Gdy powrócą kanarki - Laura Barrow - ebook + książka

Gdy powrócą kanarki ebook

Barrow Laura

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

300 tysięcy czytelników od momentu wydania i kilkanaście tysięcy najwyższych 5-gwiazdkowych ocen na Amazonie!

#1 Kindle Bestseller w kategorii Sisters Fiction oraz Friendship Fiction

#1 Amazon Bestseller w kategorii Sibling Fiction

Trzy skłócone siostry i ich nadopiekuńcza babcia spotykają się w rodzinnym miasteczku w Luizjanie, by zmierzyć się z nierozwiązaną zagadką sprzed lat. Szczera powieść o rodzinie, żalu, tajemnicach i przebaczeniu, która urzeknie czytelniczki Valérie Perrin, Kristin Hannah i Delii Owens.

Savannah miała cztery lata, kiedy jej siostra bliźniaczka, Georgia, zaginęła bez śladu, co doprowadziło do rozpadu rodziny. Dwadzieścia osiem lat później przekonuje starsze siostry, Rayanne i Sue Ellen, aby dotrzymały paktu zawartego w dzieciństwie i wspólnie odkopały kapsułę czasu, którą ukryły na starym podwórku. Jednak powrót do domu oznacza konfrontację z duchami przeszłości i… upartą babcią Marylynn.

Czy dziwna stara fotografia odnaleziona w blaszanej puszce pozwoli im wreszcie odkryć tajemnicę? A co, jeśli prawda otworzy stare rany zamiast przynieść ukojenie? W parne noce na mokradłach Luizjany śpiewają nie tylko cykady. Czasem słychać też echo dawno minionych wydarzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 395

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Call The Ca­na­ries Home
© Text co­py­ri­ght © 2023 by Laura Bar­row All ri­ghts re­se­rved This edi­tion is made po­ssi­ble un­der a li­cense ar­ran­ge­ment ori­gi­na­ting with Ama­zon Pu­bli­shing (www.apub.com), in col­la­bo­ra­tion with Graal sp. z o.o. © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Agnieszka So­bo­lew­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Ko­rekta: ANETA TKA­CZYK, JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA, JO­LANTA STAL
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: SA­RAH HOR­GAN (przód), AD­RIENNE KROGH (tył)
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: ©Wi­ze­mark / Stocksy Uni­ted; ©pi­xssa / Shut­ter­stock; ©MAN­SI­LIYA YURY / Shut­ter­stock; ©Mid­stream / Shut­ter­stock; ©Elina Li / Shut­ter­stock
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA PA­PIER­NIK
Re­dak­cja tech­niczna: RO­BERT GĘ­BUŚ
Skład i ła­ma­nie: Nor­dic Style
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Łu­kasz Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08746-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Wy­dawca za­ka­zuje eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM), szko­le­nia tech­no­lo­gii lub sys­te­mów sztucz­nej in­te­li­gen­cji w od­nie­sie­niu do wszel­kich ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, w ca­ło­ści i w czę­ściach, nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lu­tego 1994 r. o pra­wie au­tor­skim i pra­wach po­krew­nych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

Roz­dział 3

SUE EL­LEN

Czwar­tek po po­łu­dniu

Po przy­lo­cie po­je­cha­łam Ube­rem do domu Ray­anne na strze­żo­nym osie­dlu na za­moż­nych przed­mie­ściach Ba­ton Ro­uge. Stam­tąd mia­ły­śmy za­le­d­wie dwie go­dziny drogi do le­żą­cego na pół­nocny za­chód Mu­sca­dine, gdzie nie było lot­ni­ska. Wła­ści­wie w ogóle nie za wiele tam było. Kiedy na­pi­sa­łam do Ray­anne z in­for­ma­cją, że przy­la­tuję do jej mia­sta, za­pro­po­no­wała wspólny do­jazd sa­mo­cho­dem. Oczy­wi­ście wy­sła­nie od­po­wie­dzi za­jęło jej pełne dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. A wie­dzia­łam, że do­stała moją wia­do­mość, bo po­ja­wił się przy niej wy­raźny na­pis „Od­czy­tana”. Mój ese­mes wi­siał mię­dzy nami nie­zręcz­nie przez cały dzień.

Kiedy auto wje­chało na pod­jazd ob­ra­mo­wany trawą tak zie­loną, że wy­glą­dała na sztuczną, i wy­pie­lę­gno­wa­nymi krze­wami li­lio­wych hor­ten­sji, które mo­głyby zdo­bić okładkę „So­uthern Li­ving”, po­czu­łam ucisk w żo­łądku. Na szczy­cie to­ną­cego w buj­nej zie­leni wzgó­rza przy­cup­nął pię­trowy dom z sza­rego ka­mie­nia, z ga­ra­żem na trzy sa­mo­chody, w któ­rym, jak wie­dzia­łam z In­sta­grama, stały te­sla, le­xus i łódź. Wie­dzia­łam też, że Ray­anne bę­dzie się pa­lić do tego wy­jazdu mniej wię­cej tak samo jak ja. Praw­do­po­dob­nie mniej. Bo ja nie mia­łam dzieci, o które mu­sia­ła­bym się mar­twić pod­czas wy­prawy szla­kiem pa­mięci do na­szej zde­cy­do­wa­nie za­pa­dłej ro­dzin­nej mie­ściny.

