Flirt z Paralipomeną. Mitologie - Jan Gondowicz - ebook + książka

Flirt z Paralipomeną. Mitologie ebook

Jan Gondowicz

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Paralipomena to w żargonie filozofów myśli właściwie zbyteczne, z którymi autor nie umiał się rozstać, dopowiedzenia, dodatki. W piątym zbiorze swoich szkiców Jan Gondowicz odkrył, że patronuje im bogini (grecka oczywiście) Paralipomena, która broni praw wiedzy niekoniecznej. Pod władzą Paralipomeny znalazły się więc w książce rozważania o sztuce korumpowania królów, jedzeniu kalafiorów, zasadach zabijania stryjów, znajdowaniu zgubionych scyzoryków, błędach przy uwodzeniu, prowadzeniu sklepów tekstylnych, hodowli bazyliszków, przygodach w fotelu, mowie płazów, wielkich armatach, bufiastych spodniach, mamutach, karmieniu rekinów i budowie domów w parku narodowym. W sumie 46 szkiców i esejów, a tematów tyle, ile czytelnik zechce się doczytać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Opieka edytorska: Magdalena Partyka

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Zdjęcia w książce pochodzą

z Narodowego Archiwum Cyfrowego

The graphics on the cover copyright

© by Mahendra Singh

Copyright © by Jan Gondowicz

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2024

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1183-2 (EPUB), 978-83-244-1183-2 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Ze wszystkich rodzajów zapewniania sobie książek pisanie ich uchodzi za najchlubniejszy. W tym miejscu niektórzy z przyjemnością przypomną sobie dużą bibliotekę, którą u Jean Paula ubogi belferek Wuz zgromadził w ten sposób, że dzieła, których tytuły w katalogu targowym zainteresowały go, ale na które nie było go stać, sam pisał.

                     Walter Benjamin, Rozpakowuję swoją bibliotekę,

                     przełożył Bogdan Baran

Jak zwykle dobra połowa tych szkiców ukazała się w pierwotnych wersjach na łamach miesięcznika „Nowe Książki”. Chcę podziękować  d a w n e m u  zespołowi redakcyjnemu tego pisma, że przez dwadzieścia jeden lat (marzec 1999 – kwiecień 2022) mogłem tam w formie felietonów z cyklu „Języczek uwagi” publikować, co chciałem, i było to przyjmowane z anielską cierpliwością i wyrozumieniem.

Zbiór tekstów zamknięty został we wrześniu 2022.

J.G.

Ząb, zupa, dąb

W tandetnym piekle Sonaty Belzebuba szatańskie pachołki składają hołd władcy: „Ty jeden, panie, miałeś odwagę mierzyć w to, co inni uważali za zupełny nonsens. Tym samym nas, biednych lokai kabaretu, podniosłeś do godności prawdziwych diabłów”. Witkacy jednym ruchem skojarzył kicz, absurd, awans, fagasów i szatana. To właśnie konstelacja Mrożka[1] – tego, który sześć dekad temu umiał zaprzeć nam dech. Z podziwu i chyba strachu. Bo większość tego, co wówczas pisał, podszyte było nieznanym u nas nigdy, iście szatańskim chichotem. Po Tangu ów pogłos ścichł; był to już inny Mrożek.

Wiele lat później w felietonie Dzieci wojny skwitował Mrożek śmierć złudzeń, że z makabry wychynie lepszy świat. Nic podobnego: akurat „złość, głupota, paranoja, małość, kłamstwo i nienawiść” doszły po wojnie do władzy. I to nie same z siebie, lecz z pomocą rąk i głosu jego, Mrożkowej, generacji[2]. Mała pociecha, że „byliśmy trąbami, w które dęli inni”. To zarażone piekłem głosy totalitarnych trąb dudnią we wczesnym Mrożku. Demonstracja językowych technik przemocy – oto godne pisarza zadanie.

Sądząc z efektów, najżywszą niechęcią obdarzył Mrożek nie wszechobecne hasła, lecz dialektykę elenktyczną, czyli sposób dowodzenia, że czarne jest białe, nienawiść to miłość, niewola to wolność, i tak dalej, jak u Orwella. Toteż akcja wielu jego opowiadań z epoki, gdyśmy się nim w moich czasach zachłysnęli, i pierwszych, nieporównanych sztuk toczy się w myśl procedur językowych. A ściślej – dialektyki, będącej logiką paranoi. Takiej, której można się wyuczyć. W kompromitacji dialektyki z użyciem jej samej ujrzano jednak dwuznaczność. Na przykład Andrzej Kijowski, który odbył tąż edukację, zalecał Mrożkowi (w ramach pokuty) „napisanie wreszcie biografii wewnętrznej” – niezapośredniczonej, więc szczerej. Wszystkim życzeniom Kijowskiego przyszło się spełnić poczwarnie: postulat wielkiej współczesnej powieści obyczajowej zaowocował cyklem o rozlewisku, mesjanizm – religią smoleńską, szturchanie zaś Mrożka – tegoż monstrualnym Dziennikiem. Ale do rzeczy.

Kto umie u Mrożka wykręcić kota ogonem, ten wygra, a więc ma rację. „Czasem wydaje nam się, że myślimy, że nie myślimy, ale myślimy – podczas gdy naprawdę, to nie myślimy” – wpiera Więzień w Naczelnika z Policji, i to on Naczelnika pokona. Choć Naczelnik szybko się uczy: „Właśnie będąc z policji, ale udając przed innymi, że się nie jest z policji, jest się z policji jakoby w dwójnasób. Ale dopiero być z policji i udawać przed samym sobą, że się nie jest z policji – to znaczy dopiero być z policji głęboko, rozkosznie, powiedziałbym całą piersią” – kołuje Naczelnik Sierżanta. Istotę tej dialektyki wykłada Naczelnikowi Więzień, już jako Adiutant: „Pan, jako naczelnik policji, powinien wiedzieć, że to, co jest istotne – nie musi mieć mimo to specjalnego znaczenia, ewentualnie może mieć lub ma znaczenie przeciwne, lub po prostu różne, zależnie od pewnych okoliczności”. A co jest lub nie jest pewną okolicznością i jakie wnosi znaczenie, przesądza ten, kto dokonuje dialektycznej agresji na czyjś poczciwy umysł.

Akcja jednoaktówki Na pełnym morzu zaczyna się w chwili, gdy decyzja już zapadła: Gruby Rozbitek postanowił zjeść Małego Rozbitka. I zje go, bo rozporządza dialektyczną władzą dyskursu, wspartą wszelkimi paralogizmami, stawianiem faktów na głowie i ordynarnym przekupstwem. Nikt tu nikogo nie tknie palcem, lecz Mały, polemista naiwny, straci życie. „Zaskakujące – piętnuje go Gruby – że na brak powszechnej, ogólnoludzkiej, wszechobejmującej sprawiedliwości narzekają przede wszystkim niezadowoleni. Czy żądając sprawiedliwości – nie szukają po prostu usprawiedliwienia ci, którym się nie udało?”. Cały liberalizm w jednym zdaniu! Skąd wniosek, że nieudacznik sam jest sobie winien, a więc winien, ergo zasłużył. Argument nieodparty jak te, które słyszy się na ulicach, a czasem czyta w prasie: „Kto ma pieniądze – pewno skądś je ma”; „W okularach – znaczy Żyd”; „Bał się – widać miał czego”. Na tę okazję strona przegrywająca, nadstawiając bez oporu gardło pod nóż, sięgnąć może po dialektykę ofiar: „Prawdziwa wolność jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności”[3].

Mrożek nie napisał nigdy nic lepszego od jednoaktówki Karol, która w lekturach szkolnych powinna zastąpić Pana Tadeusza, bo mało kto będzie miał okazję poloneza wodzić, za to każdy w naszym kraju stanie kiedyś przed decyzją: przyłączyć się do łowów na Karola lub podzielić jego los. Dialektykę w służbie agresji zastępuje tu dialektyka w służbie innego instynktu – strachu. „Tylko słowa – pisze Jan Błoński – budują przegrodę między ciałem ofiary a strzelbą czy łapą kretyna”. Posiadacze dubeltówki, niepiśmienni Dziadek i Wnuk, ani myślą gadać z Okulistą. „Pan jest alfabeta i co z tego? Czy my się pana boimy? Nie, to pan się nas boi”. Jedynym dla Okulisty ratunkiem jest wciągnąć ich mimo to w gadkę, która wyniesie go do roli pomagiera. Lufy zwrócą się wtedy przeciw komuś innemu, wszystko jedno komu. Dialektyka, jak to się nieraz widziało i jeszcze zobaczy, zmienia liberała w aktywnego wspólnika obłąkanych fanatyków. Ma się rozumieć, to tylko odroczenie, bo Okulista jest zbyt wygadany, by prędzej czy później nie okazać się Karolem. I świetnie o tym wie. I oni wiedzą. I on wie, że wiedzą. Przewrotna gadanina nie ocali inteligenta, ale przedtem unurza go w szambie.

Mrożek mógł widzieć na starość, jak język współczesnej debaty nie gorzej niż za jego młodych lat podbiega bulgotem paranoi. Jak wszystkie chwyty mowy sprzęgniętej z przemocą, które pokazał w akcji, trafiają znów do obiegu. Lecz wątpię, czy czuł się wieszczem. Choć przecież opisał w Indyku, co się dzieje, gdy odklejona mowa tworzy sztuczną realność. Jeśli wierzyć dyspucie chłopów, indyk, którego w ramach kreowania nierzeczywistości przemocą „ożeniono” tam z kurą, poszedł z rozpaczy tarzać się w pokrzywach, kura zaś zniosła jajo. Tu sprawca mariażu wyciąga zza pazuchy biały stożek i wywiązuje się dialog: „W samej rzeczy, spiczaste jakieś...”. – „A wyjdzie z niego co?”. – „A coby nie miało wyjść? Wyjdzie”. – „A co?”. – „A kto to może wiedzieć? Poczekać trza”. – „No, to poczekajmy”. – „No, to czekamy...”.

Chybaśmy się doczekali.

2013

Prozopografia
Mat

Przez Rumunię, Włochy, Francję i Anglię 15 września 1940 roku Michał Choromański z żoną dotarli wreszcie do Rio. Usiedli w lobby hotelu Paysandú. Wtem zrobił się ruch, pyknęły lampy wyładowcze fotoreporterów. Wszedł mężczyzna średniego wzrostu, bardzo brzydki. „Miał orli profil, szpakowatą głowę i przystrzyżony wąsik. Młoda kobieta, w żałobnej czerni i wyższa od niego, szła obok. «Skąd ja go znam?»” – pomyślał pisarz polski. „Nie przypuszczałem, że już wkrótce pewna bardzo osobliwa fotografia nieznajomego i jego małżonki ukaże się we wszystkich dziennikach proalianckiego świata. Siedzący w pobliżu mnie pan w tropikalu, z błękitnym brylantem na małym paluszku i w dość jaskrawym krawacie, będzie uwieczniony na niej w pasiastej piżamie, leżący z zamkniętymi oczami obok trupa swojej młodej żony”.

Stefan Zweig był wówczas, jak nie bez zawiści przyznawał Tomasz Mann, zapewne najsławniejszym pisarzem świata. Lecz z angielskiego punktu widzenia, jako enemy alien, kandydował na lokatora obozu koncentracyjnego na wyspie Man. Z tej racji wybrał Brazylię. Przed fatalnym 22 lutego 1942 roku zdążył jeszcze ukończyć biografię Montaigne’a i zredagował wspomnienia Świat wczorajszy. Cztery ostatnie miesiące oddał noweli, którą nazwał szachową. Potem Nowela szachowa podążyła tajnym szlakiem do Sztokholmu. I nie zastała adresata. Szwedzcy naziole zmusili bowiem Gottfrieda Bermanna Fischera, wydawcę emigrantów, do ucieczki via Sowiety do USA, gdzie w roli komunisty z miejsca wylądował w ciupie. Jego wspólnicy książkę co prawda wydali, lecz zawiesili sprzedaż. Drugi wydawca, argentyńska oficyna Pigmalion, ograniczyła nakład do 250 egzemplarzy. W Buenos Aires też ubóstwiano Hitlera.

Na życie duchowe męskiej populacji Europy składa się dziś w znacznej mierze telewizja, piwo, komputer, futbol i picowanie auta. Jeszcze trzy ćwierci wieku temu były to zatrudnienia odmienne: filatelistyka, muzykowanie, lektura, brydż i szachy. Egzotyczne się zdają zwłaszcza te ostatnie. A jednak, słowo daję, emocjami milionów władali tytani sześćdziesięciu czterech pól: Emanuel Lasker, Akiba Rubinstein, Max Euwe, Saul Tartakower, Aron Nimzowitsch, José Raúl Capablanca. Studiując ich homeryckie boje, zgłębiano, jak kto umiał, psychologię geniuszu w akcji, wielbiąc domenę wolności wyzbytej doczesnych sprawdzianów. Gdy więc wielki Aleksander Aliechin, który nie zdołał uciec z Paryża, ogłosił w 1941 roku cykl artykułów o zgniłych szachach żydowskich, w oczach wolnego świata został na zawsze czarnym królem. Można widzieć w tym źródło Noweli szachowej.

U Zweiga na pokład transatlantyku, który w drodze z Nowego Jorku do Buenos Aires staje się czymś na kształt wielkiej szachownicy, czarny król wkracza w roli arcymistrza. Mirko Czentović, genialny cham z naddunajskiej wioski, zawsze w czarnym garniturze, z fałszywą perłą w krawacie, słynie z uporczywej, przygnębiająco skutecznej strategii oraz z pychy i pogardy dla wszystkiego prócz szachów i forsy. Wyzwanie rzuca mu biały pionek, narrator ciekawy wszelkich dziwów menażerii ludzkiej, a zwłaszcza duszy kogoś, kto umiał nie zwariować, redukując całe swe życie do „zapędzania drewnianego króla w rożek drewnianej deski”. Lecz, oczywista, Czentović lekceważy pionka. Sytuację zmienia biała wieża, milioner naftowy McConnor, którego rozpiera prostoduszna ambicja gry z arcymistrzem i który może tę grę sobie kupić. Ma się rozumieć, przegrywa. Gdy już przegrywa także rewanż, spośród kibiców dobiega zbawienna rada. Zbawca, pan B., remisuje na wpół przegraną partię i błyskotliwie wygrywa kolejną. Dla wszystkich staje się jasne, że do gry wkroczył biały hetman.

W grze pana B. szachy, „matematyka, która niczego nie oblicza, sztuka bez dzieł, architektura bez substancji”, ujawniają twórczy walor ludzkiego umysłu. Niestety, w tym umyśle nie wszystko jest po kolei. Pan B., obecnie emigrant z Austrii, poznał sekrety gry podczas rocznej izolacji w tajnym więzieniu Gestapo. Właśnie pełną izolacją, przerywaną tylko przez przesłuchania, próbowano go złamać. Ocalił się, kradnąc z kieszeni gestapowskiego płaszcza zbiór stu pięćdziesięciu najsławniejszych partii. Wkrótce nauczył się rozgrywać je w pamięci. Potem jął rozgrywać w wyobraźni własne partie, lecz musiał grać sam przeciw sobie. I tu szachy ukazały swą obosieczną naturę. Nieodłączne od gry ze sobą rozdwojenie jaźni przywiodło go na skraj schizofrenii. Temu zresztą zawdzięczał zwolnienie. Nie miał jednak pojęcia, że grał aż tak wybitnie, że w swym podwojonym wcieleniu jest arcymistrzem nieznanym.

Wie tylko, że pod żadnym pozorem nie wolno mu tykać szachów. Na statku dał się ponieść zaskoczeniu, wpadł w pułapkę. I teraz, gdy w trakcie kolejnej partii Czentović rozmyślnie irytuje go powolnością, sto razy szybszy pan B. rozbija go w myśli i tracąc kontakt z rzeczywistością, zagłębia się w kolejną grę, znów ze sobą. Odlatuje w szachowy kosmos, testując swą zdolność zaskakiwania samego siebie, zgłębiania ukazywanych przez szachy tajemnych rezerw swego ja. Pewne znakomite sformułowanie wyjaśnia, w czym rzecz. „Ludzie dzielą się na dwa rodzaje: tych, którzy dzielą ludzi na dwa rodzaje, i tych, którzy tego nie czynią”[1]. Czentović nikogo nie dzieli: nienawidzi tych, którzy nie grają w szachy, za to, że nie grają w szachy, i tych, którzy grają w szachy, za to, że grają w szachy. Natomiast pan B., skonfrontowany z wrogami takich jak on, doświadczenie to przekuł w wyodrębnienie i uprawomocnienie przeciwnika w sobie.

Słowem, pan B. cierpi na tę samą ułomność, co demokracja. Raz jeszcze finezja i bystrość okazują swą słabość wobec aż nazbyt doczesnej, brutalnej siły zimnych, posępnych kalkulacji. Tak, w poczuciu nieodpartego proroctwa, kreśli Zweig świat nieodwracalnie pękający na domeny zagubionego w sobie intelektu oraz tryumfującej kanalii. W takim świecie autor Noweli szachowej, ściśle jak nasz Witkacy, nie chciał już żyć. I w usta chama włożył własne – i wielu z nas także – epitafium: „Jak na dyletanta ten pan był niezwykle utalentowany”.

2017

Wirus i dyktator

Zaraza przyszła z Chin. „Na naszej ulicy już prawie w każdym domu są zarażeni. Mówię do sąsiada: «Przecież pan też ma na brodzie białą plamę», a on na to: «To nic groźnego, nawet nie boli». A dziś odpadają już z niego, tak samo jak ze mnie, kawały mięsa”. To pierwsza kwestia Białej zarazy (Bílá nemoc) Karela Čapka, sztuki z roku 1937, dotąd tylko nowoczesnej, dziś z lekka aktualnej. Dalej dowiadujemy się, że zgonom po czterech miesiącach od pierwszych objawów towarzyszą smród i potworne męki. Bezsilna medycyna oferuje tylko kosmetyki dla zamaskowania plam, po czym morfinę. No, ale tego lepiej nie rozgłaszać, choć i tak wszyscy wiedzą. Tak zwana choroba Czenga, morbus tschengi, atakuje głównie ludzi od pięćdziesiątki w górę, co w oczach osób młodszych wróży nader obiecujące zmiany demograficzne: ileż zwolni się posad, zwłaszcza kierowniczych! Szykuje się istne odrodzenie ludzkości, która porzuci odtąd zwyczaj świętowania urodzin.

Jak z tego wynika, niewiele tu do śmiechu. Miano komedii przysługuje Białej zarazie tylko z racji nawiązań do Moliera. Co prawda epidemię przedstawił też w zarażonej metafizyką Grze w zabijanego Ionesco (1971), Čapek go jednak wyprzedził. I jest wobec medyków okrutny. Mianowicie do prymariusza kliniki rządowej zgłasza się doktor nazwiskiem Galen, który opracował zbawczą szczepionkę. Galen to zresztą, jak wskazuje nazwisko, nie taki sobie zwykły doktor. Był rewelacyjnym studentem i najlepszym uczniem sławnego mikrobiologa, chluby narodu, profesora Lilienthala, lecz właśnie dlatego, gdy mistrzowi się zmarło, wspólnymi siłami zawistników i administratorów nauki spławiono go bezszmerowo. Leczy teraz biedotę i coś tam dłubie za szafą. Należy do outsiderów, jakich Čapek z pasją przeciwstawia zawsze ciałom zbiorowym. Tacy są przecież konstruktor fatalnego atomowego „karburatora” inżynier Marek (Fabryka absolutu), odkrywca upiornych płazów kapitan Van Toch (Inwazja jaszczurów) czy wynalazca straszliwego Krakatitu inżynier Prokop (Krakatit). Wszyscy dokonali swych odkryć właściwie nie wiadomo jak – i świat chce im tę wiedzę wydrzeć.

Dla, ma się rozumieć, dobra instytucji radca dworu doktor Sigelius musi kolegę uwolnić od brzemienia sekretu. Wszak to właśnie w klinice Lilienthala rozpoznano pierwszy w Europie przypadek zarazy. „Jeden z objawów otrzymał nawet nazwę symptomu Sigeliusa”. Nie po to się Sigelius żenił ze szpetną córką wielkiego Lilienthala, by teraz okradł go z chwały doktorek z Kasy Chorych! Dotacje ministerialne! Nowe gmachy! Publikacje w „Lancecie”! Ordery! Nobel! Aliści doktor Galen to trudny przeciwnik. Jest bowiem utopistą. Ubzdurał sobie, że jak świat szeroki, klasa dzierżąca władzę to ludzie po pięćdziesiątce. Bankierzy, politycy, generalicja, fabrykanci, profesura, kierownicy opinii to jeden w drugiego stare pryki. Galen ofiaruje im szczepionkę pod warunkiem pełnego światowego rozbrojenia. Tylko oni – powiada – są zdolni to przeprowadzić, i tylko pod groźbą śmierci. I gadaj z takim!

Karel Čapek, Bilá nemoc, Fr. Borový, Praha 1938.

Otakar Mrkvička, okładka

Rzecz staje na tym, że Galen zademonstruje na próbę swą metodę w jednej jedynej sali – rzecz jasna, beznadziejnych. Najlepsza, szatańsko złośliwa scena sztuki obrazuje wizytę w klinice dyktatora przedstawianego kraju, czyli Marszałka. Wódz bowiem zaufał raportom, że u Lilienthala zarazę leczą. I niczym Napoleon w Jaffie zstępuje do trędowatych. Lecz najpierw trafia do którejś z sal Sigeliusa... Gdy wybiega, bliski wymiotów, prymariusz, odżegnując się od własnych pacjentów, wiedzie go do sali Galena, wpychając jej opiekuna w kąt. Relacjonują to oślepieni dyrektorskim autorytetem adiutanci i dziennikarze. Czysty obraz nauki w XXI wieku.

Krótko o tym, co dalej. Gotów już poprzeć szantaż Galena, odbiera sobie życie jedyny przyjaciel Marszałka, zarażony fabrykant broni, baron Krüg. I wtedy, by pomścić tę stratę, wódz rozpętuje wojnę. Rychło jednak odkrywa na sobie białą plamę. A że wygląda na to, iż w cztery miesiące nie zdąży zwyciężyć, chce przynajmniej zadać, także własnej armii, jak największe straty. Niech giną – właśnie dlatego, że są młodzi, że ich oszczędzi zaraza! Lecz z biegiem dni ogarnia go zgroza. Korzy się przed Galenem. Ten zaś, pełen nadziei, pospiesza ze szczepionką. I pod gmachem sztabu generalnego ginie rozdeptany przez sfanatyzowanych nacjonalistów.

Jak zwykle u Čapka kończy się wszystko mrocznie. Lecz najciekawsze, że podobne idee chodziły po głowie młodszemu o lat piętnaście innemu pisarzowi Mitteleuropy. Pisany przez ćwierć wieku traktat Masa i władza (1960) Eliasa Canettiego zawiera rozdział o stosach epidemicznych zwłok jako tym z ucieleśnień masy, które najbliższe jest zwałom trupów na pobojowisku. Ten, kto przeżył epidemię, gromadzi w sobie energię życiową wszystkich jej ofiar; kto posłał na pole bitwy armię, akumuluje męstwo poległych. Im większa martwa masa, tym bardziej się żyje, nieprawdaż? Stąd strategia emocjonalna samowładnego wodza kulminuje w delektowaniu się nieżywą masą. A nawet więcej: dyktator pławi się w wyobrażeniu, iż wszyscy podlegli jego rozkazom winni być trupio bezwolni (Kadavergehorsam), on jeden jest wśród nich żywy. Skąd wniosek, że im pełniej wszystko wokół wymrze, tym wódz pewniej włada przeznaczeniem, zarządza wojną totalną jak los epidemią. Toteż dyktator Čapka woła w upojeniu: „Tu stoi marszałek trędowatych! Już nie na czele wojsk, ale na czele żywych trupów! [...] Będę jechał konno wśród ogromnych ruin, gdzie wznosiła się niegdyś stolica jakiegoś państwa... Będę jechał... ciało ze mnie już dawno odpadło... będę miał już tylko oczy, ale wciąż jeszcze będę jechał na czele wojska, kościotrup na białym koniu... A ludzie będą wołać: «Niech żyje marszałek! Niech żyje jego ekscelencja Trup!»”. Między władzą a życiem nawiązuje się ten sam frenetyczny stosunek, co między masą a śmiercią. Masa nigdy nie jest dość martwa, władza nigdy nie jest dość żywa.

Kwiecień 2020

[...]

Przypisy
Ząb, zupa, dąb
[1] Szkic niniejszy stanowił pożegnanie Sławomira Mrożka na łamach „Nowych Książek” 2013, nr 10.
[2] Hasło Ząb, zupa, dąb pochodzi, co może warto przypomnieć, z pokoleniowej ekspiacji – filmu Zezowate szczęście Andrzeja Munka według scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego (1960).
[3] Por. wzorzec logiczny:”... demokracja. Słowo to bez poprzedzających je przymiotników dla wielu ludzi w Polsce przedwrześniowej było po prostu synonimem wyznania mojżeszowego” (Józef Wittlin, Puste słowa, w: Pisma pośmiertne i inne eseje, Warszawa 1991, s. 256).
Prozopografia
[1] Gerrard B. Steven, Wittgenstein Plays Chess with Duchamp or How Not to Do Philosophy: Wittgenstein on Mistakes of Surface and Depth (2003), www. toutfait.com.