Gdy powrócą kanarki - Laura Barrow - ebook + audiobook + książka

Gdy powrócą kanarki ebook i audiobook

Barrow Laura

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

26 osób interesuje się tą książką

Opis

300 tysięcy czytelników od momentu wydania i kilkanaście tysięcy najwyższych 5-gwiazdkowych ocen na Amazonie!

#1 Kindle Bestseller w kategorii Sisters Fiction oraz Friendship Fiction

#1 Amazon Bestseller w kategorii Sibling Fiction

Trzy skłócone siostry i ich nadopiekuńcza babcia spotykają się w rodzinnym miasteczku w Luizjanie, by zmierzyć się z nierozwiązaną zagadką sprzed lat. Szczera powieść o rodzinie, żalu, tajemnicach i przebaczeniu, która urzeknie czytelniczki Valérie Perrin, Kristin Hannah i Delii Owens.

Savannah miała cztery lata, kiedy jej siostra bliźniaczka, Georgia, zaginęła bez śladu, co doprowadziło do rozpadu rodziny. Dwadzieścia osiem lat później przekonuje starsze siostry, Rayanne i Sue Ellen, aby dotrzymały paktu zawartego w dzieciństwie i wspólnie odkopały kapsułę czasu, którą ukryły na starym podwórku. Jednak powrót do domu oznacza konfrontację z duchami przeszłości i… upartą babcią Marylynn.

Czy dziwna stara fotografia odnaleziona w blaszanej puszce pozwoli im wreszcie odkryć tajemnicę? A co, jeśli prawda otworzy stare rany zamiast przynieść ukojenie? W parne noce na mokradłach Luizjany śpiewają nie tylko cykady. Czasem słychać też echo dawno minionych wydarzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 395

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (18 ocen)
11
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Koperek2000

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała książka.Trochę smutna, trochę śmieszna, tbardzo wzruszająca. Trudno się oderwać od lektury.Polecam
00
Viki9079

Z braku laku…

Jestem rozczarowana tą książką. Zacznę od tego, że mnóstwo w niej zapychaczy. Spokojnie można by było usunąć całe rozdziały i nic by się nie stało. Czekałam do końca na plot twist - co się stalo z Georgią? - i... rozwiązanie jest nudne i leniwe. Morał rownież do mnie nie trafia, bo do takiwj puenty można napisać inną historię albo sobiw darować, bo nie jest to nic odkrywczego.
00
Scarlet4321

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść, dopracowana, logiczna, wciągająca. Warto przeczytać.
00
Ficunio

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna!
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Call The Ca­na­ries Home
© Text co­py­ri­ght © 2023 by Laura Bar­row All ri­ghts re­se­rved This edi­tion is made po­ssi­ble un­der a li­cense ar­ran­ge­ment ori­gi­na­ting with Ama­zon Pu­bli­shing (www.apub.com), in col­la­bo­ra­tion with Graal sp. z o.o. © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Agnieszka So­bo­lew­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Ko­rekta: ANETA TKA­CZYK, JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA, JO­LANTA STAL
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: SA­RAH HOR­GAN (przód), AD­RIENNE KROGH (tył)
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: ©Wi­ze­mark / Stocksy Uni­ted; ©pi­xssa / Shut­ter­stock; ©MAN­SI­LIYA YURY / Shut­ter­stock; ©Mid­stream / Shut­ter­stock; ©Elina Li / Shut­ter­stock
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA PA­PIER­NIK
Re­dak­cja tech­niczna: RO­BERT GĘ­BUŚ
Skład i ła­ma­nie: Nor­dic Style
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Łu­kasz Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08746-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Wy­dawca za­ka­zuje eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM), szko­le­nia tech­no­lo­gii lub sys­te­mów sztucz­nej in­te­li­gen­cji w od­nie­sie­niu do wszel­kich ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, w ca­ło­ści i w czę­ściach, nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lu­tego 1994 r. o pra­wie au­tor­skim i pra­wach po­krew­nych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

Roz­dział 3

SUE EL­LEN

Czwar­tek po po­łu­dniu

Po przy­lo­cie po­je­cha­łam Ube­rem do domu Ray­anne na strze­żo­nym osie­dlu na za­moż­nych przed­mie­ściach Ba­ton Ro­uge. Stam­tąd mia­ły­śmy za­le­d­wie dwie go­dziny drogi do le­żą­cego na pół­nocny za­chód Mu­sca­dine, gdzie nie było lot­ni­ska. Wła­ści­wie w ogóle nie za wiele tam było. Kiedy na­pi­sa­łam do Ray­anne z in­for­ma­cją, że przy­la­tuję do jej mia­sta, za­pro­po­no­wała wspólny do­jazd sa­mo­cho­dem. Oczy­wi­ście wy­sła­nie od­po­wie­dzi za­jęło jej pełne dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. A wie­dzia­łam, że do­stała moją wia­do­mość, bo po­ja­wił się przy niej wy­raźny na­pis „Od­czy­tana”. Mój ese­mes wi­siał mię­dzy nami nie­zręcz­nie przez cały dzień.

