42,90 zł
300 tysięcy czytelników od momentu wydania i kilkanaście tysięcy najwyższych 5-gwiazdkowych ocen na Amazonie!
#1 Kindle Bestseller w kategorii Sisters Fiction oraz Friendship Fiction
#1 Amazon Bestseller w kategorii Sibling Fiction
Trzy skłócone siostry i ich nadopiekuńcza babcia spotykają się w rodzinnym miasteczku w Luizjanie, by zmierzyć się z nierozwiązaną zagadką sprzed lat. Szczera powieść o rodzinie, żalu, tajemnicach i przebaczeniu, która urzeknie czytelniczki Valérie Perrin, Kristin Hannah i Delii Owens.
Savannah miała cztery lata, kiedy jej siostra bliźniaczka, Georgia, zaginęła bez śladu, co doprowadziło do rozpadu rodziny. Dwadzieścia osiem lat później przekonuje starsze siostry, Rayanne i Sue Ellen, aby dotrzymały paktu zawartego w dzieciństwie i wspólnie odkopały kapsułę czasu, którą ukryły na starym podwórku. Jednak powrót do domu oznacza konfrontację z duchami przeszłości i… upartą babcią Marylynn.
Czy dziwna stara fotografia odnaleziona w blaszanej puszce pozwoli im wreszcie odkryć tajemnicę? A co, jeśli prawda otworzy stare rany zamiast przynieść ukojenie? W parne noce na mokradłach Luizjany śpiewają nie tylko cykady. Czasem słychać też echo dawno minionych wydarzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 395
Rozdział 3
SUE ELLEN
Czwartek po południu
Po przylocie pojechałam Uberem do domu Rayanne na strzeżonym osiedlu na zamożnych przedmieściach Baton Rouge. Stamtąd miałyśmy zaledwie dwie godziny drogi do leżącego na północny zachód Muscadine, gdzie nie było lotniska. Właściwie w ogóle nie za wiele tam było. Kiedy napisałam do Rayanne z informacją, że przylatuję do jej miasta, zaproponowała wspólny dojazd samochodem. Oczywiście wysłanie odpowiedzi zajęło jej pełne dwadzieścia cztery godziny. A wiedziałam, że dostała moją wiadomość, bo pojawił się przy niej wyraźny napis „Odczytana”. Mój esemes wisiał między nami niezręcznie przez cały dzień.
Kiedy auto wjechało na podjazd obramowany trawą tak zieloną, że wyglądała na sztuczną, i wypielęgnowanymi krzewami liliowych hortensji, które mogłyby zdobić okładkę „Southern Living”, poczułam ucisk w żołądku. Na szczycie tonącego w bujnej zieleni wzgórza przycupnął piętrowy dom z szarego kamienia, z garażem na trzy samochody, w którym, jak wiedziałam z Instagrama, stały tesla, lexus i łódź. Wiedziałam też, że Rayanne będzie się palić do tego wyjazdu mniej więcej tak samo jak ja. Prawdopodobnie mniej. Bo ja nie miałam dzieci, o które musiałabym się martwić podczas wyprawy szlakiem pamięci do naszej zdecydowanie zapadłej rodzinnej mieściny.
Podziękowałam kierowcy i ruszyłam do drzwi frontowych ścieżką z kamiennych płyt. Uspokoiłam oddech, zapukałam niepewnie i przybrałam minę mającą wyrażać coś na kształt radosnej ekscytacji. Kiedy drzwi się otworzyły, jakby samoczynnie, chwilę potrwało, zanim się zorientowałam, że to nie sprawka ducha, tylko nagiej od pasa w górę mniejszej wersji mojego szwagra Grahama. Z nozdrzy Tuckera ściekały dwie zielone strużki, docierając niebezpiecznie blisko otwartych ust.
– Kto ty jesteś? – zapytał, wycierając nos przedramieniem.
