Franek i Finka. Dyniowy demon - Aneta Jadowska - ebook

Franek i Finka. Dyniowy demon ebook

Aneta Jadowska,

4,6

Opis

Koty emanują dziwną magią – nic nowego, ludzie już dawno zaakceptowali, że te stworzenia rządzą światem. Zresztą nie mieli innego wyjścia. Ale duchy, demony i dynie w lipcu? Nie tak Franek i Finka wyobrażali sobie Halloween. To i tak pikuś przy tym, jakie straszne niespodzianki skrywa miasteczko wiecznego Halloween.

Może Sylwester Żuczek, do niedawna największy wróg Baltazara, ma rację, że to nie przypadek, że wszystkie dziwne przygody dzieją się akurat wtedy, kiedy w pobliżu są Franek i Finka? Jedno jest pewne – psia jego mać, nuda nie jest pisana Baltazarowi Bączkowi i jego wnukom.

Aneta Jadowska zaprasza do krainy magii – w cyrkowym świecie przeżyjesz przygody, jakich się nie spodziewasz!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (110 ocen)
79
25
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
qdt01

Nie polecam

Książka raczej mało ciekawa, czasami niespójna. Historia sprawia wrażenie jakby została napisana przez licealistkę. Zamiast skupić się na rozwinięciu motywu magii, autorka bardzo dużo czasu spędziła na tlumaczeniu czytelnikowi podstawowych rzeczy (np. że trupa cyrkowa musi mieć pieniądze, aby kupić jedzenie). Uwaga: spoiler. W książce występuje postać wiedźmy cyrkowej, przedstawianej przez dyrektora, jako ich "tajna broń". Nieatety, daje się ona łatwo oszukać żonie burmistrza i wypija lemoniadę z maku, po której zapada w głęboki sen, tak jak pozostali członkowie trupy cyrkowej. Nie wiadomo więc na czym ma polegać jej wyjątkowość. Dodatkowo Franek, pomimo tego, że dysponuje "martwą magią", na Ścieżce Mgieł nie potrafi zrobić nic innego, jak bariera ochronna, która tylko spowalniała działanie tego miejsca. Dużo niewykorzystanego potencjału. Szkoda czasu na lekturę.
20
werciax

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajne zakończenie serii. Trochę brakowało mi samego cyrku ale historia nadal ciekawa
00
MonikaZ72

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze świetnie się bawiłam, czytając o kolejnych przygodach dwójki magicznych bliźniaków. Mam nadzieję, że niedługo autorka pokusi się o ciąg dalszy.
00
Lavender89

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutny sztos!
00
przeczytane1995

Dobrze spędzony czas

Uważam, że ta cześć wyszła nieco słabiej od poprzednich, ale nadal jest bardzo fajna. Nieco się momentami nudziłam, bo jednak w tej książce było wiele zastojów i nie do końca trafiła do mnie ta cześć, ale bardzo możliwe, że zostało to też spowodowane tym, że poprzedni tom był genialny. Jednak mimo wszystko uważam, że jest to naprawdę fajna lektura.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Aneta Ja­dow­ska, 2023

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023

Re­dak­torka ini­cju­jąca •Mi­lena Busz­kie­wicz

Re­dak­torka pro­wa­dząca •Ka­ro­lina Ki­sio­łek

Mar­ke­ting i pro­mo­cja •Ka­ro­lina Ki­sio­łek

Re­dak­cja •Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak

Ko­rekta •Jo­anna Je­ziorna-Kra­marz, Anna No­wak

Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza i ła­ma­nie •Ma­te­usz Cze­kała

Pro­jekt ty­po­gra­ficzny okładki •Magda Bloch

Pro­jekt okładki i ilu­stra­cje •Mag­da­lena Ba­biń­ska

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

Tekst dzie­łowy w książce zło­żono kro­jem Al­ber­tina au­tor­stwa Chrisa Branda.

eISBN 978-83-67727-81-5

Zyg­zaki

Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

re­dak­cja@zyg­zaki.pl

www.zyg­zaki.pl

Mar­cie Ki­siel, bez któ­rej wspar­cia nie od­wa­ży­ła­bym się pi­sać ksią­żek dla dzieci.

Poli, Tym­kowi i Julce, bez któ­rych nie mia­ła­bym kon­kret­nych po­wo­dów i na­ci­sków, by to ro­bić.

Bal­ta­zar Bą­czek, ma­estro cyr­kowy, był przy­go­to­wany na to, by wszystko za­częło się ukła­dać. By było prze­wi­dy­walne, bez­pieczne i ani odro­binkę nie od­bie­gało od normy. Wo­lałby na­wet stan nudy od tego, czego do­świad­czali on, jego trupa, a co gor­sza – jego wnuki, przez ostat­nie ty­go­dnie. Ska­kali od jed­nej nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji do ko­lej­nej! I dzie­ciaki za­czy­nały są­dzić, że wła­śnie tak wy­gląda ży­cie w cyrku! Oczy­wi­ście pró­bo­wał im wy­ja­śnić, że to tylko przy­pad­kowa ku­mu­la­cja. Pech na­wet! Że przez ostat­nie kilka lat ni­gdy na­wet nie zbli­żył się do ta­kiego za­mie­sza­nia jak w te wa­ka­cje! Chyba nie cał­kiem mu wie­rzyli… Bo też i ja­kie mieli pod­stawy, by wie­rzyć swo­jemu dziad­kowi, któ­rego do­piero nie­dawno po­znali i wy­ło­wili z pa­mięci zdu­szo­nej na lata za­klę­ciem?

Bal­ta­zar Bą­czek był wiel­kim fa­nem prze­wi­dy­wal­no­ści. Na przy­kład lu­bił prze­wi­dy­wać, że gdy przy­jadą do mia­steczka, zo­staną mile przy­jęci, bo lu­dzie ge­ne­ral­nie lu­bili roz­rywki, a nie było wiele lep­szych roz­ry­wek na Ru­bie­żach niż cyrk. Lu­bił prze­wi­dy­wać, że da­dzą kilka przed­sta­wień i za­ro­bią so­lidny grosz, który po­zwoli im uzu­peł­nić za­pasy, dzięki czemu bez cie­nia stresu i nie­po­ko­jów będą mo­gli po­je­chać do ko­lej­nego mia­steczka, gdzie za­równo miłe przy­ję­cie, jak i suk­cesy – ar­ty­styczny i fi­nan­sowy – po­wtó­rzą się jak w ze­garku.

Bar­dzo ce­nił so­bie tę po­wta­rzal­ność, bo w nie za­wsze bez­piecz­nych oko­licz­no­ściach, ja­kie ser­wo­wało ży­cie na Ru­bie­żach, była ona gwa­ran­cją prze­trwa­nia, peł­nych brzu­chów jego za­łogi i ca­łej skóry na ich kar­kach.

I tak wła­śnie było. Zwy­kle.

Tyle że tego lata, kiedy wresz­cie mógł do cyrku spro­wa­dzić swoje wnuki – je­de­na­sto­let­nie bliź­nięta, Franka i Finkę – wszystko szło jak po gru­dzie. Jak to po­wie­działa Bran­wen, ich cyr­kowa wiedźma, roz­wią­zała się sa­kiewka z przy­go­dami. Psia jego mać.

Syl­we­ster Żu­czek (od­wieczny wróg Bączka, przy oka­zji przez lata główny kon­ku­rent, a obec­nie po­nie­kąd wspól­nik) był nieco bar­dziej do­sadny. Do uszu Bal­ta­zara do­tarły plotki, które ten łach­myta roz­sie­wał za ich ple­cami – że bliź­niaki przy­no­siły kom­pa­nii pe­cha i póki są w ta­bo­rze, nic do­brego nie mo­gło cyrku spo­tkać. Bal­ta­zara te plotki roz­sier­dziły bar­dzo i po­wie­dział Syl­we­strowi wię­cej niż raz, co wła­ści­wie my­śli o ta­kim po­dej­ściu, ale ten na­wet się z nim nie kłó­cił, a je­dy­nie zdej­mo­wał swój sza­po­klak i roz­wi­jał wiel­kie, sło­niowe uszy, wa­chlo­wał się nimi przez kilka chwil wielce wy­mow­nego mil­cze­nia i za­kła­dał na­kry­cie głowy z po­wro­tem.

Bal­ta­zar był dość uczciwy, by przy­znać, że ist­nieje być może ja­kaś ko­re­la­cja mię­dzy obec­no­ścią dzie­cia­ków w cyrku a sło­nio­wymi uszami Syl­we­stra. Bo do nie­dawna ich nie miał, a te­raz i ow­szem. Ale to, że po­ja­wie­nie się bliź­niąt w cyrku i uszu sło­nio­wych na gło­wie Syl­we­stra wy­stą­piło z grub­sza w po­dob­nym cza­sie, wcale nie ozna­czało, że jego wnuki miały z tymi uszami co­kol­wiek wspól­nego. Wła­ści­wie je­śli Syl­we­ster mógł ko­goś o nie wi­nić, to wy­łącz­nie sie­bie sa­mego. I wła­sny upór, z któ­rego był znany. Gdyby po­słu­chał Bal­ta­zara i od­dał zwie­rzęta cyr­kowe do Sank­tu­arium za­raz po tym, jak ich cyrki się po­łą­czyły, nie by­łoby ich w cyr­ko­wym in­wen­ta­rzu, kiedy spo­tkali wiedźmę Gaję, wnuczkę Baby Jagi, a wtedy nie rzu­ci­łaby na nich wszyst­kich klą­twy, nie by­łoby ca­łego za­mie­sza­nia, w tym sło­nio­wych uszu na gło­wie Syl­we­stra…

Bą­czek mu­siał też przy­znać, że zmiany, które za­szły, od­biły się na Syl­we­strze i jego cyrku bar­dziej. Bo i ow­szem, ze sta­rej trupy Bal­ta­zara ode­szło kilka osób – ro­dzina akro­ba­tów jesz­cze w cza­sie kon­kursu Let­niego Dworu, gdy stawki pod­sko­czyły, nie chciała ry­zy­ko­wać ży­cia (co ro­zu­miał i nie mógł ich o to wi­nić), ale też po ca­łej chryi z Gają kil­koro mu­zy­ków i pra­cow­ni­ków tech­nicz­nych wzięło „dłuż­szy urlop i być może wrócą je­sie­nią”. Zo­stali w Sank­tu­arium i mia­steczku tuż obok, za­ła­twili so­bie zle­ce­nia na dan­cin­gach i zo­sta­wili po so­bie kon­kretną lukę w pro­gra­mie. Bal­ta­zar ni­gdy wcze­śniej nie mu­siał uży­wać mu­zyki z ma­gne­to­fonu w trak­cie przed­sta­wień, te­raz nie bar­dzo miał inne wyj­ście.

Ale sy­tu­acja Syl­we­stra była jesz­cze trud­niej­sza. W Sank­tu­arium zo­stały nie tylko zwie­rzęta, ale też część tre­se­rów i opie­ku­nów, spora część pra­cow­ni­ków tech­nicz­nych, kilku kie­row­ców. Do Gro­dzisk do­je­chali już w mocno okro­jo­nym skła­dzie, a tam jesz­cze trzy osoby z kom­pa­nii zde­cy­do­wały się po­zo­stać w mia­steczku na dłu­żej! Na­gle bra­ko­wało im lu­dzi do pro­wa­dze­nia cię­ża­ró­wek ze sprzę­tem, ko­nieczne było też zo­sta­wie­nie w wy­na­ję­tym schowku dru­giego na­miotu i du­żej czę­ści de­ko­ra­cji, bo byli zmu­szeni do­syć mocno ogra­ni­czyć liczbę po­jaz­dów. Sporo rze­czy udało się wpa­ko­wać do au­to­busu Jew­gie­nija, ale wciąż – mniej lu­dzi to mniej rąk do pracy i gor­sza at­mos­fera już na star­cie. Bą­czek ro­zu­miał, że Syl­we­strowi to do­skwie­rało. Nie cho­dziło tylko o zwie­rzęta, ale też o toż­sa­mość cyrku Żuczka, który nie chciał być wchło­nięty przez cyrk ry­wala.

Bal­ta­zar po­nie­kąd przy­swa­jał to, że być może na­gro­ma­dze­nie wszyst­kich wy­pad­ków nieco nad­wą­tliło en­tu­zjazm cyr­ko­wej trupy wo­bec obec­no­ści bliź­niąt. Bo jak­kol­wiek by na to pa­trzeć, to były dziwne wa­ka­cje.

Naj­pierw tur­niej cyr­kowy, rzecz znana i prze­wi­dy­walna od do­brych trzy­dzie­stu lat, po­kom­pli­ko­wał się zu­peł­nie i mu­sieli się zjed­no­czyć z wro­gim obo­zem, łą­cząc cyrk Ju­trzenka z cyr­kiem So­la­ris w nowy twór – cyrk Au­rora Bo­re­alis – by unik­nąć klą­twy, śmierci i in­nych pa­skudztw, które na nich i na kon­kurs spro­wa­dził Nero Mor­tus, ne­kro­manta z Cyrku Mar­twych Ma­ka­bre­sek. No ale prze­cież bliź­nięta z jego po­ja­wie­niem się nie miały kom­plet­nie nic wspól­nego! Nie mo­gły wie­dzieć, że snuł swój plan od lat i aku­rat w tym roku był go­tów, by przy­stą­pić do ostat­niego etapu, po któ­rym prze­jąłby elfi dwór i pew­nie sporą część Ru­bieży. Człon­ko­wie obu cyr­ków po­winni być ra­czej wdzięczni Fran­kowi i Fince, bo bez nich i bez ich ma­gii być może wszy­scy by­liby dziś zu­peł­nie mar­twi, a na pewno nie mie­liby glejtu po­zwa­la­ją­cego im bez­piecz­nie po­dró­żo­wać i wy­stę­po­wać w mia­stecz­kach na Ru­bie­żach!

A po­tem prze­cież ani Fra­nio, ani Finka nie mieli nic wspól­nego z bu­rzą ma­giczną, która zwa­liła im się na głowę na­gle i nie­ocze­ki­wa­nie. I o kilka lat za wcze­śnie! Nikt nie był na nią spe­cjal­nie przy­go­to­wany w tym mo­men­cie. To nie z winy jego wnu­ków mu­sieli się schro­nić w nie­przy­ja­znym mia­steczku. Nie przez nich też wzięła ich na ce­low­nik Gaja ze swoją klą­twą.

Nie ma­czali też pal­ców w nie­po­ko­ją­cej za­mia­nie Bal­ta­zara w Pro­siaczka i na od­wrót. Na samo wspo­mnie­nie Bą­czek aż się wzdry­gnął i przez chwilę wy­da­wało mu się, że wciąż ma ogo­nek, któ­rym ma­cha, ner­wowo po­chrum­ku­jąc, bo ani pół słowa po ludzku nie może po­wie­dzieć. To było bez wąt­pie­nia trudne do­świad­cze­nie, trau­ma­ty­zu­jące na­wet, i wra­cało do niego cza­sem w snach. Choć te, mu­siał przy­znać, były dziwne, ale wcale nie straszne. Wy­le­gi­wał się w nich zwy­kle w ka­łuży z błot­kiem i ma­rzył o ja­błusz­kach, a one za­wsze się po­tem znaj­do­wały, pod­rzu­cone hojną ręką Ka­rola…

No tak, sta­now­czo była to pe­chowa przy­goda, ale prze­cież nie można było o nią wi­nić bliź­niąt. Ab­so­lut­nie i w żad­nym wy­padku. Je­śli już, to na­le­żało im po­gra­tu­lo­wać od­wagi i uporu, bo gdyby nie jego wnuki, być może wcale nie uda­łoby się zdjąć klą­twy, a dziś po­łowa trupy cho­dzi­łaby na czwo­ra­kach, za­mie­niona w ku­cyki, osły, sło­nie czy białe pu­dle…

I być może ktoś mógłby się cze­piać, że wy­plą­tu­jąc cyrk z ta­ra­pa­tów, bliź­niaki wy­brały nie­bez­pieczną ścieżkę, która wio­dła do prze­ję­tej przez Czar­no­księż­nika Czer­wo­nej Wieży. Tym sa­mym wplą­tali się w grubą ma­giczną awan­turę. Ale prze­cież to nie tak, że wie­dzieli o tym, że szu­ka­jąc tam po­mocy, skoń­czą uwię­zieni w lo­chach czy będą mu­sieli uwol­nić pra­wo­wi­tego wła­ści­ciela wieży spod wła­dzy za­klę­cia, prawda? Nie było to, być może, przy­jemne, na pewno oka­zało się straszne, ale też nie ma tego złego, co by na do­bre nie wy­szło, a wiele do­brego z ich in­ter­wen­cji wy­nik­nęło! Ro­dzina Le­oni­dasa zo­stała uwol­niona, Czer­wona Wieża od­zy­skana, a do tego dzia­duszka Niedź­wiedź przy­po­mniał so­bie, jak się zmie­niać w czło­wieka, co na­tych­miast prze­ła­mało klą­twę Gai. No prze­cież na lep­sze re­zul­taty nie mo­gli li­czyć!

Może i Bal­ta­zar by wo­lał, żeby się to wszystko nie wy­da­rzyło. Żeby je­chali so­bie spo­koj­nie od mia­steczka do mia­steczka, wy­stę­pu­jąc dla hoj­nej pu­blicz­no­ści. Ale je­śli już mu­siało się zda­rzyć, nie można było od­mó­wić bliź­nia­kom roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów w spo­sób spek­ta­ku­larny i za­wsze sku­teczny. Bal­ta­zar Bą­czek był z Franka i Finki cał­kiem dumny, choć wo­lałby ra­czej, żeby do końca wa­ka­cji nu­dzili się w cyrku jak mopsy i nie wpa­dali wię­cej w żadne ta­ra­paty.

Już się za­czy­nał nieco nie­po­koić, jak to wszystko przyj­mie jego có­reczka… Wcale nie śpie­szyła się z wy­sy­ła­niem wnu­ków do cyrku i do dziadka. Gdyby nie cho­roba, ope­ra­cja i wi­zja uciąż­li­wej te­ra­pii, być może wcale by do tego nie do­szło. A już na pewno nie w tym roku. Ale to była ko­lejna mało przy­jemna oko­licz­ność, z któ­rej Bal­ta­zar pró­bo­wał wy­cią­gnąć, co naj­lep­sze, siłą wro­dzo­nego opty­mi­zmu. Ow­szem, jego có­reczka miała raka piersi, ale czuła się już dużo le­piej, a ope­ra­cja prze­bie­gła po­myśl­nie. Pi­sała do niego li­sty cał­kiem re­gu­lar­nie i czer­pała sporo otu­chy z tego, że dzieci nie za­mar­twiają się o jej stan, prze­ży­wają przy­godę ży­cia z dziad­kiem i do­brze się ba­wią. Bą­czek wo­lałby tylko, by ta przy­goda była odro­binę mniej przy­go­dowa, mniej nie­bez­pieczna, a bar­dziej prze­wi­dy­walna…

Ale nie za­mie­rzał się tym za­mar­twiać zbyt długo. To by­łoby wbrew na­tu­rze Bal­ta­zara. Był uro­dzo­nym opty­mi­stą. Jego szklanka była za­wsze do po­łowy pełna, a woda w środku pyszna. Zu­peł­nie nie wi­dział sensu w tym, by mar­twić się na za­pas. Zwłasz­cza że naj­gor­sze na pewno mieli za sobą, prawda?

Nie wie­dział, że po­my­ślał to so­bie w zu­peł­nie złą go­dzinę i sam tro­chę rzu­cił lo­sowi wy­zwa­nie. Bo oto za­czy­nała się ko­lejna wielka przy­goda Franka i Finki. I nic już nie mógł zro­bić. De­cy­zja za­pa­dła dużo wcze­śniej, kiedy po­sta­no­wił wy­brać bez­pieczną drogę do Bia­łych Wód, spo­rego, lud­nego i przy­ja­znego mia­steczka, w któ­rym mieli umó­wione kilka du­żych wy­stę­pów. Jesz­cze nie wie­dział, że ni­gdy tam nie do­trą. I że nic, co so­bie za­pla­no­wał, nie doj­dzie do skutku…

Nie mógł prze­wi­dzieć, że gdy pro­wa­dził dziar­sko kam­pera po wą­skiej, le­śnej dro­dze, na czele cyr­ko­wej ka­ra­wany, z każ­dym ki­lo­me­trem zbli­żał się do nie­unik­nio­nego za­gro­że­nia, ob­fi­tu­ją­cego w du­chy, de­mony, dy­nie i koty. Nie wie­dział, że po­wi­nien za­wró­cić, a na­wet gdyby wie­dział – nie mieli dość pa­liwa czy za­pa­sów, by star­czyło ich na po­wrót do od­da­lo­nego o pra­wie dwa dni drogi mia­steczka, z któ­rego wy­ru­szyli do Bia­łych Wód.

Po­wi­nien był za­wró­cić, gdy tylko przed ma­skę samo­chodu wy­sko­czył spa­ni­ko­wany smok.

Oczy­wi­ście ktoś mógłby po­wie­dzieć: Bal­ta­za­rze, smo­ków na­leży z za­sady uni­kać, zwłasz­cza tych wzbu­rzo­nych, ale Bal­ta­zar na swoją obronę miał to, że smoka tego znał od ma­leń­ko­ści i był on naj­lep­szą przy­ja­ciółką jego wnuczki, Finki. Miał na imię Sznu­rówka i pra­wie ni­gdy nie sta­no­wił dla cyrku praw­dzi­wego za­gro­że­nia… No może poza tymi dniami, kiedy miał straszny ka­tar i ki­chał ogniem, ale na­wet wtedy nie spa­lił ni­czego spe­cjal­nie cen­nego…

Być może po za­sta­no­wie­niu Bal­ta­zar mógłby przy­znać, że wła­ści­wie już wtedy po­wi­nien się spo­dzie­wać kło­po­tów, ale prze­cież nie był wróżką! Był sza­nu­ją­cym się be­stia­rem, ma­estrem naj­lep­szego cyrku na Ru­bie­żach i ni­gdy nie miał pro­ro­czych snów!

Zresztą, czy gdyby wy­śnił to, co miało się wy­da­rzyć, uwie­rzyłby choć jed­nej wi­zji? Pew­nie nie. Po­my­ślałby, że może nie na­le­żało jeść cia­sta przed snem, bo spa­nie z peł­nym brzusz­kiem ścią­gało na głowę dzi­waczne ob­razy.

Jed­nego był pe­wien – co­kol­wiek miało się wy­da­rzyć, Fra­nio i Finka nie po­no­sili za to żad­nej winy i nie było w tych dzie­cia­kach ani jed­nej pe­cho­wej ko­steczki!

Finka nie miała nic prze­ciwko po­dró­żo­wa­niu. Uwiel­biała dziad­ko­wego kam­pera, który był jak wy­godne miesz­kanko na kół­kach. Od­kryła jed­nak, że miesz­kanka na kół­kach spraw­dzają się dużo le­piej na rów­nej dro­dze, nie zaś na ulicy, która wy­gląda, jakby była zro­biona z sera, a nocą do­brało się do niej stado my­szy gi­gan­tów. Ki­wało. Bu­jało. Pod­ska­ki­wało. Ko­ły­sało się i po­trzą­sało pa­sa­że­rami jak ka­mycz­kami w ma­ra­ka­sach.

To miało dla Finki kon­kretne kon­se­kwen­cje. Po pierw­sze – ist­niało cał­kiem spore ry­zyko, że całe to po­trzą­sa­nie wy­trzą­śnie z niej płatki, które zja­dła na śnia­da­nie kilka go­dzin temu. Po dru­gie – na­wet gor­sze – nie mo­gła czy­tać! Pró­bo­wała! Uło­żyła się wy­god­nie na dol­nej pry­czy pię­tro­wego łóżka, za­pa­liła swoją spe­cjalną lampkę do czy­ta­nia, owi­nęła się ko­cy­kiem, nie z po­wodu zimna, ale by przy­jem­nie zwięk­szyć po­ziom kom­fortu, i za­brała się do lek­tury. A była to lek­tura wcią­ga­jąca! Lek­sy­kon stwo­rzeń i kre­atur ma­gicz­nych Ka­ro­liny Fer­ramo stał się ulu­bioną książką Finki, gdy od­kryła, że ist­nieje ma­gia, a z nią całe mnó­stwo istot. Nie­które znała z ba­śni czy le­gend, a te­raz prze­ko­ny­wała się, że ist­nieją na­prawdę. Inne były cał­ko­witą no­wo­ścią. Finka czy­tała Lek­sy­kon w każ­dej wol­nej chwili. Lu­biła być przy­go­to­wana i lu­biła wie­dzieć. Chciała też wie­dzieć wię­cej o swo­jej ma­gii – a była ogni­stą be­stiarką – więc oczy­wi­ście zwra­cała szcze­gól­nie wiele uwagi na wszyst­kie stwo­rze­nia po­wią­zane z ży­wio­łem ognia. Do­tarła wła­śnie do roz­działu o dżi­nach i in­nych ogni­stych by­tach de­mo­nicz­nych, ale ni­jak nie mo­gła sku­pić wzroku na li­nij­kach tek­stu. Przez to po­trzą­sa­nie! Ła­pała ją cho­roba lo­ko­mo­cyjna, z za­wro­tami głowy i nie­spo­koj­nym brzusz­kiem, więc sfru­stro­wana odło­żyła książkę pod po­duszkę i sap­nęła gło­śno.

Finka szczy­ciła się tym, że ni­gdy się nie nu­dzi. Nie miała ta­kiego zwy­czaju. Za­wsze po­tra­fiła zna­leźć so­bie roz­rywki i za­ję­cie. Ale za­mknię­cie w ki­wa­ją­cej się puszce na kół­kach tro­chę za­czy­nało ją nu­żyć. Fran­kowi to nie prze­szka­dzało. Spał na gór­nej pry­czy, mam­ro­cząc co ja­kiś czas coś pod no­sem czy ma­cha­jąc to ręką, to stopą, jakby się od cze­goś opę­dzał.

Finka wy­grze­bała się spod ko­cyka i wstała z łóżka. Spać nie za­mie­rzała. Naj­chęt­niej po­ba­wi­łaby się ze Sznu­rówką, ale od­kąd smo­czyca cał­kiem wy­zdro­wiała i mi­nął jej upo­rczywy ka­tar z ogni­stymi kich­nię­ciami, nie miała już ochoty spę­dzać w kam­pe­rze ca­łego dnia. Wo­lała la­tać. I Finka na­wet nie mo­gła mieć jej tego za złe. Po pro­stu troszkę tę­sk­niła za po­ga­du­chami, a na­wet za cia­snotą, którą od­czu­wała, kiedy cał­kiem spory smok wci­skał się na jej pry­czę, bo po­trze­bo­wał przy­tu­la­sków i po­cie­chy w cho­ro­bie. Od kilku dni Sznu­rówka, gdyby mo­gła, w ogóle by nie lą­do­wała. „Roz­pro­sto­wy­wała skrzy­dełka”, szy­bo­wała, wzbi­jała się naj­wy­żej, jak mo­gła, albo prze­la­ty­wała nad ta­bo­rem cyr­ko­wym z wy­so­kim pi­skiem ra­do­ści.

Przy­trzy­mu­jąc się szafki i sto­lika, Finka prze­szła na przód kam­pera. Wsu­nęła się za za­słonkę, do ka­biny kie­rowcy, gdzie urzę­do­wał dzia­dek – Bal­ta­zar Bą­czek. W swoim fio­le­to­wym sur­du­cie i z cy­lin­drem na­sa­dzo­nym krzywo na czu­bek głowy, mam­ro­tał coś gniew­nie pod no­sem i skrę­cał ko­łem kie­row­nicy to w prawo, to w lewo, pró­bu­jąc omi­nąć dziury. Próżny trud – omi­ja­nie dziur jest moż­liwe tylko wtedy, gdy jest coś jesz­cze poza nimi, tym­cza­sem ta le­śna droga nie sły­szała o utwar­dza­niu, as­fal­cie czy ja­kim­kol­wiek tłucz­niu. Była piasz­czy­sta, kręta i skła­dała się z pod­my­tych desz­czem doł­ków i ka­mie­ni­stych gó­rek, wy­żło­bio­nych głę­boko ko­lein i ka­łuż.

– Długo jesz­cze, dziadku? – za­py­tała Finka, opa­da­jąc na fo­tel pa­sa­żera.

Kam­per pod­sko­czył tak mocno, że cy­lin­der wy­rżnął w pod­su­fitkę i zje­chał wła­ści­cie­lowi na czu­bek nosa. Bal­ta­zar Bą­czek ścią­gnął go z głowy i rzu­cił na półkę przed szybą. Kilka se­kund póź­niej, przy ko­lej­nym wer­te­pie, cy­lin­der spadł Fince na ko­lana, a dzia­dek sap­nął.

– Jesz­cze ka­wa­łek, nim do­je­dziemy do Bia­łych Wód, ale wer­tepy skoń­czą się szyb­ciej. Za mo­stem po­winna nas już wi­tać cał­kiem cy­wi­li­zo­wana i utwar­dzona droga. I mam na­dzieję, że nikt do tego czasu nie zgubi za­wie­sze­nia czy zę­bów – do­dał tro­chę ci­szej, jakby do sie­bie, nie do wnuczki. A po­tem uśmiech­nął się do niej pro­mien­nie. – Spodoba się wam w Bia­łych Wo­dach! To piękne mia­sto, i to ta­kie z praw­dzi­wego zda­rze­nia! Jedno z więk­szych po tej stro­nie Bramy. Gdyby nie ta cała awan­tura z Czer­woną Wieżą i Sank­tu­arium, opóź­nie­niami wzglę­dem planu, a po­tem kil­koma od­wo­ła­nymi za­pro­sze­niami, gdy ro­ze­szło się, że cyrk obec­nie funk­cjo­nuje w nieco okro­jo­nym skła­dzie, i ko­niecz­no­ścią zmiany trasy, je­cha­li­by­śmy tam z cał­kiem in­nej strony i w ogóle ­by­śmy nie mu­sieli za­ha­czać o Dziwny Las.

– Czemu tak się na­zywa? – za­py­tała dziew­czynka, z cie­ka­wo­ścią wy­glą­da­jąc przez okno. Te­raz, kiedy wi­działa drogę i dołki przed nimi, jej mózg tro­chę le­piej zno­sił to ko­ły­sa­nie i cho­roba lo­ko­mo­cyjna pra­wie cał­kiem jej mi­nęła.

Bal­ta­zar Bą­czek skub­nął brodę, zwle­ka­jąc z od­po­wie­dzią. Ale je­śli cze­goś się na­uczył o swo­jej wnuczce, to tego, że je­śli miała py­ta­nie, do­sta­nie od­po­wiedź i nie za­waha się cze­kać, na­wet bar­dzo długo. I po­wtó­rzy je kilka razy, na wy­pa­dek gdyby miało mu umknąć.

– Bo na­prawdę taki jest. Sporo dzi­wów tu mieszka. I do­brze, że nie mu­simy tędy je­chać po zmroku. Cza­sem naj­gor­sze, co się tu spo­tka w nocy, to błędne ogniki, które spro­wa­dzają po­dróż­nych na ba­gni­ska i ugory. In­nym ra­zem można tu wpaść na coś dużo gor­szego. Na sporo ta­kich stwo­rzeń, któ­rych na­wet w twoim lek­sy­ko­nie nie znaj­dziesz, bo Dziwny Las sam je so­bie wy­my­ślił i uwie­rzył w nie do­sta­tecz­nie mocno, by za­ist­niały…

– A lu­dzie? Miesz­kają w Dziw­nym Le­sie? – do­py­ty­wała za­in­te­re­so­wana.

– Nie, je­śli mają wy­bór. Nor­mal­nie wolę się tu nie za­pusz­czać, ale to naj­bliż­szy most w oko­licy, a mu­simy prze­je­chać nad rzeką. Ko­lejny jest dwa dni drogi da­lej, a to już za długa prze­jażdżka na na­szych za­pa­sach pa­liwa.

Nie po­wie­dział Fince o tym, że mieli go pra­wie na styk i w Bia­łych Wo­dach będą tan­ko­wać jak bar­dzo spra­gnione wiel­błądy. Tak to jest, jak trzeba zmie­nić trasę. I tak to jest, gdy sklep z za­opa­trze­niem i sta­cja ben­zy­nowa, które jak byk wciąż były na ma­pie, w rze­czy­wi­sto­ści po­kryły się już dawno pa­ję­czy­nami i wy­pa­dły z in­te­resu pew­nie kilka lat temu.

Drzewa cia­sno ota­cza­jące drogę wy­cią­gały w ich stronę ga­łę­zie, które na tle za­chmu­rzo­nego nieba wy­glą­dały jak roz­ca­pie­rzone palce – nieco zło­wrogo. Bą­czek nie da­wał się po­nieść wy­obraźni, ale coś w tym le­sie czo­chrało go pod włos bar­dziej, niż kiedy był tu ostat­nio, ja­kieś dzie­sięć lat temu. Miał wra­że­nie, że coś stale zerka na nich z za­ro­śli, a przez mo­no­tonny szum sil­nika kam­pera i aut ja­dą­cych za nimi w ka­wal­ka­dzie prze­bi­jał się nieco nie­po­ko­jący dźwięk, który jako żywo przy­po­mi­nał ry­cze­nie czy wy­cie. Ma­gia Bal­ta­zara Bączka zwią­zana była ze zwie­rzę­tami. Jako be­stiar po­tra­fił się ko­mu­ni­ko­wać z więk­szo­ścią ssa­ków. Ale to, co krą­żyło nie­opo­dal drogi, nie na­le­żało do gro­mady ssa­ków. Bal­ta­zar nie miał pew­no­ści, czym do­kład­nie było, ale wy­czu­wał jego obec­ność i za­cie­ka­wie­nie. Nie prze­pa­dał za za­cie­ka­wie­niem nie­zna­nych mu be­stii, zwłasz­cza kiedy miał przy so­bie wnuki. Przy­spie­szył więc tro­chę, by jesz­cze szyb­ciej do­je­chać do mo­stu. Po dru­giej stro­nie rzeki las tra­cił swoją dziw­ność i kre­atyw­ność w kwe­stii po­two­rów, co spra­wiało, że Bal­ta­zar tamtą po­łowę lu­bił dużo bar­dziej.

Za­ro­śla się prze­rze­dzały, drzewa za to wy­da­wały się co­raz wyż­sze – znak nie­chybny, że zbli­żali się do kra­wę­dzi. Już pra­wie wi­dział żółty pia­sek brze­gów rzeki i drew­niany most spi­na­jący czę­ści lasu es­te­tycz­nym łu­kiem.

Na­gły wrzask zmro­ził mu krew w ży­łach, a kiedy tuż przed szybą za­ło­po­tały gło­śno bło­nia­ste skrzy­dła, od­ru­chowo wdep­nął ha­mu­lec, za­nim zde­rzył się ze smo­kiem.

Finka ze­rwała się z fo­tela i przy­ci­snęła twarz do szyby.

– Sznu­ró­weczko, co się dzieje? – za­wo­łała.

A smok pi­snął, za­ćwier­kał coś gwał­tow­nie, po czym opadł na ma­skę kam­pera (a był już roz­mia­rów spo­rego cie­lę­cia) i ude­rzał skrzy­dłami o boki auta.

– Nie mo­żemy je­chać da­lej – oświad­czyła Finka, bez pro­blemu ro­zu­mie­jąc smo­cze ćwier­ka­nie.

– A to czemu? – za­py­tał za­sko­czony Bą­czek.

– Sznu­rówka mówi, że tam jest prze­paść – wy­ja­śniła.

– No jest, wą­wóz, cał­kiem głę­boki, a nim pły­nie żwawa rzeczka. Ale my prze­je­dziemy nad nią mo­stem – tłu­ma­czył Bą­czek, ocze­ku­jąc, że wnuczka wy­per­swa­duje smo­kowi opór.

– No wła­śnie, je­śli cho­dzi o ten most… – po­wie­działa dziew­czynka po wy­słu­cha­niu ko­lej­nej por­cji ćwier­ka­nia.

– Co z mo­stem? – za­py­tał za­nie­po­ko­jony nie na żarty Bal­ta­zar.

– Znik­nął. Nie cały, ale spory ka­wa­łek. Sznu­rówka jest pewna, że nie prze­je­dziemy.

Bą­czek przy­mknął oczy. Czuł, jak mu drga ner­wowo żyłka na po­wiece. Ryt­micz­nie za­ci­skał palce na kie­row­nicy i mam­ro­tał coś pod no­sem. Dziew­czynka przy­su­nęła się bli­żej, by usły­szeć słowa.

– Czemu nie mo­żemy do­je­chać bez przy­gód? – szep­tał dzia­dek. – Co jest złego w odro­bi­nie nudy? – py­tał re­to­rycz­nie, ale Finka od­po­wie­działa:

– Pew­nie nic, dziadku, ale coś mi się wy­daje, że wcale nie jest nam pi­sana.

Bal­ta­zar z re­zy­gna­cją po­krę­cił głową i się­gnął po wal­kie-tal­kie. Mu­siał po­wia­do­mić ka­wal­kadę, by pozo­stali wie­dzieli, czemu się za­trzy­mał. A po­tem… cóż, cze­kała ich roz­mowa. Na samą myśl o tym, jak mo­gła prze­bie­gać, Bal­ta­za­rowi Bącz­kowi po­wieka drgała jesz­cze in­ten­syw­niej, a głowa za­czy­nała pul­so­wać.

– No pięk­nie! Co jesz­cze? Deszcz me­te­ory­tów? Trzę­sie­nie ziemi? Jak wiel­kiego pe­cha można mieć? – bur­czał Syl­we­ster Żu­czek, wpa­tru­jąc się w prze­paść, do nie­dawna spiętą zgrab­nym łu­kiem drew­nia­nego mo­stu.

Dziś z mo­stu zo­stały dwa ki­kuty z zie­jącą mię­dzy nimi dziurą. W dole hu­czała wartka i spię­trzona na ka­mie­ni­stym pod­łożu rzeka. Na­wet gdyby ja­kimś cu­dem zje­chali stro­mym zbo­czem na samo dno wą­wozu, nie było naj­mniej­szej szansy, by prze­pra­wili się przez wodę bez mo­stu.

– Syl­we­strze, ja cię ostrze­gam – burk­nął Bal­ta­zar Bą­czek.

– I co mi zro­bisz? Hę? Mó­wię, co wi­dzę! A wi­dzę pe­cha! Ja­kiego w ży­ciu nie mia­łem! A te­raz mam! I tylko jedno się zmie­niło. Wła­ści­wie dwie rze­czy. Trzy, jak li­czyć po­łą­cze­nie mo­jego sza­no­wa­nego i od­no­szą­cego suk­cesy cyrku z twoim wielce pe­cho­wym przed­się­bior­stwem!

– Suk­cesy?! Gdyby nie po­łą­cze­nie cyrku, Nero Mor­tus sko­pałby ci ty­łek! A gdyby go nie było, sam bym to zro­bił w kon­kur­sie Let­niego Dworu! – pie­klił się Bal­ta­zar, a jego twarz zro­biła się rów­nie czer­wona jak mu­cha, którą tego dnia miał uwią­zaną pod bujną brodą.

– Pa­no­wie, czy to nam w czym­kol­wiek po­maga? – za­py­tała przy­tom­nie Bran­wen.

Z ra­mio­nami za­ło­żo­nymi na piersi, z czar­nymi war­ko­czami spły­wa­ją­cymi do ko­lan i w krwi­ście czer­wo­nym ki­mo­nie wy­glą­dała bar­dziej na zmar­twioną niż złą.

Po­dob­nie Jew­gie­nij, który usiadł na mo­ście i pa­trzył w zie­jącą przed nim dziurę, jakby się za­sta­na­wiał, czy da radę prze­rzu­cić każdy po­jazd na drugą stronę. Był trol­lem spod mo­stu i praw­dzi­wym si­ła­czem, ale mu­siał przy­znać, że jego krzepa ma swoje ogra­ni­cze­nia i rzu­ca­nie kam­pe­rami i au­to­bu­sami było sta­now­czo poza jego za­się­giem. Może gdyby udało mu się zdo­być kilka wiel­kich kłód drewna, dałby radę ja­koś na­pra­wić most, ale to za­ję­łoby mnó­stwo czasu. Dużo wię­cej, niż go mieli. Gdy ma­estro­wie się wy­kłó­cali (co ro­bili nie­mal bez prze­rwy), za­równo on, jak i Bran­wen do­strze­gli re­alne za­gro­że­nie.

Nie­wiele już bra­ko­wało do zmierz­chu, a Jew­gie­nij wiele by dał, by nie spraw­dzać, jak bar­dzo nie­bez­pieczny sta­wał się Dziwny Las wraz z za­pad­nię­ciem zmroku.

Max i Si­mona krą­żyli wo­kół za­par­ko­wa­nych tuż przy urwi­sku po­jaz­dów i rzu­cali nie­ufne spoj­rze­nia w stronę lasu, który wy­ra­stał za ich ple­cami. Co­kol­wiek tam było, wy­czu­wali tego głód i cie­ka­wość. Po­kusa, by zrzu­cić ludzką skórę i prze­mie­nić się w rudo-pa­sia­ste be­stie z zę­bami i pa­zu­rami, była spora i walka z nią kosz­to­wała ich resztę cier­pli­wo­ści. A ni­gdy nie mieli jej zbyt wiele.

– Pa­no­wie, ba­sta! – ryk­nął w końcu Max. – De­cy­du­jemy, co ro­bimy, i spa­damy stąd w pod­sko­kach, zro­zu­miano? Za­nim to, co tam czeka i po­mru­kuje z głodu, przyj­dzie i za­prosi nas na ko­la­cję, co wy na to?

Kłót­nia na chwilę za­marła i na­gle cała trupa od­wró­ciła się w stronę lasu, który był dużo więk­szym za­gro­że­niem niż urwi­sko, za­wa­lony most czy rwąca rzeka.

– A ja­kie mamy opcje, tak w ogóle? Zo­staje nam Dą­brówka – od­parł Syl­we­ster Żu­czek, splu­wa­jąc przy tym na kępkę traw pod no­gami.

– Mo­żemy za­wró­cić i spró­bo­wać do­je­chać do Za­rze­cza – za­pro­po­no­wał Bal­ta­zar.

– Nie star­czy nam pa­liwa – za­opo­no­wał Jew­gie­nij.

– Mo­żemy wy­je­chać z Dziw­nego Lasu, a po­tem za­pas pa­liwa wlać w je­den bak. Po­sła­niec do­je­dzie do Za­rze­cza i tam na­pełni wszyst­kie ka­ni­stry – za­pro­po­no­wała Pta­szarka Sa­rai, owi­ja­jąc się szczel­nie pe­le­ryną, która wy­glą­dała jak pta­sie skrzy­dła.

Co­kol­wiek zer­kało na nich z Dziw­nego Lasu, spra­wiało, że czuła się nie­swojo. Jakby była prze­ką­ską. Ona i jej ptaki.

– Taaa, świetny po­mysł! – burk­nął Syl­we­ster. – Ko­lejny ty­dzień wy­pad­nie nam z ter­mi­na­rzy! Ty­dzień bez wy­stę­pów, bez za­rob­ków, bez kupna za­pa­sów! Nie wszy­scy tak ko­chają owsiankę, jak ty, Sa­rai! Mu­simy wy­stę­po­wać! Mu­simy za­ra­biać! Mu­simy jeść! – Wy­ma­chi­wał rę­kami nad głową.

Finka po­wio­dła spoj­rze­niem po po­zo­sta­łych człon­kach trupy. Bran­wen za­ci­skała usta w wą­ską li­nię, wy­raź­nie zmar­twiona. Ważka prze­stę­po­wała nie­cier­pli­wie z nogi na nogę i zer­kała cią­gle w stronę lasu. Pa­ję­czycy było wszystko jedno. Sie­działa na ma­sce swo­jej przy­czepy i wy­ja­dała z to­rebki coś, co wy­glą­dało jak bar­dzo duże ro­dzynki, choć dziew­czynka była wła­ści­wie pewna, że nimi nie były. Ula i dzia­duszka nie za­brali głosu ani razu, ale oboje stali bli­żej Bal­ta­zara Bączka niż Syl­we­stra Żuczka i ta de­kla­ra­cja lo­jal­no­ści była dla wszyst­kich czy­telna.

Za to mu­rem za Syl­we­strem stali człon­ko­wie daw­nego cyrku So­la­ris – Ma­rietta była jego córką, a na­sto­letni Cy­ryl bra­tan­kiem. Olga i Ka­te­rina Ka­me­now, jako tre­serki koni i dzi­kich ko­tów, nie prze­pa­dały za Bal­ta­za­rem i jego upo­rem w kwe­stii za­kazu udziału tre­so­wa­nych zwie­rząt w przed­sta­wie­niach cyr­ko­wych. Po tym, jak mu­siały od­dać zwie­rzęta do Sank­tu­arium, były sfru­stro­wane i czuły, że za­bra­kło dla nich miej­sca w no­wym pro­gra­mie cyr­ko­wym. Wi­niły o to Bączka.

Klaun Ka­rol i jego oswo­jony Pro­sia­czek sta­rali się być neu­tralni jak Szwaj­ca­ria, bo choć Syl­we­stra znali o wiele dłu­żej, ostat­nie wy­padki zwią­zały ich z Bal­ta­za­rem w spo­sób trudny do wy­ja­śnie­nia, ale też trudny do za­po­mnie­nia. Tyle że nie dało się ukryć, że ich za­pasy ja­błu­szek dawno się wy­czer­pały i mała wiet­nam­ska świnka wi­dy­wała je, czer­wone, sło­dziut­kie i pach­nące, tylko w snach, z któ­rych bu­dziła się z bur­czą­cym brzusz­kiem i smutno zwi­sa­ją­cym ogon­kiem.

Finka umiała li­czyć. Gdyby cho­dziło tylko o liczbę lu­dzi, cyrk Bal­ta­zara przo­do­wał. Ale nie była pewna, czy je­śli doj­dzie do gło­so­wa­nia, taka prze­waga wy­star­czy. Bo Syl­we­ster miał ra­cję w jed­nym. Mu­sieli jeść. Mu­sieli za­ra­biać. A w tym celu mu­sieli wy­stę­po­wać. Sły­szała wy­star­cza­jąco dużo roz­mów, czę­sto szep­ta­nych i ukrad­ko­wych, by wie­dzieć, że brak wy­stę­pów i do­cho­dów wszyst­kim bar­dzo do­skwie­rał.

Zwy­kle w lipcu mieli ka­len­darz wy­peł­niony po brzegi! Wy­stę­po­wali w każdy week­end, a czę­sto też w dwa, trzy na­wet dni w ty­go­dniu. Mieli do­sko­nale roz­pla­no­waną trasę i prze­jazdy z mia­steczka do mia­steczka zaj­mo­wały góra kilka go­dzin.

W tym roku też tak miało być. Zwłasz­cza że po wy­gra­nej w kon­kur­sie cyr­ko­wym otrzy­mali mnó­stwo za­pro­szeń od miast i mia­ste­czek, które chciały ich go­ścić. I opra­co­wali do­sko­nałą trasę. Tyle że wszystko się po­kom­pli­ko­wało i mocno zbo­czyli z drogi. Na­gle zna­leźli się na ta­kim ka­wałku mapy, gdzie od­le­gło­ści mię­dzy mia­stecz­kami oka­zy­wały się znacz­nie więk­sze, a sta­ran­nie omi­jane zwy­kle atrak­cje, ta­kie jak Dziwny Las, były bar­dziej po dro­dze, niżby chcieli.

Sporo czasu i wy­stę­pów stra­cili przez Gaję i jej klą­twę. Jazda do Sank­tu­arium i Czer­wo­nej Wieży oka­zała się cza­so­chłonna i prze­pa­dło im kilka umó­wio­nych za­wczasu wy­stę­pów. Trupa cyr­kowa za­ra­biała tylko wtedy, kiedy da­wała przed­sta­wie­nia, a o to było ostat­nio trud­niej niż o przy­gody, które z mi­sją cyrku nie­przy­jem­nie ko­li­do­wały.

Sa­kiewki więk­szo­ści człon­ków trupy były pu­ste. A trudno o mo­rale, gdy je się w kółko owsiankę. Trudno też za­tan­ko­wać baki po­jaz­dów do pełna, gdy w szka­tule pustki. Pa­liwo nie było ta­nie po żad­nej stro­nie Bramy. Może wszy­scy by­liby nieco mniej zde­spe­ro­wani, gdyby ostat­nia sta­cja ben­zy­nowa nie wy­pa­dła z in­te­resu wiele lat temu. A naj­gor­sze, że zro­bili nie­małe kó­łeczko, by do niej do­je­chać, bo bali się, że nie wy­star­czy im pa­liwa do Bia­łych Wód. Te­raz nie wy­star­czy go z pew­no­ścią. Nie wy­star­czy­łoby też na po­wrót do ostat­niego mi­ja­nego mia­steczka, bo to pra­wie dwa dni jazdy.

Finka mu­siała przy­znać, że po­mysł Syl­we­stra nie był tak zły, jak więk­szość jego po­my­słów. Lo­jal­ność ro­dzinna ka­zała jej zwy­kle sta­wać po stro­nie dziadka, ale to nie zna­czyło, że miała klapki na oczach i nie po­tra­fiła ana­li­zo­wać fak­tów. Syl­we­ster się nie my­lił – w kilka go­dzin mo­gli do­je­chać do Dą­brówki. Po­dą­ża­jąc spory ka­wa­łek wzdłuż rzeki, nie mu­sieli prze­ci­nać Dziw­nego Lasu. Na miej­scu mo­gli za­kle­pać kilka przed­sta­wień, za­ro­bić tro­chę, ku­pić je­dze­nie i pa­liwo, zro­bić spore kółko, ale z dwoma mia­stecz­kami po dro­dze, by do­trzeć do dru­giego mo­stu, a po­tem już nic nie stało im na prze­szko­dzie, by wy­stę­po­wać zgod­nie z pla­nem w Bia­łych Wo­dach.

Nie ro­zu­miała, czemu dzia­dek tak krzy­wił się na samą na­zwę Dą­brówki. Czy miał zwią­zane z nią ja­kieś bar­dzo nie­przy­jemne wspo­mnie­nia? Wie­dział o czymś, czego nie wie­dzieli po­zo­stali?

– Kto z was był wcze­śniej w Dą­brówce? – za­py­tała gło­śno dziew­czynka.

Tylko Bal­ta­zar, Syl­we­ster i Pa­ję­czyca unie­śli ręce.

– Mi­nęło tro­chę czasu, ale to za­wsze było ładne mia­steczko – po­wie­dział Syl­we­ster ła­god­niej­szym to­nem, jakby miał na­dzieję, że jed­nak prze­kona Bal­ta­zara.

Pa­ję­czyca wzru­szyła każ­dym z czte­rech ra­mion.

– W po­przed­nim stu­le­ciu mieli tam na­prawdę pysz­nych ma­ło­let­nich, so­czy­stych, przy­jem­nie wy­stra­szo­nych, ła­żą­cych sa­mo­pas… Same miłe wspo­mnie­nia mam z Dą­brówki – po­wie­działa i wy­szcze­rzyła się w uśmie­chu, od­sła­nia­jąc dwa zęby ja­dowe.

Jej cał­kiem czarne oczy po­ły­ski­wały jak wę­gielki, kiedy po­pa­trzyła na Franka – ostat­nie z dzieci, które pró­bo­wała zjeść. Ni­gdy nie po­go­dziła się z za­ka­zem po­ży­wia­nia się mi­lu­siń­skimi, który na­ło­żył na nią Bal­ta­zar, ale też po­dró­żo­wa­nie z cyr­kiem wciąż miało dla niej wię­cej za­let niż wad. Je­śli jed­nak tra­fią do Dą­brówki i ja­kieś dzie­ciątko za­plą­cze się w pa­ję­czynę, czyż można wal­czyć z prze­zna­cze­niem?

Fra­nek wzdry­gnął się i przez chwilę znów było mu po­twor­nie zimno, jak wtedy, kiedy trzy­mała go owi­nię­tego pa­ję­czą ni­cią, wi­szą­cego nad zie­mią wy­soko jak bo­żo­na­ro­dze­niowa szynka. Gdyby nie Finka, skoń­czy­łoby się to nie­we­soło. Jak to jest, po­my­ślał, że ode­szła z cyrku ro­dzina akro­ba­tów (Ana­sta­zja i An­toni odłą­czyli się od cyrku po tym, jak na­stra­szył ich sa­bo­taż Nero Mor­tusa – wy­pa­dek, w któ­rym mo­gli stra­cić córkę, Ara­bellę), ale Pa­ję­czyca ani my­ślała o odej­ściu?

Finka po­de­szła bli­żej Bączka i za­py­tała ci­cho:

– Dziadku, czemu wo­lał­byś nie je­chać do Dą­brówki?

Po­krę­cił tylko głową, a po jego mi­nie wi­działa, że zro­zu­miał, co tak na­prawdę chciała mu prze­ka­zać. I przy­swoił już, że miała ra­cję – wszy­scy po­zo­stali chcieli tam je­chać. I je­śli doj­dzie do gło­so­wa­nia, prze­gra z kre­te­sem. A wtedy jego po­zy­cja jako ma­estra może so­lid­nie ucier­pieć. Więc Bal­ta­zar ski­nął wnuczce głową, a po­tem po­wie­dział gło­śno:

– Skoro wszy­scy chcą je­chać do Dą­brówki, nie ma co tego od­wle­kać. Wkrótce się ściemni.

Nie umknęło mu wes­tchnie­nie ulgi, które wy­rwało się z piersi ty­gry­sów, Bran­wen czy Jew­gie­nija. De­cy­zja za­pa­dła, nie mu­siała mu się po­do­bać, ale była bez­a­pe­la­cyj­nie po­pu­lar­niej­sza od planu Pta­szarki – a wady tego sam był w sta­nie za­uwa­żyć bez trudu.

Sęk w tym, że nie umiał na­wet do końca wy­tłu­ma­czyć, czemu Dą­brówka wy­da­wała mu się tak złym po­my­słem. Był tam raz czy dwa, ostat­nio wiele lat temu, kiedy jego córka była nie­wiele star­sza od bliź­nia­ków. Nie po­do­bało mu się coś w tym mia­steczku, coś z jego ma­gią było po­krę­cone i ze­psute.

– Dziadku? – Finka ujęła go pod ra­mię i pa­trzyła na niego wiel­kimi, wy­peł­nio­nymi tro­ską oczami.

Zmu­sił się do uśmie­chu.

– Bę­dzie do­brze, Fi­neczko, może na­wet mają tam księ­gar­nię? – rzu­cił, si­ląc się na lekki ton.

– Wy­star­czy, żeby mieli sta­cję ben­zy­nową i sklep spo­żyw­czy – burk­nął Syl­we­ster i po­ma­sze­ro­wał do swo­jego kam­pera.

Wszy­scy się ro­ze­szli do po­jaz­dów. I tylko Jew­gie­nij stał jesz­cze chwilę przy mo­ście, wpa­tru­jąc się w grube drza­zgi ster­czące w niebo. Był trol­lem spod mo­stu i znał się na mo­stach. Wszyst­kich mo­stach, nie tylko ka­mien­nych. I wie­dział coś, czego nie po­wie­dział gło­śno, a nikt inny zda­wał się tego nie za­uwa­żyć… To nie woda czy bu­rza uszko­dziła ten most, ale czło­wiek. Ktoś, kto wła­dał ma­gią albo miał ła­dunki wy­bu­chowe i przy­ło­żył się do tego, by most był nie­prze­jezdny. A to spra­wiało, że Jew­gie­nij za­czy­nał się za­sta­na­wiać – komu na tym za­le­żało? I dla­czego?

Kam­pe­rem znów bu­jało na boki, ale Finka była zbyt prze­jęta, by zwra­cać na to uwagę. Po­ru­szali się wolno, by nie uszko­dzić pod­wozi aut na nie­rów­no­ściach, co wpraw­dzie wy­dłu­żało samą po­dróż, ale też po­zwa­lało zo­ba­czyć znacz­nie wię­cej z tego, co mi­jali. Finka sie­działa przy sto­liku, nos przy­kle­iła do okna. Za­padł zmierzch i z tej cią­gle nie­peł­nej ciem­no­ści wy­ła­niały się rze­czy, które nie po­winny ist­nieć.

Te­raz już ro­zu­miała, czemu je­chali wzdłuż rzeki, choć wer­tepy i dołki były mę­czące. Al­ter­na­tywą była po­dróż przez Dziwny Las, a już to, co po­ka­zy­wało się na jego kra­wę­dzi, sta­wiało wło­ski na karku dęba. Wi­działa już dziwne stwo­rze­nia, któ­rych nie zna­la­złaby w swoim lek­sy­ko­nie. I przej­rzy­ste, neo­nowo świe­cące zjawy, które prze­śli­zgi­wały się mię­dzy pniami drzew i po­dą­żały za ka­wal­kadą po­jaz­dów z nie­po­ko­ją­cym za­cie­ka­wie­niem. Wi­działa ro­śliny, które wy­bu­chały mie­nią­cymi się jak bro­kat pył­kami, wa­biąc ogromne, białe ćmy – na­wet z od­le­gło­ści do­strze­gała, że są ku­dłate, po­kryte po­ły­sku­ją­cym, je­dwa­bi­stym fu­ter­kiem.

– Wszystko prze­ga­pisz! – za­wo­łała do Franka, który znów wci­snął się w kłę­bo­wi­sko koca na swo­jej pry­czy.

– Prze­żyję – mruk­nął w od­po­wie­dzi.

Finka wes­tchnęła ciężko. Jej brat od kilku dni był mocno nie w so­sie. Znów trzy­mał się tro­chę na dy­stans, mil­czek i ma­ruda. Aż się pro­sił, żeby na nim usia­dła i wy­mu­siła groź­bami i ła­skot­kami od­po­wiedź na py­ta­nie, co mu znowu le­żało na wą­tro­bie i czym się za­mar­twiał. Im był star­szy, tym trud­niej przy­cho­dziło jej wy­du­sze­nie z niego ta­kich zwie­rzeń. A Fra­nek w jed­nym miał nie­wąt­pliwy ty­tuł mi­strza – w za­mar­twia­niu się i znaj­do­wa­niu po­wodu, by spu­ścić nos na kwintę.

– Mo­żesz mi też po­wie­dzieć, co cię znowu ugry­zło – od­cięła się.

– Nic mi nie jest – od­burk­nął spod koca.

– Ja­sne. Zu­peł­nie nic. Dla­tego co noc się bu­dzisz z krzy­kiem i masz kosz­mary. Dla­tego je­steś tak zmę­czony, że przy­sy­piasz w ciągu dnia. I dla­tego twoje fio­le­towe far­focle spły­wają po ścia­nie jak świe­cące gluty – od­po­wie­działa, ocie­ka­jąc sar­ka­zmem.

Fra­nek przez chwilę mil­czał, a po­tem wy­chy­lił głowę spod koca, wy­raź­nie za­sko­czony.

– Ty je wi­dzisz? – za­py­tał w końcu.

– Nor­mal­nie ich nie wi­dzę. Ale wiem, co zro­bić, by je zo­ba­czyć. Zna­la­złam za­klę­cie – od­po­wie­działa.

– Co ono robi?

– Po­ka­zuje to, co nor­mal­nie nie jest cał­kiem wi­dzialne. Mu­sia­łam spraw­dzić, czy coś cię nie pod­gryza. No do­słow­nie, ro­zu­miesz, jak Pa­ję­czyca. Czy nie sie­dzi ci na piersi ja­kiś du­sio­łek czy ja­kaś ma­giczna pi­jawka.

– Du­sio­łek? Skąd ci to w ogóle przy­szło do głowy?

– Spraw­dzi­łam w książce, co może spro­wa­dzać kosz­mary.

Fra­nek wes­tchnął ciężko. Ta­kie było ży­cie z Finką. Mógł się za­my­kać w so­bie, mógł upy­chać swoje stra­chy i zwidy w cia­snym schowku w tyle głowy, ale to dzia­łało tylko na chwilę. Po­tem za­czy­nała szu­kać przy­czyny. Cud, że za­częła od ksią­żek. Daw­niej by po pro­stu na nim usia­dła, do­ci­snęła nos do jego nosa i po­wie­działa coś w stylu: „Opór jest da­remny, ga­daj, młotku, pó­kim do­bra!”. I wła­ści­wie na­wet nie był zły o to, że go sztur­chała. Wie­dział, że cza­sem się za­pę­dzał i od­ci­nał bar­dziej, niż to dla niego zdrowe. I nie­kiedy wi­działa coś, czego on nie do­strze­gał, a co spra­wiało, że pro­blem, któ­rym się za­mar­twiał, oka­zy­wał się wcale nie taki wielki. Finka była za­ła­twiaczką. Była Sher­loc­kiem w ich du­ecie. A on, choć zwy­kle na­tu­ral­nie przy­cho­dziło mu za­trza­śnię­cie się jak małż ze swo­imi ciem­nymi my­ślami, mu­siał przy­znać, że roz­mowa z sio­strą cza­sami mu po­ma­gała. Dla­tego zsu­nął się z gór­nej pry­czy i opadł na sie­dzi­sko z ku­fra po dru­giej stro­nie sto­liczka.

Finka wie­działa, kiedy na­ci­snąć, a kiedy po­zwo­lić bratu zła­pać od­dech przed otwar­ciem swo­jego sejfu z se­kre­tami. Ale nie za­mie­rzała od­pu­ścić. Ostat­nim ra­zem, kiedy ukry­wał przed nią wielki se­kret, oka­zało się, że ma mar­twą ma­gię, wi­dzi fio­le­tową aurę wo­kół tego, co jest mar­twe, i tego, co umiera. I nie po­wie­dział jej ani słowa. Na­wet o tym, że wi­dzi taki gę­sty fio­let wo­kół ich mamy. Na­wet wtedy, gdy pod­słu­chali roz­mowę ro­dzi­ców i od­kryli, że mama jest chora na raka piersi, bę­dzie miała ope­ra­cję i ra­dio­te­ra­pię. (Finka spraw­dziła – ra­dio­te­ra­pia była ra­dio­ak­tywna, ale zu­peł­nie ina­czej ra­dio­ak­tywna niż pa­jąk, który ugryzł Pe­tera Par­kera, więc mama nie zmieni się w Spi­der-Mankę. Ra­czej). Oczy­wi­ście na­wet się nie za­jąk­nął! Du­sił w so­bie wie­dzę o fio­le­cie i wnio­ski, które z niej wy­cią­gnął (że mama umiera), po­zwa­la­jąc, by te wi­zje mu się roz­go­ściły w snach i zmie­niły je w kosz­mary.

– Śnią mi się dziwne rze­czy – wy­szep­tał.

– Jak dziwne? – za­py­tała.

Fra­nek wes­tchnął ciężko i za­czął mó­wić. Ci­cho, prze­py­cha­jąc słowa przez bo­le­śnie za­ci­śnięte gar­dło.

– Miej­sce. Zimne. Prze­sy­cone mar­twą ma­gią. Straszne. Je­stem tam i nie mogę się wy­do­stać. A im dłu­żej tam je­stem, tym bar­dziej za­po­mi­nam, że je­stem żywy. Szu­kam wyj­ścia, ale go nie ma. Jest tylko zimno i pustka. I sły­szę głos, który mówi, że to jest moje miej­sce, że je­stem tam bar­dziej u sie­bie niż tu, więc ni­gdy już nie wrócę. Za każ­dym ra­zem, gdy za­sy­piam, tra­fiam w tamto miej­sce. I ni­gdy nie udaje mi się stam­tąd uciec. I ni­gdy już nie bę­dzie mi cie­pło.

Łzy spły­nęły mu po po­licz­kach. Wy­tarł je rę­ka­wem bluzy, ale się ich nie wsty­dził. Je­śli ktoś mógł go zro­zu­mieć, to jego sio­stra. Ona też do­stała ma­gię. Ale miała wię­cej szczę­ścia niż on. Jej ma­gia była dla niej źró­dłem ra­do­ści. Przy­cią­gała do niej smoki, pie­kielne ogary i żar-ptaki, żad­nych fio­le­to­wych glu­tów, które wy­pły­wały z kosz­ma­rów i po­kry­wały całą ścianę przy jego łóżku.

– Fra­nek, za­po­mi­nasz o jed­nym. Gdzie­kol­wiek i kto­kol­wiek by cię za­brał czy uwię­ził, będę cię szu­kać. I cię znajdę. Sam wiesz, że za­wsze cię znajdę, choć­byś nie wiem jak do­brze się scho­wał. I ni­gdy nie po­zwolę ci za­mar­z­nąć – po­wie­działa i zła­pała go za rękę.

Jej roz­pa­lona jak w go­rączce skóra pra­wie opa­rzyła zmar­z­nięte palce Franka. Finka po­kle­pała go po dłoni, a po­tem unio­sła swoją wnę­trzem do góry, a na jej po­wierzchni za­tań­czyły iskierki i przez uła­mek chwili wi­dział mały pło­my­czek!

– Wow! Kiedy za­mie­rza­łaś mi o tym po­wie­dzieć? – za­py­tał za­sko­czony.

– Kiedy by­ła­bym w sta­nie utrzy­mać ognik dłu­żej, tak cho­ciaż mi­nutę. Albo gdyby udało mi się wy­wo­łać więk­szy pło­myk. Wiesz, żeby zro­bić więk­sze wra­że­nie! – ro­ze­śmiała się roz­ba­wiona jego miną.

– No nie wiem, już te­raz robi cał­kiem spore wra­że­nie – burk­nął Fra­nek.

– My­ślę, że sny są czę­ścią ma­gii. Też je mam – po­wie­działa po chwili.

– Ale nie bu­dzisz się z krzy­kiem.

– Bo dla mnie to nie są kosz­mary. Sły­szę w nich Sznu­rówkę, a ostat­nio co­raz czę­ściej też Sor­chę. My­ślę, że ona nie­długo się wy­kluje… W tych snach to już nie jest ma­lutki pło­my­czek. – Unio­sła dłoń, a ogień znów za­tań­czył na jej skó­rze. – Pod­pa­lam świat, pło­mie­nie bu­chają wyż­sze niż naj­wyż­sze drzewa, a mnie się to na­prawdę po­doba. Śmieję się. A nad moją głową tań­czą w chmu­rach smoki. Więc wiesz, to w su­mie nie­po­ko­jące, że mi się to po­doba.

– No ra­czej. To jest po­krę­cone, nie?

Finka przy­tak­nęła. Ni­komu in­nemu nie po­wie­dzia­łaby o tych snach, ale miała pew­ność, że Fra­nek zro­zu­mie. I nie bę­dzie oce­niał.