Po­dzię­ko­wa­łam kie­rowcy i ru­szy­łam do drzwi fron­to­wych ścieżką z ka­mien­nych płyt. Uspo­ko­iłam od­dech, za­pu­ka­łam nie­pew­nie i przy­bra­łam minę ma­jącą wy­ra­żać coś na kształt ra­do­snej eks­cy­ta­cji. Kiedy drzwi się otwo­rzyły, jakby sa­mo­czyn­nie, chwilę po­trwało, za­nim się zo­rien­to­wa­łam, że to nie sprawka du­cha, tylko na­giej od pasa w górę mniej­szej wer­sji mo­jego szwa­gra Gra­hama. Z noz­drzy Tuc­kera ście­kały dwie zie­lone strużki, do­cie­ra­jąc nie­bez­piecz­nie bli­sko otwar­tych ust.

– Kto ty je­steś? – za­py­tał, wy­cie­ra­jąc nos przed­ra­mie­niem.

Prze­łknę­łam z tru­dem ślinę, usi­łu­jąc zi­gno­ro­wać ten cza­rowny wi­dok. Tuc­kera wi­dzia­łam wcze­śniej tylko raz, kilka ty­go­dni po jego na­ro­dzi­nach, pod­czas mo­jej ostat­niej wi­zyty w Ba­ton Ro­uge. Był pierw­szym no­wo­rod­kiem, któ­rego trzy­ma­łam na rę­kach, i je­śli mam być szczera, ode­bra­łam to do­świad­cze­nie jako nieco roz­cza­ro­wu­jące. Ray­anne nie prze­sta­wała pa­plać o jego ma­leń­kich pa­lusz­kach i pa­zno­kiet­kach, mi­nia­tu­ro­wych bu­ci­kach i o tym cu­dow­nym za­pa­chu dzi­dziu­sia. Ale je­dyna woń, jaką czu­łam, wy­wo­łała u mnie silne mdło­ści, a cała ta ga­da­nina o ma­lut­kich rącz­kach tro­chę mnie prze­ra­żała.

– Je­stem Sue El­len, twoja cio­cia. – Uśmiech­nę­łam się i przy­kuc­nę­łam, żeby spoj­rzeć mu w twarz, uwa­ża­jąc, by nie do­tknąć jego przed­ra­mie­nia z lśnią­cym śla­dem świe­żych zie­lo­nych gili.

– Na­prawdę? – Zmarsz­czył nos i przyj­rzał mi się z po­wąt­pie­wa­niem. – Mama mówi, że Sue El­len to suka.

Chi­cho­cząc w du­chu, po­kle­pa­łam go po gło­wie. Sto­su­nek Ray­anne do mo­jej skrom­nej osoby mnie nie za­sko­czył, ale wul­ga­ryzm już tak. Może jed­nak nie była aż tak ide­alna, jak by to wy­ni­kało z jej pro­filu na In­sta­gra­mie.

– Tuc­ker! – Jak na za­wo­ła­nie zja­wiła się moja sio­stra, śpie­sząc do nas z ga­wo­rzącą Char­lotte w ra­mio­nach. Zła­pała syna za rękę, jakby zbli­żył się do ko­goś ob­cego, co wła­ści­wie nie było aż tak da­le­kie od prawdy. – Ile razy ci mó­wi­łam, że­byś sam nie otwie­rał drzwi? Je­steś goły, na li­tość bo­ską. Idź się ubrać.

Tuc­ker wy­dał z sie­bie mro­żący krew w ży­łach okrzyk: „Nie, głu­pia!”, wy­wi­nął się z uchwytu matki i prze­bie­ga­jąc mię­dzy jej no­gami, uciekł do kuchni jak dzi­kie zwie­rzątko.

Na­sze oczy się spo­tkały i przez chwilę Ray­anne i ja, jakby za­sko­czone, po pro­stu na sie­bie pa­trzy­ły­śmy. Na­wet ob­ju­czona dwójką dzieci moja star­sza sio­stra wy­glą­dała rów­nie pięk­nie jak za­wsze, z ja­sno­błę­kit­nymi oczami i nie­dba­łym blond ku­cy­kiem, który u in­nej ko­biety ozna­czałby: „Je­stem wy­koń­czona”. U niej wy­glą­dał ide­al­nie. W końcu od­chrząk­nęła i uśmiech­nęła się z re­zy­gna­cją.

– Prze­pra­szam za niego. Nor­mal­nie udaje nam się go na­mó­wić, żeby się ubrał. Jak tam lot?

– Do­brze. – We­tknę­łam kciuki do kie­szeni zwę­ża­nych spodni nad kostkę. – Twój dom jest taki... wielki – po­wie­dzia­łam, przy­glą­da­jąc się strze­li­stym su­fi­tom i mo­nu­men­tal­nym scho­dom, za­bez­pie­czo­nym spe­cjalną bramką dla dzieci.