Przełknęłam z trudem ślinę, usiłując zignorować ten czarowny widok. Tuckera widziałam wcześniej tylko raz, kilka tygodni po jego narodzinach, podczas mojej ostatniej wizyty w Baton Rouge. Był pierwszym noworodkiem, którego trzymałam na rękach, i jeśli mam być szczera, odebrałam to doświadczenie jako nieco rozczarowujące. Rayanne nie przestawała paplać o jego maleńkich paluszkach i paznokietkach, miniaturowych bucikach i o tym cudownym zapachu dzidziusia. Ale jedyna woń, jaką czułam, wywołała u mnie silne mdłości, a cała ta gadanina o malutkich rączkach trochę mnie przerażała.
– Jestem Sue Ellen, twoja ciocia. – Uśmiechnęłam się i przykucnęłam, żeby spojrzeć mu w twarz, uważając, by nie dotknąć jego przedramienia z lśniącym śladem świeżych zielonych gili.
– Naprawdę? – Zmarszczył nos i przyjrzał mi się z powątpiewaniem. – Mama mówi, że Sue Ellen to suka.
Chichocząc w duchu, poklepałam go po głowie. Stosunek Rayanne do mojej skromnej osoby mnie nie zaskoczył, ale wulgaryzm już tak. Może jednak nie była aż tak idealna, jak by to wynikało z jej profilu na Instagramie.
– Tucker! – Jak na zawołanie zjawiła się moja siostra, śpiesząc do nas z gaworzącą Charlotte w ramionach. Złapała syna za rękę, jakby zbliżył się do kogoś obcego, co właściwie nie było aż tak dalekie od prawdy. – Ile razy ci mówiłam, żebyś sam nie otwierał drzwi? Jesteś goły, na litość boską. Idź się ubrać.
Tucker wydał z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk: „Nie, głupia!”, wywinął się z uchwytu matki i przebiegając między jej nogami, uciekł do kuchni jak dzikie zwierzątko.
Nasze oczy się spotkały i przez chwilę Rayanne i ja, jakby zaskoczone, po prostu na siebie patrzyłyśmy. Nawet objuczona dwójką dzieci moja starsza siostra wyglądała równie pięknie jak zawsze, z jasnobłękitnymi oczami i niedbałym blond kucykiem, który u innej kobiety oznaczałby: „Jestem wykończona”. U niej wyglądał idealnie. W końcu odchrząknęła i uśmiechnęła się z rezygnacją.
– Przepraszam za niego. Normalnie udaje nam się go namówić, żeby się ubrał. Jak tam lot?
– Dobrze. – Wetknęłam kciuki do kieszeni zwężanych spodni nad kostkę. – Twój dom jest taki... wielki – powiedziałam, przyglądając się strzelistym sufitom i monumentalnym schodom, zabezpieczonym specjalną bramką dla dzieci.
Rayanne posadziła Charlotte na białym wełnianym dywaniku leżącym na nieskazitelnym parkiecie z litego drewna. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wybrała taki niepraktyczny kolor, skoro miała w domu dwoje maleńkich ludzi, najwyraźniej wydzielających płyny ustrojowe z wszystkich otworów ciała równie obficie jak ślimaki śluz. Charlotte podpełzła po zawalonym zabawkami dywaniku do pluszowej świnki i natychmiast wpakowała ją sobie do buzi.
– Jest przeurocza – orzekłam pogodnie, chociaż już wypowiadając te słowa, uświadomiłam sobie, jak nieprzekonująco brzmią. – Jak szybko rośnie.
Właśnie pierwszy raz widziałam Charlotte na żywo, aczkolwiek przez mój feed na Instagramie przewinęło się z milion jej zdjęć. Dostałam też oficjalne powiadomienie o jej narodzinach pocztą, w postaci błyszczącej czarno-białej fotografii biednej Charlotte, kompletnie gołej i ułożonej w pozycji płodowej na jakimś puchatym postumencie. Straszliwie pretensjonalne, ale skoro Rayanne przez zamążpójście weszła do prawdziwej południowej elity bogactwa i klasy, tego właśnie należało się spodziewać po pani Penningtonowej Trzeciej.
– No, dzieci właśnie tak mają w zwyczaju, wyobraź sobie. Z daleka wydaje się, że czas leci dużo szybciej, lecz możesz mi wierzyć, dni tutaj są długie.
Zjeżyłam się: czy to miała być aluzja do oczywistego faktu, że nie mam dzieci i męża? A od czterech miesięcy także chłopaka. Inaczej niż moim siostrom nawiązywanie relacji z facetami nigdy nie przychodziło mi łatwo. Rayanne zawsze twierdziła, że to z powodu moich wygórowanych wymagań, a przecież nie każdy mężczyzna musi być atrakcyjny, zabawny i mądry, chociaż nie uszło mojej uwadze, że Graham spełniał wszystkie te kryteria. Z różnych, całkowicie uzasadnionych powodów moje nieliczne związki kończyły się przed upływem sześciu miesięcy. Aż do Liama. Na to wspomnienie poczułam nagłe ukłucie w sercu.
Moja siostra patrzyła na córkę wzrokiem wyrażającym coś pomiędzy udręką a najwyższym szczęściem, potem podniosła ją z dywanika. Wpadające przez okna słońce rozświetliło na chwilę twarz Rayanne i pomyślałam, że można by ją wziąć za naszą matkę. Z czasów sprzed choroby. Z trudem zwalczyłam gulę rosnącą mi w gardle.
– Chcesz ją potrzymać? – Nie czekając na odpowiedź, podała mi śliniącą się Charlotte i patrzyła wyczekująco. Nie miałam innego wyboru niż wziąć małą na ręce. Trzymałam ją ostrożnie, tak jak ktoś mógłby trzymać bombę, niepewna, jak ułożyć w ramionach ruchliwe, wijące się ciało. Spłynęła na mnie ulga, kiedy Charlotte zaczęła głośno protestować, a Rayanne zabrała ją ode mnie i poszła do kuchni, żeby przygotować butelkę. Może Charlotte wyczuła, że nie jestem materiałem na matkę – co Liam też musiał dostrzec. Choć to i tak nie miało większego znaczenia. Od początku naszej znajomości jasno wyrażał swoje zdanie na temat globalnego ocieplenia i podkreślał, że nie chce dokładać się do tego problemu, tworząc kolejnych ludzi, których nasza słabująca planeta musiałaby wyżywić. Wtedy zgadzałam się z nim co do zasady, ale ostatnio zaczęło mnie nurtować, czy podzielił się tymi przekonaniami z Abby, młodszą adwokatką w jego kancelarii, która nosiła teraz na palcu pierścionek zaręczynowy od Tiffany’ego z czterokaratowym brylantem w szlifie poduszkowym. Z Liamem byliśmy parą przez dwa lata i ani razu nawet nie oglądaliśmy pierścionków na wystawie. Najwyraźniej jednak trzy miesiące z Abby wystarczyły, by go przekonać, że nie może bez niej żyć. W zeszłym tygodniu natrafiłam na zdjęcia z ich zaręczyn, kiedy od niechcenia śledziłam Liama w internecie – jak to zwykle robi dziewczyna zaskoczona wiadomością, że chłopak jej nie kocha i potrzebuje „przestrzeni, żeby się zorientować, czego naprawdę chce”. Okazało się, że chce Abby. Spoglądając teraz na Charlotte, zastanawiałam się, czy zmienił też zdanie na temat posiadania dzieci, i nasunęła mi się paskudna myśl. Może po prostu nie chciał mieć ich ze mną.
Po mojej lewej stronie otworzyły się drzwi na taras i chłodny podmuch zmierzwił mi włosy.
– Sue Ellen! – Graham podszedł, żeby mnie uściskać. Patrząc na niego, ubranego w eleganckie spodnie i dopasowaną koszulę z wąskim krawatem w kratkę Vichy, łatwo można było zrozumieć, jak udało mu się tak szybko awansować w funduszu hedgingowym. Nie tylko odpowiednio wyglądał, w tych ciuchach i z ciemnoblond włosami, z idealnym przedziałkiem, zaczesanymi klasycznie do tyłu, ale miał też uśmiech, który rozbrajał każdego, ze mną włącznie. Chociaż początkowo robił na mnie wrażenie rozpieszczonego, aroganckiego studencika, Graham był kochany – tak jak kochany jest człowiek, który wie wszystko o twojej smutnej przeszłości i dysfunkcyjnej rodzinie, a i tak cię kocha. No i uwielbiał Bunię.
– Trochę się nie widzieliśmy. Jak tam sprawy w Nowym Jorku? – Trącił mnie w ramię tak, jak przypuszczalnie zrobiłby to starszy brat.
– Świetnie! – Odparłam nieco zbyt entuzjastycznie. – Mam dużo pracy, ale udało mi się załatwić zastępstwa na moje jutrzejsze zajęcia. Wiesz, jak to jest. Trudno się wyrwać z kieratu.
– Taa, doskonale cię rozumiem. Rayanne też jest ciężko. – Rzucił okiem za siebie, pochylił głowę i zniżył głos: – Może uda ci się przekonać siostrę, że jestem wystarczająco dorosły, żeby zaopiekować się dziećmi pod jej nieobecność. Nie ufa mi.
Mówił na tyle głośno, że Rayanne wyraźnie go słyszała z kuchni, gdzie wrzucała różne rzeczy do płóciennej torby z monogramem.
– Ufam ci! – odkrzyknęła.
– Nadal jest trochę obrażona z powodu balonów, które kupiłem na przyjęcie urodzinowe Tuckera w zeszłym tygodniu. Grubsza sprawa. – Mówił teraz ciszej, teatralnie zasłonił z jednej strony usta dłonią i z przesadną dbałością artykułował słowa: – Najwyraźniej to, co zrobiłem, było... Jak ona to ujęła? Aha, już wiem: „było bezmyślne i mogło mieć skutki śmiertelne”.
Z kuchni dobiegł głos Rayanne, jakby doskonale słyszała męża:
– Stwarzają ryzyko zadławienia. I jestem na sto procent pewna, że wspominałam o tym co najmniej kilka razy.
– Nie planowałem go nimi karmić – zaripostował Graham przez ramię. – Wiem, że często nie ma mnie w domu, ale mam świadomość, że dzieci nie powinny jeść gumy. – Mrugnął do mnie, a mój szacunek do niego od razu wzrósł dziesięciokrotnie. Każdy, kto potrafił rozbroić humorem Rayanne z jej osobowością typu A, był dla mnie bohaterem. – Chyba w takim razie odwołam te zamówione opony, które miałem przyrządzić na kolację.
Starał się rozładować atmosferę, ale Rayanne się nie poddawała. Z cierpkim uśmiechem na twarzy i świeżo napełnioną butelką w dłoni wróciła do salonu, przyciskając Charlotte do piersi.
– Mówiłam ci. Po prostu się martwiłam.
– Nie, miałaś zupełną paranoję, tak samo jak z psem, z pistoletami na strzałki i z nunczako... – Przy każdej kolejnej pozycji z listy zakazów mówił coraz głośniej i coraz bardziej oskarżycielskim tonem.
– Dobra, po pierwsze, nie zapytałeś mnie, czy możesz przyprowadzić do domu psa. Po drugie, pogryzienie przez psa jest drugą najczęstszą przyczyną wizyt z dziećmi na ostrym dyżurze. A po trzecie, to było prawdziwe nunczako! I omal nie wybił nim Charlotte jedynego zęba. Chcesz, żeby była bezzębna do piątego roku życia? To nie ja kupuję naszym dzieciom broń. Przestań mi wmawiać, że to ja zachowuję się niedorzecznie.
– No proszę cię, kiedy byłem w jego wieku, strzelałem z wiatrówki – odparł Graham. – Dzieci mają spadać z roweru i muszą dostać czasem w głowę strzałką z plastikowego pistoletu. Czasem musi im polecieć krew. Nie dasz rady ochronić ich przed każdą złą rzeczą, która może je spotkać. Prawda, Sue Ellen? – Spojrzał na mnie, ewidentnie oczekując, że go poprę. Przestąpiłam z nogi na nogę, niepewna, po czyjej opowiedzieć się stronie. Graham miał sporo racji, ale nie mogłam odwrócić się od siostry, którą widziałam pierwszy raz od czterech lat.
– Może nie. Ale czy to znaczy, że nie powinnam próbować? – zapytała Rayanne, piorunując go wzrokiem.
– Okej. Czy w takim razie planujesz pojechać za Tuckerem do college’u i naszpikować mu pokój w akademiku kamerami monitoringu? Musimy pozwolić dzieciom czasem przegrać, upaść, bo inaczej się nie nauczą, że potrafią same stanąć z powrotem na nogi.
Widziałam, że ta wymiana zdań wytrąciła moją siostrę z równowagi, bo złapała się za nos, a następne słowa wypowiedziała nienaturalnie sztywno:
– Nie mogę teraz o tym rozmawiać. Po prostu... niech przeżyją ten weekend.
Zakrywając usta dłonią zwiniętą w pięść, Graham wydał odgłos przypominający zduszony krzyk. Wzdrygnęłam się w jego imieniu. Dobrze znałam swoją siostrę, więc domyślałam się, z czym się mierzył.
Załadowałyśmy nasze torby do bagażnika nieskazitelnego srebrnego lexusa, Rayanne ucałowała Charlotte i Tuckera na pożegnanie, a potem przez całą wieczność wydawała instrukcje biednemu Grahamowi.
W końcu usiadła za kierownicą, pomachała swojej rodzinie ostatni raz, przepraszająco i z wdzięcznością, i ruszyłyśmy. Podziwiałam, z jaką wprawą manewrowała w gęstwinie samochodów, aż wyjechałyśmy wreszcie na szeroką wstęgę asfaltu, prawie pustą, jeśli nie liczyć trafiających się co jakiś czas na szosie martwych zwierząt. Sunęłyśmy autostradą międzystanową, mijając ciągnące się po horyzont pastwiska z sennymi krowami i belami siana, aż otworzył się przed nami korytarz biegnący wśród strzelistych sosen i ujrzałyśmy znajome bayous – mokradła i rozlewiska Luizjany.
Opuściłam szybę po stronie pasażera, z zaskakującą ulgą wdychając ciężkie lipcowe powietrze. Zapach sosen i świeżo ściętej trawy przywołał wspomnienia letnich miesięcy, które spędzałyśmy, zbierając polne kwiaty, łapiąc świetliki do słoików i szukając żab i żółwi w rowie za domem naszych rodziców.
Przekrzykując wiatr, który wpadał przez otwarte okno i niemiłosiernie targał mi starannie wymodelowane lokówką włosy, Rayanne zapytała:
– No a jak tam ci się układa z Liamem?
– Dobrze – skłamałam. Nie odkryłam jeszcze eleganckiego sposobu obwieszczenia światu rozpadu mojego związku. Ludzie nie chcieli o czymś takim czytać na Instagramie i nie do końca wiedziałam, w jakim świetle to przedstawić, żeby się nade mną nie litowali. – A co u was? – odbiłam piłeczkę, usiłując sprawiać wrażenie zainteresowanej. – Jak dzieciaki?
– Super – odparła Rayanne, nie odrywając oczu od drogi. – Charlotte już prawie chodzi, a Tucker właśnie zaczął grać w piłkę nożną dla maluchów. Właściwie większość dzieciaków po prostu stoi na boisku i zrywa kwiatki, ale bardzo to urocze. Graham w zeszłym roku awansował do ścisłego kierownictwa, więc... wszystko świetnie. – Nie uszło mojej uwadze, że w tej wyliczance pominęła siebie, i byłam ciekawa, czy i ona to zauważyła.
Kiedy zbliżałyśmy się do tablicy z napisem MUSCADINE WITA, zerknęła na mnie i uniosła brwi, przypominając bez słów, że nie mamy już odwrotu. Przywitały nas odręcznie malowane szyldy reklamujące dżemy i arbuzy z własnych upraw, a także spłowiałe billboardy z uśmiechniętą twarzą Lonniego LaCrue, miejscowego prawnika specjalizującego się w odszkodowaniach za obrażenia ciała, który namawiał: „Miałeś wypadek? Zarób na tym!”. Gęba biednego Lonniego była zmaltretowana, a olbrzymie litery pod jego podbródkiem nieco sfatygowane, bo podczas gdy reszta świata wkroczyła w dwudziesty pierwszy wiek, Muscadine pozostało idealnie zakonserwowane w mauzoleum poświęconym rokowi 1984.
Przejechałyśmy wyboistymi drogami, mijając zapomniane domy, które wyglądały, jakby zupełnie się poddały, i z trudem wypatrzyłyśmy tabliczkę z napisem DROGA OPOSÓW. Tak nazywała się żwirowa ścieżka, przy której na trzech akrach zachwaszczonego trawnika stał rozpadający się dom Buni.
Stanęłyśmy na niebrukowanym podjeździe, a ja skrzywiłam się na widok podwórka od frontu, gdzie przez te lata, kiedy mnie nie było, nagromadziło się jeszcze więcej szmelcu. Bez wątpienia w ciągu najbliższych dni będę błagać Bunię, żeby pozwoliła nam wywieźć część tych śmieci, chociaż byłam pewna, że nie pozwoli nam ich tknąć, na wypadek gdyby nagle okazał jej się potrzebny zardzewiały koszyk do zmywarki.
Podwórko zaśmiecały zepsute zabawki z naszego dzieciństwa, porzucone opony i różne inne bliżej niezidentyfikowane przedmioty. Przechodniowi trudno byłoby przeoczyć dom Buni, bo tuż przed nim rosła wierzba, z niewiadomego powodu przybrana latającymi konikami. Kiedy mocniej wiało, koniki trzepotały na wietrze, a zardzewiała huśtawka kołysała się w górę i w dół, skrzypiąc przeraźliwie na całą okolicę. Wypisz wymaluj upiorny plac zabaw z niskobudżetowego horroru. Najwyraźniej jednak ktoś próbował tchnąć w to miejsce nieco wyrafinowania, bo w porzuconej na trawniku muszli klozetowej rosły świeżo posadzone żółte cynie. Prawdziwa klasa, Buniu. Chociaż szczyciłam się tym, że mam bogate słownictwo, często w zderzeniu z tym domem – i moją babcią – czułam, że brak mi słów.
Wilgoć w powietrzu zaatakowała moje zmysły, kiedy tylko zatrzasnęłam za sobą drzwiczki samochodu. Lipiec w Muscadine był brutalny. W gałęziach sosen szemrała ciepła bryza, ale niosła ze sobą odór siarki z papierni Lebeauxa. Być może tłumaczyło to, dlaczego liczba mieszkańców miasteczka utrzymywała się na stałym poziomie dwóch tysięcy. Plaśnięciem w kark zabiłam komara i już bez przeszkód mogłam chłonąć denerwujący widok przede mną – niegdyś biały parterowy wiejski dom w stylu wiktoriańskim, w którym teraz brakowało połowy okiennic. Te, które się zachowały, pokrywała łuszcząca się farba, kiedyś być może w odcieniu leśnej zieleni. Spaczone drewniane schodki prowadziły na ganek biegnący wzdłuż frontowej i bocznej ściany, na którym zgromadzono kolekcję niepasujących do siebie krzeseł i stołków, znoszonych tu przez pięćdziesiąt lat z wyprzedaży garażowych i z chodników przed innymi domami.
– No dobra. – Rayanne prosiła mnie wzrokiem o ratunek, otwierając oczy tak szeroko, jakby przytrzymywano jej powieki okulistycznym rozwieraczem. – Tylko trzy dni. Trzy dni i wrócimy do cywilizacji. – Brzmiało to tak, jakby próbowała przekonać raczej siebie niż mnie.
– Zapomniałaś o tutejszym zakrzywieniu czasoprzestrzeni. Trzy dni w Muscadine będą dla nas jak trzy miesiące – westchnęłam, patrząc na rozpadający się budynek, w którym kiedyś mieściłyśmy się ja i wszystkie moje, wydawałoby się nieosiągalne marzenia. W przedwieczornym słońcu dom rzucał na nas złowieszczy cień. Poczułam skurcz w żołądku na myśl, że mógłby w jakiś sposób odzyskać nade mną kontrolę, zmiażdżyć tę szczuplejszą, lepszą wersję mnie. Sue Ellen 2.0.
Z trudem ciągnąc walizkę na kółkach po podjeździe, wzbijałam obcasami chmury kurzu, który osiadał na moich czarnych spodniach. Na schodki ganku wyszła Bunia i wyciągnęła ręce. Oczy miała zaszklone. Była ubrana w hawajską koszulę i rybaczki khaki, na nogach miała ogrodowe drewniaki. Twarz powoli rozjaśniła jej się w uśmiechu, który wydobył drobne zmarszczki wokół oczu w kolorze morskiej toni. Podczas gdy inne kobiety w jej wieku od lat wrzucały grosiki do fontanny młodości, Bunia wolała starzeć się naturalnie i nie zawracała sobie głowy makijażem ani kremami. „Dobry Bóg daje i odbiera. Nie ma sensu wylewać wody z tonącej łódki łyżką cedzakową” – mawiała. Włosy opadały jej dzikimi srebrnymi pasmami nieco poniżej ramion.
– Moje dziewczynki wróciły do domu. – Przyciągnęła nas do siebie, mocno objęła i tak trzymała przez dłuższy czas, a potem ucałowała każdą w oba policzki. Przy drobnej posturze Buni siła jej uścisków nigdy nie przestała mnie zaskakiwać. Wiedziałam jednak, że nasza babcia w równych dawkach okazuje czułość i gorycz, więc tylko czekałam na nieuchronną litanię pretensji.
Miażdżona uściskiem Buni, w drzwiach za jej plecami dostrzegłam Savannah. Zarejestrowałam skąpą kreację, którą nasza młodsza siostra przywdziała na tę okazję – czarna koszulka na ramiączkach, nieprzyzwoicie mocno wydekoltowana, i wystrzępione dżinsowe szorty, ledwie zakrywające majtki i odsłaniające od czasu do czasu różę wytatuowaną tuż nad biodrem. Wbijając kciuki w kieszenie obszarpanych spodenek, uśmiechnęła się do mnie szeroko, a ja starałam się zareagować z równym entuzjazmem.
– Też się cieszę, że cię widzę. Tęskniłam za tobą – powiedziałam cicho w kręcone włosy Buni.
Odsunęła się i przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się uważnie, jakby z powątpiewaniem.
– Sue Ellen, nie odzywałaś się od ładnych paru tygodni. Sądziłaś, że mi to umknie? Ktoś mógłby pomyśleć, że w ogóle nie mam rodziny, tak mnie wszystkie traktujecie. Jestem chora, ledwo żywa, i tylko Savannah chce się do mnie zajrzeć.
Wątpiłam w jej chorobę. Było to z jej strony zagranie taktyczne, żeby wzbudzić współczucie – zresztą zagranie irytująco skuteczne. W każdą niedzielę wieczorem, jak w zegarku, dzwoniła, żeby poskarżyć się na jakąś nową dolegliwość, a potem po raz kolejny usiłowała mnie przekonać, że muszę zainwestować w paralizator. Ostatnim razem, kiedy zadzwoniła, byłam na kolacji z Gabrielą i kilkoma innymi znajomymi z college’u w restauracji, która szczyciła się tym, że trzeba było rezerwować stolik z rocznym wyprzedzeniem. Poczułam wyrzuty sumienia, kiedy przypomniałam sobie, jak dyskretnie wydobyłam telefon z maleńkiej kopertówki obszytej świecidełkami i przesunęłam palcem po ekranie, żeby odrzucić połączenie. Trzykrotnie. Bunia była wytrwała, nieważne, ile razy jej tłumaczyłam, że lepiej kontaktować się ze mną esemesowo ze względu na mój napięty grafik na uniwersytecie.
Niczym dobrze wyszkolona aktorka Bunia wykorzystała tę okazję, żeby się spektakularnie rozkaszleć. Chwyciła się za gors, jakby właśnie dostała zawału.
Poklepałam ją ostrożnie po plecach, odpowiednio się z nią pocackałam, aż odgarnęła włosy na bok i wyprostowała się, cudownie ozdrowiała. Kiedy wreszcie odzyskała dech, odchrząknęła i przeszła prosto do puenty:
– Z tego, co wiem, w Nowym Jorku istnieją telefony...
Oto ona. Potęga żywiołu z mojego dzieciństwa, gotowa toczyć boje i wywoływać u mnie poczucie winy, zmuszając mnie do wyznania dowolnej liczby grzechów.
Oddychaj głęboko. Trzy dni, Sue Ellen. Jeszcze tylko trzy dni.