Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem trzeba po prostu skoczyć. Bo zamiast upaść, można nauczyć się latać.
Ona - młoda kobieta twardo stąpająca po ziemi, wzięta tancerka, marzy o własnej szkole tańca. On - inżynier dźwięku i instruktor spadochronowy, ma poukładane życie, ale ciągnie go w przestworza. Oboje ukrywają przed światem głębokie rany. Czy można być fair wobec drugiej osoby, jeśli nowymi relacjami próbuje się załatać dziury z przeszłości?
Poruszająca historia w sam raz dla miłośników twórczości Nicholasa Sparksa.
Agnieszka Sorycz - autorka powieści i opowiadań obyczajowych oraz fantasy. Jej debiutancka powieść "Północny Sabat" znalazła się w rankingu Empik Top. Zawodowo zajmuje się marketingiem filmowym, prywatnie wychowuje trójkę dzieci, a wolne wieczory spędza w szczerym polu z teleskopem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agnieszka Sorycz
Saga
Gdy spadam
Copyright © by Agnieszka Sorycz 2024
Redakcja: Diana Wądołowska
Korekta: Marta Litak–Siekut
www.agnieszkasorycz.pl
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2024 Agnieszka Sorycz i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727138565
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Czasami trzeba spaść, żeby się wznieść.
Wszystkim, którzy się zgubili i szukają swojej drogi.
Ziemia z góry najpiękniejsza jest w upalne popołudnie. Gdy słońce schodzi z horyzontu, z każdym metrem w dół temperatura rośnie, i rośnie, aż w końcu powietrze zaczyna drgać. To wtedy czasza spadochronu pracuje najmocniej i to wtedy naprawdę czuję, że żyję. Nic nie może się z tym równać.
Teatr, w którym mieli zaraz wystąpić, był wypełniony ludźmi po brzegi. W powietrzu unosił się znajomy zapach starego, pokrytego kurzem materiału. A przynajmniej tak Dagna kojarzyła zapach tego teatru. Ostatnim razem była tutaj jeszcze na studiach, kiedy wybrała się z koleżankami na musical. Obserwowała wtedy inne tancerki, jak radziły sobie ze skomplikowanymi choreografiami. Teraz to ona miała za chwilę wystąpić na tej samej scenie. Myśl o tym napawała ją równocześnie ekscytacją i przerażeniem. Rozprostowała palce u stóp i po raz ostatni wyciągnęła się na nich w górę, tak wysoko, jak tylko się dało. W lewej kostce usłyszała ciche strzyknięcie — pamiątkę po urazie jeszcze z uniwersytetu muzycznego, gdzie podczas jednego z treningów akrobatycznych niefortunnie spadła na niewłaściwą nogę. Przedkonkursowe nerwy zaczynały ją zjadać. Spojrzała na swojego partnera. Zazwyczaj znajdowała w Emilu spokój, którego przed ważnymi wydarzeniami łaknęła jak powietrza. Dzisiaj było inaczej. Wydawał się rozkojarzony, momentami wręcz zdenerwowany.
W zasadzie zachowywał się w ten sposób od tygodnia. Dagna była jednak zbyt zajęta treningami i pracą, żeby z nim wcześniej o tym porozmawiać. Teraz gdy czekali na swoją kolej, czuła pod skórą jego emocje i zupełnie nie wiedziała, czemu je przypisać. Nie sądziła, żeby chodziło o to, że za chwilę wystąpią przed największą w ich historii publicznością i wykonają najtrudniejszy program. Emil miał zbyt duże doświadczenie sceniczne, żeby ulegać konkursowej presji. A jednak wyglądał na bardziej przejętego od niej.
— Chcesz spróbować jeszcze raz końcowego podnoszenia? — Przerwał skłon mniej więcej w połowie, a potem spojrzał na jej dłonie i szybko dodał: — Pierścionek coś ci zawinił?
Dagna podążyła za jego wzrokiem. Nie wiadomo, kiedy zdjęła z palca pierścionek zaręczynowy, który dostała od niego pół roku temu, i skubała ozdobny szafir osadzony w koronie. Natychmiast wsunęła go z powrotem.
— Nadal nie jestem pewna z tym Jeffem Buckleyem. Straszny vintage. Wszyscy teraz tańczą do Harry'ego Stylesa.
Emil uniósł jedną z brwi.
— Trochę za późno na takie dyskusje, nie sądzisz? — Uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. — Wszystko jest dobrze. To naprawdę piękny kawałek, a program mamy opanowany do perfekcji. Uważaj tylko przy podnoszeniach, żebyś się nie omsknęła. I nie bój się, nie pozwolę ci spaść. Złapię cię, jeśli nie utrzymasz równowagi.
Łatwo powiedzieć „nie bój się”, trudniej pohamować strach w praktyce. Od małego Dagna cierpiała na lęk wysokości; już samo stanie na krawędzi czegokolwiek było dla niej osiągnięciem na miarę zdobycia Mount Everestu. Gdy zaczynała tańczyć w parze, najwięcej problemów sprawiało jej zapanowanie nad swym ciałem podczas podnoszeń. Dzięki Emilowi to się zmieniło, choć nadal, gdy znajdowała się w górze, stare lęki potrafiły powrócić i objawić się w postaci zawrotów głowy i drżenia mięśni.
Stanęli przy schodach prowadzących na scenę. Kurtyna, która zaraz miała się podnieść, była ciężka i ciemnobordowa, tak jak przystało na teatr z tradycjami. Dagna uwielbiała występować w starych wnętrzach. Były zdecydowanie lepszym tłem dla emocji wyrażanych w tańcu niż areny lub nowoczesne, utopione w szarościach sale.
Od występu dzieliły ich już tylko minuty. Publiczność oklaskiwała jeszcze poprzednią parę, a sędziowie liczyli ostatnie punkty. Poprawiła odruchowo sukienkę, choć wiedziała, że wygląda doskonale. Rozpuszczone, długie włosy — specjalnie na ten konkurs kilka dni temu zrobiła sobie ombre — opadały miękko na jej częściowo odkryte plecy. Twarzy nie dotykała co najmniej od piętnastu minut, nie było więc mowy, by makijaż spłynął wraz ze stresem. Była gotowa, mimo to panika siała w niej spustoszenie. Głośno westchnęła i wciągnęła w płuca większą ilość powietrza. Emil spojrzał na nią z ukosa, uśmiechnął się raz jeszcze, a potem splótł palce z jej palcami i lekko ścisnął. Od razu poczuła się odrobinę lepiej. Role powróciły na miejsce. Ona panikowała na potęgę, a on po prostu był sobą — ostoją spokoju w przedkonkursowym sztormie. Uniosła głowę, wyprostowała plecy i przywołała na twarz uśmiech. Zza kurtyny usłyszała zapowiedź:
— A na scenie przed państwem uczestnicy ubiegłorocznego Dance Challenge, Dagna Kilian i Emil Łozowski!
Kurtyna uchyliła się i od razu oślepiły ją światła reflektorów. Wyszli na środek sceny w akompaniamencie oklasków, które przed występem były zawsze bardziej niemrawe niż po nim. Roztarła opuszkami palców spocone wnętrze dłoni i położyła głowę na barku Emila. Była gotowa. Światła przygasły.
Pierwsze dźwięki muzyki popłynęły z rozstawionych z każdej strony głośników. Dłonie Emila spoczęły twardo na jej talii i po sekundzie Dagna była już w powietrzu. Pierwsze podnoszenie. Zakręciło jej się w głowie, mięśnie zaczęły drżeć. Wdech. Wydech. Lepiej. Kroki, kolejne. Dagna nie widziała już widowni.
Oddech.
Nie słyszała już nic poza muzyką i swoim oddechem. Kolejne podnoszenie. Jej dłoń na barku Emila, który trzymał ją pewnie, mocno. Nie popełniła nawet najmniejszego błędu.
Oddech.
Nie czuła już nic poza płynącym w żyłach rytmem i ciepłymi dłońmi Emila na swoim ciele. Pas de chat. Kroki, dłonie złożone nad głową.
Oddech.
Twist. Collapse. Koniec. Emil pochylał się nad nią, oddychając równie ciężko, jak ona. Światła na widowni ponownie rozbłysły i rozległy się brawa.
Nie.
Nie brawa, tylko owacje, entuzjastyczne okrzyki, wrzawa.
Emil podniósł się pierwszy i podał jej dłoń. Uśmiech nie opuszczał jego twarzy nawet na sekundę. Trzymał Dagnę w swoich objęciach, aż i ona się uśmiechnęła. Było już po wszystkim. Wykonali swój program perfekcyjnie. Każdy najmniejszy fragment zaplanowanej choreografii. Każde podnoszenie. Bez najmniejszego błędu. Większość publiczności stała i nadal klaskała. Do jej oczu napłynęły łzy szczęścia. Wszystko poszło dokładnie tak, jak z Emilem zaplanowali, jak ona to sobie wymarzyła. Uściskał ją jeszcze raz i oboje się ukłonili, a potem zeszli ze sceny, w nieprzerwanej asyście oklasków.
Za kulisami nerwy puściły. Cały stres i adrenalina wyparowały z niej, ustępując miejsca dopaminie. Czuła się tak szczęśliwa, jak jeszcze nigdy przedtem. Wszystko znalazło się w zasięgu ręki, to, co sobie zaplanowali, wspólnie i każde z osobna. Skoczyła na Emila, oplotła jego biodra swoimi nogami i go pocałowała.
— Hej — mruknął — to jeszcze nie koniec. Jeszcze nie wygraliśmy.
— Wiem, wiem, ale kurczę... — Na chwilę zabrakło jej słów. — Naprawdę poszło niesamowicie.
Pocałowała go znowu i zsunęła się po nim w dół. Byli ostatnią parą i na szczęście najgorsza część konkursu, czyli oczekiwanie na występ, się skończyła. Teraz ostatni etap turnieju miał potoczyć się szybko.
— Następnym razem sukienka musi być dłuższa, lepiej by się układała w czasie podnoszeń — mruknęła, poprawiając rękawy, choć w zasadzie po występie powinno jej być już wszystko jedno.
Emil nic nie odpowiedział. Siedział na drewnianym krześle z przedramionami opartymi na udach, wpatrzony w kurtynę, jakby to ona znała odpowiedzi na nurtujące go pytania. Dagna nie mogła usiedzieć w miejscu, dlatego dreptała w tę i z powrotem. Zresztą ich konkurenci też pozostawali w ruchu, oczekując na werdykt podsumowujący występy. W końcu, po chwili trwającej całą wieczność, usłyszała upragnione słowa.
— Zwycięzcami tegorocznej edycji Dance Challenge są... — konferansjer zawiesił głos — Dagna Kilian i Emil Łozowski. Zapraszamy na scenę.
Wybuchła. Emocje dosłownie ją rozsadziły. Wbiegli na scenę, gdzie czekała nagroda. Szklana statuetka i symboliczny czek. Ich wspólne plany nagle się zmaterializowały. W końcu będą mogli zrobić to, o czym rozmawiali z Emilem już od dwóch lat — założyć własną szkołę taneczną. Teraz mieli prestiż, którego potrzebowali. Ten konkurs otwierał wszystkie drzwi: do kontraktów telewizyjnych, teatralnych. Wszystkie drzwi w Polsce, a kto wie, może i za granicą. W końcu mogła zostawić za sobą znienawidzoną pracę z Blanką i rozpocząć nowe życie zawodowe. W końcu mogła zacząć żyć pełną piersią. A nagroda finansowa, nawet jeśli nie powalała sumą, była całkiem istotną cegiełką w ich planach zawodowych i ślubnych. Mogli z niej, na przykład, spłacić kredyt, który zaciągnęli na przygotowania ślubne. Drzwi do świata otworzyły się na oścież. Fotograficzne flashe, wywiad. Potem drugi. Gratulacje. Więcej rozmów. Wieczór. Kuluary. Dziennikarze. Bar. Musujące wino. Celebracja. Emil rozmawiający z innymi, ale tuż obok. Dom. Seks w kuchni, a potem łóżko. Sen przyszedł z trudem, ale w końcu przyszedł, przemieniając najszczęśliwszy dzień jej życia w piękne wspomnienie.
*
Następnego ranka Dagna obudziła się późno. Emila nie było już w łóżku, ale przez ścianę słyszała, jak krząta się w kuchni, zapewne przygotowując śniadanie. Była sobota i nie musiała się spieszyć. Mogła pławić się w poczuciu szczęścia, a te od poprzedniego popołudnia nie opuszczało jej na moment. Humoru nie było jej w stanie zepsuć nawet to, że w poniedziałek musiała wrócić do nielubianej pracy z osobą, której szczerze nie znosiła. I tak miała zamiar tę pracę rzucić. Dzięki wygranej w konkursie, którą dołoży do swoich oszczędności, w końcu będzie mogła skoncentrować się tylko i wyłącznie na tańcu. Tak jak zawsze tego pragnęła.
Przeciągnęła się i wstała.
W mieszkaniu wiało chłodem, mimo że napływające od rana z otwartych okien powietrze było bardzo ciepłe. Mury starej kamienicy trzymały temperaturę i zaczynały się przegrzewać dopiero w połowie lata. Otworzyła swoją część szafy, pogłaskała pokrowiec z połyskliwą, kremową suknią ślubną i zdjęła z wieszaka kolorowy szlafrok.
W kuchni Emil majstrował właśnie przy ekspresie do kawy, który co jakiś czas potrzebował solidnego uderzenia, żeby zacząć działać. Tym razem nawet to nie pomagało. Najwyraźniej ich stara, wysłużona maszyna w końcu odmówiła współpracy.
— Kuchenne kłopoty? — Przytuliła się do jego ramienia.
Emil spojrzał na nią z ukosa.
— Na to wygląda. — Walnął ekspres raz jeszcze, ale nic to nie dało.
— No cóż, kolejna rzecz, którą musimy kupić za wygraną.
Oparł się o blat.
— Ciągle nie ochłonęłaś, co?
Nic nie mogła na to poradzić. Na samą myśl o konkursie, uśmiech wypełzał na jej twarz. Po prostu nie mogła się go pozbyć. A Emil, jak zwykle, przeszedł do porządku dziennego nad wczorajszym dniem. Dziś interesowało go już tylko to, co miało się wydarzyć. Kiedyś, na samym początku, taki brak zatrzymania się w chwili przeszkadzał jej, ale nauczyła się to akceptować. Po prostu taki już był. Skupiony, zdeterminowany, z kolejnymi celami na horyzoncie, które osiągał z mniejszym lub większym trudem. Zawsze jednak je osiągał.
— Muszę uciekać. — Połknął ostatni kawałek kanapki. — Mam spotkanie za godzinę, a jestem jeszcze w lesie. Kolacja wieczorem? Musimy o czymś pogadać. Prześlę ci info co i gdzie, okay?
— A co z popołudniem? Mamy dzisiaj zaplanowane spotkanie w cukierni, próbujemy tortów.
— A mogłabyś poradzić sobie sama? Przecież umiesz wybrać tort?
Zdziwiła się doborem słów i tonem, jakim zostały wypowiedziane. Na tym etapie wiedziała już, że dla Emila przygotowania ślubne ograniczały się do pójścia z nią na spotkanie i negocjacji cenowych. Ona decydowała o menu, o lokalu, o DJ’u, on zaś dobijał targu. Jednak nigdy wcześniej na rozmowy dotyczące ich ślubu nie chodziła sama. Zdusiła w sobie kiełkujące poczucie rozczarowania. Zbyt dobry miała humor, żeby na poważnie się przejąć jego słowami. Poza tym miał rację, torty mogła załatwić sama. Przytuliła go na pożegnanie i wzięła się za przygotowanie śniadania. Zajrzała do lodówki. Ostatnie zapasy kanapkowe zjadł Emil. Dla niej został tylko jogurt, płatki i banan. Zmieszała wszystko w misce i postawiła na kuchennym stole. Zanim jednak zabrała się do jedzenia, przyniosła z przedpokoju torebkę z organizerem. Poza treningiem i tortami nie miała tego dnia specjalnych planów, aż do wieczoru. Zamierzała tylko uzupełnić zapasy w lodówce. I może wskoczyć do galerii handlowej, żeby kupić sobie coś nowego do ubrania. Przez ostatni rok pracowała niemalże bez przerwy, jak nie na planach serialowych z Blanką, to na treningach z Emilem. Od kiedy w końcu ustalili z Emilem datę, organizowała też ślub. Na zakupy czasu więc nie starczało.
Wpakowała do buzi pierwszą łyżkę z płatkami. Akurat wtedy zadzwonił telefon. Zamierzała go zignorować, ale ktoś był bardzo uparty i gdy nie odebrała za pierwszym razem, zadzwonił po raz drugi. A potem jeszcze raz. Z niechęcią sięgnęła po komórkę. Na wyświetlaczu widniało imię jej siostry. Odebrała.
— Halo? — Zrobiła wszystko, żeby ukryć niechęć w swoim głosie.
— Nareszcie odebrałaś — warknęła w słuchawkę Monika. — Jestem w domu, ty też musisz przyjechać.
Mimowolnie się skrzywiła. Nie miała ochoty na kolejne kłótnie z Moniką, a tym niewątpliwie skończyłoby się ich spotkanie. Dlatego, poza głównymi świętami, nie spotykały się w domu mamy, która bardzo źle znosiła kłótnie córek.
— Jestem zajęta, mam dzisiaj trening.
— Mama źle się czuje — odpowiedziała jej suchym tonem.
Dagna momentalnie się wyprostowała.
— A co się stało?
— Dowiesz się na miejscu. — Siostra rozłączyła się, zostawiając za sobą chaos myśli i emocji. Mama źle się czuła? Nie chorowała przecież na nic poważnego. Dagna była u niej kilka dni temu i mama w najmniejszym stopniu nie wyglądała na chorą. Coś jednak musiało się stać, Monika dzwoniła do niej tylko wtedy, gdy musiała. I vice versa.
Zmieniła swoje pierwotne plany na ten dzień. Spakowała torbę na trening i poszła się ubrać. Po kwadransie siedziała już w samochodzie, w drodze na Chomiczówkę. Pod rodzinnym blokiem znalezienie miejsca do parkowania, jak zwykle, graniczyło z cudem, choć gdy była mała, nie było to problemem. Kolejny dowód na to, że warszawiacy, zamiast ograniczać spaliny, najwyraźniej zamierzali się nimi udusić. Ona niestety nie była wyjątkiem od smutnej reguły. Na szczęście po kilku rundach dookoła bloku w końcu udało się jej zaparkować.
Wjechała windą na siódme piętro. Drzwi do rodzinnego mieszkania były już mocno podniszczone. Widziała to oczywiście wcześniej, ale tym razem zrobiła notatkę w pamięci, żeby się tym zająć, gdy tylko znajdzie chwilę. W końcu wszystkie droższe naprawy znalazły się w zasięgu ręki.
Otworzyła Monika. Bez okularów na nosie, które nosiła prawie zawsze. Jej bluza i luźne dresowe spodnie były mocno pogniecione. Wyglądała, jakby ostatnią noc spędziła na zwiedzaniu pubów, a nie spaniu. Co w przypadku jej siostry było mało prawdopodobne, bo Monika nie należała do miłośników nocnych imprez. Dagna rzuciła pod nosem przywitanie, minęła ją w drzwiach i poszła prosto do salonu, gdzie zazwyczaj przebywała mama.
Tym razem zastała ją na kanapie. Leżała przykryta kocem, mimo że w mieszkaniu było naprawdę ciepło, wręcz duszno. Zdjęła kurtkę i położyła ją na oparciu fotela.
— Mamo? — Ukucnęła koło kanapy.
Mama odrzuciła koc i powoli usiadła.
— Przyjechałaś? Mówiłam Monice, żeby nie zawracała ci głowy. To naprawdę nic takiego.
Za plecami Dagna usłyszała ciche westchnienie. Mogła się założyć, że Monika przewróciła właśnie oczami.
— Wróciłyśmy ze szpitala godzinę temu. — Siostra usiadła na kanapie obok mamy. — Ordynator wysłał ją na kardiologię, bo ją serce bolało.
— Serce? — Bezwiednie powtórzyła za siostrą.
— Tak, serce, nie pierwszy raz zresztą. Gdybyś nie była tak zajęta sobą, to wcześniej byś zauważyła, że mama ma kłopoty.
Krew uderzyła Dagnie do głowy. Cała Monika, wieczne pretensje i bezpodstawne ataki.
— Może gdybyś ty w końcu doszła ze sobą do ładu — wycedziła przez zęby ostatnie trzy wyrazy — to mama nie miałaby kłopotów.
Uderzyła mocno, wiedziała o tym. To nie była wina Moniki, że wylądowała z powrotem w domu po tym, jak straciła pracę. Warszawa bywała niełaskawa dla tych, którym się powinie noga. Poza tym Monika nie miała swojego Emila, na którym mogła polegać jak na atomowym zegarze.
I zdecydowanie nie było winą Moniki, że mama przejmowała się absolutnie wszystkim, co dotyczy córek, a w dodatku od zawsze pracowała ponad swoje siły.
Siostra chciała jej odpowiedzieć, ale mama złapała ją za rękę.
— Dziewczynki, przestańcie, proszę. — Mama ciągle zwracała się do nich, jakby miały dwanaście lat, mimo że obydwie dawno już dorosły i kroczyły własnymi ścieżkami. Nie znosiła, jak się kłóciły i zawsze im powtarzała, że mają się wspierać, zamiast drzeć koty. Łatwiej mówić, trudniej zrobić.
Dagna wzięła głęboki oddech i usiadła na fotelu.
— Co powiedzieli na oddziale?
Mama machnęła ręką.
— Zrobili mi EKG i puścili do domu.
— Nieprawda, chcieli ją zatrzymać na obserwację, ale się nie zgodziła — wtrąciła swoje cztery grosze Monika.
Dagna spojrzała z wyrzutem na mamę.
— Czemu nie zostałaś?
— Bo nie było po co. — Wstała z kanapy i poszła w stronę połączonej z salonem kuchni. — Mam dziś w nocy dyżur w szpitalu i nie ma mnie kto zastąpić. Jakby się coś działo, to przecież i tak będę w szpitalu.
Wstawiła elektryczny czajnik i usiadła przy kuchennym stole. Dagna z Moniką również się dosiadły.
— Gratulacje Daguś! — Mama uścisnęła mocno dłoń Dagny. — Jestem z ciebie straaasznie dumna. Jak tam Emil? Jak przygotowania do ślubu? Dawno razem mnie nie odwiedzaliście.
Dagna uśmiechnęła się pod nosem. Za każdym razem, gdy coś jej wychodziło, jej albo Monice, słyszały to słowo: „straaasznie”. W swym założeniu miało zupełnie inne znaczenie, jednak, w ustach mamy, to była najwyższa pochwała.
— Wszystko idzie naprawdę super. W zeszłym tygodniu kupiłam suknię. — Wyjęła telefon i pokazała mamie zdjęcie, które zrobiła sobie, przeglądając się w sklepowym lustrze.
Mama klasnęła w dłonie.
— Przepiękna, żałuję, że miałam dyżur i nie mogłam iść z tobą przymierzać.
— Nic straconego, może uda mi się wpaść w przyszły weekend, to ją przywiozę.
Monika prychnęła pod nosem.
— A może uda ci się pomóc w domu? — powiedziała surowo. — Odkładamy remont u mamy już od dwóch lat.
Tym razem powstrzymała się przed komentarzem, choć kosztowało ją to sporo wysiłku. Gdyby nie mama...
— Moniś, naprawdę, nie trzeba. Tu nic nie trzeba zmieniać przecież. Ściany mogę przemyć i będzie dobrze. A Dagna ma dużo obowiązków.
— Biedna poszkodowana Dagna, zawsze ma tak dużo obowiązków. Czemu jej ciągle bronisz?
— Nikogo nie bronię. — Mama westchnęła i zalała herbatę. Postawiła przed nimi porcelanowe filiżanki i czajniczek udekorowany tym samym kwiatowym wzorem. Rzeczywiście wyglądała blado, bladziej niż zazwyczaj. Była też niezwykle szczupła, a skóra na jej dłoniach prawie przezroczysta. Kiedy zdążyła tak schudnąć?
— Mamo, na pewno dobrze się czujesz? Może potrzebujesz czegoś z apteki? Albo ze sklepu? — zapytała, uważając, żeby zmartwienie nie zdominowało jej głosu.
Mama pokręciła głową.
— Monia zrobiła już zakupy i ugotowała mi rosół na kolejne dni. Nie martw się, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Naprawdę — dodała, widząc niedowierzanie na twarzy Dagny. — Wiem, że się spieszysz. Leć. Tylko nie zapomnij mnie odwiedzić za tydzień. Może z Emilem? Chętnie bym go zobaczyła. Ugotuję wam coś pysznego. I może Moniczka wpadnie z Marcinem? Jego to w ogóle jeszcze nie znam.
Monika kogoś miała? Nie mogło to być nic poważnego, skoro nie przyleciała z nim jeszcze do mamy.
— Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń od razu. Rzucę wszystko i jestem. — Pocałowała mamę w policzek.
Zanim wyszła, spojrzała na siostrę. Na jej twarzy jak zwykle widniała dezaprobata, mająca zapewne wzbudzić poczucie winy. Dagna wzruszyła ramionami.
*
Kolejnego poranka znowu obudziła się w łóżku sama, tym razem jednak w kompletnej ciszy. Emil zdążył już wyjść. Niby nie było w tym nic dziwnego, ponieważ nie raz zdarzało mu się pracować w weekendy. Jako celebryta tanecznego świata miał więcej ofert pracy niż godzin w dobie. Zazwyczaj wiedziała jednak nad czym i kiedy pracował. Tym razem nie miała pojęcia, co wyciągnęło go z łóżka tak wcześnie rano w niedzielę. Martwiło ją też, że się nie pożegnał. Zwykle, gdy wychodził tak rano, całował ją na pożegnanie w policzek lub czoło, nawet jeśli Dagna jeszcze spała. Tym razem wymknął się bez słowa i bez żadnego gestu.
Poprzedni dzień minął szybko. Wyjątkowo odpuściła sobie trening i po wizycie u mamy pojechała połazić po sklepach. Wyszła z nich z nowymi bluzkami i zestawem bielizny, której efekt miała zamiar wypróbować na Emilu wieczorem. Kupiła też nowy ekspres do kawy. Nawet samotne wybieranie tortu weselnego okazało się milszym zajęciem, niż się na początku wydawało. Dobry humor nie opuszczał jej ani na chwilę, aż do kolacji. Emil zachowywał się podczas niej może nie jak obcy człowiek, ale jak ktoś, kto nie mógł wydusić z siebie, co go trapi. Myślami był gdzie indziej, na jej pytania odpowiadał zdawkowo, a wszelkie próby podnoszenia tematu ślubu, planów, przyszłości lub wspólnego biznesu, bezlitośnie ucinał. Dagna wielokrotnie próbowała kierować rozmową tak, żeby wyciągnąć to, co ewidentnie ukrywał. Nie chciała jednak zbyt mocno naciskać, przecież wiedziała, że nie przyniesie to większego rezultatu. Emil bywał niesamowicie uparty i lubił robić rzeczy po swojemu. Również to nauczyła się akceptować. W rezultacie kolacja upłynęła im na błahych tematach, rozmawiali, ale równie dobrze oboje mogliby milczeć. Nikt nie powiedział nic istotnego. Potem było trochę lepiej. Do domu wrócili koło jedenastej i zdążyli obejrzeć jeszcze kawałek serialu, zanim zasnęła na kanapie. Jej głowa na kolanach Emila, jego ręka na jej talii. Dokładnie tak, jak często im się to zdarzało. Dzisiaj jednak wyszedł do pracy z samego rana i zabrał jej szansę zrozumienia, co się właściwie między nimi działo.
Starała się nie mnożyć w głowie niepotrzebnych scenariuszy. Nowy dzień, który właśnie się rozpoczynał, zaplanowała co do minuty już tydzień temu.
Przed wyjściem na trening zjadła tylko kawałek chałki z dżemem: ciągle czuła się syta po kolacji. Emil miał dołączyć, ale nie przyjechał o umówionej godzinie. Zrobiła więc sama kilka ćwiczeń rozgrzewających i zadzwoniła do niego. Nie odebrał. Godzinę później nadal nie oddzwaniał. Trawiące ją od rana uczucie niepokoju nasiliło się: Emil zawsze oddzwaniał, i zawsze wszystko planował. Odkąd się poznali, czyli od czterech lat, w tej kwestii nie zawiódł jej ani razu.
Straciła serce do treningu. Nie mogła się uspokoić, wyszła więc na dwór. Chodziła długo bez celu po mieście, co rusz sprawdzając telefon.
Emil nadal nie oddzwaniał.
Zdenerwowanie zaczęło brać górę nad zdrowym rozsądkiem. Wybrała jego numer raz jeszcze. Czekała i czekała. Kolejne sygnały i już miała się rozłączyć, gdy w końcu usłyszała w słuchawce jego głos.
— Dagna...
Wystarczyło tylko wypowiedziane półszeptem imię — przeklęty świst powietrza, który opuścił jego płuca — żeby wiedziała, że coś jest nie tak. Zaraz potem pojawiła się cisza i tylko to potwierdziła. Między łopatkami Dagny spłynęła pojedyncza kropla potu, mimo że dzisiaj nie było gorąco.
— Emil, co się stało?
Cisza. Jego oddech. Więcej ciszy, takiej, w której ma się ochotę krzyczeć.
— Porozmawiaj ze mną. Gdzie jesteś?
— Na Okęciu. Lecę do Bostonu.
Dagna usiadła ciężko na najbliższej ławce. Wokół ćwierkały ptaki. Słońce prześwitywało gdzieniegdzie przez już w pełni zielone konary drzew. Nieopodal ulicą przejeżdżały kolejne samochody. Gdzieś dalej zawył silnik motoru. Ona jednak nie widziała i nie słyszała nic. Przed oczami stanęła jej ostatnia wspólna kolacja, moment przed konkursem i cały poprzedni tydzień, gdy ledwie ze sobą rozmawiali. Coś się w nim zmieniło, w ich relacji, ale nie umiała tej zmiany nazwać, ani jej uchwycić. Teraz wszystko stało się przejrzyste. Na jego twarzy wymalowana była wina. Za czyn, który dopiero zamierzał popełnić.
— Dlaczego? — Tylko tyle zdołała z siebie wydusić, na tyle tylko było ją stać.
Cisza. Chrząknięcie. Trochę więcej ciszy. Po chwili dodał:
— Miesiąc temu spotkałem się z talent hunterem, przy okazji pracy w Berlinie. – Wspomnienia wracały do Dagny z szybkością pioruna:
Emil na lotnisku po powrocie z Berlina, ucieszony na jej widok, ale myślami nieobecny.
— Tydzień temu otrzymałem potwierdzenie. Dostałem roczny kontrakt w teatrze połączony ze stypendium w College of Arts and Sciences. Pracę zaczynam w środę, dlatego muszę lecieć już dzisiaj. — Cisza. Nawet w myślach. Pustka. — Przepraszam, nie wiedziałem, jak ci powiedzieć. Próbowałem cały tydzień. Wczoraj też, ale...
Dagna zacisnęła oczy, próbując odgonić tłoczące się pod powiekami łzy. Niewiele to pomagało.
— Dagna...
Rozłączyła się. Nie było nic więcej do powiedzenia. Nic więcej do zrobienia. Wszystko, czym żyła, na co miała nadzieję, zniknęło w ślepym zaułku niespełnionych marzeń. Telefon zadzwonił jeszcze raz, potem dzwonił jak oszalały przez dobre kilka minut, w końcu jednak zamilkł.
Wstała z ławki i wolnym krokiem poszła w stronę samochodu. Jej ciało było odrętwiałe, w tyle głowy czuła delikatne, ale rosnące z każdą upływającą sekundą pulsowanie. Piętnaście minut później, jak w transie, weszła do ich wspólnego mieszkania i rzuciła torby w róg, tuż przy drzwiach. Stała w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, co uczynić, żeby ucisk w klatce piersiowej choć odrobinę zelżał. W końcu, trzymając się ochłapów nadziei, poszła do sypialni i zajrzała do szafy. Chciała znaleźć dowód na to, że to wszystko nieprawda, że to wszystko się po prostu jej przyśniło. Nadzieja umarła od razu, a rzeczywistość uderzyła ją w twarz. Większość ubrań Emila zniknęła wraz z drobiazgami, które trzymał w szufladzie szafki nocnej obok ich wspólnego łóżka. Zniknęło też kilka jego ulubionych książek.
Powlokła się do salonu i usiadła na kanapie. Telefon znowu zadzwonił, jednak nie odebrała. Nie sprawdziła nawet, kto dzwonił, zmieniła tylko dźwięk na wibrację. Nie miała siły, żeby z kimkolwiek rozmawiać. Nie miała na nic siły. Ostatnie promienie słońca chowały się za warszawskimi dachami, a ona nie potrafiła się zmusić do ruchu, do zrobienia czegokolwiek. Czas stanął w miejscu, swoim działaniem obejmował wszystkich innych, tylko nie ją. Zamknęła oczy i pozwoliła, żeby zabrał ją sen. Miała nadzieję, że przynajmniej w nim znajdzie ukojenie.
*
Nie miała pojęcia, ile spała, ale nie mogło to być więcej niż kilka godzin, bo na dworze dopiero świtało. Minęła dłuższa chwila, zanim dotarła do niej rzeczywistość i uświadomiła sobie, co właściwie ją obudziło. Uporczywe brzęczenie telefonu. Nie jego sygnał, bo poprzedniego dnia wyciszyła dzwonek, ale właśnie niskie, trudne do pomylenia z czymkolwiek innym brzęczenie. Rozmasowała bolący od spania w niewygodnej pozycji kark i spojrzała na wyświetlacz. Pokazywał szesnaście nieodebranych połączeń, wszystkie od siostry. Natychmiast, nie zważając na wczesną porę, wybrała jej numer.
— Dlaczego nie odbierałaś? Jak mogłaś nie odebrać? — W głosie Moniki usłyszała rozpacz.
Dagnie zrobiło się zimno, jeszcze zimniej niż poprzedniego wieczoru, gdy rozmawiała z Emilem.
— Co się stało?
— Mama nie żyje.
Ręka, w której trzymała telefon opadła bezwiednie wzdłuż ciała.
*
Dagna niewiele pamiętała z ostatnich dni. W głowie miała jedynie błyski, momenty życia zawieszone w pustej przestrzeni. Nie płakała, łzy uwięzione były w krtani. Nie wychodziła też prawie z łóżka. Po prostu leżała i patrzyła w sufit, dzień, noc, kolejny dzień. Myślała o ostatnich zdaniach mamy: „Tylko nie zapomnij mnie odwiedzić za tydzień. Może z Emilem?”. Przyszłość, która nigdy się nie wydarzyła. Wspominała wszystkie niewypowiedziane na głos emocje, słowa, które powinny były paść, ale nie przeszły jej przez gardło. Trwała w miejscu, jakby to mogło cokolwiek zmienić. Odwrócić bieg wydarzeń.
Aż do dzisiaj, aż do tego przeklętego, pachnącego śmiercią miejsca.
Wokół początek czerwca malował otoczenie intensywną zielenią i pachniał lejącym się z nieba upałem. Dagna widziała jednak tylko czerń. Stała nieopodal grobu mamy i chciała krzyczeć, gdy słuchała nic nieznaczących formułek. „Tak mi przykro”, „Współczuję”, „Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić”. Niby co? Co dokładnie ktokolwiek może zrobić w takiej sytuacji?
Monika zniosła pogrzeb lepiej, ale i ją na koniec dosięgła irytacja. Uścisk dłoni, przytulenie, kolejne słowa, kolejne kondolencje. Rzucane na odchodne zdania: „Jaka fajna była z mamy kobieta, jaka dzielna”, „Tyle pracowała, tyle zrobiła dla swoich córek”.
Zdecydowały wbrew całej rodzinie, że nie będzie stypy, a jedynie małe pożegnanie na cmentarzu, gdzie każda opowie swoje ulubione wspomnienia z ich wspólnego życia. Dagna podzieliła się tym najbardziej niepozornym. Miała wtedy tylko sześć lat, Monika osiem. Mama zawsze dużo pracowała i prawie nie wyjeżdżały. W pewną sobotę zapakowała im plecaki z przekąskami i zabrała na leśny piknik. Dagna zapamiętała tę podróż jako wielką wyprawę, mimo że ledwie przekroczyły granicę Warszawy. To był pierwszy raz, kiedy mama nie zajmowała się niczym innym, tylko nimi. Nie musiała pracować, nie musiała nic robić w domu. Po prostu z nimi była, śmiała się, przekomarzała, częstowała upieczonymi przez siebie bułeczkami. To właśnie Dagna chciała pamiętać, te wszystkie zwyczajne, niezwyczajne momenty, bez których nie wyobrażała sobie życia. A jednak życie nadeszło z całą swoją brutalnością.
Po wszystkim, gdy zostały z Moniką same, długo jeszcze stały nad grobem mamy. W ciszy. W upale. Każda żegnała się na swój własny sposób.
W końcu, gdy słońce mocno chyliło się ku zachodowi, odprowadziła siostrę na parking.
— Dziękuję, że zajęłaś się formalnościami — powiedziała, zanim Monika wsiadła do samochodu. — Przeleję ci pieniądze za pogrzeb jeszcze dzisiaj, obiecuję.
Cienie pod oczami siostry przypominały jej to, co widziała w lusterku dzisiaj rano.
— Mogłabyś, bo ja mam tylko oszczędności mamy. Zaczynam pracę za tydzień, ale pensję będę miała dopiero pod koniec miesiąca — zawahała się. — Jeśli będziesz chciała porozmawiać...
Dagna nie potrafiła ukryć przed Moniką, że Emil ją zostawił. Nie umiała udawać, że nic się nie stało, ale nie znajdowała w sobie siły, żeby o tym rozmawiać. Starała się, jak mogła, by zepchnąć byłego narzeczonego na sam skraj pamięci i szczelnie pozamykać po drodze wszystkie drzwi. Nigdy już ich nie otworzyć.
— Dam sobie radę.
Siostra przyglądała się jej dobrą minutę. Zmarszczki powstałe na jej twarzy ze zmęczenia pogłębiły się jeszcze bardziej.
— Wiem, że nie zawsze się dogadujemy, ale jeśli będziesz potrzebowała pomocy, to jestem.
— Wszystko w porządku. Naprawdę. — Kłamstwo gryzło ją w gardło. Ile razy dzisiaj je już wypowiedziała? Nic nie było w porządku.
Monika westchnęła ciężko.
— Zawieźć cię do domu?
— Nie, wsiądę w autobus. Dobrze mi to zrobi. A co do rzeczy mamy, przyjadę w przyszły weekend, dobrze? Pomogę ci to posegregować i posprzątać. Potrzebuję jeszcze trochę czasu.
Monika nic już nie powiedziała. Po prostu odjechała. Dagna zaś, noga za nogą, powlokła się na pętlę autobusową i wsiadła do pierwszego lepszego autobusu, nie patrząc nawet na numer. Chciała po prostu jechać. Gdzieś, gdziekolwiek. Być gdziekolwiek, tylko nie tutaj. Nie w miejscu, gdzie musiała się pożegnać. Gdzie powoli, ale nieubłaganie wchodziła w ramiona obłędu. Krajobrazy za oknem mijały, ale nie zwracała na nie uwagi. Do domu dojechała dopiero późnym wieczorem. Chciała rzucić się na łóżko i pójść spać. Przespać cały ten ból, kolejne godziny, miesiące, a może nawet lata. Obudzić się dopiero wtedy, gdy będzie mogła swobodnie oddychać. Gdy żelazna obręcz ściskająca jej serce zniknie.
Przypomniała sobie jednak obietnicę daną siostrze. Po raz pierwszy od ponad tygodnia otworzyła więc komputer i sprawdziła maile. Odnalazła wiadomości z rozliczeniami pogrzebowymi. Otworzyła aplikację bankową i zalogowała się do konta, na którym wraz z Emilem trzymali wszystkie oszczędności. Gdy weszła na stronę główną, oczy rozszerzyły się jej najpierw ze zdumienia, a potem z przerażenia.
Na koncie miała dwa tysiące złotych.
Pieniądze zarobione na konkursie zniknęły. Oszczędności, które wspólnie przez ostatnie trzy lata składali również. Palce na klawiaturze zaczęły się trząść. W pierwszej chwili pomyślała, że ktoś ją okradł. Jednak gdy tylko weszła w historię przelewów, zrozumiała swoją pomyłkę.
Emil.
Wszystkie wspólne pieniądze przelał na prywatne konto, do którego ona nie miała dostępu. Ciągle jeszcze nie wierząc w to, co podpowiadały jej oczy, otworzyła zakładkę przelewu i przyjrzała się szczegółom. Zabrał ich wspólne pieniądze trzy dni wcześniej, dosłownie zaraz po tym, gdy organizatorzy Dance Challenge wypłacili nagrodę. W tytule napisał „Przepraszam. Pożyczam”.
Zostawił ją absolutnie z niczym. Z kredytem na ślub, który nigdy się nie odbędzie. Z pogrzebem, przez który musiała przejść sama. Jedyne czego jej nie zabrał to mieszkania odziedziczonego po babce. Odsunęła się gwałtownie od komputera, zaciskając raz po raz dłonie na brzegach krzesła.
Oddychaj, oddychaj — przypominała sobie w myślach, ale na niewiele się to zdało. Cały żal, cały smutek, cała złość, jaką w sobie nosiła, wszystko, co skumulowała pod swoją skórą, przelewało się w niej, żądając uwolnienia.
Aż w końcu zaczęła krzyczeć. Tak, jak nigdy jeszcze nie krzyczała. Wszystko, co przeżyła w ostatnim tygodniu, dotarło do niej z siłą huraganu. Szklany dzbanek stojący w tym samym miejscu od kilku dni wylądował z hukiem na ścianie. Krew kapnęła z jej dłoni na podłogę, ale ledwie to zauważyła. Pobiegła do szafy i wyrzuciła z niej to, co Emil zostawił za sobą. Jego ubrania, swoje ubrania, które dostała od niego, książki, papiery, kartki, zdjęcia. Pobiegła do łazienki i wrzuciła wszystko do wanny. Na samą górę dołożyła swoją ślubną suknię, kupioną przed dwoma tygodniami. Teraz suknię zdobiła szkarłatnoczerwona krew. Jej krew. Pobiegła do kuchni po zapałki. Rzuciła pierwszą z nich na stertę ubrań, potem drugą, trzecią, czwartą, aż zajęły się ogniem, a pomieszczenie spowił gryzący w gardło dym. Patrzyła, jak płoną i krzyczała. Krzyczała, dopóki dym w jej płucach na to pozwalał. Dopóki nie zdarła głosu. W końcu, wyczerpana, osunęła się na podłogę, zamknęła oczy i pozwoliła ogarnąć się ciemności.
Każdy skok to mała śmierć. Gdy wychodzisz na zewnątrz samolotu, patrzysz jej prosto w oczy. Pierwotny instynkt przetrwania na chwilę bierze górę, bombarduje cię tysiącami pytań i wątpliwości. Prosi, żeby tego nie robić. Kilka sekund później przeszłość i przyszłość przestają istnieć. Liczy się tylko tu i teraz. Nic innego nie ma znaczenia.
Rok później.
— Dagna, obudź się! Przyniosłaś to, o co prosiłam?
Dagna zamrugała gwałtownie i wróciła wzrokiem do twarzy szefowej. Blanka jak zwykle robiła, co mogła, by rozpocząć dzień od opieprzania wszystkich, którzy mieli pecha stanąć z nią oko w oko. Jak na przykład oświetleniowcy. Właśnie się im oberwało, bo postawili jedną z lamp nie tam, gdzie ona to sobie wyśniła. Jakby to do niej należała ostateczna decyzja o oświetleniu planu, a nie do operatora kamery, którego zresztą jeszcze nie było na miejscu. Dagna potarła palcami wnętrze dłoni, dokładnie w miejscu, gdzie miała bliznę. Pamiątkę z dnia pogrzebu mamy. Podała szefowej torbę z rekwizytami.
— Zapomniałaś o wazonie.
— Nie, nie zapomniałam, jest w żółtej torbie. Zabrałam wszystko, o co prosiłaś — przerwała zbliżającą się tyradę.
— Porozkładaj według scenariusza — odburknęła szefowa, nie siląc się na grzeczność.
Dagna westchnęła cicho i przejrzała scenariusz. Scena romantycznej kolacji. No cóż, musiała tu wytrzymać jeszcze półtorej godziny. Nakryła stół, położyła na nim talerze i inne naczynia, dodała kieliszki, a w wysokie, posrebrzane świeczniki włożyła czerwone świece. Gdy skończyła, przyjrzała się swojej pracy. W scenariuszu to było wszystko, ale jednak czegoś w tym zestawie brakowało. Czegoś ulotnego. Nieważne. Nie miało to znaczenia. Jak nic tutaj.
— Skończyłam. Czegoś jeszcze ode mnie potrzebujesz? — Podeszła do szefowej.
— Sprawdziłaś scenę z oświetleniem?
Chciała odpowiedzieć, ale Blanka tylko machnęła ręką.
— Sama to zrobię. Możesz już iść.
Dagna spakowała torbę z niepotrzebnymi rekwizytami, zebrała też resztę swoich rzeczy. Rzuciła na pożegnanie „do zobaczenia”, ale Blanka nawet się nie odwróciła. Wzruszyła więc ramionami i wyszła ze studia. Nawałnica, pierwsza w tym roku, wchodziła właśnie w najbardziej intensywną fazę, ale niespecjalnie jej to przeszkadzało.
Siedząc w samochodzie, przejrzała wiadomości, większość z nich zignorowała. Szczególnie te od siostry. Minęły miesiące, odkąd ostatni raz widziała Monikę. Wszystko, co miały sobie powiedzieć, wszystkie gorzkie słowa padły dwa tygodnie po pogrzebie, kiedy porządkowały rzeczy mamy. Wszystkie wycieczki słowne obładowane poczuciem winy dawno już odjechały. Dla Moniki wydarzenia potoczyły się bardzo szybko, tamten feralny czerwcowy weekend okazał się nowym początkiem, bolesnym, ale otwierającym zupełnie nowy rozdział. Po nieudanych próbach pracy w korporacji wróciła do swojego zawodu, czyli do pracy nauczycielki w przedszkolu. Z Marcinem zaczęła się spotykać zaledwie miesiąc przed śmiercią mamy, a w chwili jej śmierci, była już w ciąży, choć sama jeszcze wtedy tego nie wiedziała. Mała Kalinka urodziła się tuż po Nowym Roku i teraz miała już ponad pięć miesięcy. Dagna nie zdobyła się jednak na to, żeby je odwiedzić. Dla niej czas przestał istnieć. Zatrzymał się. Wskazówki zegara nie drgnęły nawet o milimetr, a przyszłość nigdy nie nadeszła.
W piątek po południu Warszawa jak zwykle stała w korkach, sytuację dodatkowo pogarszała lejąca się z nieba ściana wody. Przejazd z Żoliborza, gdzie mieściło się studio, w którym obecnie pracowała z Blanką, nad Wisłę, zajął jej sporo czasu. Podobnie jak znalezienie miejsca parkingowego na Powiślu. W końcu jednak się udało, trochę daleko od baru, w którym pracowała w weekendy, ale przynajmniej zostawiała samochód w cieniu. Ostatnie krople deszczu spadły dokładnie w momencie, gdy dotarła na miejsce. Moment przyjemnego ochłodzenia się skończył. Temperatura znów narastała, a wypełnione wodą powietrze zaczynało parzyć. Rozpuściła włosy i przeczesała je dłonią. Dotarła za wcześnie, ale Piotrek, właściciel baru i jednocześnie kolega ze zmiany, już tam był.
— Wyglądasz jak zmokła kura. — Pocałował ją w policzek na powitanie. — Jadłaś cokolwiek?
Zanim zdążyła coś powiedzieć, pochylił się nad ciśniętym w kąt baru plecakiem i wyjął z niego jabłko.
— Mam coś dla ciebie.
— Dzięki. — Uśmiechnęła się nieznacznie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.