Ray­anne po­sa­dziła Char­lotte na bia­łym weł­nia­nym dy­wa­niku le­żą­cym na nie­ska­zi­tel­nym par­kie­cie z li­tego drewna. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, dla­czego wy­brała taki nie­prak­tyczny ko­lor, skoro miała w domu dwoje ma­leń­kich lu­dzi, naj­wy­raź­niej wy­dzie­la­ją­cych płyny ustro­jowe z wszyst­kich otwo­rów ciała rów­nie ob­fi­cie jak śli­maki śluz. Char­lotte pod­peł­zła po za­wa­lo­nym za­baw­kami dy­wa­niku do plu­szo­wej świnki i na­tych­miast wpa­ko­wała ją so­bie do buzi.

– Jest prze­uro­cza – orze­kłam po­god­nie, cho­ciaż już wy­po­wia­da­jąc te słowa, uświa­do­mi­łam so­bie, jak nie­prze­ko­nu­jąco brzmią. – Jak szybko ro­śnie.

Wła­śnie pierw­szy raz wi­dzia­łam Char­lotte na żywo, acz­kol­wiek przez mój feed na In­sta­gra­mie prze­wi­nęło się z mi­lion jej zdjęć. Do­sta­łam też ofi­cjalne po­wia­do­mie­nie o jej na­ro­dzi­nach pocztą, w po­staci błysz­czą­cej czarno-bia­łej fo­to­gra­fii bied­nej Char­lotte, kom­plet­nie go­łej i uło­żo­nej w po­zy­cji pło­do­wej na ja­kimś pu­cha­tym po­stu­men­cie. Strasz­li­wie pre­ten­sjo­nalne, ale skoro Ray­anne przez za­mąż­pój­ście we­szła do praw­dzi­wej po­łu­dnio­wej elity bo­gac­twa i klasy, tego wła­śnie na­le­żało się spo­dzie­wać po pani Pen­ning­to­no­wej Trze­ciej.

– No, dzieci wła­śnie tak mają w zwy­czaju, wy­obraź so­bie. Z da­leka wy­daje się, że czas leci dużo szyb­ciej, lecz mo­żesz mi wie­rzyć, dni tu­taj są dłu­gie.

Zje­ży­łam się: czy to miała być alu­zja do oczy­wi­stego faktu, że nie mam dzieci i męża? A od czte­rech mie­sięcy także chło­paka. Ina­czej niż moim sio­strom na­wią­zy­wa­nie re­la­cji z fa­ce­tami ni­gdy nie przy­cho­dziło mi ła­two. Ray­anne za­wsze twier­dziła, że to z po­wodu mo­ich wy­gó­ro­wa­nych wy­ma­gań, a prze­cież nie każdy męż­czy­zna musi być atrak­cyjny, za­bawny i mą­dry, cho­ciaż nie uszło mo­jej uwa­dze, że Gra­ham speł­niał wszyst­kie te kry­te­ria. Z róż­nych, cał­ko­wi­cie uza­sad­nio­nych po­wo­dów moje nie­liczne związki koń­czyły się przed upły­wem sze­ściu mie­sięcy. Aż do Liama. Na to wspo­mnie­nie po­czu­łam na­głe ukłu­cie w sercu.

Moja sio­stra pa­trzyła na córkę wzro­kiem wy­ra­ża­ją­cym coś po­mię­dzy udręką a naj­wyż­szym szczę­ściem, po­tem pod­nio­sła ją z dy­wa­nika. Wpa­da­jące przez okna słońce roz­świe­tliło na chwilę twarz Ray­anne i po­my­śla­łam, że można by ją wziąć za na­szą matkę. Z cza­sów sprzed cho­roby. Z tru­dem zwal­czy­łam gulę ro­snącą mi w gar­dle.

– Chcesz ją po­trzy­mać? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­dała mi śli­niącą się Char­lotte i pa­trzyła wy­cze­ku­jąco. Nie mia­łam in­nego wy­boru niż wziąć małą na ręce. Trzy­ma­łam ją ostroż­nie, tak jak ktoś mógłby trzy­mać bombę, nie­pewna, jak uło­żyć w ra­mio­nach ru­chliwe, wi­jące się ciało. Spły­nęła na mnie ulga, kiedy Char­lotte za­częła gło­śno pro­te­sto­wać, a Ray­anne za­brała ją ode mnie i po­szła do kuchni, żeby przy­go­to­wać bu­telkę. Może Char­lotte wy­czuła, że nie je­stem ma­te­ria­łem na matkę – co Liam też mu­siał do­strzec. Choć to i tak nie miało więk­szego zna­cze­nia. Od po­czątku na­szej zna­jo­mo­ści ja­sno wy­ra­żał swoje zda­nie na te­mat glo­bal­nego ocie­ple­nia i pod­kre­ślał, że nie chce do­kła­dać się do tego pro­blemu, two­rząc ko­lej­nych lu­dzi, któ­rych na­sza sła­bu­jąca pla­neta mu­sia­łaby wy­ży­wić. Wtedy zga­dza­łam się z nim co do za­sady, ale ostat­nio za­częło mnie nur­to­wać, czy po­dzie­lił się tymi prze­ko­na­niami z Abby, młod­szą ad­wo­katką w jego kan­ce­la­rii, która no­siła te­raz na palcu pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy od Tif­fany’ego z czte­ro­ka­ra­to­wym bry­lan­tem w szli­fie po­dusz­ko­wym. Z Lia­mem by­li­śmy parą przez dwa lata i ani razu na­wet nie oglą­da­li­śmy pier­ścion­ków na wy­sta­wie. Naj­wy­raź­niej jed­nak trzy mie­siące z Abby wy­star­czyły, by go prze­ko­nać, że nie może bez niej żyć. W ze­szłym ty­go­dniu na­tra­fi­łam na zdję­cia z ich za­rę­czyn, kiedy od nie­chce­nia śle­dzi­łam Liama w in­ter­ne­cie – jak to zwy­kle robi dziew­czyna za­sko­czona wia­do­mo­ścią, że chło­pak jej nie ko­cha i po­trze­buje „prze­strzeni, żeby się zo­rien­to­wać, czego na­prawdę chce”. Oka­zało się, że chce Abby. Spo­glą­da­jąc te­raz na Char­lotte, za­sta­na­wia­łam się, czy zmie­nił też zda­nie na te­mat po­sia­da­nia dzieci, i na­su­nęła mi się pa­skudna myśl. Może po pro­stu nie chciał mieć ich ze mną.

Po mo­jej le­wej stro­nie otwo­rzyły się drzwi na ta­ras i chłodny po­dmuch zmierz­wił mi włosy.

– Sue El­len! – Gra­ham pod­szedł, żeby mnie uści­skać. Pa­trząc na niego, ubra­nego w ele­ganc­kie spodnie i do­pa­so­waną ko­szulę z wą­skim kra­wa­tem w kratkę Vi­chy, ła­two można było zro­zu­mieć, jak udało mu się tak szybko awan­so­wać w fun­du­szu hed­gin­go­wym. Nie tylko od­po­wied­nio wy­glą­dał, w tych ciu­chach i z ciem­no­blond wło­sami, z ide­al­nym prze­dział­kiem, za­cze­sa­nymi kla­sycz­nie do tyłu, ale miał też uśmiech, który roz­bra­jał każ­dego, ze mną włącz­nie. Cho­ciaż po­cząt­kowo ro­bił na mnie wra­że­nie roz­piesz­czo­nego, aro­ganc­kiego stu­den­cika, Gra­ham był ko­chany – tak jak ko­chany jest czło­wiek, który wie wszystko o two­jej smut­nej prze­szło­ści i dys­funk­cyj­nej ro­dzi­nie, a i tak cię ko­cha. No i uwiel­biał Bu­nię.

– Tro­chę się nie wi­dzie­li­śmy. Jak tam sprawy w No­wym Jorku? – Trą­cił mnie w ra­mię tak, jak przy­pusz­czal­nie zro­biłby to star­szy brat.

– Świet­nie! – Od­par­łam nieco zbyt en­tu­zja­stycz­nie. – Mam dużo pracy, ale udało mi się za­ła­twić za­stęp­stwa na moje ju­trzej­sze za­ję­cia. Wiesz, jak to jest. Trudno się wy­rwać z kie­ratu.

– Taa, do­sko­nale cię ro­zu­miem. Ray­anne też jest ciężko. – Rzu­cił okiem za sie­bie, po­chy­lił głowę i zni­żył głos: – Może uda ci się prze­ko­nać sio­strę, że je­stem wy­star­cza­jąco do­ro­sły, żeby za­opie­ko­wać się dziećmi pod jej nie­obec­ność. Nie ufa mi.

Mó­wił na tyle gło­śno, że Ray­anne wy­raź­nie go sły­szała z kuchni, gdzie wrzu­cała różne rze­czy do płó­cien­nej torby z mo­no­gra­mem.

– Ufam ci! – od­krzyk­nęła.

– Na­dal jest tro­chę ob­ra­żona z po­wodu ba­lo­nów, które ku­pi­łem na przy­ję­cie uro­dzi­nowe Tuc­kera w ze­szłym ty­go­dniu. Grub­sza sprawa. – Mó­wił te­raz ci­szej, te­atral­nie za­sło­nił z jed­nej strony usta dło­nią i z prze­sadną dba­ło­ścią ar­ty­ku­ło­wał słowa: – Naj­wy­raź­niej to, co zro­bi­łem, było... Jak ona to ujęła? Aha, już wiem: „było bez­myślne i mo­gło mieć skutki śmier­telne”.

Z kuchni do­biegł głos Ray­anne, jakby do­sko­nale sły­szała męża:

– Stwa­rzają ry­zyko za­dła­wie­nia. I je­stem na sto pro­cent pewna, że wspo­mi­na­łam o tym co naj­mniej kilka razy.

– Nie pla­no­wa­łem go nimi kar­mić – za­ri­po­sto­wał Gra­ham przez ra­mię. – Wiem, że czę­sto nie ma mnie w domu, ale mam świa­do­mość, że dzieci nie po­winny jeść gumy. – Mru­gnął do mnie, a mój sza­cu­nek do niego od razu wzrósł dzie­się­cio­krot­nie. Każdy, kto po­tra­fił roz­broić hu­mo­rem Ray­anne z jej oso­bo­wo­ścią typu A, był dla mnie bo­ha­te­rem. – Chyba w ta­kim ra­zie od­wo­łam te za­mó­wione opony, które mia­łem przy­rzą­dzić na ko­la­cję.

Sta­rał się roz­ła­do­wać at­mos­ferę, ale Ray­anne się nie pod­da­wała. Z cierp­kim uśmie­chem na twa­rzy i świeżo na­peł­nioną bu­telką w dłoni wró­ciła do sa­lonu, przy­ci­ska­jąc Char­lotte do piersi.

– Mó­wi­łam ci. Po pro­stu się mar­twi­łam.

– Nie, mia­łaś zu­pełną pa­ra­noję, tak samo jak z psem, z pi­sto­le­tami na strzałki i z nun­czako... – Przy każ­dej ko­lej­nej po­zy­cji z li­sty za­ka­zów mó­wił co­raz gło­śniej i co­raz bar­dziej oskar­ży­ciel­skim to­nem.

– Do­bra, po pierw­sze, nie za­py­ta­łeś mnie, czy mo­żesz przy­pro­wa­dzić do domu psa. Po dru­gie, po­gry­zie­nie przez psa jest drugą naj­częst­szą przy­czyną wi­zyt z dziećmi na ostrym dy­żu­rze. A po trze­cie, to było praw­dziwe nun­czako! I omal nie wy­bił nim Char­lotte je­dy­nego zęba. Chcesz, żeby była bez­zębna do pią­tego roku ży­cia? To nie ja ku­puję na­szym dzie­ciom broń. Prze­stań mi wma­wiać, że to ja za­cho­wuję się nie­do­rzecz­nie.

– No pro­szę cię, kiedy by­łem w jego wieku, strze­la­łem z wia­trówki – od­parł Gra­ham. – Dzieci mają spa­dać z ro­weru i mu­szą do­stać cza­sem w głowę strzałką z pla­sti­ko­wego pi­sto­letu. Cza­sem musi im po­le­cieć krew. Nie dasz rady ochro­nić ich przed każdą złą rze­czą, która może je spo­tkać. Prawda, Sue El­len? – Spoj­rzał na mnie, ewi­dent­nie ocze­ku­jąc, że go po­prę. Prze­stą­pi­łam z nogi na nogę, nie­pewna, po czy­jej opo­wie­dzieć się stro­nie. Gra­ham miał sporo ra­cji, ale nie mo­głam od­wró­cić się od sio­stry, którą wi­dzia­łam pierw­szy raz od czte­rech lat.

– Może nie. Ale czy to zna­czy, że nie po­win­nam pró­bo­wać? – za­py­tała Ray­anne, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem.

– Okej. Czy w ta­kim ra­zie pla­nu­jesz po­je­chać za Tuc­ke­rem do col­lege’u i na­szpi­ko­wać mu po­kój w aka­de­miku ka­me­rami mo­ni­to­ringu? Mu­simy po­zwo­lić dzie­ciom cza­sem prze­grać, upaść, bo ina­czej się nie na­uczą, że po­tra­fią same sta­nąć z po­wro­tem na nogi.

Wi­dzia­łam, że ta wy­miana zdań wy­trą­ciła moją sio­strę z rów­no­wagi, bo zła­pała się za nos, a na­stępne słowa wy­po­wie­działa nie­na­tu­ral­nie sztywno:

– Nie mogę te­raz o tym roz­ma­wiać. Po pro­stu... niech prze­żyją ten week­end.

Za­kry­wa­jąc usta dło­nią zwi­niętą w pięść, Gra­ham wy­dał od­głos przy­po­mi­na­jący zdu­szony krzyk. Wzdry­gnę­łam się w jego imie­niu. Do­brze zna­łam swoją sio­strę, więc do­my­śla­łam się, z czym się mie­rzył.

***

Za­ła­do­wa­ły­śmy na­sze torby do ba­gaż­nika nie­ska­zi­tel­nego srebr­nego le­xusa, Ray­anne uca­ło­wała Char­lotte i Tuc­kera na po­że­gna­nie, a po­tem przez całą wiecz­ność wy­da­wała in­struk­cje bied­nemu Gra­ha­mowi.

W końcu usia­dła za kie­row­nicą, po­ma­chała swo­jej ro­dzi­nie ostatni raz, prze­pra­sza­jąco i z wdzięcz­no­ścią, i ru­szy­ły­śmy. Po­dzi­wia­łam, z jaką wprawą ma­new­ro­wała w gę­stwi­nie sa­mo­cho­dów, aż wy­je­cha­ły­śmy wresz­cie na sze­roką wstęgę as­faltu, pra­wie pu­stą, je­śli nie li­czyć tra­fia­ją­cych się co ja­kiś czas na szo­sie mar­twych zwie­rząt. Su­nę­ły­śmy au­to­stradą mię­dzy­sta­nową, mi­ja­jąc cią­gnące się po ho­ry­zont pa­stwi­ska z sen­nymi kro­wami i be­lami siana, aż otwo­rzył się przed nami ko­ry­tarz bie­gnący wśród strze­li­stych so­sen i uj­rza­ły­śmy zna­jome bay­ous – mo­kra­dła i roz­le­wi­ska Lu­izjany.

Opu­ści­łam szybę po stro­nie pa­sa­żera, z za­ska­ku­jącą ulgą wdy­cha­jąc cięż­kie lip­cowe po­wie­trze. Za­pach so­sen i świeżo ścię­tej trawy przy­wo­łał wspo­mnie­nia let­nich mie­sięcy, które spę­dza­ły­śmy, zbie­ra­jąc po­lne kwiaty, ła­piąc świe­tliki do sło­ików i szu­ka­jąc żab i żółwi w ro­wie za do­mem na­szych ro­dzi­ców.

Prze­krzy­ku­jąc wiatr, który wpa­dał przez otwarte okno i nie­mi­ło­sier­nie tar­gał mi sta­ran­nie wy­mo­de­lo­wane lo­kówką włosy, Ray­anne za­py­tała:

– No a jak tam ci się układa z Lia­mem?

– Do­brze – skła­ma­łam. Nie od­kry­łam jesz­cze ele­ganc­kiego spo­sobu ob­wiesz­cze­nia światu roz­padu mo­jego związku. Lu­dzie nie chcieli o czymś ta­kim czy­tać na In­sta­gra­mie i nie do końca wie­dzia­łam, w ja­kim świe­tle to przed­sta­wić, żeby się nade mną nie li­to­wali. – A co u was? – od­bi­łam pi­łeczkę, usi­łu­jąc spra­wiać wra­że­nie za­in­te­re­so­wa­nej. – Jak dzie­ciaki?

– Su­per – od­parła Ray­anne, nie od­ry­wa­jąc oczu od drogi. – Char­lotte już pra­wie cho­dzi, a Tuc­ker wła­śnie za­czął grać w piłkę nożną dla ma­lu­chów. Wła­ści­wie więk­szość dzie­cia­ków po pro­stu stoi na bo­isku i zrywa kwiatki, ale bar­dzo to uro­cze. Gra­ham w ze­szłym roku awan­so­wał do ści­słego kie­row­nic­twa, więc... wszystko świet­nie. – Nie uszło mo­jej uwa­dze, że w tej wy­li­czance po­mi­nęła sie­bie, i by­łam cie­kawa, czy i ona to za­uwa­żyła.

Kiedy zbli­ża­ły­śmy się do ta­blicy z na­pi­sem MU­SCA­DINE WITA, zer­k­nęła na mnie i unio­sła brwi, przy­po­mi­na­jąc bez słów, że nie mamy już od­wrotu. Przy­wi­tały nas od­ręcz­nie ma­lo­wane szyldy re­kla­mu­jące dżemy i ar­buzy z wła­snych upraw, a także spło­wiałe bil­l­bo­ardy z uśmiech­niętą twa­rzą Lon­niego La­Crue, miej­sco­wego praw­nika spe­cja­li­zu­ją­cego się w od­szko­do­wa­niach za ob­ra­że­nia ciała, który na­ma­wiał: „Mia­łeś wy­pa­dek? Za­rób na tym!”. Gęba bied­nego Lon­niego była zmal­tre­to­wana, a ol­brzy­mie li­tery pod jego pod­bród­kiem nieco sfa­ty­go­wane, bo pod­czas gdy reszta świata wkro­czyła w dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, Mu­sca­dine po­zo­stało ide­al­nie za­kon­ser­wo­wane w mau­zo­leum po­świę­co­nym ro­kowi 1984.

Prze­je­cha­ły­śmy wy­bo­istymi dro­gami, mi­ja­jąc za­po­mniane domy, które wy­glą­dały, jakby zu­peł­nie się pod­dały, i z tru­dem wy­pa­trzy­ły­śmy ta­bliczkę z na­pi­sem DROGA OPO­SÓW. Tak na­zy­wała się żwi­rowa ścieżka, przy któ­rej na trzech akrach za­chwasz­czo­nego traw­nika stał roz­pa­da­jący się dom Buni.

Sta­nę­ły­śmy na nie­bru­ko­wa­nym pod­jeź­dzie, a ja skrzy­wi­łam się na wi­dok po­dwórka od frontu, gdzie przez te lata, kiedy mnie nie było, na­gro­ma­dziło się jesz­cze wię­cej szmelcu. Bez wąt­pie­nia w ciągu naj­bliż­szych dni będę bła­gać Bu­nię, żeby po­zwo­liła nam wy­wieźć część tych śmieci, cho­ciaż by­łam pewna, że nie po­zwoli nam ich tknąć, na wy­pa­dek gdyby na­gle oka­zał jej się po­trzebny za­rdze­wiały ko­szyk do zmy­warki.

Po­dwórko za­śmie­cały ze­psute za­bawki z na­szego dzie­ciń­stwa, po­rzu­cone opony i różne inne bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wane przed­mioty. Prze­cho­dniowi trudno by­łoby prze­oczyć dom Buni, bo tuż przed nim ro­sła wierzba, z nie­wia­do­mego po­wodu przy­brana la­ta­ją­cymi ko­ni­kami. Kiedy moc­niej wiało, ko­niki trze­po­tały na wie­trze, a za­rdze­wiała huś­tawka ko­ły­sała się w górę i w dół, skrzy­piąc prze­raź­li­wie na całą oko­licę. Wy­pisz wy­ma­luj upiorny plac za­baw z ni­sko­bu­dże­to­wego hor­roru. Naj­wy­raź­niej jed­nak ktoś pró­bo­wał tchnąć w to miej­sce nieco wy­ra­fi­no­wa­nia, bo w po­rzu­co­nej na traw­niku muszli klo­ze­to­wej ro­sły świeżo po­sa­dzone żółte cy­nie. Praw­dziwa klasa, Bu­niu. Cho­ciaż szczy­ci­łam się tym, że mam bo­gate słow­nic­two, czę­sto w zde­rze­niu z tym do­mem – i moją bab­cią – czu­łam, że brak mi słów.

Wil­goć w po­wie­trzu za­ata­ko­wała moje zmy­sły, kiedy tylko za­trza­snę­łam za sobą drzwiczki sa­mo­chodu. Li­piec w Mu­sca­dine był bru­talny. W ga­łę­ziach so­sen szem­rała cie­pła bryza, ale nio­sła ze sobą odór siarki z pa­pierni Le­be­auxa. Być może tłu­ma­czyło to, dla­czego liczba miesz­kań­ców mia­steczka utrzy­my­wała się na sta­łym po­zio­mie dwóch ty­sięcy. Pla­śnię­ciem w kark za­bi­łam ko­mara i już bez prze­szkód mo­głam chło­nąć de­ner­wu­jący wi­dok przede mną – nie­gdyś biały par­te­rowy wiej­ski dom w stylu wik­to­riań­skim, w któ­rym te­raz bra­ko­wało po­łowy okien­nic. Te, które się za­cho­wały, po­kry­wała łusz­cząca się farba, kie­dyś być może w od­cie­niu le­śnej zie­leni. Spa­czone drew­niane schodki pro­wa­dziły na ga­nek bie­gnący wzdłuż fron­to­wej i bocz­nej ściany, na któ­rym zgro­ma­dzono ko­lek­cję nie­pa­su­ją­cych do sie­bie krze­seł i stoł­ków, zno­szo­nych tu przez pięć­dzie­siąt lat z wy­prze­daży ga­ra­żo­wych i z chod­ni­ków przed in­nymi do­mami.

– No do­bra. – Ray­anne pro­siła mnie wzro­kiem o ra­tu­nek, otwie­ra­jąc oczy tak sze­roko, jakby przy­trzy­my­wano jej po­wieki oku­li­stycz­nym roz­wie­ra­czem. – Tylko trzy dni. Trzy dni i wró­cimy do cy­wi­li­za­cji. – Brzmiało to tak, jakby pró­bo­wała prze­ko­nać ra­czej sie­bie niż mnie.

– Za­po­mnia­łaś o tu­tej­szym za­krzy­wie­niu cza­so­prze­strzeni. Trzy dni w Mu­sca­dine będą dla nas jak trzy mie­siące – wes­tchnę­łam, pa­trząc na roz­pa­da­jący się bu­dy­nek, w któ­rym kie­dyś mie­ści­ły­śmy się ja i wszyst­kie moje, wy­da­wa­łoby się nie­osią­galne ma­rze­nia. W przed­wie­czor­nym słońcu dom rzu­cał na nas zło­wiesz­czy cień. Po­czu­łam skurcz w żo­łądku na myśl, że mógłby w ja­kiś spo­sób od­zy­skać nade mną kon­trolę, zmiaż­dżyć tę szczu­plej­szą, lep­szą wer­sję mnie. Sue El­len 2.0.

Z tru­dem cią­gnąc wa­lizkę na kół­kach po pod­jeź­dzie, wzbi­ja­łam ob­ca­sami chmury ku­rzu, który osia­dał na mo­ich czar­nych spodniach. Na schodki ganku wy­szła Bu­nia i wy­cią­gnęła ręce. Oczy miała za­szklone. Była ubrana w ha­waj­ską ko­szulę i ry­baczki khaki, na no­gach miała ogro­dowe drew­niaki. Twarz po­woli roz­ja­śniła jej się w uśmie­chu, który wy­do­był drobne zmarszczki wo­kół oczu w ko­lo­rze mor­skiej toni. Pod­czas gdy inne ko­biety w jej wieku od lat wrzu­cały gro­siki do fon­tanny mło­do­ści, Bu­nia wo­lała sta­rzeć się na­tu­ral­nie i nie za­wra­cała so­bie głowy ma­ki­ja­żem ani kre­mami. „Do­bry Bóg daje i od­biera. Nie ma sensu wy­le­wać wody z to­ną­cej łódki łyżką ce­dza­kową” – ma­wiała. Włosy opa­dały jej dzi­kimi srebr­nymi pa­smami nieco po­ni­żej ra­mion.

– Moje dziew­czynki wró­ciły do domu. – Przy­cią­gnęła nas do sie­bie, mocno ob­jęła i tak trzy­mała przez dłuż­szy czas, a po­tem uca­ło­wała każdą w oba po­liczki. Przy drob­nej po­stu­rze Buni siła jej uści­sków ni­gdy nie prze­stała mnie za­ska­ki­wać. Wie­dzia­łam jed­nak, że na­sza bab­cia w rów­nych daw­kach oka­zuje czu­łość i go­rycz, więc tylko cze­ka­łam na nie­uchronną li­ta­nię pre­ten­sji.

Miaż­dżona uści­skiem Buni, w drzwiach za jej ple­cami do­strze­głam Sa­van­nah. Za­re­je­stro­wa­łam skąpą kre­ację, którą na­sza młod­sza sio­stra przy­wdziała na tę oka­zję – czarna ko­szulka na ra­miącz­kach, nie­przy­zwo­icie mocno wy­de­kol­to­wana, i wy­strzę­pione dżin­sowe szorty, le­d­wie za­kry­wa­jące majtki i od­sła­nia­jące od czasu do czasu różę wy­ta­tu­owaną tuż nad bio­drem. Wbi­ja­jąc kciuki w kie­sze­nie ob­szar­pa­nych spode­nek, uśmiech­nęła się do mnie sze­roko, a ja sta­ra­łam się za­re­ago­wać z rów­nym en­tu­zja­zmem.

– Też się cie­szę, że cię wi­dzę. Tę­sk­ni­łam za tobą – po­wie­dzia­łam ci­cho w krę­cone włosy Buni.

Od­su­nęła się i prze­chy­liła głowę na bok, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie, jakby z po­wąt­pie­wa­niem.

– Sue El­len, nie od­zy­wa­łaś się od ład­nych paru ty­go­dni. Są­dzi­łaś, że mi to umknie? Ktoś mógłby po­my­śleć, że w ogóle nie mam ro­dziny, tak mnie wszyst­kie trak­tu­je­cie. Je­stem chora, le­dwo żywa, i tylko Sa­van­nah chce się do mnie zaj­rzeć.

Wąt­pi­łam w jej cho­robę. Było to z jej strony za­gra­nie tak­tyczne, żeby wzbu­dzić współ­czu­cie – zresztą za­gra­nie iry­tu­jąco sku­teczne. W każdą nie­dzielę wie­czo­rem, jak w ze­garku, dzwo­niła, żeby po­skar­żyć się na ja­kąś nową do­le­gli­wość, a po­tem po raz ko­lejny usi­ło­wała mnie prze­ko­nać, że mu­szę za­in­we­sto­wać w pa­ra­li­za­tor. Ostat­nim ra­zem, kiedy za­dzwo­niła, by­łam na ko­la­cji z Ga­brielą i kil­koma in­nymi zna­jo­mymi z col­lege’u w re­stau­ra­cji, która szczy­ciła się tym, że trzeba było re­zer­wo­wać sto­lik z rocz­nym wy­prze­dze­niem. Po­czu­łam wy­rzuty su­mie­nia, kiedy przy­po­mnia­łam so­bie, jak dys­kret­nie wy­do­by­łam te­le­fon z ma­leń­kiej ko­per­tówki ob­szy­tej świe­ci­deł­kami i prze­su­nę­łam pal­cem po ekra­nie, żeby od­rzu­cić po­łą­cze­nie. Trzy­krot­nie. Bu­nia była wy­trwała, nie­ważne, ile razy jej tłu­ma­czy­łam, że le­piej kon­tak­to­wać się ze mną ese­me­sowo ze względu na mój na­pięty gra­fik na uni­wer­sy­te­cie.

Ni­czym do­brze wy­szko­lona ak­torka Bu­nia wy­ko­rzy­stała tę oka­zję, żeby się spek­ta­ku­lar­nie roz­kasz­leć. Chwy­ciła się za gors, jakby wła­śnie do­stała za­wału.

Po­kle­pa­łam ją ostroż­nie po ple­cach, od­po­wied­nio się z nią po­cac­ka­łam, aż od­gar­nęła włosy na bok i wy­pro­sto­wała się, cu­dow­nie ozdro­wiała. Kiedy wresz­cie od­zy­skała dech, od­chrząk­nęła i prze­szła pro­sto do pu­enty:

– Z tego, co wiem, w No­wym Jorku ist­nieją te­le­fony...

Oto ona. Po­tęga ży­wiołu z mo­jego dzie­ciń­stwa, go­towa to­czyć boje i wy­wo­ły­wać u mnie po­czu­cie winy, zmu­sza­jąc mnie do wy­zna­nia do­wol­nej liczby grze­chów.

Od­dy­chaj głę­boko. Trzy dni, Sue El­len. Jesz­cze tylko trzy dni.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki