyna Julię odwie­dza matka zagi­nio­nej damy dworu, która twier­dzi, że jej córka została porwana w oko­licy posia­dło­ści Bawo­row­skiej. Prosi hra­biankę, aby ta spraw­dziła, czy córka nie jest tu prze­trzy­my­wana siłą. W cza­sie poszu­ki­wań Julia, Camille i Pierre natra­fiają na tajne lochy, w któ­rych znaj­dują jedwabną chu­s­teczkę. Kiedy poka­zują ją matce zagi­nio­nej, ta stwier­dza, że przed­miot ten nie nale­żał do jej córki, ale do hra­biny Bawo­row­skiej. Julia udaje się do szefa kró­lew­skiej poli­cji, hra­biego Śle­pow­rona.

Prze­by­wa­jący w Płocku bra­cia Gniew­kow­scy dowia­dują się od słu­żą­cego, który poprzed­nio był żoł­nie­rzem, że książę Kobryń­ski zgi­nął dwa lata wcze­śniej w bitwie. Czym prę­dzej ruszają do sto­licy, aby ostrzec Julię. W tym samym cza­sie zagi­niony klej­not Mary­sieńki tra­fia do rąk kró­lew­skiego kape­lana, biskupa Kor­pac­kiego. Prze­ka­zuje mu go bła­zen Maciejko, który oka­zuje się zło­dzie­jem i mor­dercą.

Julia i Pierre wra­cają do lochów i odkry­wają tam kory­tarz łączący posia­dło­ści hra­biny Bawo­row­skiej i fał­szy­wego księ­cia Kobryń­skiego. Zła­pani przez tego ostat­niego w pułapkę dowia­dują się, że należy on do trupy aktor­skiej i wraz ze swoim wspól­ni­kiem zapla­no­wał kra­dzież szma­ragdu kró­lo­wej. Maciejko jed­nak zdo­łał ich ubiec. Aby zre­ali­zo­wać swój plan, wcze­śniej zamor­do­wali hra­binę Bawo­row­ską i jej syna. Julię i Pierre’a, który – pewien, że wybiła jego ostat­nia godzina – zwie­rza się kuzynce z tego, że jego miło­ścią jest młody kró­lew­ski pisarz, w ostat­niej chwili ratują bra­cia Gniew­kow­scy.

Biskup Kor­packi w Waty­ka­nie prze­ka­zuje skra­dziony klej­not papie­żowi Inno­cen­temu XI.

Julia jako jedyna dzie­dziczka ciotki przej­muje jej mają­tek. Pro­blem w tym, że hra­bina zdą­żyła przed śmier­cią ukryć swoje bogac­twa. Nie­stety, nie wia­domo gdzie…

Prolog

PRO­LOG

12 kwiet­nia 1682 roku, War­szawa

Noc była tak upalna, jakby nagle rządy na ziemi prze­jęło samo pie­kło. Księ­życ skrył się za masyw­nymi, cięż­kimi chmu­rami, powie­trze stało się tak gęste, że bez mała dusiło, a do tego wraz z zacho­dem słońca poja­wiła się mgła. Naj­pierw nie­wielka, z każdą minutą jed­nak coraz bar­dziej ogra­ni­cza­jąca widocz­ność.

Młody war­tow­nik strze­gący wjazdu do let­niej rezy­den­cji kró­lew­skiej Villa Regia z lek­kim prze­stra­chem, bo też i nie był jakimś naj­od­waż­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie, odno­to­wał, że po raz pierw­szy nie jest w sta­nie dostrzec swo­jego kom­pana, teo­re­tycz­nie sto­ją­cego kil­ka­na­ście metrów dalej, po dru­giej stro­nie bramy.

– Maćko – szep­nął nie­spo­koj­nie. – Jesteś tu?

– Jestem – odpo­wie­dział drugi war­tow­nik. – Czemu mia­łoby mnie nie być?

– A bo to wia­domo… – wes­tchnął pierw­szy. – Mogło cię coś porwać.

– Słu­cham?! – zdu­miał się Maćko.

– Mgła prze­cież wyszła – wyja­śnił pierw­szy war­tow­nik. – A moja matka mówi, że wtedy bar­dzo uwa­żać trzeba.

– Na co?!

– Na złe, co z nią idzie.

– Co ty, Bohuś, wyga­du­jesz?! – Maćko zaśmiał się cicho. – Jakie znowu złe? Co ty, stra­chliwa dziewka jesteś, żeby w zabo­bon wiarę dawać? Jak jest mgła, to trzeba tylko bacze­nie mieć, żeby w łepe­tynę czymś przez przy­pa­dek nie wyrżnąć i guza sobie nie nabić albo nogi na bruku nie skrę­cić. A złego nie ma. Tylko wie­śniacy i plebs w takie bujdy ufają. My prze­cież mia­stowi i u samego króla słu­żymy!

– No nie wiem… – Bohuś nie brzmiał, jakby był prze­ko­nany. – Matka w dziady zawsze po wie­cze­rzy przy ogniu mnie i ósemkę mojego rodzeń­stwa sadzała, a potem różne histo­rie nam opo­wia­dała. Pamię­tam to, jak­bym zaprze­szłego dnia tego słu­chał! Ostrze­gała nas, że we mgle kre­atury różne nie z tego świata krążą, żeby wła­dzę nad czło­wie­kiem prze­jąć. Na przy­kład strzygi z wód, które na złą drogę chcą spro­wa­dzić. Zwłasz­cza kawa­le­rów! W bia­ło­głowy o pięk­nym licu się zmie­niają, zupeł­nie bez szat żad­nych poka­zują i na poku­sze­nie wiodą…

Zwa­żyw­szy na fakt, iż ostatni raz miał do czy­nie­nia z płcią nadobną, kiedy przez przy­pa­dek potknął się na targu i wle­ciał w ramiona han­dlarki zio­łami, nie­wia­sty w wieku jego pra­babci, obda­rzo­nej wąsem god­nym jego pra­dziadka, Maćko pomy­ślał, że wła­ści­wie nie miałby nic naprze­ciw, żeby pofi­glo­wać z jakąś strzygą. Zwłasz­cza prze­mie­nioną w grze­chu wartą dziewkę. Pal licho, jeśli potem zamie­ni­łaby się w jakieś szka­radz­two. W sumie był do tego przy­zwy­cza­jony. Nie­je­den już raz zda­rzyło mu się po kilku kuflach trunku figlo­wać z bia­ło­gło­wami, które wyda­wały mu się bez mała Afro­dy­tami, a nad ranem oka­zy­wały się szpet­niej­sze niż jego ciotka, na któ­rej widok nawet konie sta­wały dęba. Posta­no­wił jed­nak nie dzie­lić się tą myślą z Bohu­siem. Dosko­nale wie­dział, że w oczach młod­szego kolegi jest ide­ałem i auto­ry­te­tem. Nie nale­żało tego psuć.

– Albo bagni­ska… – kon­ty­nu­ował jego druh. – Wiesz, że cza­sem, kiedy jest tam mgła, to widać takie świa­tełka. To znak, że czy­hają tam na cie­bie błęd­niczki.

– Co?! – zdzi­wił się Maćko.

– Błęd­niczki – powtó­rzył Bohuś. – Takie małe, zło­śliwe stwo­rzonka, które prze­cha­dzają się we mgle, trzy­ma­jąc w dło­niach kaganki z zapa­lo­nymi świe­cami. Matka mówiła, że aku­rat one dużej krzywdy nie robią. Mogą cię jedy­nie do pomie­sza­nia zmy­słów dopro­wa­dzić, ale życia ci nie zabiorą…

– No to fak­tycz­nie można ode­tchnąć z ulgą – zauwa­żył Maćko.

Bohuś nie wychwy­cił w jego tonie zło­śli­wej nuty.

– Wła­śnie! – zakrzyk­nął, po czym szybko zni­żył głos, jakby prze­ra­żony jego gło­śnym brzmie­niem. – Mniej szczę­ścia mają ci, któ­rzy we mgle natkną się na gigan­tów…

Kiedy wypo­wia­dał ostat­nie słowa, do ich uszu dobiegł gdzieś z oddali cha­rak­te­ry­styczny odgłos stu­kotu koń­skich kopyt o bruk. Począt­kowo był cichy, ale z każdą chwilą sły­szeli go coraz wyraź­niej. Po chwili usły­szeli coś jesz­cze.

– Powóz? – zdzi­wił się Bohuś. – Kareta?

Maćko potrze­bo­wał tylko chwili, aby przy­po­mnieć sobie to, co usły­szał od poprzed­niego war­tow­nika.

– To po kró­le­wi­cza Jakuba – poin­for­mo­wał kom­pana. – Jego wyso­kość znów źle się poczuł i posta­no­wił sko­rzy­stać z rady zna­nego uzdro­wi­ciela…

– Znów?! – prych­nął Bohuś z wyraź­nym lek­ce­wa­że­niem. – On wiecz­nie stęka i kwęka, jakby zaraz miał ducha wyzio­nąć. A wszy­scy na dwo­rze mówią, że zdrowy jest jak młody szczu­pak. Wstyd tylko ojcu przy­nosi.

– Radził­bym ci tego gło­śno nie powta­rzać – ostrzegł go Maćko. – Zwłasz­cza w obec­no­ści dwo­rzan kró­lo­wej. No, chyba że chcesz dołą­czyć do tych swo­ich błęd­nicz­ków, jak cię na szu­bie­nicy powie­szą…

Jeśli oce­niać po odgło­sach, kareta za parę chwil powinna już poja­wić się w zasięgu ich wzroku. Przy­naj­mniej w nor­mal­nych warun­kach. Pro­blem w tym, że mgła na­dal gęst­niała, czy­niąc nie­moż­li­wym zoba­cze­nie cze­go­kol­wiek znaj­du­ją­cego się dalej niż na wycią­gnię­cie ręki.

– A co to za uzdro­wi­ciel? – zacie­ka­wił się Bohuś. – I dla­czego ten jęczy­buła musi go odwie­dzać nocą?

– To jakiś ruski batiuszka – wyja­śnił Maćko. – Ma chyba ze sto lat i podobno umie ule­czyć każdą cho­robę. W Pol­sce jest tylko dla­tego, że wraca z dworu fran­cu­skiego do cara, który go wezwał, bo zanie­mógł. Ma roz­kaz nie zatrzy­my­wać się ani na chwilę, ale Mary­sieńka ubła­gała go, żeby spo­tkał się z jej synem. Podobno zapła­ciła za to for­tunę!

– Zna­ko­mi­cie! – prych­nął z wyraźną furią Bohuś. – Jaśnie­pań­stwo będą srebr­niki wyda­wać na jakie­goś cho­rego z uro­je­nia wypierdka, a potem znów się okaże, że trzeba pod­nieść podatki. Mojemu wujowi, co ma pod Płoc­kiem gospo­dar­stwo na jeden łan, przy­ło­żyli ostat­nio taką daninę, że już zapo­wie­dział, że do następ­nych żniw sprzeda całe bydło, a do roboty na polu zaprzę­gnie moją ciotkę i dwóch braci. Bra­cia w sumie i tak przy­po­mi­nają woły, ale ciotki mi tro­chę szkoda…

Zamilkł, bar­dziej sły­sząc, niż widząc, że pojazd dociera już do bramy. Par­sk­nię­cie jed­nego z koni roz­le­gło się tak wyraź­nie, że nie mogło ich dzie­lić wię­cej niż kilka metrów.

– Stój! – usły­szał sta­now­czy głos Maćka. – Kto zaś?!

– My po kró­le­wi­cza Jakuba – powia­do­mił ktoś nie­przy­jem­nie brzmią­cym, niskim gło­sem. – Jego wyso­kość nas ocze­kuje!

– Z czy­jego roz­kazu macie go zabrać? – pytał dalej Maćko.

– Jego matki, kró­lo­wej Marii Kazi­miery – odpo­wie­dział woź­nica.

– Zga­dza się – potwier­dził Maćko. – Może­cie wje­chać!

Powóz prze­je­chał przez bramę. Bohuś wytrzesz­czył oczy jak umiał naj­moc­niej, ale dostrzegł tylko syl­wetki dwóch koni i zarys karety. Nic wię­cej. Po mniej wię­cej dzie­się­ciu minu­tach pojazd znów prze­je­chał przez bramę, tyle że w drugą stronę, i po chwili znik­nął we mgle.

– Mówi­łeś coś o gigan­tach – przy­po­mniał Maćko po chwili mil­cze­nia. Co prawda baja­nie jego kam­rata bar­dziej go śmie­szyło niż cie­ka­wiło, ale jakoś trzeba było prze­trwać do rana. Doświad­cze­nie wska­zy­wało, że kon­wer­sa­cja znacz­nie to uła­twia.

– No tak – zgo­dził się Bohuś. – We mgle cho­dzą też olbrzymy. Cali są z niej utkani…

– Kto ich niby tka? – zdzi­wił się Maćko.

– Dziewki poto­pione przez wod­ni­ków – odpo­wie­dział Bohuś takim tonem, jakby wygła­szał coś oczy­wi­stego. – Ich nici to włosy grzesz­ni­ków, któ­rzy smażą się w kotłach pie­kiel­nych. Dla­tego mgła jest zawsze biała, bo grzesz­nicy siwieją na widok dia­błów. I bar­dziej gorąca niż powie­trze.

– No to chyba nie dzi­siaj – zauwa­żył trzeźwo Maćko. – Gorąc taki, że gdyby nie to, że lękam się oskar­że­nia o nie­mo­ral­ność, to naj­chęt­niej zrzu­cił­bym zbroję i stał tu w negliżu.

– To zrzu­caj – Bohuś się roze­śmiał. – W tym mleku i tak nikt nie zauważy.

– Poza two­imi strzy­gami, błęd­nicz­kami i gigna­tami – przy­po­mniał Maćko. – Bał­bym się wystra­szyć ich swoją… hmmm… hala­bardą.

– Broń jak broń – mruk­nął Bohuś.

– Mówię o tej dru­giej hala­bar­dzie – wyja­śnił Maćko.

– Chwa­li­pięta – rzekł Bohuś z poli­to­wa­niem. – Sam wiesz, że krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje…

Maćko chciał zri­po­sto­wać jego słowa, ale z oddali znów dobiegł go zna­jomy dźwięk. Podob­nie jak poprzed­nio z każdą sekundą sły­chać go było coraz wyraź­niej.

– A to ki czort? – zdzi­wił się Bohuś.

– Nie mam poję­cia… – przy­znał Maćko. – Powie­dziano mi tylko o jed­nym powo­zie, który mia­łem wpu­ścić do środka.

– Może Jego Ksią­żęca Cho­ro­bli­wość roz­my­ślił się i wraca cier­pieć do swo­jego łoża? – pod­su­nął Bohuś.

– Może… – przy­znał Maćko, w duszy czu­jąc jed­nak ukłu­cie nie­po­koju. Jak się rychło miało oka­zać, słusz­nie.

Powóz pod­je­chał pod bramę.

– Kto zaś? – Maćko zadał zwy­cza­jowe pyta­nie.

Odpo­wiedź miała go jed­nak zmro­zić.

– Z roz­kazu kró­lo­wej Marii Kazi­miery przy­je­chali my po jaśnie pani­cza Jakuba – poin­for­mo­wał woź­nica.

Maćko usły­szał zdu­mione wes­tchnie­nie Bohu­sia.

– Jak to? – rzekł nieco bez­rad­nie. – Prze­cież zabra­li­ście kró­le­wi­cza kilka minut temu. Powo­zem.

– Słu­cham? – zdzi­wił się woź­nica. – Nikogo żem nie zabie­rał! Co ty bajasz, kie­pie? Wpusz­czaj nas, bo kró­le­wicz czeka!

– Nie czeka, bo go tu nie ma – odrzekł Maćko sta­now­czo. – Odje­chał poprzed­nią karetą.

– Jaką poprzed­nią?! – ze środka powozu roz­legł się drugi głos. – Albo prze­sta­niesz duby sma­lone bre­dzić, albo wychło­stać cię każę. I to na rynku przed Zam­kiem Kró­lew­skim, żeby pospól­stwo ucie­chę z cie­bie miało!

– Kiedy kró­le­wicz naprawdę wyje­chał stąd w kare­cie, która po niego przy­je­chała z roz­kazu kró­lo­wej kilka minut temu – jęk­nął z roz­pa­czą Maćko. – Nic z tego nie rozu­miem…

– Podejdź bli­żej! – roz­ka­zał głos z karety.

Maćko posłusz­nie wyko­nał jego pole­ce­nie. Kiedy sta­nął przy kare­cie, jej drzwi się otwo­rzyły. War­tow­nik popa­trzył na dwie osoby sie­dzące w środku i poczuł, jak ugi­nają się pod nim nogi. Po chwili zgiął się w ukło­nie.

– Jaśnie pani… – wyszep­tał z wyraźną zgrozą.

– Popatrz na mnie – rze­kła łagod­nie nie­wia­sta sie­dząca na tyl­nej ławce karety – i posta­raj się jak naj­bar­dziej zro­zu­miale odpo­wie­dzieć na pyta­nie: co się stało z moim synem?

Rozdział I Grzechy młodości

ROZ­DZIAŁ I Grze­chy mło­do­ści

Tydzień wcze­śniej

Julia Zasław­ska prze­kro­czyła próg swo­jej sypialni, sta­ran­nie zamknęła za sobą drzwi, a chwilę póź­niej z nie­kła­maną ulgą pozbyła się dwóch rze­czy dopro­wa­dza­ją­cych ją przez ostat­nie, spę­dzone w podróży, poranne godziny do szew­skiej pasji.

Pierw­szą z nich była szuba, czyli poda­ro­wane jej dzień wcze­śniej przez jed­nego z jej ado­ra­to­rów, kró­lew­skiego sekre­ta­rza Izy­dora Affa­itę, prze­ra­ża­jąco cięż­kie, nie­mo­żeb­nie ją grze­jące i dopro­wa­dza­jące bez mała do omdle­nia okry­cie wierzch­nie. Drugą zaś uśmiech, który musiała pre­zen­to­wać w cza­sie każ­dego spo­tka­nia. Doprawdy, przy­oble­ka­nie w niego twa­rzy kosz­to­wało ją coraz wię­cej wysiłku. W końcu jak­kol­wiek by na to patrzeć, nie było dobrze. Co z tego, że odzie­dzi­czyła wielką posia­dłość w sercu War­szawy, skoro wszyst­kie znaki na ziemi i nie­bie wska­zy­wały na to, że nie będzie w sta­nie jej utrzy­mać? To, co miało być dla niej wyba­wie­niem, znie­nacka stało się ponu­rym chi­cho­tem cza­sem zło­śli­wego losu.

Julia ze zło­ścią pyr­gnęła szubę w kąt kom­naty, a następ­nie z wes­tchnie­niem zasia­dła przed toa­letką i powoli zaczęła roz­pi­nać guziki sukni. Chwilę potem jed­nak rzu­ciła okiem na widoczne w lustrze odbi­cie swo­jego łóżka i, zauwa­żyw­szy, że jej pościel się poru­sza, wydała z sie­bie lekki okrzyk prze­stra­chu, a następ­nie rzu­ciła okiem na blat w poszu­ki­wa­niu cze­goś, czym mogłaby się obro­nić przed ukry­tym w jej pier­na­tach i zapewne mają­cym złe inten­cje intru­zem. Po chwili uświa­do­miła sobie, że kom­plet­nie nie jest przy­go­to­wana na taką sytu­ację. Prze­cież nie dmuch­nie ban­dy­cie w oczy bie­li­dłem ani nie napry­ska na niego jed­nym z wielu sto­ją­cych przed nią pach­ni­deł!

Przy­rze­kł­szy sobie w duszy, że jeśli wyj­dzie z tej opre­sji cało, to na wszelki wypa­dek zawsze będzie trzy­mała przy toa­letce jakąś broń, nóż rzeź­nicki, pisto­let, ewen­tu­al­nie topór katow­ski, Julia jesz­cze przez moment bez­rad­nie błą­dziła wzro­kiem wśród swo­ich akce­so­riów kosme­tycz­nych. Aż wresz­cie zauwa­żyła coś, co ewen­tu­al­nie mogło speł­nić funk­cję obronną, a mia­no­wi­cie poda­ro­waną jej przez papę tuż przed wyjaz­dem do Pol­ski dra­paczkę na wszy. Wyko­nana z żelaza, długa, zwień­czona posre­brzaną rączką z nad­na­tu­ral­nie dłu­gimi, roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami, w dodatku wypo­sa­żo­nymi w ostre paznok­cie, przy odpo­wied­nim zama­chu byłaby w sta­nie wyrzą­dzić zło­czyńcy choć nie­wielką szkodę na zdro­wiu. Tym bar­dziej że gdy papa użył jej kie­dyś do polo­wa­nia na gry­zące go pod ubra­niem insekty, póź­niej wyglą­dał niczym Bar­tło­miej Apo­stoł po tym, jak go żoł­nie­rze armeń­skiego króla Astia­gesa obdarli ze skóry za zakłó­ca­nie im świę­tego spo­koju wiecz­nymi nawo­ły­wa­niami do ascezy i pokuty.

Julia się­gnęła po dra­paczkę i, od razu czu­jąc przy­pływ odwagi, szybko wstała od toa­letki.

– Pod­daj się! – rze­kła gło­śno w stronę łóżka – bo ina­czej krzywdę ci zro­bię, i to prze­ogromną!

Pościel zako­tło­wała się nieco moc­niej.

– Już mi robisz… – oznaj­mił ktoś w niej leżący – …słu­chu pozba­wia­jąc!

Gdyby nie fakt, że roz­po­znała bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, do kogo należy ów głos, to na widok wyła­nia­ją­cej się spod pie­rzyn postaci Zasław­ska z pew­no­ścią nie zawa­ha­łaby się użyć ści­ska­nej w ręku dra­paczki. Ów dziwny osob­nik nijak bowiem nie przy­po­mi­nał jej kuzyna i zara­zem wier­nego kom­pana Pierre’a Car­leta. Oczom Julii uka­zał się naj­pierw jakiś dzi­waczny koł­tun o kształ­cie dia­bel­skich rogów, potem przy­czer­nione brwi, następ­nie oczy w opra­wie dzi­wacznych fio­le­to­wych mazia­jów, a na koniec reszta twa­rzy pokryta grubą war­stwą pudru, z policz­kami, na które nało­żono dodat­kowo prze­ogromną ilość różu, z uma­lo­wa­nymi na buracz­kowo ustami i – dla uko­ro­no­wa­nia cało­ści – z przy­kle­jo­nymi tu i ówdzie kil­koma ogrom­nymi pie­przy­kami.

– Coś prze­skro­ba­łeś? – Julia przyj­rzała się Pierre’owi z lek­kim roz­ba­wie­niem, czu­jąc, że jej kuzyn z kimś jej się koja­rzy. Naj­gor­sze, że nijak nie potra­fiła sobie tak naprędce uświa­do­mić z kim.

– Skąd taka supo­zy­cja, ma chérie? – zdzi­wił się Car­let, krzy­wiąc się nieco i przy­kła­da­jąc rękę do czoła.

– Wno­szę to z twego wyglądu – wyja­śniła uprzej­mie Zasław­ska. – Podobno w cza­sie wypraw krzy­żo­wych za lżej­sze prze­wi­nie­nia ska­zy­wano ludzi na kąpiel w smole i wyta­rza­nie w pie­rzu, ale widać popeł­ni­łeś jakąś ciężką zbrod­nię, skoro oszpe­cono ci całą twarz…

Pierre popa­trzył na nią z wyrzu­tem, po czym jęk­nął i deli­kat­nie poma­so­wał sobie skroń.

– Wyprawę krzy­żową to ja mam teraz w gło­wie – oznaj­mił ponuro. – I to sam śro­dek sztur­mo­wa­nia murów Jero­zo­limy. Donne–moi de l’eau! S’il te plaît! Immédiatement!1

Julia zaśmiała się, ale posłusz­nie speł­niła jego prośbę, co było o tyle pro­ste, że sama czę­sto czuła pra­gnie­nie i w związku z tym dość pokaź­nej wiel­ko­ści dzba­nek stał zawsze przy jej łożu, a słu­żący mieli dbać o to, aby ni­gdy nie był pusty. Chciała prze­lać Pierre’owi tro­chę wody do kie­li­cha, ale kuzyn bez mała wyrwał jej dzba­nek z rąk i pił z niego tak łap­czy­wie, jakby ostat­nich kilka dni spę­dził na pustyni.

– Od razu mi lepiej… – wes­tchnął, odej­mu­jąc po dłu­giej chwili naczy­nie od ust.

– Więc…? – Julia popa­trzyła na niego pyta­jąco. – Wyja­śnisz mi, dla­czego wyglą­dasz jak mój świę­tej pamięci pra­dzia­dek w trum­nie po tym, jak papa kazał przy­go­to­wać jego tru­chło do pochowku pół­śle­pemu bal­sa­mi­ście? I z jakie­goż to powodu zale­gasz w moim łożu, zamiast w swoim?

– W swoim nie mogłem, bo już się tam nijak nie zmie­ści­łem – wyja­śnił Car­let, opa­da­jąc na podu­chę.

– Nic nie rozu­miem – mruk­nęła Julia, patrząc na niego podejrz­li­wie. – Prze­cież masz łoże na pół kom­naty!

– Ale nie na tyle ogromne, aby pomie­ścić sie­dem osób… – wes­tchnął Car­let.

– Pierre! – wykrzyk­nęła Julia z obu­rze­niem. – Co ty mówisz?! Jak to sie­dem?!

– Może zresztą i osiem? – zasta­no­wił się Car­let. – W sumie to sam już nie wiem…

Ponie­waż jej kuzyn naj­wy­raź­niej nie kwa­pił się do dal­szych wyja­śnień, Zasław­ska poczuła iry­ta­cję.

– Nie wydaje ci się, że jed­nak powin­nam wie­dzieć, jakież to histo­rie wyda­rzają się w cza­sie mojej absen­cji pod tym dachem? – zapy­tała, rzu­ca­jąc mu wście­kłe spoj­rze­nie. – Zwłasz­cza jeśli, jak mnie­mam, nara­żają one na szwank repu­ta­cję, tak moją, jak i mego domo­stwa!

– Naprawdę uwa­żasz, że miej­sce, w któ­rym pozba­wiono życia dwie osoby, cie­szy się dobrą sławą? – zdzi­wił się Car­let.

– Wyka­zu­jesz, sza­nowny kuzy­nie, nie­zwy­kłą zuchwa­łość, zesta­wia­jąc ze sobą tra­ge­dię, która tu się roze­grała, i swoje roz­pustne czyny! – prych­nęła wście­kle hra­bianka. – Co innego mord doko­nany przez ludzi bez czci i honoru, a co innego, jak mi tu wać­pan schedę po mojej ciotce na lupa­nar prze­ra­biasz i wsze­tecz­nice spro­wa­dzasz!

– Co ty ple­ciesz? – zdzi­wił się Pierre, nieco prze­stra­szony uży­ciem przez Julię w jed­nej wypo­wie­dzi okre­śleń „sza­nowny kuzy­nie” i „wać­pan”, co musiało nie­chyb­nie ozna­czać, że jest na niego naprawdę wście­kła. – Jakie znowu wsze­tecz­nice?!

– No tak – Julia puk­nęła się w czoło, wznio­sła oczy i pokrę­ciła głową. – O pre­fe­ren­cy­jach twych zapo­mnia­łam! No to tych tam… Wsze­tecz­nicz­ków!

– Brzmi jak pra­wicz­ków – zaśmiał się Car­let – a tych zde­cy­do­wa­nie wolę uni­kać. Zabawa z nimi żadna i wszyst­kiego ich trzeba uczyć w nie­skoń­czo­ność. Nie, ma chérie, nie spro­wa­dzi­łem tu wsze­tecz­nicz­ków, tylko samych uty­tu­ło­wa­nych gości. Żadne tała­taj­stwo, tylko hra­biny i hra­biów! Poza tym co to jest lupa­nar?

– Zamtuz! – prych­nęła Zasław­ska. – Już tobie chyba nie trzeba tego wyja­śniać dokład­niej…

– Nie­win­ność mą wielce byś ura­ziła tymi nie­cnymi alu­zy­jami, ale na szczę­ście tako­wej nie posia­dam już od dobrych kil­ku­na­stu lat – stwier­dził bez­tro­sko Pierre. – Poza tym żaden znowu zamtuz! Już spie­szę ci wytłu­ma­czyć! Jak wiesz, ostat­nio serce me pod­biła młod­sza sio­stra hra­biny Łukom­skiej. Danu­sia jej na imię…

– Danu­sia? – zdzi­wiła się Julia.

– Prze­cież znasz moją życiową dewizę – Pierre mru­gnął do niej okiem. – Żeby życie miało sma­czek, raz damulka, raz woja­czek…

– Tu es dégoûtant2– mruk­nęła hra­bianka. – I co z tą Danu­sią?

– Oka­zało się, że ima­gi­na­cyję ma ona cał­kiem roz­bu­chaną i żeby zdo­być jej względy, a tym samym do łoża ją zacią­gnąć…

– Pierre! – Julia poczuła, że pąso­wieje, jak zresztą przy więk­szo­ści roz­pust­nych opo­wie­ści swo­jego kuzyna. – Przy­po­mi­nam ci, że jestem bogo­bojną, cno­tliwą panienką!

– No tak… – Car­let co prawda w duchu pomy­ślał, że on by się tym ostat­nim nie chwa­lił, ale wolał już moc­niej nie roz­sier­dzać kuzynki i prze­mil­czeć tę kwe­stię. – Więc… Jak by to ele­gancko ująć…? Wiem! Ażeby zerwać kwiat jej nie­win­no­ści…

– Powie­dzia­łam, że jestem panienką, a nie imbe­cylką! – Julia popa­trzyła na niego z poli­to­wa­niem.

– No to już sam nie wiem, jak mam do cie­bie mówić! – zezło­ścił się Pierre.

– Może spró­buj zna­leźć złoty śro­dek pomię­dzy wul­gar­no­ścią a głu­potą?

– Posta­ram się – obie­cał Car­let. – To może: aby nurzać się z nią w miło­snym upo­je­niu… Lepiej?

– Niech będzie… – Zasław­ska mach­nęła ręką z rezy­gna­cją.

– Cie­szę się! Więc aby osią­gnąć swój cel, musia­łem speł­nić jej prośbę i wcie­lić się w naszego czci­god­nego fran­cu­skiego monar­chę Ludwika, bo nasza sza­nowna hra­bianka chciała sobie koniecz­nie wyobra­zić, że zażywa roz­ko­szy w ramio­nach samego króla Fran­cji. To była dla niej wielka pod­nieta.

Dopiero teraz Julia uświa­do­miła sobie, z kim przez cały ten czas koja­rzył jej się Pierre. Oczy­wi­ście, z Kró­lem Słońce! Puder, róż, czarne brwi, koł­tun – wszystko się zga­dzało. Gdyby jesz­cze tylko miał co drugi ząb, a pod oczami nie­moż­liwe do zaka­mu­flo­wa­nia nawet toną bie­li­dła wory, to wyglą­dałby niczym brat bliź­niak Ludwika. Choć, rzecz jasna, jedy­nie z twa­rzy. Monar­cha był bowiem śred­niego wzro­stu tłu­ścio­chem, zawsze przy­wo­dzą­cym jej na myśl knura, a Pierre wyso­kim, wyspor­to­wa­nym i ide­al­nie zbu­do­wa­nym mło­dzień­cem, który mógłby śmiało pozo­wać rzeź­bia­rzom do stwo­rze­nia figury boga miło­ści Apol­lina.

– Jak zauwa­ży­łaś, zro­bi­łem, co w mojej mocy, aby się upodob­nić do tego pasz­czura – tłu­ma­czył dalej Car­let, widocz­nie w pełni podzie­la­jąc jej opi­nię co do powierz­chow­no­ści Króla Słońce – i tym spo­so­bem wresz­cie zacią­gną­łem Danuśkę do sypialni. Kiedy jed­nak zaczę­li­śmy figle, któ­rych opisu ci oszczę­dzę, abyś na­dal mogła kul­ty­wo­wać tę swoją wielką cno­tli­wość, która nota­bene moim zda­niem jest mocno prze­ce­niana, do kom­naty wpa­ro­wał jej brat, żeby ostrzec, że star­sza hra­bina Łukom­ska jest mocno zanie­po­ko­jona nie­obec­no­ścią sio­stry, i to o noc­nej porze, więc umyśl­nego wysłała, coby się dowie­dział, gdzie Danu­sia prze­bywa. I jakoś tak się summa sum­ma­rum zło­żyło, że ów brat dołą­czył do nas w łożu…

– Słu­cham?! – Julia zro­biła wiel­kie oczy.

– To przy­szy­wany brat – wyja­śnił szybko Pierre, nieco prze­stra­szony, że za chwilę będzie zmu­szony cucić kuzynkę, a nie za bar­dzo wie, jak to się robi. – Pokre­wień­stwa mię­dzy nimi nie ma żad­nego. Ot, taka z niego znajda przy­gar­nięta kie­dyś przez ich ojca. Poza tym oni figlo­wali już ze sobą wcze­śniej, więc nie ma w tym żad­nej mojej winy. Potem przy­szła przy­ja­ciółka ser­deczna Danuśki, bo ta jej opo­wie­działa o naszym spo­tka­niu i nawet ją na nie zapro­siła, gdyż przy­ja­ciółka owa była cie­kawa, jak wygląda spół­ko­wa­nie z takim uda­wa­nym kró­lem. Wtedy ten brat pobiegł po swego przy­ja­ciela, też jakie­goś tam hra­biego. Kiedy wra­cali, natknęli się na dwie damy z dworu Mary­sieńki, któ­rych w ogóle wcze­śniej nie zna­łem. Jedna z tych dam przy­pro­wa­dziła jesz­cze jakie­goś cudzo­ziemca, chyba Persa, który twier­dził, że według jego wie­dzy nie ma lep­szych zabaw i uciech cie­le­snych, niż te na dwo­rze osmań­skiego suł­tana, więc mu chciała poka­zać, że Polacy też potra­fią. Na koniec zaś przy­szedł ten umyślny od hra­biny Łukom­skiej, jakiś baron czy inny czort, i też go wcią­gnęło…

– Wcią­gnęło… – wyszep­tała Julia pobla­dłymi ustami.

– Po trzech godzi­nach poczu­łem się zmę­czony – kon­ty­nu­ował Pierre. – Chyba się sta­rzeję. Poza tym zaczęło mi się powoli mylić, z kim już figlo­wa­łem, a z kim nie. No i przez ten czas wla­łem w sie­bie tyle wina, że chyba nawet oświad­czy­łem się temu bro­da­temu wypło­szowi, który stoi obok kominka.

– To nie żaden bro­daty wypłosz, tylko popier­sie pierw­szej hra­biny Bawo­row­skiej dłuta samego Jörga Syr­lina Star­szego, wiel­kiego wiel­bi­ciela jej urody – wyja­śniła odru­chowo Julia.

– Urody nie stwier­dzi­łem – rzekł sta­now­czo Pierre. – Za to brody zazdrosz­czę, bo ja bym takiej nie wyho­do­wał.

– To nie broda, tylko nasz klej­not rodzinny. Perły w otoczce kwia­tów lukre­cji…

– Naprawdę? – zdu­miał się Pierre. – Wyglą­dają jak kłaki zakrę­cone w drobne loczki…

– Sam jesteś kłak! I loczek! – fuk­nęła Julia, po czym dotarło do niej to, co usły­szała od Car­leta. – Mam rozu­mieć, że w two­jej sypialni zale­gają teraz jakieś pozba­wione moral­no­ści dziewki i zde­ge­ne­ro­wani wać­pa­no­wie?! Pod moim dachem? W posia­dło­ści, z któ­rej chcia­łam zro­bić kry­nicę dobrego smaku! Miej­sce, do któ­rego ścią­gać będą wiel­bi­ciele gra­cji, ele­gan­cji, nauki i wszel­kich sztuk pięk­nych!

– I tak by ci się nie udało – mruk­nął Pierre.

– A to niby dla­czego?! – obu­rzyła się jesz­cze bar­dziej Zasław­ska.

– Bo do tego potrzeba mnó­stwa srebr­ni­ków. Na uczty, kucha­rzy, wymyślne potrawy, recy­ta­to­rów albo muzy­kan­tów – wyja­śnił jej kuzyn. – Ty zaś nie masz ani gro­sza. I nie umiesz nawet wydoić krowy.

Julię, która już zbie­rała się do wygło­sze­nia kolej­nej gniew­nej tyrady, zasto­po­wało.

– Czego nie umiem? – zdzi­wiła się.

– Wydoić krowy – powtó­rzył Pierre. – Usły­sza­łem to od jed­nej z two­ich słu­żą­cych. Parob­ko­wie gadali mię­dzy sobą o tym, czy masz szansę utrzy­mać tę posia­dłość, czy też powinni już zacząć się sta­rać o posadę u kogoś innego. Aku­rat sta­łem w ukry­ciu, to pod­słu­cha­łem. Oka­zuje się, że już wszy­scy wie­dzą, że twoja świę­tej pamięci ciotka ukryła gdzieś mają­tek i marne są szanse na jego odzy­ska­nie. Jeden z tych parob­ków rzekł, cał­kiem zresztą rozum­nie, że są dwa spo­soby, aby być boga­tym: odzie­dzi­czyć coś w spadku albo samemu się doro­bić. I że może tobie uda się ta druga sztuka. Albo też wyj­dziesz za mąż za kogoś majęt­nego. A wtedy słu­żąca, która też się przy­słu­chi­wała tej kon­wer­sa­cji, stwier­dziła, że w twoim przy­padku tylko w zamąż­pój­ściu nadzieja, bo sama nic tu dobrego nie zdzia­łasz. Że jesteś fran­cu­ską laleczką, która nie zna praw­dzi­wego życia i nie umia­łaby nawet krowy wydoić.

– Która to? – zapy­tała z furią Julia. – Jesz­cze dzi­siaj wypo­wiem jej posadę!

– Myślisz, że jestem kapu­siem? – zdzi­wił się Pierre. – Poza tym nie­spra­wie­dli­wo­ścią ogromną byłoby kara­nie Bogu ducha win­nej nie­wia­sty tylko dla­tego, że wygło­siła słowa prawdy.

Julia przez chwilę zasta­na­wiała się, czy jed­nak nie za wcze­śnie zre­zy­gno­wała z pomy­słu uży­cia dra­paczki.

– Jak śmiesz?! – krzyk­nęła z obu­rze­niem.

Usta Pierre’a wykrzy­wił iro­niczny gry­mas.

– A co? – zapy­tał, robiąc nie­winną minę. – Umiesz?

– Co umiem?!

– Wydoić krowę…

Julia chciała prze­kor­nie odpo­wie­dzieć twier­dząco, ale dosko­nale wie­działa, że Pierre zna prawdę.

– Oczy­wi­ście, że nie – rze­kła z god­no­ścią, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Nie ozna­cza to jed­nak, że mam z ukon­ten­to­wa­niem słu­chać o tym, że służba bie­rze mnie na języki i bez nija­kiego sza­cunku opi­nie o mnie wyraża! A poza tym… – popa­trzyła na Car­leta zmru­żo­nymi oczami – … ty też, mój naj­droż­szy kuzy­nie, krowy byś nie wydoił.

– I tu się wła­śnie mylisz! – Pierre zaczął się gra­mo­lić z łóżka. – Robi­łem to kilka razy i nawet spraw­nie mi szło. Jeśli chcesz, to cię nauczę. Może gdy służba zoba­czy, że nie jest ci obce to, co sama robi, nabie­rze do cie­bie jako­we­goś respektu. A teraz bądź uprzejma zwró­cić ócz swo­ich błę­kit w inną stronę, czuję bowiem, żem nie­kom­plet­nie ubrany zago­ścił w pro­gach two­ich. Nie chciał­bym zaś, abyś musiała się od grzesz­nych myśli opę­dzać na wspo­mnie­nie powabu ciała mego boskiego…

– Tuszę, iż raczej mi to nie grozi – zapew­niła Julia, ale posłusz­nie skie­ro­wała wzrok ku oknu. – Przy­po­mi­nam ci, żeśmy jako dzieci zaka­zane kąpiele w sta­wie odby­wali i, żeby nas rodzice nie przy­ła­pali na tym uczynku, ubra­nia zosta­wia­li­śmy na brzegu, aby suchymi pozo­stały.

– Mie­li­śmy wtedy po kilka lat. Od tego czasu co nieco się we mnie zmie­niło. Zna­czy się powięk­szyło… – Pierre puścił do niej oczko. Następ­nie wstał z łóżka, z lek­kim zdu­mie­niem kon­sta­tu­jąc, że ma na sobie jedy­nie mały frag­ment swo­jej ulu­bio­nej, kupio­nej w Paryżu i war­tej for­tunę, noc­nej koszuli. Pier­wot­nie skła­dała się ona z czte­rech pro­sto­ką­tów, dwóch gór­nych z jedwa­biu i dwóch dol­nych z muślinu, ozdo­biona była gor­sem wyko­na­nym z naj­cen­niej­szego płótna koloń­skiego, ude­ko­ro­wa­nym hafto­wa­nymi zło­tymi nićmi ser­cami i fal­ba­nami w krwi­ście czer­wo­nym kolo­rze, a jej rękawy zwień­czone były man­kie­tami z maleń­kimi sre­brzy­stymi chwo­stami. Obec­nie repre­zen­to­wał ją jedy­nie ów deko­ra­cyjny gors przy­sła­nia­jący górną część klatki pier­sio­wej Car­leta i wyglą­da­jący bar­dziej na dzie­cięcy śli­niak niż część stroju noc­nego.

– Chyba jed­nak będę zmu­szony popro­sić cię o pomoc – rzekł nie­pew­nie Pierre, zgar­nia­jąc poły pierz­nika, aby ukryć za nimi naj­bar­dziej new­ral­giczny frag­ment swo­jego ciała. – Czy masz tu coś, co mógł­bym na sie­bie zało­żyć, aby przejść do mojej sypialni, obu­dzić gości, podzię­ko­wać im za wizytę i ode­słać do ich wła­snych domów? Bo jakoś mi się nie wydaje sto­sow­nym przede­fi­lo­wać przez pół twego domo­stwa w stroju Adama…

– Jakoś w nocy brak odzie­nia ci nie prze­szka­dzał – wyzło­śli­wiła się Julia.

– Primo, w nocy było ciemno i wszy­scy spali, więc nikt mnie nie widział – wyja­śnił Pierre. – A secundo3, mnie brak odzie­nia na­dal nie prze­szka­dza, bom pewny, że nie muszę się wsty­dzić żad­nej czę­ści mojego ciała…

– Chwa­li­pięta! – rze­kła Julia z prze­ką­sem.

– Raczej człek trzeźwo rze­czy­wi­stość oce­nia­jący – odpa­ro­wał Pierre. – Więc ja wstydu żad­nego nie poczuję, kiedy mnie tu wszy­scy lokaje i słu­żące obej­rzą, gdy wyjdę tak z twej alkowy. Za to ty na pewno będziesz skło­po­tana, żeby im potem w oczy spo­zie­rać…

Julia wie­działa, że jej kuzyn ma rację, dla­tego nie wda­wała się już w żadne spory, tylko zro­biła kilka kro­ków, pod­nio­sła z pod­łogi pyr­gniętą tam kil­ka­na­ście minut wcze­śniej szubę, po czym podała ją Car­le­towi. Ten obej­rzał owo odzie­nie z wyraźną nie­uf­no­ścią, a następ­nie przez moment obwą­chi­wał różne jego frag­menty.

– Mon Dieu!4 – wyszep­tał wresz­cie ze zgrozą. – Co to, u licha cięż­kiego, jest? I jak dawno umarło?!

– Ty o to pytasz? Gajusz Petro­niusz naszych cza­sów? Arbi­ter ele­gan­tia­rum?!5 – zdzi­wiła się Zasław­ska. – To, mój drogi kuzy­nie, jest szuba. Ostatni krzyk mody w tym kraju.

– Ale czemu to tak śmier­dzi?!

– Bo jest pod­szyte futrem z bobra…

Pierre wzdry­gnął się z obrzy­dze­niem, jakby Julia co naj­mniej oświad­czyła, że okry­cie wyko­nano ze skóry zdar­tej z jej wła­snej świę­tej pamięci pra­babki, a następ­nie zde­cy­do­wa­nym ruchem odrzu­cił szubę, przy oka­zji wypusz­cza­jąc z dłoni rąbek pierz­nika i pre­zen­tu­jąc się takim, jakim go matka natura stwo­rzyła.

Zasław­ska wydała z sie­bie okrzyk prze­stra­chu i odru­chowo zamknęła oczy. Pierre czym prę­dzej chwy­cił nie­sforną pościel.

– Je suis désolé6– rzekł z wyraźną eks­pia­cją.

– Nie wiem, czy przy­go­to­wa­nam była na taką eks­cy­ta­cję – rze­kła Julia, otwie­ra­jąc oczy. – Choć wbrew temu, co mi tu cheł­pli­wie gło­si­łeś, nie była ona aż tak ogromna ani też spe­cjal­nie nie powięk­szyła się od cza­sów, kie­dy­śmy zaży­wali wspól­nych kąpieli.

Pierre popa­trzył na nią z wyrzu­tem.

– Po pierw­sze, dwo­ru­jesz sobie ze mnie – rzekł pew­nym sie­bie gło­sem. – A po dru­gie, dzi­siaj i tak mój wojow­nik nie ma swo­ich nor­mal­nych roz­mia­rów, bo sto­czył nocą wiele bitew. Zna­nym ogól­nie fak­tem jest, że po takich wyczy­nach u każ­dego staje się on nieco okla…

Julia demon­stra­cyj­nie wło­żyła sobie wska­zu­jące palce do uszu.

– Nie chcę tego sły­szeć! – krzyk­nęła bez mała roz­pacz­li­wie.

– Już dobrze, dobrze… – Pierre rozej­rzał się po pokoju, po czym, zauwa­żyw­szy wiszące na jed­nym z krze­seł ozdobne gie­zło, dał znać Julii, aby znów się odwró­ciła, a sam szybko prze­biegł za jej ple­cami i nało­żył na sie­bie ową szatę. W dłu­gim do łydek, wyde­kol­to­wa­nym, obszy­tym złotą nicią, prze­dzie­lo­nym paskiem ze złotą sprzączką i ozdo­bio­nym bufia­stymi ręka­wami, w dodatku zwień­czo­nymi na ramio­nach maleń­kimi skrzy­deł­kami odzie­niu wyglą­dał na tyle ory­gi­nal­nie, że kiedy Julia skie­ro­wała na niego wzrok, nie mogła powstrzy­mać się od uśmie­chu.

– Widzę, że z paro­dii Króla Słońca sta­łeś się teraz nagle wierną kopią mar­kizy de Main­te­non – sko­men­to­wała z prze­ką­sem.

– Tak myślisz? – Pierre popa­trzył na swoje odbi­cie w wiszą­cym vis-á-vis łóżka ogrom­nym lustrze. – Sądzisz, że miał­bym szansę zdo­być pozy­cję kró­lew­skiej metresy?

– Tylko do czasu, kiedy Jego Kró­lew­ska Mość odkryłby two­jego, jak to byłeś uprzejmy nazwać, wojow­nika – Julia zamy­śliła się na moment. – Choć w sumie to ja już sama nie wiem… Cza­sem mam wra­że­nie, że te wszyst­kie ary­sto­kra­tyczne domo­stwa to jedno wiel­kie sie­dli­sko nie­mo­ral­no­ści i wszel­kiej roz­pu­sty. I że odby­wają się tam rze­czy o pomstę do nieba woła­jące…

– Marze­nie – mruk­nął Pierre.

– Dla­tego tu będzie ina­czej! – Julia zde­cy­do­wała się pod­kre­ślić powagę swo­ich słów tup­nię­ciem nogą. – Zapa­mię­taj to sobie! Żad­nych orgii! Jeśli lubisz takie roz­rywki, to szu­kaj ich gdzie indziej.

– Bien sûr!7 – zapew­nił Pierre ogni­ście. – Aucun problème!8

– Trzy­mam cię za słowo! – rze­kła Julia, mie­rząc go kry­tycz­nym wzro­kiem. – Naprawdę chcesz się w tym poka­zać ludziom?

– Lep­sze to niż ta twoja szuba – odpo­wie­dział Car­let z prze­ko­na­niem. – Swoją drogą skąd ty ją wytrza­snę­łaś?

– Dosta­łam od mojego leci­wego ado­ra­tora Izy­dora – wyja­śniła Zasław­ska. – Ponoć nale­żała do jego zmar­łej żony.

– Myślisz, że bie­daczka umarła po tym, jak to pową­chała?

– Nie wygłu­piaj się! – Julia popa­trzyła na kuzyna z wyrzu­tem. – Nie wolno dwo­ro­wać sobie ze zmar­łych.

– Dla­czego? To aku­rat wydaje mi się wyjąt­kowo bez­pieczne – stwier­dził filo­zo­ficz­nie Pierre. – À pro­pos tego dziadka, od któ­rego dosta­łaś tę szmatę, to jak tam w ogóle mie­wają się inni twoi absz­ty­fi­kanci? Bo jakoś ostat­nio nic o nich nie wspo­mi­nasz…

– Bo też i nie dają mi ku temu żad­nego powodu – odrze­kła Julia z akcen­tem żalu. – Het­man Domo­sław­ski podró­żuje po swo­ich wło­ściach, bra­cia Gniew­kow­scy dokań­czają biz­nesa w Płocku. Ostał mi się jedy­nie Izy­dor, ale chyba ze sta­ro­ści zaczyna coś mieć nie ten tego z pamię­cią, bo mi wszystko powta­rza po kilka razy.

– Może uważa, żeś tępa i od pierw­szego raza nie zro­zu­miesz? – pod­su­nął Pierre z nie­winną miną.

– A chcesz od jutra miesz­kać w czwo­ra­kach?

– Dobrze, dobrze… – Car­let zmru­żył oczy. – Wła­ści­wie czemu nie spa­łaś dzi­siaj w swoim łożu?

– Bo byłam w gościach u hra­biego Bursz­tyna… To zna­czy Morsz­tyna – odpo­wie­działa Julia.

– Ha! – wykrzyk­nął trium­fal­nie Pierre. – Tu cię mam! Ledwo co jego żonka wyje­chała, a ty już nawie­dzasz go nocami. I kto tu jest niby nie­mo­ralny, kuzy­neczko?

– Cią­gle ty – odpo­wie­działa Julia spo­koj­nie. – I wiedz, że to wła­śnie żona hra­biego popro­siła mnie, żebym miała na niego bacze­nie i zabawy mu dostar­czyła w cza­sie, kiedy ona będzie daleko, bo jej mąż źle znosi roz­sta­nia. Tęskni, mar­kotny jest i natchnie­nie go opusz­cza. A ona wiarę we mnie pokłada i wie, że ni­gdy, przeni­gdy oka­za­nego mi zaufa­nia nie nara­zi­ła­bym na szwank. Gra­li­śmy więc w sza­chy, potem hra­bia wier­sze mi swoje recy­to­wał, któ­rych jesz­cze nawet i jaśnie pani nie sły­szała, i pro­sił, abym swoją opi­nię o każ­dym z nich wyra­ziła, a na koniec wraz z jego gościem, wysłan­ni­kiem cesa­rza austriac­kiego, uczy­li­śmy się try­szaka…

– Try­szaka – Pierre puścił do niej oczko. – Tego nawet i ja nie znam, choć doświad­czo­nym w tych kwe­stiach jak mało kto. To jakaś tutej­sza zabawa we troje? Trój­ką­cik?!

– Możesz sobie daro­wać te oble­śne insy­nu­acje – Julia wzru­szyła ramio­nami. – Try­szak, zwany też flu­sem, to gra kar­ciana, w którą w Pol­sce gra się już sto lat z okła­dem i sam pierw­szy król Zyg­munt z Jagiel­lo­nów był jego wiel­kim miło­śni­kiem. Zawsze umi­lał sobie par­tyj­kami tej gry czas, kiedy był w podróży, i według hra­biego Bursz… Morsz­tyna czę­sto nawet przy takich oka­zjach oszu­ki­wał. Podobno gra­jąc pew­nego razu ze swo­imi pod­skar­bimi, braćmi Szy­dło­wiec­kimi, gdy mu w roz­da­niu przy­szli dwaj kró­lo­wie, to choć trze­ciego w gar­ści nie miał, zgło­sił trynkę, czyli trójkę, bo ta w grze zawsze wygrywa. A kiedy przy­szło do wykła­da­nia kart i jego towa­rzy­sze zdzi­wili się na widok tylko dwóch króli, Zyg­munt uśmiech­nął się i powie­dział: „Bo ja żem jest trzeci!”. Sam więc widzisz, że czas z hra­bią spę­dza­łam ze wszech miar moral­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

(franc.) Daj mi wody! Pro­szę. Natych­miast! [wróć]

(franc.) Jesteś obrzy­dliwy. [wróć]

(łac.) Primo, secundo – po pierw­sze, po dru­gie. [wróć]

(franc.) Mój Boże! [wróć]

(łac.) Sędzia ele­gan­cji. [wróć]

(franc.) Przy­kro mi. [wróć]

(franc.) Oczy­wi­ście! [wróć]

(franc.) Nie ma pro­blemu! [wróć]