Kiedy auto wje­chało na pod­jazd ob­ra­mo­wany trawą tak zie­loną, że wy­glą­dała na sztuczną, i wy­pie­lę­gno­wa­nymi krze­wami li­lio­wych hor­ten­sji, które mo­głyby zdo­bić okładkę „So­uthern Li­ving”, po­czu­łam ucisk w żo­łądku. Na szczy­cie to­ną­cego w buj­nej zie­leni wzgó­rza przy­cup­nął pię­trowy dom z sza­rego ka­mie­nia, z ga­ra­żem na trzy sa­mo­chody, w któ­rym, jak wie­dzia­łam z In­sta­grama, stały te­sla, le­xus i łódź. Wie­dzia­łam też, że Ray­anne bę­dzie się pa­lić do tego wy­jazdu mniej wię­cej tak samo jak ja. Praw­do­po­dob­nie mniej. Bo ja nie mia­łam dzieci, o które mu­sia­ła­bym się mar­twić pod­czas wy­prawy szla­kiem pa­mięci do na­szej zde­cy­do­wa­nie za­pa­dłej ro­dzin­nej mie­ściny.

Po­dzię­ko­wa­łam kie­rowcy i ru­szy­łam do drzwi fron­to­wych ścieżką z ka­mien­nych płyt. Uspo­ko­iłam od­dech, za­pu­ka­łam nie­pew­nie i przy­bra­łam minę ma­jącą wy­ra­żać coś na kształt ra­do­snej eks­cy­ta­cji. Kiedy drzwi się otwo­rzyły, jakby sa­mo­czyn­nie, chwilę po­trwało, za­nim się zo­rien­to­wa­łam, że to nie sprawka du­cha, tylko na­giej od pasa w górę mniej­szej wer­sji mo­jego szwa­gra Gra­hama. Z noz­drzy Tuc­kera ście­kały dwie zie­lone strużki, do­cie­ra­jąc nie­bez­piecz­nie bli­sko otwar­tych ust.

– Kto ty je­steś? – za­py­tał, wy­cie­ra­jąc nos przed­ra­mie­niem.

Prze­łknę­łam z tru­dem ślinę, usi­łu­jąc zi­gno­ro­wać ten cza­rowny wi­dok. Tuc­kera wi­dzia­łam wcze­śniej tylko raz, kilka ty­go­dni po jego na­ro­dzi­nach, pod­czas mo­jej ostat­niej wi­zyty w Ba­ton Ro­uge. Był pierw­szym no­wo­rod­kiem, któ­rego trzy­ma­łam na rę­kach, i je­śli mam być szczera, ode­bra­łam to do­świad­cze­nie jako nieco roz­cza­ro­wu­jące. Ray­anne nie prze­sta­wała pa­plać o jego ma­leń­kich pa­lusz­kach i pa­zno­kiet­kach, mi­nia­tu­ro­wych bu­ci­kach i o tym cu­dow­nym za­pa­chu dzi­dziu­sia. Ale je­dyna woń, jaką czu­łam, wy­wo­łała u mnie silne mdło­ści, a cała ta ga­da­nina o ma­lut­kich rącz­kach tro­chę mnie prze­ra­żała.

– Je­stem Sue El­len, twoja cio­cia. – Uśmiech­nę­łam się i przy­kuc­nę­łam, żeby spoj­rzeć mu w twarz, uwa­ża­jąc, by nie do­tknąć jego przed­ra­mie­nia z lśnią­cym śla­dem świe­żych zie­lo­nych gili.

– Na­prawdę? – Zmarsz­czył nos i przyj­rzał mi się z po­wąt­pie­wa­niem. – Mama mówi, że Sue El­len to suka.

Chi­cho­cząc w du­chu, po­kle­pa­łam go po gło­wie. Sto­su­nek Ray­anne do mo­jej skrom­nej osoby mnie nie za­sko­czył, ale wul­ga­ryzm już tak. Może jed­nak nie była aż tak ide­alna, jak by to wy­ni­kało z jej pro­filu na In­sta­gra­mie.

– Tuc­ker! – Jak na za­wo­ła­nie zja­wiła się moja sio­stra, śpie­sząc do nas z ga­wo­rzącą Char­lotte w ra­mio­nach. Zła­pała syna za rękę, jakby zbli­żył się do ko­goś ob­cego, co wła­ści­wie nie było aż tak da­le­kie od prawdy. – Ile razy ci mó­wi­łam, że­byś sam nie otwie­rał drzwi? Je­steś goły, na li­tość bo­ską. Idź się ubrać.

Tuc­ker wy­dał z sie­bie mro­żący krew w ży­łach okrzyk: „Nie, głu­pia!”, wy­wi­nął się z uchwytu matki i prze­bie­ga­jąc mię­dzy jej no­gami, uciekł do kuchni jak dzi­kie zwie­rzątko.

Na­sze oczy się spo­tkały i przez chwilę Ray­anne i ja, jakby za­sko­czone, po pro­stu na sie­bie pa­trzy­ły­śmy. Na­wet ob­ju­czona dwójką dzieci moja star­sza sio­stra wy­glą­dała rów­nie pięk­nie jak za­wsze, z ja­sno­błę­kit­nymi oczami i nie­dba­łym blond ku­cy­kiem, który u in­nej ko­biety ozna­czałby: „Je­stem wy­koń­czona”. U niej wy­glą­dał ide­al­nie. W końcu od­chrząk­nęła i uśmiech­nęła się z re­zy­gna­cją.

– Prze­pra­szam za niego. Nor­mal­nie udaje nam się go na­mó­wić, żeby się ubrał. Jak tam lot?

– Do­brze. – We­tknę­łam kciuki do kie­szeni zwę­ża­nych spodni nad kostkę. – Twój dom jest taki... wielki – po­wie­dzia­łam, przy­glą­da­jąc się strze­li­stym su­fi­tom i mo­nu­men­tal­nym scho­dom, za­bez­pie­czo­nym spe­cjalną bramką dla dzieci.

Ray­anne po­sa­dziła Char­lotte na bia­łym weł­nia­nym dy­wa­niku le­żą­cym na nie­ska­zi­tel­nym par­kie­cie z li­tego drewna. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, dla­czego wy­brała taki nie­prak­tyczny ko­lor, skoro miała w domu dwoje ma­leń­kich lu­dzi, naj­wy­raź­niej wy­dzie­la­ją­cych płyny ustro­jowe z wszyst­kich otwo­rów ciała rów­nie ob­fi­cie jak śli­maki śluz. Char­lotte pod­peł­zła po za­wa­lo­nym za­baw­kami dy­wa­niku do plu­szo­wej świnki i na­tych­miast wpa­ko­wała ją so­bie do buzi.

– Jest prze­uro­cza – orze­kłam po­god­nie, cho­ciaż już wy­po­wia­da­jąc te słowa, uświa­do­mi­łam so­bie, jak nie­prze­ko­nu­jąco brzmią. – Jak szybko ro­śnie.

Wła­śnie pierw­szy raz wi­dzia­łam Char­lotte na żywo, acz­kol­wiek przez mój feed na In­sta­gra­mie prze­wi­nęło się z mi­lion jej zdjęć. Do­sta­łam też ofi­cjalne po­wia­do­mie­nie o jej na­ro­dzi­nach pocztą, w po­staci błysz­czą­cej czarno-bia­łej fo­to­gra­fii bied­nej Char­lotte, kom­plet­nie go­łej i uło­żo­nej w po­zy­cji pło­do­wej na ja­kimś pu­cha­tym po­stu­men­cie. Strasz­li­wie pre­ten­sjo­nalne, ale skoro Ray­anne przez za­mąż­pój­ście we­szła do praw­dzi­wej po­łu­dnio­wej elity bo­gac­twa i klasy, tego wła­śnie na­le­żało się spo­dzie­wać po pani Pen­ning­to­no­wej Trze­ciej.

– No, dzieci wła­śnie tak mają w zwy­czaju, wy­obraź so­bie. Z da­leka wy­daje się, że czas leci dużo szyb­ciej, lecz mo­żesz mi wie­rzyć, dni tu­taj są dłu­gie.

Zje­ży­łam się: czy to miała być alu­zja do oczy­wi­stego faktu, że nie mam dzieci i męża? A od czte­rech mie­sięcy także chło­paka. Ina­czej niż moim sio­strom na­wią­zy­wa­nie re­la­cji z fa­ce­tami ni­gdy nie przy­cho­dziło mi ła­two. Ray­anne za­wsze twier­dziła, że to z po­wodu mo­ich wy­gó­ro­wa­nych wy­ma­gań, a prze­cież nie każdy męż­czy­zna musi być atrak­cyjny, za­bawny i mą­dry, cho­ciaż nie uszło mo­jej uwa­dze, że Gra­ham speł­niał wszyst­kie te kry­te­ria. Z róż­nych, cał­ko­wi­cie uza­sad­nio­nych po­wo­dów moje nie­liczne związki koń­czyły się przed upły­wem sze­ściu mie­sięcy. Aż do Liama. Na to wspo­mnie­nie po­czu­łam na­głe ukłu­cie w sercu.

Moja sio­stra pa­trzyła na córkę wzro­kiem wy­ra­ża­ją­cym coś po­mię­dzy udręką a naj­wyż­szym szczę­ściem, po­tem pod­nio­sła ją z dy­wa­nika. Wpa­da­jące przez okna słońce roz­świe­tliło na chwilę twarz Ray­anne i po­my­śla­łam, że można by ją wziąć za na­szą matkę. Z cza­sów sprzed cho­roby. Z tru­dem zwal­czy­łam gulę ro­snącą mi w gar­dle.

– Chcesz ją po­trzy­mać? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­dała mi śli­niącą się Char­lotte i pa­trzyła wy­cze­ku­jąco. Nie mia­łam in­nego wy­boru niż wziąć małą na ręce. Trzy­ma­łam ją ostroż­nie, tak jak ktoś mógłby trzy­mać bombę, nie­pewna, jak uło­żyć w ra­mio­nach ru­chliwe, wi­jące się ciało. Spły­nęła na mnie ulga, kiedy Char­lotte za­częła gło­śno pro­te­sto­wać, a Ray­anne za­brała ją ode mnie i po­szła do kuchni, żeby przy­go­to­wać bu­telkę. Może Char­lotte wy­czuła, że nie je­stem ma­te­ria­łem na matkę – co Liam też mu­siał do­strzec. Choć to i tak nie miało więk­szego zna­cze­nia. Od po­czątku na­szej zna­jo­mo­ści ja­sno wy­ra­żał swoje zda­nie na te­mat glo­bal­nego ocie­ple­nia i pod­kre­ślał, że nie chce do­kła­dać się do tego pro­blemu, two­rząc ko­lej­nych lu­dzi, któ­rych na­sza sła­bu­jąca pla­neta mu­sia­łaby wy­ży­wić. Wtedy zga­dza­łam się z nim co do za­sady, ale ostat­nio za­częło mnie nur­to­wać, czy po­dzie­lił się tymi prze­ko­na­niami z Abby, młod­szą ad­wo­katką w jego kan­ce­la­rii, która no­siła te­raz na palcu pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy od Tif­fany’ego z czte­ro­ka­ra­to­wym bry­lan­tem w szli­fie po­dusz­ko­wym. Z Lia­mem by­li­śmy parą przez dwa lata i ani razu na­wet nie oglą­da­li­śmy pier­ścion­ków na wy­sta­wie. Naj­wy­raź­niej jed­nak trzy mie­siące z Abby wy­star­czyły, by go prze­ko­nać, że nie może bez niej żyć. W ze­szłym ty­go­dniu na­tra­fi­łam na zdję­cia z ich za­rę­czyn, kiedy od nie­chce­nia śle­dzi­łam Liama w in­ter­ne­cie – jak to zwy­kle robi dziew­czyna za­sko­czona wia­do­mo­ścią, że chło­pak jej nie ko­cha i po­trze­buje „prze­strzeni, żeby się zo­rien­to­wać, czego na­prawdę chce”. Oka­zało się, że chce Abby. Spo­glą­da­jąc te­raz na Char­lotte, za­sta­na­wia­łam się, czy zmie­nił też zda­nie na te­mat po­sia­da­nia dzieci, i na­su­nęła mi się pa­skudna myśl. Może po pro­stu nie chciał mieć ich ze mną.

Po mo­jej le­wej stro­nie otwo­rzyły się drzwi na ta­ras i chłodny po­dmuch zmierz­wił mi włosy.

– Sue El­len! – Gra­ham pod­szedł, żeby mnie uści­skać. Pa­trząc na niego, ubra­nego w ele­ganc­kie spodnie i do­pa­so­waną ko­szulę z wą­skim kra­wa­tem w kratkę Vi­chy, ła­two można było zro­zu­mieć, jak udało mu się tak szybko awan­so­wać w fun­du­szu hed­gin­go­wym. Nie tylko od­po­wied­nio wy­glą­dał, w tych ciu­chach i z ciem­no­blond wło­sami, z ide­al­nym prze­dział­kiem, za­cze­sa­nymi kla­sycz­nie do tyłu, ale miał też uśmiech, który roz­bra­jał każ­dego, ze mną włącz­nie. Cho­ciaż po­cząt­kowo ro­bił na mnie wra­że­nie roz­piesz­czo­nego, aro­ganc­kiego stu­den­cika, Gra­ham był ko­chany – tak jak ko­chany jest czło­wiek, który wie wszystko o two­jej smut­nej prze­szło­ści i dys­funk­cyj­nej ro­dzi­nie, a i tak cię ko­cha. No i uwiel­biał Bu­nię.

– Tro­chę się nie wi­dzie­li­śmy. Jak tam sprawy w No­wym Jorku? – Trą­cił mnie w ra­mię tak, jak przy­pusz­czal­nie zro­biłby to star­szy brat.

– Świet­nie! – Od­par­łam nieco zbyt en­tu­zja­stycz­nie. – Mam dużo pracy, ale udało mi się za­ła­twić za­stęp­stwa na moje ju­trzej­sze za­ję­cia. Wiesz, jak to jest. Trudno się wy­rwać z kie­ratu.

– Taa, do­sko­nale cię ro­zu­miem. Ray­anne też jest ciężko. – Rzu­cił okiem za sie­bie, po­chy­lił głowę i zni­żył głos: – Może uda ci się prze­ko­nać sio­strę, że je­stem wy­star­cza­jąco do­ro­sły, żeby za­opie­ko­wać się dziećmi pod jej nie­obec­ność. Nie ufa mi.

Mó­wił na tyle gło­śno, że Ray­anne wy­raź­nie go sły­szała z kuchni, gdzie wrzu­cała różne rze­czy do płó­cien­nej torby z mo­no­gra­mem.

– Ufam ci! – od­krzyk­nęła.

– Na­dal jest tro­chę ob­ra­żona z po­wodu ba­lo­nów, które ku­pi­łem na przy­ję­cie uro­dzi­nowe Tuc­kera w ze­szłym ty­go­dniu. Grub­sza sprawa. – Mó­wił te­raz ci­szej, te­atral­nie za­sło­nił z jed­nej strony usta dło­nią i z prze­sadną dba­ło­ścią ar­ty­ku­ło­wał słowa: – Naj­wy­raź­niej to, co zro­bi­łem, było... Jak ona to ujęła? Aha, już wiem: „było bez­myślne i mo­gło mieć skutki śmier­telne”.

Z kuchni do­biegł głos Ray­anne, jakby do­sko­nale sły­szała męża:

– Stwa­rzają ry­zyko za­dła­wie­nia. I je­stem na sto pro­cent pewna, że wspo­mi­na­łam o tym co naj­mniej kilka razy.

– Nie pla­no­wa­łem go nimi kar­mić – za­ri­po­sto­wał Gra­ham przez ra­mię. – Wiem, że czę­sto nie ma mnie w domu, ale mam świa­do­mość, że dzieci nie po­winny jeść gumy. – Mru­gnął do mnie, a mój sza­cu­nek do niego od razu wzrósł dzie­się­cio­krot­nie. Każdy, kto po­tra­fił roz­broić hu­mo­rem Ray­anne z jej oso­bo­wo­ścią typu A, był dla mnie bo­ha­te­rem. – Chyba w ta­kim ra­zie od­wo­łam te za­mó­wione opony, które mia­łem przy­rzą­dzić na ko­la­cję.

Sta­rał się roz­ła­do­wać at­mos­ferę, ale Ray­anne się nie pod­da­wała. Z cierp­kim uśmie­chem na twa­rzy i świeżo na­peł­nioną bu­telką w dłoni wró­ciła do sa­lonu, przy­ci­ska­jąc Char­lotte do piersi.

– Mó­wi­łam ci. Po pro­stu się mar­twi­łam.

– Nie, mia­łaś zu­pełną pa­ra­noję, tak samo jak z psem, z pi­sto­le­tami na strzałki i z nun­czako... – Przy każ­dej ko­lej­nej po­zy­cji z li­sty za­ka­zów mó­wił co­raz gło­śniej i co­raz bar­dziej oskar­ży­ciel­skim to­nem.

– Do­bra, po pierw­sze, nie za­py­ta­łeś mnie, czy mo­żesz przy­pro­wa­dzić do domu psa. Po dru­gie, po­gry­zie­nie przez psa jest drugą naj­częst­szą przy­czyną wi­zyt z dziećmi na ostrym dy­żu­rze. A po trze­cie, to było praw­dziwe nun­czako! I omal nie wy­bił nim Char­lotte je­dy­nego zęba. Chcesz, żeby była bez­zębna do pią­tego roku ży­cia? To nie ja ku­puję na­szym dzie­ciom broń. Prze­stań mi wma­wiać, że to ja za­cho­wuję się nie­do­rzecz­nie.

– No pro­szę cię, kiedy by­łem w jego wieku, strze­la­łem z wia­trówki – od­parł Gra­ham. – Dzieci mają spa­dać z ro­weru i mu­szą do­stać cza­sem w głowę strzałką z pla­sti­ko­wego pi­sto­letu. Cza­sem musi im po­le­cieć krew. Nie dasz rady ochro­nić ich przed każdą złą rze­czą, która może je spo­tkać. Prawda, Sue El­len? – Spoj­rzał na mnie, ewi­dent­nie ocze­ku­jąc, że go po­prę. Prze­stą­pi­łam z nogi na nogę, nie­pewna, po czy­jej opo­wie­dzieć się stro­nie. Gra­ham miał sporo ra­cji, ale nie mo­głam od­wró­cić się od sio­stry, którą wi­dzia­łam pierw­szy raz od czte­rech lat.

– Może nie. Ale czy to zna­czy, że nie po­win­nam pró­bo­wać? – za­py­tała Ray­anne, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem.

– Okej. Czy w ta­kim ra­zie pla­nu­jesz po­je­chać za Tuc­ke­rem do col­lege’u i na­szpi­ko­wać mu po­kój w aka­de­miku ka­me­rami mo­ni­to­ringu? Mu­simy po­zwo­lić dzie­ciom cza­sem prze­grać, upaść, bo ina­czej się nie na­uczą, że po­tra­fią same sta­nąć z po­wro­tem na nogi.

Wi­dzia­łam, że ta wy­miana zdań wy­trą­ciła moją sio­strę z rów­no­wagi, bo zła­pała się za nos, a na­stępne słowa wy­po­wie­działa nie­na­tu­ral­nie sztywno:

– Nie mogę te­raz o tym roz­ma­wiać. Po pro­stu... niech prze­żyją ten week­end.

Za­kry­wa­jąc usta dło­nią zwi­niętą w pięść, Gra­ham wy­dał od­głos przy­po­mi­na­jący zdu­szony krzyk. Wzdry­gnę­łam się w jego imie­niu. Do­brze zna­łam swoją sio­strę, więc do­my­śla­łam się, z czym się mie­rzył.

***

Za­ła­do­wa­ły­śmy na­sze torby do ba­gaż­nika nie­ska­zi­tel­nego srebr­nego le­xusa, Ray­anne uca­ło­wała Char­lotte i Tuc­kera na po­że­gna­nie, a po­tem przez całą wiecz­ność wy­da­wała in­struk­cje bied­nemu Gra­ha­mowi.

W końcu usia­dła za kie­row­nicą, po­ma­chała swo­jej ro­dzi­nie ostatni raz, prze­pra­sza­jąco i z wdzięcz­no­ścią, i ru­szy­ły­śmy. Po­dzi­wia­łam, z jaką wprawą ma­new­ro­wała w gę­stwi­nie sa­mo­cho­dów, aż wy­je­cha­ły­śmy wresz­cie na sze­roką wstęgę as­faltu, pra­wie pu­stą, je­śli nie li­czyć tra­fia­ją­cych się co ja­kiś czas na szo­sie mar­twych zwie­rząt. Su­nę­ły­śmy au­to­stradą mię­dzy­sta­nową, mi­ja­jąc cią­gnące się po ho­ry­zont pa­stwi­ska z sen­nymi kro­wami i be­lami siana, aż otwo­rzył się przed nami ko­ry­tarz bie­gnący wśród strze­li­stych so­sen i uj­rza­ły­śmy zna­jome bay­ous – mo­kra­dła i roz­le­wi­ska Lu­izjany.

Opu­ści­łam szybę po stro­nie pa­sa­żera, z za­ska­ku­jącą ulgą wdy­cha­jąc cięż­kie lip­cowe po­wie­trze. Za­pach so­sen i świeżo ścię­tej trawy przy­wo­łał wspo­mnie­nia let­nich mie­sięcy, które spę­dza­ły­śmy, zbie­ra­jąc po­lne kwiaty, ła­piąc świe­tliki do sło­ików i szu­ka­jąc żab i żółwi w ro­wie za do­mem na­szych ro­dzi­ców.

Prze­krzy­ku­jąc wiatr, który wpa­dał przez otwarte okno i nie­mi­ło­sier­nie tar­gał mi sta­ran­nie wy­mo­de­lo­wane lo­kówką włosy, Ray­anne za­py­tała:

– No a jak tam ci się układa z Lia­mem?

– Do­brze – skła­ma­łam. Nie od­kry­łam jesz­cze ele­ganc­kiego spo­sobu ob­wiesz­cze­nia światu roz­padu mo­jego związku. Lu­dzie nie chcieli o czymś ta­kim czy­tać na In­sta­gra­mie i nie do końca wie­dzia­łam, w ja­kim świe­tle to przed­sta­wić, żeby się nade mną nie li­to­wali. – A co u was? – od­bi­łam pi­łeczkę, usi­łu­jąc spra­wiać wra­że­nie za­in­te­re­so­wa­nej. – Jak dzie­ciaki?

– Su­per – od­parła Ray­anne, nie od­ry­wa­jąc oczu od drogi. – Char­lotte już pra­wie cho­dzi, a Tuc­ker wła­śnie za­czął grać w piłkę nożną dla ma­lu­chów. Wła­ści­wie więk­szość dzie­cia­ków po pro­stu stoi na bo­isku i zrywa kwiatki, ale bar­dzo to uro­cze. Gra­ham w ze­szłym roku awan­so­wał do ści­słego kie­row­nic­twa, więc... wszystko świet­nie. – Nie uszło mo­jej uwa­dze, że w tej wy­li­czance po­mi­nęła sie­bie, i by­łam cie­kawa, czy i ona to za­uwa­żyła.

Kiedy zbli­ża­ły­śmy się do ta­blicy z na­pi­sem MU­SCA­DINE WITA, zer­k­nęła na mnie i unio­sła brwi, przy­po­mi­na­jąc bez słów, że nie mamy już od­wrotu. Przy­wi­tały nas od­ręcz­nie ma­lo­wane szyldy re­kla­mu­jące dżemy i ar­buzy z wła­snych upraw, a także spło­wiałe bil­l­bo­ardy z uśmiech­niętą twa­rzą Lon­niego La­Crue, miej­sco­wego praw­nika spe­cja­li­zu­ją­cego się w od­szko­do­wa­niach za ob­ra­że­nia ciała, który na­ma­wiał: „Mia­łeś wy­pa­dek? Za­rób na tym!”. Gęba bied­nego Lon­niego była zmal­tre­to­wana, a ol­brzy­mie li­tery pod jego pod­bród­kiem nieco sfa­ty­go­wane, bo pod­czas gdy reszta świata wkro­czyła w dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, Mu­sca­dine po­zo­stało ide­al­nie za­kon­ser­wo­wane w mau­zo­leum po­świę­co­nym ro­kowi 1984.

Prze­je­cha­ły­śmy wy­bo­istymi dro­gami, mi­ja­jąc za­po­mniane domy, które wy­glą­dały, jakby zu­peł­nie się pod­dały, i z tru­dem wy­pa­trzy­ły­śmy ta­bliczkę z na­pi­sem DROGA OPO­SÓW. Tak na­zy­wała się żwi­rowa ścieżka, przy któ­rej na trzech akrach za­chwasz­czo­nego traw­nika stał roz­pa­da­jący się dom Buni.

Sta­nę­ły­śmy na nie­bru­ko­wa­nym pod­jeź­dzie, a ja skrzy­wi­łam się na wi­dok po­dwórka od frontu, gdzie przez te lata, kiedy mnie nie było, na­gro­ma­dziło się jesz­cze wię­cej szmelcu. Bez wąt­pie­nia w ciągu naj­bliż­szych dni będę bła­gać Bu­nię, żeby po­zwo­liła nam wy­wieźć część tych śmieci, cho­ciaż by­łam pewna, że nie po­zwoli nam ich tknąć, na wy­pa­dek gdyby na­gle oka­zał jej się po­trzebny za­rdze­wiały ko­szyk do zmy­warki.

Po­dwórko za­śmie­cały ze­psute za­bawki z na­szego dzie­ciń­stwa, po­rzu­cone opony i różne inne bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wane przed­mioty. Prze­cho­dniowi trudno by­łoby prze­oczyć dom Buni, bo tuż przed nim ro­sła wierzba, z nie­wia­do­mego po­wodu przy­brana la­ta­ją­cymi ko­ni­kami. Kiedy moc­niej wiało, ko­niki trze­po­tały na wie­trze, a za­rdze­wiała huś­tawka ko­ły­sała się w górę i w dół, skrzy­piąc prze­raź­li­wie na całą oko­licę. Wy­pisz wy­ma­luj upiorny plac za­baw z ni­sko­bu­dże­to­wego hor­roru. Naj­wy­raź­niej jed­nak ktoś pró­bo­wał tchnąć w to miej­sce nieco wy­ra­fi­no­wa­nia, bo w po­rzu­co­nej na traw­niku muszli klo­ze­to­wej ro­sły świeżo po­sa­dzone żółte cy­nie. Praw­dziwa klasa, Bu­niu. Cho­ciaż szczy­ci­łam się tym, że mam bo­gate słow­nic­two, czę­sto w zde­rze­niu z tym do­mem – i moją bab­cią – czu­łam, że brak mi słów.

Wil­goć w po­wie­trzu za­ata­ko­wała moje zmy­sły, kiedy tylko za­trza­snę­łam za sobą drzwiczki sa­mo­chodu. Li­piec w Mu­sca­dine był bru­talny. W ga­łę­ziach so­sen szem­rała cie­pła bryza, ale nio­sła ze sobą odór siarki z pa­pierni Le­be­auxa. Być może tłu­ma­czyło to, dla­czego liczba miesz­kań­ców mia­steczka utrzy­my­wała się na sta­łym po­zio­mie dwóch ty­sięcy. Pla­śnię­ciem w kark za­bi­łam ko­mara i już bez prze­szkód mo­głam chło­nąć de­ner­wu­jący wi­dok przede mną – nie­gdyś biały par­te­rowy wiej­ski dom w stylu wik­to­riań­skim, w któ­rym te­raz bra­ko­wało po­łowy okien­nic. Te, które się za­cho­wały, po­kry­wała łusz­cząca się farba, kie­dyś być może w od­cie­niu le­śnej zie­leni. Spa­czone drew­niane schodki pro­wa­dziły na ga­nek bie­gnący wzdłuż fron­to­wej i bocz­nej ściany, na któ­rym zgro­ma­dzono ko­lek­cję nie­pa­su­ją­cych do sie­bie krze­seł i stoł­ków, zno­szo­nych tu przez pięć­dzie­siąt lat z wy­prze­daży ga­ra­żo­wych i z chod­ni­ków przed in­nymi do­mami.

– No do­bra. – Ray­anne pro­siła mnie wzro­kiem o ra­tu­nek, otwie­ra­jąc oczy tak sze­roko, jakby przy­trzy­my­wano jej po­wieki oku­li­stycz­nym roz­wie­ra­czem. – Tylko trzy dni. Trzy dni i wró­cimy do cy­wi­li­za­cji. – Brzmiało to tak, jakby pró­bo­wała prze­ko­nać ra­czej sie­bie niż mnie.

– Za­po­mnia­łaś o tu­tej­szym za­krzy­wie­niu cza­so­prze­strzeni. Trzy dni w Mu­sca­dine będą dla nas jak trzy mie­siące – wes­tchnę­łam, pa­trząc na roz­pa­da­jący się bu­dy­nek, w któ­rym kie­dyś mie­ści­ły­śmy się ja i wszyst­kie moje, wy­da­wa­łoby się nie­osią­galne ma­rze­nia. W przed­wie­czor­nym słońcu dom rzu­cał na nas zło­wiesz­czy cień. Po­czu­łam skurcz w żo­łądku na myśl, że mógłby w ja­kiś spo­sób od­zy­skać nade mną kon­trolę, zmiaż­dżyć tę szczu­plej­szą, lep­szą wer­sję mnie. Sue El­len 2.0.

Z tru­dem cią­gnąc wa­lizkę na kół­kach po pod­jeź­dzie, wzbi­ja­łam ob­ca­sami chmury ku­rzu, który osia­dał na mo­ich czar­nych spodniach. Na schodki ganku wy­szła Bu­nia i wy­cią­gnęła ręce. Oczy miała za­szklone. Była ubrana w ha­waj­ską ko­szulę i ry­baczki khaki, na no­gach miała ogro­dowe drew­niaki. Twarz po­woli roz­ja­śniła jej się w uśmie­chu, który wy­do­był drobne zmarszczki wo­kół oczu w ko­lo­rze mor­skiej toni. Pod­czas gdy inne ko­biety w jej wieku od lat wrzu­cały gro­siki do fon­tanny mło­do­ści, Bu­nia wo­lała sta­rzeć się na­tu­ral­nie i nie za­wra­cała so­bie głowy ma­ki­ja­żem ani kre­mami. „Do­bry Bóg daje i od­biera. Nie ma sensu wy­le­wać wody z to­ną­cej łódki łyżką ce­dza­kową” – ma­wiała. Włosy opa­dały jej dzi­kimi srebr­nymi pa­smami nieco po­ni­żej ra­mion.

– Moje dziew­czynki wró­ciły do domu. – Przy­cią­gnęła nas do sie­bie, mocno ob­jęła i tak trzy­mała przez dłuż­szy czas, a po­tem uca­ło­wała każdą w oba po­liczki. Przy drob­nej po­stu­rze Buni siła jej uści­sków ni­gdy nie prze­stała mnie za­ska­ki­wać. Wie­dzia­łam jed­nak, że na­sza bab­cia w rów­nych daw­kach oka­zuje czu­łość i go­rycz, więc tylko cze­ka­łam na nie­uchronną li­ta­nię pre­ten­sji.

Miaż­dżona uści­skiem Buni, w drzwiach za jej ple­cami do­strze­głam Sa­van­nah. Za­re­je­stro­wa­łam skąpą kre­ację, którą na­sza młod­sza sio­stra przy­wdziała na tę oka­zję – czarna ko­szulka na ra­miącz­kach, nie­przy­zwo­icie mocno wy­de­kol­to­wana, i wy­strzę­pione dżin­sowe szorty, le­d­wie za­kry­wa­jące majtki i od­sła­nia­jące od czasu do czasu różę wy­ta­tu­owaną tuż nad bio­drem. Wbi­ja­jąc kciuki w kie­sze­nie ob­szar­pa­nych spode­nek, uśmiech­nęła się do mnie sze­roko, a ja sta­ra­łam się za­re­ago­wać z rów­nym en­tu­zja­zmem.

– Też się cie­szę, że cię wi­dzę. Tę­sk­ni­łam za tobą – po­wie­dzia­łam ci­cho w krę­cone włosy Buni.

Od­su­nęła się i prze­chy­liła głowę na bok, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie, jakby z po­wąt­pie­wa­niem.

– Sue El­len, nie od­zy­wa­łaś się od ład­nych paru ty­go­dni. Są­dzi­łaś, że mi to umknie? Ktoś mógłby po­my­śleć, że w ogóle nie mam ro­dziny, tak mnie wszyst­kie trak­tu­je­cie. Je­stem chora, le­dwo żywa, i tylko Sa­van­nah chce się do mnie zaj­rzeć.

Wąt­pi­łam w jej cho­robę. Było to z jej strony za­gra­nie tak­tyczne, żeby wzbu­dzić współ­czu­cie – zresztą za­gra­nie iry­tu­jąco sku­teczne. W każdą nie­dzielę wie­czo­rem, jak w ze­garku, dzwo­niła, żeby po­skar­żyć się na ja­kąś nową do­le­gli­wość, a po­tem po raz ko­lejny usi­ło­wała mnie prze­ko­nać, że mu­szę za­in­we­sto­wać w pa­ra­li­za­tor. Ostat­nim ra­zem, kiedy za­dzwo­niła, by­łam na ko­la­cji z Ga­brielą i kil­koma in­nymi zna­jo­mymi z col­lege’u w re­stau­ra­cji, która szczy­ciła się tym, że trzeba było re­zer­wo­wać sto­lik z rocz­nym wy­prze­dze­niem. Po­czu­łam wy­rzuty su­mie­nia, kiedy przy­po­mnia­łam so­bie, jak dys­kret­nie wy­do­by­łam te­le­fon z ma­leń­kiej ko­per­tówki ob­szy­tej świe­ci­deł­kami i prze­su­nę­łam pal­cem po ekra­nie, żeby od­rzu­cić po­łą­cze­nie. Trzy­krot­nie. Bu­nia była wy­trwała, nie­ważne, ile razy jej tłu­ma­czy­łam, że le­piej kon­tak­to­wać się ze mną ese­me­sowo ze względu na mój na­pięty gra­fik na uni­wer­sy­te­cie.

Ni­czym do­brze wy­szko­lona ak­torka Bu­nia wy­ko­rzy­stała tę oka­zję, żeby się spek­ta­ku­lar­nie roz­kasz­leć. Chwy­ciła się za gors, jakby wła­śnie do­stała za­wału.

Po­kle­pa­łam ją ostroż­nie po ple­cach, od­po­wied­nio się z nią po­cac­ka­łam, aż od­gar­nęła włosy na bok i wy­pro­sto­wała się, cu­dow­nie ozdro­wiała. Kiedy wresz­cie od­zy­skała dech, od­chrząk­nęła i prze­szła pro­sto do pu­enty:

– Z tego, co wiem, w No­wym Jorku ist­nieją te­le­fony...

Oto ona. Po­tęga ży­wiołu z mo­jego dzie­ciń­stwa, go­towa to­czyć boje i wy­wo­ły­wać u mnie po­czu­cie winy, zmu­sza­jąc mnie do wy­zna­nia do­wol­nej liczby grze­chów.

Od­dy­chaj głę­boko. Trzy dni, Sue El­len. Jesz­cze tylko trzy dni.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki