Góra Tajget - Anna Dziewit-Meller - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Góra Tajget ebook i audiobook

Anna Dziewit-Meller

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestsellerowa powieść Anny Dziewit-Meller w nowym wydaniu!

Czasy współczesne. Po narodzinach córki Sebastian nieustannie odczuwa irracjonalny lęk przed stratą dziecka. Strach potęguje informacja o mrocznej historii szpitala, w którym prowadzi aptekę.

II wojna światowa. Mały Rysiu trafia do miejsca, do którego nikt nie chciałby trafić. Jemu jednemu jest dane przeżyć.

Profesor Luben w przeszłości prowadziła eksperymenty medyczne na bezbronnych ofiarach. Sąd nigdy jej nie skazał, sprawiedliwości nie stało się zadość. Teraz kobieta rozkoszuje się dźwiękami muzyki operowej, którą uwielbia. Jej serce wciąż skuwa lód.

Losy bohaterów – kobiet, mężczyzn, dzieci i osób z niepełnosprawnościami – splatają się w poruszającą powieść o cierpieniu, lęku i demonach przeszłości.

Góra Tajget to wciągająca, wielopoziomowa historia wojennej zawieruchy oraz związanych z nią dramatów. Wyrazista, w wielu miejscach mocna, a jednocześnie opowiedziana z empatią.

„Ile bólu może znieść człowiek? Co czuje, gdy umiera? Ulgę? Złość? Strach?”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 14 min

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowa: GRZE­GORZ KU­LIK
Ko­rekta: AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: BA­SIA FLO­RES
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Anna Dzie­wit-Mel­ler © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: War­szawa 2016
ISBN 978-83-08-07947-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ba­stian

Se­ba­stian Ko­wo­lik z tru­dem otwiera oczy. Wi­dzi przed sobą rząd pu­stych bu­te­lek, prze­wró­cone szklanki, pety wci­śnięte w ka­napki z szynką, wrzu­cone do kie­lisz­ków do po­łowy wy­peł­nio­nych jesz­cze wi­nem. Wi­dzi tlący się dym, który wy­do­bywa się z wa­zonu sto­ją­cego na stole. Le­dwo ko­ja­rzy fakty – coś przy­pływa, coś od­pływa, ob­razy prze­ni­kają się i kręcą jak fryga do­okoła jego głowy. Za­trzy­małby chęt­nie tę ka­ru­zelę i wy­siadł, ale naj­wy­raź­niej to te­raz nie­moż­liwe. Wy­mioty pod­cho­dzą nie­bez­piecz­nie bli­sko gar­dła. Czuje, że to bę­dzie prze­grana walka, więc na­chyla się nad wa­zo­nem, z któ­rego wciąż coś się kopci, i chlu­sta rzy­go­wi­nami. Ociera kan­tem dłoni usta i wy­daje mu się, że chyba czuje się odro­binę le­piej. Opiera się z ulgą o krze­sło i za­czyna ro­bić bi­lans wie­czoru.

Oto więc zo­stał oj­cem.

– Nie uro­dzi pani tego ko­losa na­tu­ral­nie, mó­wię pani, że to się i tak skoń­czy cię­ciem – mówi im le­karz, pa­trząc na czarno-białe kształty ma­ja­czące im na ekra­nie w ostat­nim przed po­ro­dem USG. – Naj­pierw bę­dzie się pani mę­czyć go­dzi­nami, po to że­by­śmy i tak pa­nią po­cięli. Po co ry­zy­ko­wać.

No tak, prze­cież nie będą ry­zy­ko­wać. Dok­tor każe Ka­ro­li­nie się wy­trzeć, ubrać i usiąść, a po­tem roz­ta­cza przed nimi wi­zje, w któ­rych roi się od dzieci udu­szo­nych pę­po­winą owi­niętą wo­kół szyi, nie­do­tle­nio­nych w ka­nale rod­nym, z po­ra­że­niem mó­zgo­wym, le­żą­cych mie­sią­cami w in­ku­ba­to­rach. Se­ba­stian trzyma żonę za rękę pod sto­łem. Ko­bieta ma lo­do­watą dłoń.

– Aha. – Kiwa głową, pa­trząc na ru­chy warg dok­tora – No tak. Fak­tycz­nie.

We wska­za­nym dniu jadą do szpi­tala na cię­cie. Kiedy sie­dzą w izbie przy­jęć, wśród stę­ka­ją­cych z bólu ro­dzą­cych, cze­ka­ją­cych na znie­czu­le­nie, czują się oby­dwoje nie­swojo. Jakby przy­byli tam, na te fo­tele w pleksi z in­nej pla­nety. Jakby cze­kali na ope­ra­cję wy­rostka. Jakby ich po­ród był ni­żej w hie­rar­chii waż­no­ści wszyst­kich pla­no­wa­nych tego dnia po­ro­dów świata. Ka­ro­lina chwyta go za ra­mię:

– Se­bek, kur­czę, my­ślisz, że my do­brze ro­bimy z tą ce­sarką?

– No prze­cież le­karz mó­wił. – Se­ba­stian mocno w to wie­rzy. Komu ufać, je­śli nie spe­cja­li­stom?

Le­karz dy­żu­ru­jący tego dnia na po­ro­dówce wyj­muje kilka go­dzin po­tem z brzu­cha Ka­ro­liny le­d­wie trzy­ki­lo­gra­mowe dziecko. Se­ba­stian, który asy­stuje przy cię­ciu, ob­ser­wu­jąc wszystko z miej­sca wy­zna­czo­nego dla oj­ców za szybą w ką­cie sali ope­ra­cyj­nej, jest zdu­miony.

– Trzy kilo? To jest ko­los?

Dają mu ją po­trzy­mać, kiedy chi­rurg zszywa brzuch żony. Jest oszo­ło­miony jak po moc­nym ude­rze­niu w głowę. Trzęsą mu się ręce. Pie­lę­gniarka śmieje się, wi­dząc jego nie­po­rad­ność:

– Pie­rōnie, chopy, pod ziy­miã sie niy bo­ji­cie je­chać i fe­dro­wać, a dziecka niy po­ra­dzi­cie na rynce wzi­ōńć.

Se­ba­stian pro­te­stuje:

– Ja pod zie­mię nie jeż­dżę.

Pie­lę­gniarka tylko wzru­sza ra­mio­nami i zo­sta­wia go sam na sam z krzy­czą­cym dziec­kiem. De­li­kat­nie od­kłada je do pla­sti­ko­wej ku­wetki na kół­kach, w któ­rej mu je przy­wie­ziono. Dziew­czynka prze­staje krzy­czeć i za­pada w sen.

Po­ziom al­ko­holu we krwi Se­ba­stiana, który wła­śnie do­cho­dzi do sie­bie po in­te­gra­cji to­wa­rzy­skiej z ko­le­gami z oka­zji na­ro­dzin pier­wo­rod­nej, po­woli się ob­niża. Se­ba­stian wpada na­gle w przy­gnę­bie­nie. Za­myka oczy i z oczami za­mknię­tymi wi­dzi sie­bie, jak wczo­raj w tłu­mie ko­le­gów pod­nosi do ust ko­lejny kie­li­szek wódki, by opić zdro­wie córki, i wtedy do­okoła jego nóg za­czyna wić się mgła tak gę­sta, że nie może po­ru­szyć pal­cem w bu­cie, mgła trzyma go w uści­sku że­la­znym, opływa go jak roz­to­piona stal, trzyma w dy­bach, od­biera mu dech z piersi. Ko­le­dzy prze­pi­jają do sie­bie, a on do­świad­cza ataku pa­niki, ja­kiego nie znał ni­gdy do­tąd. Przed oczami ma za­ci­śnięte piąstki swo­jej córki i drży jak ol­chy na wie­trze.

Na to wspo­mnie­nie przez do­brych parę mi­nut Se­ba­stian sie­dzi z głową scho­waną w dło­niach. Znów nie wie, co się z nim dzieje, czuje się słaby i mi­kry. Wy­daje mu się te­raz, że wy­ro­sła przed nim nie­bo­siężna góra, na którą bę­dzie mu­siał to­czyć wielki głaz, a prze­cież nie ma sił. Ten lęk po­ja­wia się zni­kąd i siada mu na pier­siach jak wy­li­niały lew, który swoim ciel­skiem przy­gniata wy­ry­wa­jącą się ofiarę. Se­ba­stian ni­gdy nie bał się tak bar­dzo. Ale może to tylko wpływ al­ko­holu, który pły­nie wartko przez tęt­nice.

Bo czuje się wciąż bar­dzo pi­jany. Stary oby­czaj, który każe ojcu na cześć na­ro­dzin dziecka na­chlać się do nie­przy­tom­no­ści. Ten pa­ra­doks – ona leży w szpi­talu ze zszy­tym czarną ni­cią brzu­chem, z mo­czem spły­wa­ją­cym rurką cew­nika do worka, z kro­plów­kami peł­nymi soli fi­zjo­lo­gicz­nej do na­wad­nia­nia wbi­tymi w źle za­ło­żone we­nflony, nie­zdolna pod­nieść się o wła­snych si­łach, tra­dy­cyj­nie po­rzu­cona przez nie­sły­szące ni­czego po­łożne ukryte do­brze w swo­jej kan­cia­pie na końcu ko­ry­ta­rza, i on le­żący w domu na łóżku, wśród gru­zów zna­ko­mi­tej im­prezy, jaka za nim. Współ­czu­cie – ty cier­pisz i ja cier­pię.

Se­ba­stian wy­cho­dzi na bal­kon, żeby tro­chę ochło­nąć, mi­ja­jąc po dro­dze rzu­cone na pod­łogę ser­wetki i puszki po pi­wie. Wciąż mroźne po­wie­trze mar­cowe prze­sy­cone jest za­pa­chem pa­lo­nego miału, śmieci, opon – wszyst­kiego, czego oko­liczni miesz­kańcy uży­wają przez całą zimę do pa­le­nia w pie­cach. Przez oko­licę snuje się szaro-czarny smog, prze­ni­ka­jący z każ­dym głęb­szym od­de­chem do płuc, a stam­tąd do krwi. Wdy­cha przez dłuż­szą chwilę tę tru­jącą mie­szankę me­tali cięż­kich i tlenku wę­gla, pa­trząc na słońce, które zza tok­sycz­nej mgły świeci bla­dym świa­tłem. Wyj­muje z kie­szeni bluzy paczkę pa­pie­ro­sów. Wy­ciąga jed­nego i wkłada do ust.

Wy­cho­dzi z klatki i ru­sza za­cie­nioną stroną ulicy w stronę szpi­tala po­łoż­ni­czego. Ce­glany mur ka­mie­nic tu i ów­dzie jest od­no­wiony. Wiele bu­dyn­ków jed­nak nisz­czeje. Od­pa­dają z nich frag­menty se­ce­syj­nych de­ko­ra­cji, za­byt­kowe ozdobne bal­kony za­mie­niają się w gra­ciar­nie, na któ­rych trzyma się nie­miesz­czące się w do­mach sprzęty, szyby okien po­kryte są czar­nym na­lo­tem, zza któ­rego trudno roz­po­znać barwy za­słon i fi­ra­nek. W bra­mach stoją rów­nie pod­nisz­czeni lu­dzie, trud­niący się zbie­ra­niem złomu, któ­rych Se­ba­stian wy­prze­dza nie­raz sa­mo­cho­dem, kiedy cią­gną wózki wy­ła­do­wane sta­rymi pral­kami, ru­rami i Bóg wie czym. Są jak trój­konne za­przęgi. Je­den za­wsze cią­gnie, dwóch trzyma po bo­kach, żeby się im po dro­dze nie po­gu­biło to wy­szu­kane na ha­sio­kach bo­gac­two. Za­zwy­czaj są chu­dzi i ży­la­ści, w nie­okre­ślo­nym wieku, z po­ła­ma­nymi w bój­kach no­sami, z prze­pi­tymi oczami, z hi­sto­rią wielu po­ko­leń syn­dromu al­ko­ho­lo­wego wy­pi­saną na brzyd­kich twa­rzach. W oknach wi­szą oparte o po­duszki ich żony, z wło­sami spa­lo­nymi na biało lub na czarno ta­nią farbą, po­ma­rań­czowe od sa­mo­opa­la­czy albo blade z głodu, w za­leż­no­ści od faz księ­życa i po­daży złomu na mie­ście. Na pla­cach gdzieś w głębi ba­wią się ich dzieci, te za­wsze naj­mniej­sze w kla­sie, w po­dar­tych ubra­niach, z nie­bie­ską kartą w nie­bie­skiej li­nii, co je pod ko­niec pod­sta­wówki pchali już wszy­scy na siłę, byle je prze­pchać do gim­na­zjum i po­zbyć się kło­potu, a i nie­raz wszy. Ska­czą z da­chów chle­wi­ków na po­dwór­kach, grze­bią pa­ty­kami w czar­nej jak smoła ziemi, huś­tają się na tych trze­pa­kach, któ­rych jesz­cze nikt nie ukradł na zło­mo­wi­sko. Ich oj­co­wie kradną prąd, pod­łą­cza­jąc się do prze­wo­dów na klat­kach scho­do­wych, co cza­sem koń­czy się wiel­kim po­ża­rem i tru­pami wy­wo­żo­nymi w czar­nych wor­kach, a matki palą w pie­cach byle czym, co cza­sem też koń­czy się po­dob­nie, kiedy tle­nek wę­gla za­bija ich wszyst­kich we śnie. Wtedy tylko w MOPS-ie ktoś sta­wia pod­pisy w od­po­wied­nich miej­scach w od­po­wied­nich tecz­kach i uwal­nia środki fi­nan­sowe, które mogą tra­fić w inne wy­cią­gnięte brudne ręce. Czarne ob­wódki za pa­znok­ciami kie­dyś świad­czyły o tym, że się ma pracę, za­ra­bia pod zie­mią i wy­daje za żół­tymi fi­ran­kami. Te­raz czarne ob­wódki świad­czą o tym, że czło­wiek gnije za ży­cia, i o ni­czym wię­cej.

Se­ba­stian pa­trzy spode łba na mi­ja­nych lu­dzi o szkli­stym wzroku. Oni jed­nak go nie za­uwa­żają za­mro­czeni swoim ulu­bio­nym jab­co­kiem, stoją, chwie­jąc się lekko w przód i tył, mam­ro­cząc coś do sie­bie w so­bie tylko zna­nym na­rze­czu, w ję­zyku bę­dą­cym mie­szanką ślą­skiej gwary i mowy osób nie­ist­nie­ją­cych. Są jak cie­nie za­gi­nio­nych przod­ków, zjawy z naj­niż­szych po­kła­dów ko­palni, które ktoś przy­pad­kiem wy­wiózł ra­zem z ostat­nim wa­go­ni­kiem wę­gla na po­wierzch­nię. Roz­pierz­chły się wtedy po oko­licy w po­pło­chu jak wy­pusz­czeni ze szpi­tala wa­riaci i bie­gają te­raz sa­mo­pas, przy­bie­ra­jąc co­raz bar­dziej spo­twor­niałe formy.

Se­ba­stian idzie w stronę szpi­tala, przez po­ranną mgłę i dym z ko­mi­nów, przez miej­ski park. Jego syl­wetka wi­dziana z per­spek­tywy ulicy staje się co­raz bar­dziej za­ma­zana, traci swoje kon­tury i barwę, aż w końcu Se­ba­stian cał­ko­wi­cie znika w bia­ło­sza­rej po­świa­cie, jak duch, który wła­śnie prze­szedł przez ścianę.

A za­tem py­tam każ­dego z was. Czy wy­rze­kasz się grze­chu, aby żyć w wol­no­ści dzieci Bo­żych?

Wy­rze­kam się.

Czy wy­rze­kasz się wszyst­kiego, co pro­wa­dzi do zła, aby cię grzech nie opa­no­wał?

Wy­rze­kam się.

Czy wy­rze­kasz się sza­tana, który jest głów­nym sprawcą grze­chu?

Wy­rze­kam się.

Czy wie­rzysz w Boga Ojca Wszech­mo­gą­cego, Stwo­rzy­ciela nieba i ziemi?

Wie­rzę.

Czy wie­rzysz w Je­zusa Chry­stusa, Syna Jego je­dy­nego, Pana na­szego, na­ro­dzo­nego z Ma­ryi Dzie­wicy, umę­czo­nego i po­grze­ba­nego, który po­wstał z mar­twych i za­siada po pra­wicy Ojca?

Wie­rzę.

Czy wie­rzysz w Du­cha Świę­tego, święty Ko­ściół po­wszechny, ob­co­wa­nie Świę­tych, od­pusz­cze­nie grze­chów, zmar­twych­wsta­nie ciała i ży­cie wieczne?

Wie­rzę.

Złote szaty księ­dza sze­lesz­czą, mi­ni­stranci się uwi­jają, małe główki w bia­łych cza­pecz­kach zo­stają od­kryte i już, raz-raz, zimna woda świę­cona, krzyżmo święte i świa­tło Du­cha Świę­tego zstę­pują na po­częte z grze­chu istoty, które krzy­czą uni­sono, a ich głos nie­sie się wo­kół jak smętna pieśń.

Se­ba­stian Ko­wo­lik z ro­dziną stoi te­raz w cia­snej kruch­cie ko­ściel­nej, bo na ze­wnątrz leje wio­senny deszcz, ma­jowa bu­rza roz­pę­tała się nad drew­nia­nym ko­ścio­łem na wzgó­rzu, pio­runy grzmią, jakby sam książę ciem­no­ści mio­tał się po nie­bie, wy­go­niony przed chwilą z tych ma­łych du­szy­czek. Se­ba­stian trzyma na rę­kach córkę i mil­czy, choć do­okoła po­brzmiewa gwar roz­mów. Prze­cho­dzi ksiądz, u któ­rego Se­ba­stian był się wy­spo­wia­dać. Se­ba­stian spusz­cza wzrok. Trudno uda­wać, że przy­jemne jest opo­wia­da­nie o so­bie ob­cemu fa­ce­towi po dru­giej stro­nie kraty. O tym, co się robi i co się my­śli. Kiedy się spo­wiada, przy­cho­dzi mu do głowy myśl, by po­dzie­lić się z księ­dzem lę­kiem, który uro­dził się ra­zem z jego dziec­kiem.

Ksiądz mówi: „Ochrzcisz ją, synu, i sza­tan zo­stawi wa­szą ro­dzinę w spo­koju, a twoje serce sta­nie się spo­kojne”. Ale już w chwili, gdy od­cho­dzi od kon­fe­sjo­nału, Se­ba­stian wie, że to nie­prawda. Bo ni­gdy nie prze­sta­nie się o nią bać.

Ap­teka, którą odzie­dzi­czył po ojcu, znaj­duje się tuż obok szpi­tal­nego kom­pleksu, w nie­zbyt ład­nym bu­dynku. Z jej okien wi­dać bramę do szpi­tala, przez którą wy­jeż­dżają ka­retki, wcho­dzą pa­cjenci, wy­cho­dzą le­ka­rze w kurt­kach i płasz­czach na­rzu­co­nych na białe ki­tle, a pie­lę­gniarki w czep­kach palą pa­pie­rosy za bramą, bo na te­re­nie szpi­tala obo­wią­zuje ści­sły za­kaz. I ma­sywne cho­daki, które kie­dyś szpi­tal do­stał w przy­dziale, toną w ka­łu­żach. Od pra­wie trzy­dzie­stu lat Se­ba­stiana za­prząta myśl, czy one mają pod tymi far­tu­chami bie­li­znę, czy są na­gie. Majtki pew­nie mają, ale czy biu­sto­no­sze? To jego pierw­sza kon­kretna fan­ta­zja ero­tyczna. Kiedy przy­cho­dzi do ojca po szkole, siada przy oknie, po­ły­ka­jąc sma­ku­jące jak pierw­sza ko­mu­nia opłatki – za­stęp­cze opa­ko­wa­nia do le­ków ro­bio­nych w ap­tece na za­mó­wie­nie – i pa­trzy przez to okno na pie­lę­gniarki w bia­łych albo zie­lo­nych far­tu­chach, pod któ­rymi wy­raź­nie ry­sują się duże piersi, krą­głe po­śladki. My­śli so­bie wtedy o tym, jak ła­two jest ze­drzeć to ubra­nie jed­nym zde­cy­do­wa­nym szarp­nię­ciem. Do­cho­dzą go prze­cież strzępki roz­mów ro­dzi­ców o ro­man­sach na dy­żu­rach, o zdra­dach, roz­wo­dach ko­lej­nych le­ka­rzy. Przez cały okres doj­rze­wa­nia wy­obraź­nia pod­po­wiada mu ob­razy be­ze­ceństw, do ja­kich do­cho­dzić musi w sta­rych szpi­tal­nych mu­rach. Szpi­tal jest dla niego od za­wsze miej­scem, które jak żadne inne ko­ja­rzy się z cie­le­sno­ścią, i to nie dla­tego, że ciała są tam wy­sta­wiane na wi­dok pu­bliczny, upo­ka­rzane we­nflo­nami, kacz­kami, wle­wami i jo­dyną, ale ze względu na sek­su­alny po­ten­cjał noc­nych dy­żu­rów, pie­lę­gnia­rek przy­sy­pia­ją­cych na wą­skich ko­zet­kach, le­ka­rzy spę­dza­ją­cych wiele nocy poza do­mem, le­ka­rek, co to nie mogą uło­żyć so­bie ży­cia ro­dzin­nego, pa­cjen­tów i pa­cjen­tek psy­chia­trycz­nych, o któ­rych sły­szał naj­dzik­sze hi­sto­rie po­wta­rzane przez ko­le­gów ze star­szych klas – tej ca­łej me­dycz­nej me­na­że­rii na­ła­do­wa­nej emo­cjami, ja­kich trudno się po­zbyć wraz z od­wie­sze­niem ki­tla na wie­szak w kan­cia­pie.

Se­ba­stian jed­nak ni­gdy nie za­znaje uro­ków ero­tycz­nego ży­cia szpi­tala. Gdy zo­staje kie­row­ni­kiem ap­teki, oj­ciec mówi mu: „Być na swoim, Se­ba­stian, to jest znacz­nie lep­sze”. Oj­ciec wie, co mówi, prze­pra­co­wał parę lat w jed­nej ta­kiej szpi­tal­nej ap­tece, za­opa­tru­jąc od­działy w leki. „Układy, ukła­dziki, Se­ba­stian, tylko to się tam li­czy. Zo­sta­wiam ci ap­tekę, że­byś nie mu­siał się ni­komu w pas kła­niać”. Oj­ciec Se­ba­stiana koń­czy stu­dia wyż­sze, bo jego z ko­lei oj­ciec pew­nej bez­sen­nej nocy przy­rzeka so­bie so­len­nie, że nie da dziecka zmar­no­wać pod po­kła­dami wę­gla, w wy­bu­chu me­tanu, po­cho­wa­nego na za­wsze setki me­trów pod zie­mią. Ta noc przy­cho­dzi po dniu, kiedy na jego zmia­nie ma­szyna gór­ni­cza ob­cina głowę dwu­dzie­sto­let­niemu są­sia­dowi, Ze­fli­kowi, który wła­śnie mie­siąc wcze­śniej oże­nił się ze swoją lip­stą.

I tak oto głowa ojca Se­ba­stiana, a po­tem i Se­ba­stiana uni­kają losu głowy nie­szczę­snego Ze­flika, któ­remu ją przy­szy­wają w za­kła­dzie po­grze­bo­wym, bo nikt się nie waży po­ka­zać ina­czej ciała zroz­pa­czo­nej matce.

Ze­flik bez głowy nie­raz przy­cho­dził we śnie do ma­łego Sebka, ten sen na­wie­dzał go re­gu­lar­nie, ni­gdy nie da­jąc za­po­mnieć o ma­ka­brycz­nym wy­da­rze­niu sprzed lat.

Far­ma­cja, kra­ina tru­cizn i od­tru­tek, od­czyn­niki, proszki, re­cep­tury – Se­ba­stian lubi swoją pracę, bo czuje się czę­ścią tej wspól­noty, któ­rej praca ma głę­boki spo­łeczny sens. Le­czy lu­dzi, ra­tuje ży­cie, nie two­rzy nie­po­trzeb­nych by­tów – tak o so­bie my­śli, po­rów­nu­jąc się z ko­le­gami z li­ceum, któ­rzy obej­mują urzędy w spół­kach gór­ni­czych, dzia­łają w mar­ke­tingu albo pi­szą do ga­zet. Leki uło­żone w od­po­wied­nich prze­gród­kach, ste­rylna czy­stość za­ple­cza, białe, pach­nące świe­żym pra­niem far­tu­chy, opary i wy­ziewy che­mi­ka­liów, atomy naj­róż­niej­szych sub­stan­cji, uwal­nia­jące się do at­mos­fery i wdy­chane przez pra­cow­ni­ków ap­teki – tak, to jest ży­wioł Se­ba­stiana.

Idąc do pracy, zo­sta­wia te­raz w domu żonę i córkę. Czuje się za każ­dym ra­zem, jakby wy­cho­dził nie z miesz­ka­nia, ale z mięk­kiego ko­konu, w któ­rym to­czy się inne ży­cie, ży­cie o smaku mleka, o za­pa­chu żół­tej kupki, o kon­sy­sten­cji fałd na wciąż roz­dę­tym ciążą brzu­chu żony, mięk­kie, o za­tar­tych kon­tu­rach, po­zba­wione in­ten­syw­nych ko­lo­rów. Za­myka za sobą drzwi, jakby za­kle­jał psz­cze­lim wo­skiem wej­ście do ula, by nie wy­pu­ścić ni­kogo na świat i by świata nie wpusz­czać do środka. Za­nim wyj­dzie, stoi za­wsze nad ko­ły­ską, gdzie ci­cho po­sa­puje dziew­czynka ochrzczona dwoj­giem imion Mał­go­rzata Ja­nina, o wło­sach zru­dzia­łych nieco i in­ten­syw­nie nie­bie­skich oczach, któ­rej główka mie­ści mu się na dłoni. Wzdy­cha i wy­cho­dzi, za­ty­ka­jąc szczel­nie po­zo­sta­wiony po so­bie otwór.

Nie chce, by do­tarły tu wia­do­mo­ści o matce, co udu­siła dziecko gumką do wło­sów, ani o tej, co uto­piła no­wo­rodki jak ko­cięta i za­ko­pała pod ka­mie­niem, ani o tej, co za­wie­rzyła zna­cho­rom i kar­miła córkę zio­łami tak długo, aż ta zmarła z głodu, ani o tej, co od­dała dziecko na lek­cję wy­cho­wa­nia do kon­ku­benta, który pa­sem z klamrą za­tłukł sze­ścio­latka na śmierć. Nie chce, by było sły­chać o wy­pad­kach ko­mu­ni­ka­cyj­nych, w któ­rych giną ro­dzice, a dwójka trzy­lat­ków zo­staje sama na bo­żym świe­cie. Pi­jane matki po­dają no­wo­rod­kom piersi pełne al­ko­holu, pi­jani oj­co­wie gwałcą swoje roczne córki, pi­jani wy­cho­wawcy nie wi­dzą, jak w do­mach dziecka wy­cho­wan­ko­wie gwałcą się wza­jem. Se­ba­stian nie chce, by do­tarła tu wie­dza o po­de­rżnię­tych gar­dzioł­kach ma­łych Sy­ryj­czy­ków ani o ma­łych trup­kach chrze­ści­jań­skich dzieci w Iraku. Gdyby mógł ja­koś ukryć przed ich wzro­kiem zdję­cia to­piel­ców w czer­wo­nych krót­kich spoden­kach, z czar­nymi wło­skami oka­la­ją­cymi śliczne małe bu­zie lub za­ple­cio­nymi w war­ko­czyki, które de­li­kat­nie po­ru­szają się w rytm przy­pływu śród­ziem­no­mor­skich cie­płych fal. Boi się na­wet tego, że w domu usły­szą o tym chłop­czyku, co nocą w pi­żamce wy­szedł z domu, cie­kawy świata, i nad ra­nem go zna­leźli za­hi­ber­no­wa­nego nad rzeczką. Se­ba­stian jak tam­pon na­siąka tymi hi­sto­riami, wy­ła­pu­jąc je ni­czym mio­tełka czą­steczki ku­rzu w po­wie­trzu, i czuje, że jest opa­sły od tych hi­sto­rii, że nie umie ich stra­wić i wy­da­lić, tylko je za­trzy­muje, tak jak tama na rzece za­trzy­muje całą szu­mo­winę pły­nącą od źró­dła po uj­ście. Boli go od tego i głowa, i serce, gdy pa­trzy na małe pa­luszki Mał­go­rzaty Ja­niny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki