Fetysz - Przemysław Piotrowski - ebook + książka

Fetysz ebook

Przemysław Piotrowski

4,5
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

22 osoby interesują się tą książką

Opis

NA DNIE CZAI SIĘ JUŻ TYLKO ZŁO

Komisarz Igor Brudny od zawsze był sam – ale nigdy nie czuł się jeszcze tak samotny. Porzucony przez kobietę, którą kochał, próbuje w pojedynkę walczyć z całym światem. Pewnej nocy wdaje się w bójkę z mężczyzną, który niedługo potem trafia na posterunek jako podejrzany w sprawie morderstwa.

Dopiero wtedy do Brudnego dociera, jak nisko upadł. Tyle razy rozczarował kolegów i przełożonych, że poszukiwania człowieka, który z zimną krwią poćwiartował kobietę, toczą się bez najlepszego śledczego w zielonogórskiej policji. Nie oglądając się na nic, Brudny postanawia położyć kres złu.

Romuald Czarnecki, chcąc pomóc przyjacielowi, włącza go do sprawy. Śledztwo staje się dla komisarza jedyną szansą na uratowanie nie tylko kolejnych potencjalnych ofiar, lecz także samego siebie. Pozbawiony pomocy najbliższych mu osób, Brudny powraca do korzeni – a więc na samo dno piekieł.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 325

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DorotaGB

Dobrze spędzony czas

Spełnił oczekiwania
00



Dedykacja

Andrze­jowi Flügelowi za to, że był naj­lep­szym sze­fem na świe­cie i pomógł mi poko­chać słowo pisane

Prolog

Zdjęty lękiem patrzył na swój dom. Upiorna cha­łupa stała tam, gdzie zawsze. Tro­chę na ubo­czu, za cią­giem garaży, przy zjeź­dzie w gęstwinę, wcale nie tak daleko od torów kole­jo­wych z jed­nej i świeżo wybu­do­wa­nego osie­dla blo­ków z dru­giej strony. Bez­listne pną­cza wino­blusz­czu opla­tały ją niczym utkany przez pająka kokon. Zda­wały się trzy­mać w szpo­nach całą kon­struk­cję, roz­sy­pu­jący się komin i pokryte szro­nem okna, płot, na któ­rym prze­sia­dy­wały kruki i wrony, a nawet stra­cha na wró­ble, który stra­szył jedy­nie dzieci sąsia­dów. Obej­ście spo­wi­jała gęsta mgła, w oddali szcze­kał pies. W izbie tań­czyły pło­mie­nie świec.

Chło­piec moc­niej chwy­cił palec opie­kunki.

– Cie­szysz się? – zapy­tała, kuca­jąc obok niego.

Pokrę­cił głową. Pocią­gnął nosem. Miał na sobie grubą kurtkę zapi­naną na guziki, wyso­kie buty z kożusz­kiem, weł­nianą czapkę i gruby sza­lik, na dło­niach ręka­wiczki z jed­nym pal­cem. I wcale się nie cie­szył.

– Twój ojciec już cię nie skrzyw­dzi. Odszedł. – Kobieta posłała chłopcu oszczędny uśmiech. Popra­wiła mu zacho­dzącą na oczy grzywkę, pstryk­nęła go w nos. – Jesteś uro­dzo­nym szczę­ścia­rzem. Nie zapo­mi­naj o tym.

– Ale ja nie chcę – wymam­ro­tał chło­piec.

– Jestem pewna, że mama zadba o twoje bez­pie­czeń­stwo. A ja od czasu do czasu będę do was zaglą­dać, pasuje?

Na twa­rzy malca poja­wił się gry­mas świad­czący o tym, że zaraz się roz­pła­cze. Zdzi­wiła się, bo chło­pak pła­kał rzadko, pra­wie wcale. Zwy­kle nie maru­dził, posłusz­nie wyko­ny­wał pole­ce­nia i czę­sto się modlił. Nie był pro­ble­mo­wym dziec­kiem jak wiele innych w pla­cówce. Pomy­ślała, że trauma, jakiej doświad­czył w tym domu, wyryła w gło­wie chłopca trwałe piętno. Co z tego, skoro sędzina sądu rodzin­nego miała odmienne zda­nie. A może po pro­stu go nie miała? Czy w ogóle pró­bo­wała zro­zu­mieć, co tu się wyda­rzyło?

– Ja nie chcę, nie chcę, nie chcę – powta­rzał malec, tuląc się do płasz­cza kobiety.

– Mama na pewno bar­dzo się za tobą stę­sk­niła. Poza tym nie wiem, czy zda­jesz sobie sprawę, ale w domu czeka na cie­bie ktoś jesz­cze.

– Nie, nie, nie…

– Nie, nie ojciec, spo­koj­nie. Ojca już nie ma. – Zre­flek­to­wała się. – Jest ktoś inny. Nie mówi­łam tego wcze­śniej, bo chcia­łam zro­bić ci nie­spo­dziankę.

– Nie­spo­dziankę? – Ton chłopca zdra­dzał cie­ka­wość.

Kobieta wyjęła z kie­szeni starą grze­chotkę z wize­run­kiem misia. Potrzą­snęła nią i wsu­nęła ją w drobną dłoń.

– Masz. Dasz ją sio­strzyczce. Na pewno się ucie­szy.

Chło­piec spoj­rzał na zabawkę i upu­ścił ją na zie­mię. Spa­dła w śnieg.

– Nie chcę – powtó­rzył.

Kobieta pod­nio­sła grze­chotkę, wes­tchnęła. Wytarła ją o poły płasz­cza. Z wyro­kami sądu nie szło dys­ku­to­wać. Chło­piec musiał wró­cić do domu rodzin­nego. Tak sta­no­wiło prawo.

– Musimy iść – rzu­ciła szorstko i zro­biła krok do przodu. Szarp­nęła za wiotką rączkę. – Zoba­czysz, będzie dobrze. Wszystko się ułoży – dodała.

Chło­piec się roz­pła­kał, ale ruszył za opie­kunką. Dro­bił małymi krocz­kami, a pod pode­szwami skrzy­piał śnieg, dom się zbli­żał, rósł, potęż­niał, pochła­niał jego świat. Nędzny płot, na nim czarne pta­szy­ska, coś zasze­le­ściło w chasz­czach, w mroku roz­bły­sły śle­pia, może kota, a może jakie­goś potwora. Opla­ta­jące cha­łupę pną­cza wycią­gały szpo­nia­ste palu­chy, strach na wró­ble spo­glą­dał na nich z góry, szcze­rząc doma­lo­wane kły, psy wyły smęt­nie, żało­śnie. Zgrzyt­nęły zawiasy, ostrze­gaw­czo, bo tam zło prze­cież, tyle zła, tylko ból i cier­pie­nie.

– Nie chcę – wymam­ro­tał malec, ale kobieta go nie usły­szała albo sły­szeć nie chciała. Pode­szła pod drzwi. Zapu­kała. Posłała mu blady uśmiech.

– Zoba­czysz. Wszystko się ułoży – powtó­rzyła, wtedy chło­piec posi­kał się w majtki.

Zabrzmiała koły­sanka, skrzyp­nęły deski, znów koły­sanka. Kroki, gwizd czaj­nika, płacz nie­mow­lę­cia. Klamka. Zgrzyt zawia­sów. Cie­pło izby.

– Dobry wie­czór.

– Dobry wie­czór.

Chło­piec uniósł głowę. Spoj­rzał w twarz matki. Trzy­mała przy piersi opa­tu­loną w koce istotkę i sze­roko się do niego uśmie­chała. Uśmiech miała brzydki, bez­zębny. Ale to nie była jej wina, bo sama sobie tych zębów nie wyrwała, zostały wybite pię­ściami i trzon­kiem od łopaty albo wideł, nie był pewny. Zdjęła mu czapkę, zmierz­wiła czu­prynę, przy­tu­liła do pokaź­nego brzu­cha, był cie­pły i miękki.

– To Rozalka – przed­sta­wiła sio­strzyczkę, nachy­la­jąc się z przy­ssa­nym do piersi nie­mow­lę­ciem. – Czyż nie jest piękna?

Chło­piec pomy­ślał, że Rozalka nie ma w sobie nic pięk­nego. Jest małą żar­łoczną kre­aturą, która tylko je, pła­cze i bru­dzi pie­lu­chy. Zawsty­dził się, bo sam przed chwilą zmo­czył majtki. Nikt nie mógł się o tym dowie­dzieć.

Przez następny kwa­drans sie­dział przy piecu w zadu­chu izby, susząc mokre spodnie, uda­jąc, że grzeje zmar­z­nięte stopy i dło­nie. Bez­zębna matka opro­wa­dzała kobietę po cha­łu­pie, poka­zy­wała pal­cami tu i tam, gesty­ku­lo­wała. Potem usia­dły przy her­ba­cie, kobieta wyjęła doku­menty i dłu­go­pis, pod­su­nęła je matce, a matka je pod­pi­sała. Wstały i podały sobie dło­nie, kobieta spoj­rzała na chłopca, powtó­rzyła, żeby się nie mar­twił i że wszystko będzie dobrze, potem jesz­cze dodała „z Bogiem” i wyszła.

Nastała upiorna cisza. A potem coś trza­snęło w skle­pie­niu. W kro­kwiach. Pew­nie pną­cza, pomy­ślał chło­piec. To one zaci­skają się na cha­łu­pie, aby ją zgnieść, zadu­sić, zro­bić z niej mia­zgę. To miej­sce tylko na to zasłu­guje, na znisz­cze­nie.

Dla­czego nie dokoń­czą dzieła?

Matka prze­krę­ciła zamki i zasu­nęła rygiel. Odwró­ciła się, pogła­skała córeczkę po czole, wbiła wzrok w sie­dzą­cego przy piecu malca. Sie­dział po turecku, uda­jąc, że ich nie widzi. Tak bar­dzo go kochała…

– Od dziś w tym domu nikt nikogo krzyw­dzić nie będzie – szep­nęła do nie­mow­lę­cia, roz­ko­ły­sała je i nucąc koły­sankę sen­nie ruszyła w kie­runku pieca.

Cichutko, dzie­cino, nie mów nic,

I nie kładź się bli­sko kra­wę­dzi…

Cichutko, dzie­cino, nie mów nic,

Bo przyj­dzie i twe ciało uwę­dzi…

Cichutko, dzie­cino…

Matka zamil­kła. Przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wała się w syna. Dla­czego nie szu­kał jej dotyku? Dla­czego uda­wał, że jej nie widzi? Prze­cież zro­bi­łaby wszystko, aby go ochro­nić, oca­lić przed złem, uszczę­śli­wić. Zresztą udo­wod­niła swoją nie­skoń­czoną miłość. Potwora już w domu nie było. I ni­gdy nie wróci.

Pomy­ślała, że chłopcu bra­kuje bli­sko­ści, wszak teraz będzie musiała obdzie­lić miło­ścią oboje. Dla­tego odło­żyła córkę do koły­ski i przy­kuc­nęła obok syna. Pogła­skała go po gło­wie, przy­tu­liła do nagiej piersi.

– Twoja kolej – rze­kła.

Chło­piec wie­dział, że jest już za duży, ale nie chciał robić mamie przy­kro­ści. Mama prze­cież bar­dzo go kochała. Dla­tego przy­lgnął do piersi i zaczął ją łap­czy­wie ssać.

Rozdział 1

Igor Brudny otwo­rzył oczy. Zamru­gał. Tępy ból w skro­niach prze­mie­ścił się do płata czo­ło­wego. Zlęk­niony wido­kiem, który się przed nim roz­po­starł, pospiesz­nie zamknął je z powro­tem. W ustach czuł smak padliny. Przez kolej­nych kil­ka­dzie­siąt sekund uda­wał mar­twego. Na dłuż­szą metę to jed­nak nie miało sensu. Trwał tak jesz­cze chwilę, w końcu pogo­dził się z tym fak­tem i z duszą na ramie­niu uniósł jedną powiekę, następ­nie drugą. Przy nie­zna­nym mu anek­sie kuchen­nym plą­sały trzy roz­czo­chrane bru­netki. Każda miała na sobie taki sam T-shirt i iden­tyczne leg­ginsy. W zawie­szo­nym na ścia­nie tele­wi­zo­rze leciał doku­ment o kro­ko­dy­lach, a w powie­trzu uno­sił się zapach sma­żo­nego boczku i cebuli.

Robią jajecz­nicę, pomy­ślał. Bru­netki zawi­ro­wały i zespo­liły się w jedną, chwilę póź­niej znów się roz­dzie­liły. Jak pan­to­fe­lek albo euglena zie­lona, bo tyle pamię­tał z lek­cji bio­lo­gii. Zaczęły roz­bi­jać jajka i mie­szać zawar­tość, solić, pie­przyć. Zalały sześć kub­ków z kawą.

Nie jest dobrze, pomy­ślał. Ból w pła­cie czo­ło­wym wzmógł się, poczuł też rwa­nie w boku, a gdy lekko się skrę­cił, bolało go już całe ciało. Prze­błysk pamięci. Ulica, ryk sil­nika, czte­rech cwa­nia­ków. Atrak­cyjna bru­netka. Instynk­tow­nie prze­krę­cił głowę w stronę lustra zawie­szo­nego na ścia­nie. Aż dziw, jakie rze­czy czło­wiek pamięta. Przez chwilę przy­glą­dał się swo­jemu odbi­ciu. Przy­naj­mniej nie musiał już spe­ku­lo­wać. Ewi­dent­nie dostał wpier­dol. Zagadką pozo­sta­wało, dla­czego tak srogi.

Wtedy zorien­to­wał się, że nie ma na sobie spodni, koszulki i skar­pet. Zestra­chany zer­k­nął pod koc.

– Reszta jest na suszarce – usły­szał cie­pły kobiecy głos. – Wypra­łam je zaraz po przyj­ściu. Były popla­mione krwią.

– Czyją?

– Was wszyst­kich.

Brudny spu­ścił nogi z kanapy. Drugi raz w ciągu ostat­nich mie­sięcy obu­dził się w miesz­ka­niu obcej kobiety. Drugi raz z obitą mordą. Za pierw­szym razem dał się ponieść chwili i wylą­do­wali w łóżku. Po wszyst­kim miał strasz­nego moral­niaka. Dziew­czyna oka­zała się stu­dentką trze­ciego roku medy­cyny. Ta tutaj wyglą­dała na star­szą. Na pewno po trzy­dzie­stce. Gorzej, że nie wie­dział o niej nic wię­cej.

– Jak masz na imię? – zapy­tał.

– Nie pamię­tasz?

– Nie.

– Zofia.

Doszedł do wnio­sku, że nie musi się przed­sta­wiać. Albo zro­bił to wczo­raj, albo pora­dziła sobie sama. Broń, tele­fon, port­fel, odznaka i legi­ty­ma­cja leżały na bla­cie. Jeśli jesz­cze jakimś cudem nie znała jego gęby z tele­wi­zji, to na pewno już go sobie wygo­oglo­wała.

– Za jakieś dwie godzinki twoje rze­czy powinny być suche – powie­działa, kła­dąc mu talerz z jajecz­nicą pod nosem. – I chcia­ła­bym podzię­ko­wać ci za to, co dla mnie zro­bi­łeś. Gdyby nie ty, to nie wiem, jak by się to skoń­czyło.

– Czyli co?

– Może jed­nak zawieźć cię do szpi­tala?

Nic głup­szego nie mogła zapro­po­no­wać. Zało­żył też, że nie zro­biła tego do tej pory, bo wcze­śniej zako­mu­ni­ko­wał jej, aby tego nie robiła. Cokol­wiek się tam wczo­raj wyda­rzyło.

– Nic mi nie będzie – oznaj­mił. – Co się stało?

– Ura­to­wa­łeś mnie przed grupą zakap­tu­rzo­nych gnoj­ków. Nie­stety, mieli prze­wagę czte­rech do jed­nego. Wlali ci, ale w pew­nym momen­cie zorien­to­wali się, że jesteś gliną, i ucie­kli. Będziesz ich ści­gał?

– Możesz przy­nieść mi ciu­chy?

– Są jesz­cze mokre.

Brudny sku­pił się na jedze­niu. Był głodny jak wilk i pra­gnął pozbyć się smaku krwi. Zofia zaczęła moco­wać się z zawie­szo­nymi na suszarce ubra­niami. Miała ładną buzię i sprę­ży­ste ciało, gib­kie ruchy. Spod rękawka wysta­wała obszerna bli­zna po opa­rze­niu. Tro­chę przy­po­mi­nała tę, którą na policzku miała Julka.

Chwilę póź­niej kom­plet ciu­chów wylą­do­wał na wer­salce. Zofia wyszła i przy­mknęła drzwi. Brudny pomy­ślał, że to dobry znak. Do niczego mię­dzy nimi nie doszło.

Pospiesz­nie się ubrał, chwy­cił broń, zaj­rzał do komory, spraw­dził maga­zy­nek, wci­snął ją za pasek. Spodnie rze­czy­wi­ście były jesz­cze wil­gotne, nogawki po pro­stu mokre. Pomy­ślał, że śnia­da­nie dokoń­czy u sie­bie. Stąd nale­żało się natych­miast ewa­ku­ować.

– Musisz już iść, co? – zapy­tała, sta­jąc w progu. Pomy­ślał, że z tym kub­kiem w dłoni wygląda bar­dzo sek­sow­nie, a gdy oparła się o fra­mugę, dostrzegł coś, co wcze­śniej mu umknęło. Luźny T-shirt długi czas ukry­wał wyraź­nie zary­so­wany brzu­szek cią­żowy, dopiero teraz wyeks­po­no­wany.

– To nie powinno się wyda­rzyć – odparł zmie­szany.

– Co takiego?

– To.

– Zosta­wisz mi swój numer?

Brudny pra­wie się zakrztu­sił. Odsta­wił kubek z kawą. O co tej kobie­cie cho­dziło? Gdzie był jej facet?

– W sumie jesteś moim wybawcą – dodała. – Poza tym jako odpo­wie­dzialna oby­wa­telka powin­nam chyba zgło­sić napaść na poli­cję, mam rację?

Szach i mat, pomy­ślał. Że też zawsze musi wpa­ko­wać się w jakiś gnój. Przez ostat­nie mie­siące zra­ził do sie­bie chyba wszyst­kich. Kole­gów i kole­ża­nek w pracy nie miał, ale teraz zastą­pili ich pra­wie sami wro­go­wie. Każdy patrzył na niego przez pry­zmat tego, jak zacho­wał się wobec Julki. Trudno było nazwać ich ina­czej niż bara­nami, ale co miał zro­bić. Walka z plotką przy­po­mi­nała tę z wia­tra­kami, próżna próba prze­ciw­sta­wie­nia się ludz­kiej natu­rze. Ludzie od zawsze gadali, choć naj­czę­ściej gówno wie­dzieli, a ich wyobra­że­nia nie miały nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Igor nie miał zamiaru tego pro­sto­wać, sprawa żyła więc wła­snym życiem. Nie­stety – choć gdyby go zapy­tali, z pew­no­ścią by zapro­te­sto­wał – to w końcu odbiło się na pracy. Do sądu wpły­nęły cztery pozwy, w każ­dym zarzut zbyt bru­tal­nego trak­to­wa­nia podej­rza­nego, raz świadka. Do tego zaczął pić, bywało, że po służ­bie wałę­sał się po meli­nach bez celu. Naczel­nik wydziału nie chciał z nim gadać, nawet Czar­necki prze­stał zapra­szać go na kawę.

– Kocham cię jak syna, ale musisz dopro­wa­dzić się do porządku. Jesteś męż­czy­zną, wiesz, co powi­nie­neś zro­bić – powie­dział mu pew­nego dnia w chwili sła­bo­ści, nie mogąc już patrzeć, jak się sta­cza.

Łatwo mu było mówić. Nie był w jego sytu­acji. Nie wie­dział, co powie­działa mu Julka, gdy trzy­krot­nie pró­bo­wał napra­wić swoje błędy. Za pierw­szym razem go prze­go­niła tak, jak prze­ga­nia się bez­pań­skiego kun­dla, który nasrał pod furtką, za dru­gim jak namol­nego domo­krążcę, za trze­cim prze­lał na jej konto okrą­gły milion zło­tych ze sprze­daży swo­jego miesz­ka­nia w War­sza­wie. Chciał dobrze, ale nie miał już innego pomy­słu, bo wciąż nie chciała go słu­chać, stra­ciła do niego zaufa­nie. Nie prze­ko­nał jej nawet ów milion w zało­że­niu mający pokryć sze­reg ope­ra­cji pla­stycz­nych, na które ni­gdy nie mogłaby sobie pozwo­lić, bo wszyst­kie swoje oszczęd­no­ści wydała na kupie­nie dla nich domu, dziś już nie ich, lecz jej, on miesz­kał w wynaj­mo­wa­nej kawa­lerce w cen­trum mia­sta.

– Kie­dyś mia­łeś klasę, Igor – powie­działa mu, a potem ode­słała milion z powro­tem na jego konto. Cokol­wiek o niej mówić, miała swój honor. Za to ją kochał, ale ona go już chyba nie, wszystko szlag tra­fił.

Dla­czego była taka uparta? Dla­czego uwie­rzyła Jagnie? Dla­czego…?

– A jajecz­nica przy­naj­mniej sma­ko­wała? – wyrwała go z zamy­śle­nia Zofia.

– Tak – odparł, odchrząk­nął. – A jeśli cho­dzi o zgło­sze­nie napa­ści… Masz do tego pełne prawo i…

– Może po pro­stu dasz mi swój numer? – Uśmiech­nęła się, kokie­te­ryj­nie wycią­ga­jąc zza pazu­chy kar­teczkę z dłu­go­pi­sem. – A jak doj­dziesz do sie­bie, to zadzwo­nię i podam ci nazwi­sko tego, który roz­kwa­sił ci nos…

– Wiesz, jak się nazywa?

– Tak się składa, że koja­rzę te gęby.

Brudny pomy­ślał, że obie wer­sje są do dupy. Pierw­sza ozna­czała, że owa Zofia będzie musiała ofi­cjal­nie zgło­sić napaść, a tym samym udać się do komendy i zło­żyć zezna­nia. Poja­wie­nie się w pro­to­kole nazwi­ska pija­nego nad­ko­mi­sa­rza wydziału kry­mi­nal­nego, zresztą powszech­nie koja­rzo­nego nie tylko w komen­dzie, który w nie­po­ha­mo­wa­nym dąże­niu do auto­de­struk­cji wdał się po służ­bie w awan­turę z czte­rema zakap­tu­rzo­nymi typami, nie przy­spo­rzy­łoby mu dodat­ko­wych punk­tów zarówno u naczel­nika wydziału, jak i u komen­danta. W dru­gim przy­padku Zofia nara­żała go na nie­przy­jem­ność obco­wa­nia z nią w nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści, co gor­sza, prze­ka­zana wie­dza o deli­kwen­tach, któ­rzy obili mu ryj, w jego aktu­al­nym sta­nie mogłaby stać się zbyt kusząca, aby nie wyko­rzy­stać jej do zała­twie­nia sprawy z pomi­nię­ciem uciąż­li­wych pro­ce­dur.

Igor bez słowa zapi­sał jej swój numer.

– Wiedz tylko, że przy­cią­gam kło­poty – oznaj­mił, wrę­cza­jąc kobie­cie świ­stek.

– Zapa­mię­tam – odparła.

Brudny posłał jej krzywy uśmiech. Poszu­kał wzro­kiem butów, nie bez trudu je wło­żył, pod­niósł się, przy­pad­kiem prze­niósł wzrok na lustro. Bywało gorzej, ale musiał uczci­wie przy­znać, że wpier­dol był srogi. Opu­chli­zna u nasady nosa suge­ro­wała, że ten może być zła­many, do tego roz­cię­cie nad górną wargą i śliwka pod okiem. Mógłby stra­szyć dzieci.

– Przy­stoj­niak z cie­bie, nie ma co – rzu­ciła Zofia, tro­chę prze­śmiew­czo, a tro­chę na poważ­nie. – Raz jesz­cze dzięki za to, co dla mnie zro­bi­łeś. Nie­wielu męż­czyzn by się odwa­żyło.

Brudny ski­nął głową, prze­krę­cił zamek i wyszedł z miesz­ka­nia. Scho­dząc po scho­dach, czuł, że świat wiruje i zbiera mu się na wymioty. Nie miał poję­cia, że dokład­nie w tym samym momen­cie dwu­na­sto­letni Mate­usz Kocjan szar­pie się z czar­nym wor­kiem na śmieci, w któ­rym zaraz natknie się na coś, co sprawi, że do końca życia będzie cier­piał na trudną do wyle­cze­nia traumę. I już ni­gdy wię­cej nie pój­dzie do lasu na grzyby.

Rozdział 2

Cie­pły sierp­niowy pora­nek przy­wi­tał go zapa­chem sma­żo­nych nale­śni­ków. Paweł Baszta otwo­rzył powieki. Czuł się kiep­sko, a w zasa­dzie źle. Naj­chęt­niej nie wsta­wałby dziś z łóżka, ale nie­dziela rzą­dziła się swo­imi pra­wami. Msza, potem obiad z matką, w końcu crème de la crème dnia, czyli mecz żuż­lowy jego uko­cha­nego Falu­bazu. Pomy­ślał, że to będzie fajny dzień, dla­tego się­gnął po leżący na noc­nej szafce smart­fon i włą­czył ulu­bioną stronę z fil­mami porno. Wkle­pał klu­czowe słowa, wyszu­ki­warka wypluła listę wyni­ków, doko­nał wyboru i zajął się robotą. Trwało to kil­ka­dzie­siąt sekund. Po wszyst­kim wytarł nasie­nie w chu­s­teczkę i pomy­ślał, że faj­nie by było mieć roz­gar­nię­tych kole­gów, bo wtedy mogliby zro­bić jakiejś dziwce to samo co ci Murzyni tej blon­dy­neczce.

– Pawełku! Zejdźże już na dół. Ileż można spać, na Boga?

Cza­sem zasta­na­wiał się, czy matka nie jest jakimś zapro­gra­mo­wa­nym robo­tem. Te same tek­sty, te same ruchy, to samo jedze­nie. Nie­dzielny plan dnia nie zmie­niał się od lat. Każdy koniec tygo­dnia wyglą­dał nie­mal iden­tycz­nie i powoli zaczy­nał powąt­pie­wać, czy wina przy­pad­kiem nie leży po jej stro­nie. Prze­cież, czy tego chciał, czy nie, też była kobietą. Niby matką, ow­szem, ale jed­nak zamiast pisiora miała kuciapę, zresztą równo przez ojca, tfu, chuj mu na grób, spe­ne­tro­waną, czego nie­za­prze­czal­nym dowo­dem była jego obec­ność w tymże pokoju. On z kolei wycho­dził z zało­że­nia, że wszyst­kie kobiety to kurwy. Paweł Baszta miał trzy­dzie­ści dzie­więć lat i nie­na­wi­dził kobiet.

Zwlókł z łóżka swoje tłu­ste ciało, bek­nął i wło­żył majtki. Miały dziurę w kroku, ale prze­cież i tak nie pla­no­wał się przed nikim roz­bie­rać, więc się tym spe­cjal­nie nie prze­jął. Ubrał się, dys­kret­nie scho­wał w zamknię­tej dłoni chu­s­teczkę i poszedł do łazienki. Wyrzu­cił ją do muszli klo­ze­to­wej, spu­ścił wodę, umył twarz i pachy, wyszczot­ko­wał zęby. Napiął bicepsy, ale nie­chęt­nie stwier­dził, że wciąż daleko mu do Jasona Sta­thama. Popra­wił coraz szyb­ciej ucie­ka­jącą grzywkę, nało­żył żel, użył taniego anty­per­spi­rantu, wytarł ręce w ręcz­nik i zszedł na dół.

– No w końcu – mruk­nęła matka. Miała na sobie podomkę w liście, któ­rej szcze­rze nie­na­wi­dził. – Nale­śniki za chwilę będą zimne. Poza tym zaraz na mszę trzeba iść – dodała.

– Zdą­żymy, mam­cia, zdą­żymy – odparł.

– Zawsze to powta­rzasz, a potem musimy gnać na zła­ma­nie karku. Kie­dyś nogę sobie przez cie­bie zła­mię. Albo jesz­cze gorzej.

– Niczego sobie nie zła­miesz.

– Nie bądź taki mądry. I jedz!

Paweł uznał, że dal­sza dys­ku­sja jest bez­ce­lowa. Matki prze­ga­dać się nie dało, co gor­sza, wczo­raj prze­pił ostat­nie pie­nią­dze, a że od lat nagmin­nie uchy­lał się od uczci­wego zara­bia­nia, to nie miał na bilet na dzi­siej­szy mecz. To ozna­czało, że będzie musiał z matką nego­cjo­wać, czego nie­na­wi­dził rów­nie mocno jak libe­ra­łów, peda­łów i pokrak z LGBT plus. W jego rozu­mo­wa­niu jaka­kol­wiek dys­ku­sja z kobietą z pozy­cji petenta była nie do zaak­cep­to­wa­nia, a tę przy­krą koniecz­ność tłu­ma­czył sobie fak­tem, że prze­cież matka to matka i kurwą jak wszyst­kie inne baby być nie mogła. Prawda była jed­nak bar­dziej pro­za­iczna. Paweł po pro­stu nie miał innego wyboru.

– Gdzieś ty wczo­raj był? – zaga­iła matka, sta­wia­jąc mu przed nosem kubek z kawą. – Idzie ci z gęby jak z gorzelni…

– Z chło­pa­kami byłem.

– Znów po par­kach wódkę roz­pi­ja­li­ście?

– Nie po par­kach. I nie wódkę.

– Nie kłam matki.

– Prawdę mówię.

– A jakieś dzie­wu­chy tam były? Przed­sta­wisz mi w końcu jakąś?

– Mama nie ma nic innego do roboty, tylko o baby wypy­ty­wać?

– Ile to już masz lat, Pawełku? Ustat­ko­wać się trzeba. Co będzie, jak mnie zabrak­nie? Kto ci będzie obiadki robił?

– Mama nie prze­sa­dza. Sam se umiem zro­bić.

– Ach tak? – Matka skrzy­żo­wała dło­nie pod obfi­tymi pier­siami. – Stara jestem, ale pamięć wciąż mam dobrą. I jakoś sobie nie przy­po­mi­nam, żebyś kie­dy­kol­wiek ręce w gary wło­żył.

– Eee tam.

– Chleb też nie rośnie na drze­wach. Zna­la­zł­byś w końcu jakąś porządną robotę, to może i jakaś dzie­wu­cha spoj­rza­łaby na cie­bie łaskaw­szym okiem. A nie tylko piwko i gry kom­pu­te­rowe. Toż to sza­chraj­stwo naj­gor­sze. Oczy psują.

– Mama się uspo­koi, bo nerwy nie służą ani zdro­wiu, ani uro­dzie.

– A tych two­ich kole­gów głą­bów też mam po dziurki w nosie. Spro­wa­dzają cię na złą drogę.

– Mama się od moich kole­gów odpier…

Paweł zamilkł. Taka eska­la­cja nie była wska­zana. Matka nie tole­ro­wała prze­kleństw pod swoim dachem i potra­fiła brudną szmatą zdzie­lić przez łeb bez ostrze­że­nia. Poza tym musiał mieć na uwa­dze fakt, że wciąż nie ma kasy na bilet. Jedno słowo za dużo mogło prze­kre­ślić wszyst­kie sta­ra­nia. O ile byłoby łatwiej, gdyby eme­ry­tura matki lądo­wała bez­po­śred­nio w jego rękach…

Ta prze­lotna myśl spra­wiła, że znów się pod­nie­cił. Poczuł usilną potrzebę szyb­kiego pozby­cia się wewnętrz­nego napię­cia, więc nie dojadł­szy ostat­niego nale­śnika, pobiegł na górę. Otwo­rzył lap­top, wkle­pał słowa klu­cze, zsu­nął spodnie i w akom­pa­nia­men­cie pomru­ków czte­rech czar­no­skó­rych dra­bów i jęków fili­gra­no­wej blon­dynki pospiesz­nie wytar­mo­sił, co trzeba. Gdy robił pauzę, aby się wytrzeć, film dotarł do sto dwu­dzie­stej siód­mej sekundy.

– Pawełku!

– Ja pier­dolę…

Matka nie potra­fiła usza­no­wać żad­nych świę­to­ści. Iry­to­wała go coraz czę­ściej. W kółko nawi­jała o mszach, ustat­ko­wa­niu się, pod­ję­ciu pracy. Nic nie rozu­miała. Żyła w swoim wyima­gi­no­wa­nym świe­cie tele­tur­nie­jów dla debili i tych wszyst­kich Trud­nych spraw dla jesz­cze więk­szych debili. Nie rozu­miała, że świat, jaki wszy­scy znają, zna­lazł się na kra­wę­dzi. I jeśli tak dalej pój­dzie, to natu­ralne przy­mioty męż­czyzn prze­staną mieć zna­cze­nie, a oni sami zostaną wyru­go­wani ze spo­łe­czeń­stwa. Siła, męstwo, honor, patrio­tyzm – te cnoty w dzi­siej­szym świe­cie, coraz czę­ściej na róż­nych pozio­mach zarzą­dza­nym przez kobiety, prze­sta­wały mieć zna­cze­nie, co gor­sza, baby zaczęły zapusz­czać brody i dora­biać sobie kutasy. W jakim celu? Paweł nie miał co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Wszystko to robiły dla­tego, żeby z cza­sem ich wyeli­mi­no­wać.

Juliusz Machul­ski to był jed­nak gość. Prze­wi­dział przy­szłość. To już się działo!

Paweł zaci­snął ner­wowo pię­ści. Gdyby miał tu jakąś pod ręką…

Suki jebane. Chciały, żeby im otwie­rać drzwi, pła­cić za kino i kola­cje, kupo­wać bły­skotki, naj­le­piej zaś wozić im te tłu­ste dupy spor­to­wymi samo­cho­dami i budo­wać wille z trzema łazien­kami i base­nem. Ale gdy jeden jedyny raz facet miał gor­szy dzień, to od razu go wyśmie­wały i roz­po­wia­dały o wszyst­kim suczym kole­żan­kom, te doda­wały swoje, plotka szła w świat. Facet w oczach lokal­nej spo­łecz­no­ści sta­wał się nie­dojdą, nie­war­tym poża­ło­wa­nia nie­udacz­ni­kiem. W tym cza­sie one, zna­la­zł­szy nadzia­nego fra­jera, latały sobie po Pary­żach czy innych Duba­jach, gdzie za dolary poły­kały męskie klocki. Baby były obrzy­dliwe. Gar­dził nimi. Pałał do nich szczerą, nie­skrę­po­waną nie­na­wi­ścią.

– Jebać je – burk­nął do sie­bie i wyjął z szafy świeżo upra­so­waną białą koszulę. Matka zawsze wyma­gała, aby do kościoła cho­dził ubrany odświęt­nie.

Wło­żył ją, zapiął guzik pod szyją, kra­wata wią­zać nie zamie­rzał. Nie mogła mu roz­ka­zy­wać we wszyst­kim. Był męż­czy­zną i miał prawo do swo­jego zda­nia. Kra­wata nosić nie miał zamiaru i koniec. Nic jej do tego!

– Kra­wat mógł­byś zało­żyć – powie­działa, gdy poja­wił się w progu kuchni. Paweł prze­wró­cił oczami. – No co? – Popra­wiła mu koł­nie­rzyk. – Dobrze dobrany kra­wat dodaje chłopu męsko­ści. A i łatwiej przy­cią­gnąć spoj­rze­nia poten­cjal­nych kan­dy­da­tek na żonę.

– Możemy już iść?

Matka posłała mu ser­deczny uśmiech i wyszli z miesz­ka­nia. Ruszyli cuch­ną­cym kory­ta­rzem, minęli klienta nie­kry­ją­cej się ze swoim małym kur­wi­doł­kiem Baśki Obu­cho­wicz, prze­szli obok drzwi pań­stwa Wiśniew­skich, tam trwała nie­ustanna awan­tura, prze­mknęli obok miesz­ka­nia sta­rej wariatki Moska­le­wi­czo­wej, w końcu opu­ścili kamie­nicę i ostroż­nie zeszli po schod­kach.

– Pan Paweł Baszta?

Paweł obró­cił się, śred­nio zasko­czony. Nie znał tych męż­czyzn, ale podej­rze­wał, w jakim celu mogli się tu poja­wić. Nie mówił tego matce, ale dziś pra­gnął pomo­dlić się o to, aby po niego nie przy­szli.

– Tak – bąk­nął nie­pew­nie.

– Pój­dzie pan z nami.

– A kim pano­wie są? – wtrą­ciła się matka.

– Aspi­rant Adam Jagiel­ski z komendy miej­skiej. To poste­run­kowy Wik­tor Mucha.

– Też z komendy miej­skiej – uzu­peł­nił kom­pan.

– Pano­wie z poli­cji? – Matka spoj­rzała na syna, który spu­ścił wzrok. – Pawełku, co ci pano­wie od cie­bie chcą?

– Nie wiem.

– Prze­ciw­nie – rzu­cił Jagiel­ski. – Dobrze wiesz. I rusz dupę, bo sku­jemy cię pod klatką.

– Ależ pano­wie!

– Pani nie prze­szka­dza w czyn­no­ściach, bo…

– Bo co?

– Prze­stań, mamo. Wstydu naro­bisz.

– Pani posłu­cha syna. Idziemy czy naj­pierw obrącz­ku­jemy?

– Idziemy.

– Coś ty naro­bił? Pawe­łek…

– Nic. Idź na mszę.

I poszli. Aspi­rant Jagiel­ski, poste­run­kowy Mucha i gene­tycz­nie nie­na­wi­dzący kobiet oby­wa­tel Baszta. W dro­dze do zapar­ko­wa­nego kawa­łek dalej radio­wozu Paweł pomy­ślał, że nad­szedł czas, aby poka­zać cha­rak­ter. Nie zła­mią go, choćby skały srały. Będzie mil­czał jak grób.

Rozdział 3

– Ten facet kogoś mi przy­po­mina…

Star­szy aspi­rant szta­bowy Mści­wój Krusz­wica zatrzy­mał nagra­nie i zro­bił zbli­że­nie. Wgryzł się w kanapkę z tuń­czy­kiem i odcze­kał swoje. Obraz z kamery prze­my­sło­wej był kiep­skiej jako­ści, ale bystry obser­wa­tor mógł roz­po­znać cha­rak­te­ry­styczne cechy czła­pią­cego męż­czy­zny. Poma­gała mu nie­zi­den­ty­fi­ko­wana kobieta.

– Po co mi to poka­zu­jesz? – zapy­tał Brudny.

– Bo jako jedyny jesz­cze cię lubię. Tro­chę…

– Ska­suj to.

– Tak się składa, że nie bar­dzo mogę.

– Bo?

– Dosta­li­śmy wytyczne, aby zebrać i zabez­pie­czyć wszyst­kie moż­liwe nagra­nia doty­czące napa­ści na kobiety z ostat­niego mie­siąca.

– Co się dzieje?

– Tydzień temu jakiś dzie­ciak pod­czas grzy­bo­bra­nia zna­lazł w lesie głowę kobiety. – Krusz­wica odszedł od ekranu i wyj­rzał przez okno. – To sto­sun­kowo świeża sprawa, bo według Obojko głowa tej laski leżała w ziemi nie dłu­żej niż dwa, może trzy mie­siące. Do tego DNA jest zgodne z mate­ria­łem porów­naw­czym zna­le­zio­nym nie­dawno w odpły­wie kana­li­za­cyj­nym.

– Mówisz o tej sto­pie?

– Yhy.

Brudny ner­wowo podra­pał się po policzku. Opu­chli­zna z nosa i gór­nej wargi zdą­żyła się zmniej­szyć, ale siniaki dopiero nabie­rały kolo­rów. Ten pod okiem, krwawo-bor­dowy z piękną zie­loną aure­olą, pre­zen­to­wał się nad­zwy­czaj efek­tow­nie. Ale to nie one były teraz jego naj­więk­szym zmar­twie­niem. I nawet nie to, że nagra­nie mogło tra­fić w ręce naczel­nika wydziału Roberta Czyża, bo aku­rat nim przej­mo­wał się naj­mniej. Gorzej sprawa miała się z komen­dan­tem Romu­al­dem Czar­nec­kim. To on tu roz­da­wał karty, a jeśli Igor dowia­dy­wał się o gło­wie dopiero teraz, warto było zadać sobie pyta­nie o kwe­stię zaufa­nia. Kon­klu­zja przy­szła szybko i wcale nie była dla Brud­nego miła. Wszystko wska­zy­wało na to, że stary przy­ja­ciel co naj­mniej w niego zwąt­pił.

Nagra­bi­łeś sobie, Brudny, pomy­ślał. Spoj­rzał na zaja­da­ją­cego kanapkę Krusz­wicę. Do niego nie mógł mieć żad­nych pre­ten­sji. Chłop zacho­wał się w porządku.

– I co dalej z tym robimy? – zapy­tał.

– Tak się składa, że całą czwórkę mamy na dołku. Zwi­nę­li­śmy ich wczo­raj. Powie­dział­bym, że to dość oso­bliwe przy­padki.

Brudny pomy­ślał, że miło by było sobie z nimi poga­wę­dzić.

– Ale rozu­miesz… – dodał Krusz­wica, robiąc wymowną minę.

– Naprawdę? – Brudny się skrzy­wił.

Mści­wój wytarł dło­nie w spodnie. Prze­łknął ostatni kęs.

– Dla mnie to nie pro­blem, ale wiesz, jak jest – powie­dział. – Po pierw­sze to utaj­niona akcja, a po dru­gie ostat­nio nie masz dobrych kart, że się tak wyrażę…

– Jakich kart? Co ty pie­przysz?

– Wiesz, o co mi cho­dzi, Igor. Lubię cię i sza­nuję, ale gdy­bym cię do nich wpu­ścił, to naro­bił­bym sobie gnoju. Może pójdź ofi­cjal­nie poga­dać z Czar­nec­kim. We mnie na pewno będziesz miał wspar­cie.

– Brzmisz jak gada­jąca pizda.

– A to takie ist­nieją?

Żart Krusz­wicy był lichy. Brudny otwo­rzył okno i wyjął z kie­szeni paczkę papie­ro­sów. W komen­dzie obo­wią­zy­wał zakaz pale­nia, ale w pomiesz­cze­niach nale­żą­cych do wydziału kry­mi­nal­nego i tak wiecz­nie cuch­nęło dymem. Trudno było ocze­ki­wać od pod­wład­nych, że prze­rzucą się na kulki anty­stre­sowe albo wyci­nanki ori­gami. Kry­mi­nalny to była czarna dziura. Każ­dego dnia wysy­sał z pra­cu­ją­cych tu poli­cjan­tów życio­dajną ener­gię, aby po kilku latach wypluć ludz­kie wraki. Tu mało kto był nor­malny, przy­naj­mniej w powszech­nym rozu­mie­niu tego słowa. Dla­tego na pale­nie wciąż przy­my­kano oko.

Brudny się zacią­gnął, tytoń zaskwier­czał.

– Pójdę do niego – oznaj­mił. Tak naprawdę od dłuż­szego czasu nosił się z tym zamia­rem. Chciał go poin­for­mo­wać, że chce się prze­nieść. Do Pozna­nia, Wro­cła­wia, Gdań­ska. Dokąd­kol­wiek. Tu czuł się jak piąte koło u wozu.

– Cze­goś jesz­cze ci nie powie­dzia­łem…

Komi­sarz nie sko­men­to­wał. Zacią­gnął się.

– Spraw­dzi­li­śmy tych lud­ków i jeden z nich miał epi­zod w sie­ro­cińcu.

Wciąż mil­cząc, Igor prze­niósł wzrok na kom­pana.

– Sie­ro­cińcu hie­ro­ni­mek – uzu­peł­nił Krusz­wica, wyraź­nie nie­pewny, czy powi­nien o tym wspo­mi­nać.

I tym razem aspi­ran­towi odpo­wie­działa cisza. Brudny raz jesz­cze mocno się zacią­gnął, wypu­ścił dym, wystrze­lił nie­do­pa­łek za okno i wbił wzrok w ską­pany w słońcu park. Na pola­nie doka­zy­wały dzie­ciaki.

– Jak się nazywa? – zapy­tał.

– Paweł Baszta.

– Baszta?

Brudny pospiesz­nie prze­szu­kał pamięć, ale naj­wy­raź­niej to nazwi­sko było mu obce.

– Który rocz­nik?

– Osiem osiem.

– Hmm…

Histo­ria zato­czyła koło, pomy­ślał. Jeśli to nie była pomyłka, to wpier­dol spu­ścił mu facet, który za jego cza­sów u hie­ro­ni­mek był siu­siu­majt­kiem. Ci parę lat od niego młodsi i tak mieli nie­po­rów­ny­wal­nie lepiej. W dru­giej poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych Gwi­dona doko­nała poważ­nych korekt w dzia­łal­no­ści pla­cówki. Wyraź­nie polu­zo­wała surowe zasady, ogra­ni­czyła kary cie­le­sne i odwie­dziny jur­nych księży. Czy to z obawy przed bożym gnie­wem, czy powi­ciem dia­bła, któ­rym w jej oczach stał się syn jed­nej z gwał­co­nych wycho­wa­nek? A może po pro­stu zmianą ustroju, która utrud­niała nie­mal jawne pro­wa­dze­nie bur­delu dla księży i wysoko sytu­owa­nych w par­tii pedo­fi­lów? Ale nawet wtedy dzie­ciaki nie miały lekko. Na pal­cach jed­nej ręki można było zna­leźć te, które opu­ściły mury klasz­toru bez jakiejś traumy.

– Prze­słu­cha­łeś go?

– Na razie tylko zmięk­czy­łem.

– Więc ja z nim poga­dam.

– Nie mam nic prze­ciwko, tylko…

– Ogarnę to.

Nic wię­cej nie doda­jąc, Brudny wyszedł z pokoju i od razu ruszył w stronę gabi­netu komen­danta. Krusz­wica odpro­wa­dził go wzro­kiem do drzwi. Pomy­ślał, że będzie z tego gnój.

* * *

Inspek­tor Romu­ald Czar­necki aku­rat zasta­na­wiał się nad wyni­kami oglę­dzin zna­le­zio­nej przed tygo­dniem głowy wciąż nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej kobiety. Miał złe prze­czu­cie.

Wtedy usły­szał puka­nie. Nie zdą­żył jed­nak wypo­wie­dzieć słowa, gdy w progu sta­nął nad­ko­mi­sarz Brudny.

– Cześć. Przy­sze­dłem poga­dać – oznaj­mił gość.

– W końcu. Usiądź.

Brudny zajął miej­sce na krze­śle po prze­ciw­nej stro­nie biurka. Czar­necki odło­żył akta, wes­tchnął.

– Słu­cham.

– Chcę, żebyś mnie włą­czył do śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa tej poćwiar­to­wa­nej kobiety.

– Już wywą­cha­łeś? Kto ci powie­dział? A zresztą…

– Przy­dziel mnie.

– A widzia­łeś sie­bie w lustrze?

– Bywało gorzej.

– Nie roz­ma­wiaj ze mną w ten spo­sób. Dosko­nale wiesz, o co mi cho­dzi. Źle wyglą­dasz, Igor. Pijesz. Ta sytu­acja cię przy­tła­cza. I zamiast pró­bo­wać zna­leźć roz­wią­za­nie, tylko dole­wasz oliwy do ognia. Nie mogę cię wiecz­nie kryć…

– Dasz mi tę sprawę czy nie?

– A jaką mam gwa­ran­cję, że będziesz trzy­mać się pro­ce­dur?

– Nie masz. Ale możesz mi zaufać.

– Zaufa­nie wymaga czasu…

Brudny ner­wowo podra­pał się po bro­dzie. Już kie­dyś to sły­szał. Tymi sło­wami Czar­necki zwró­cił się do niego pod­czas ich pierw­szej roz­mowy, krótko po tym, jak wpa­ro­wał do sali, gdzie wła­śnie mon­to­wano grupę docho­dze­niowo-śled­czą mającą zająć się sprawą mor­derstw doko­na­nych przez faceta z jego facjatą. Obaj zna­leźli się wów­czas w bar­dzo skom­pli­ko­wa­nej sytu­acji. Wtedy, z natu­ral­nym dla doświad­czo­nego śled­czego dystan­sem, osta­tecz­nie sobie zawie­rzyli.

– Prze­sta­łeś mi ufać? – zapy­tał.

– Uwa­żam, że nie jesteś w swoim naj­lep­szym momen­cie.

– To nie jest odpo­wiedź.

– Ufam, ale… – Czar­necki popra­wił oku­lary i nachy­lił się nad sto­łem – …nawet jeśli uwa­żam cię za naj­lep­szego gli­nia­rza, z jakim kie­dy­kol­wiek przy­szło mi pra­co­wać, to nie mogę tole­ro­wać two­ich wybry­ków w nie­skoń­czo­ność. Nie jesteś świętą krową, Igor. Nie dajesz przy­kładu mło­dym, a prze­cież jesteś tu legendą. Każdy poste­run­kowy chciałby być taki jak ty. Tym­cza­sem widzę i sły­szę, co pokąt­nie o tobie mówią. Zresztą spójrz w lustro. Nie tak powinna wyglą­dać legenda. Jesz­cze chwila i po legen­dzie nie pozo­sta­nie żaden ślad.

Brudny poczuł się jak żół­to­dziób. Nikt inny nie potra­fił besz­tać swo­ich pod­wład­nych z taką klasą, jak czy­nił to Czar­necki.

– W dupie mam legendę i to, co mówią i myślą o mnie inni. Poza tobą – odparł po chwili nie­zręcz­nego mil­cze­nia. – Dołącz mnie do tego śledz­twa, a znajdę tego sukin­syna, który pociął tę kobietę.

Czar­necki zmru­żył oczy. Tu cza­iło się dru­gie dno.

– Dla­czego tak ci na tym zależy?

– Powiedzmy, że nie lubię, gdy kobie­tom dzieje się krzywda.

– Igor…

– Po pro­stu mnie dołącz.

– Za bar­dzo się anga­żu­jesz…

– Widzisz to? – Brudny przy­sta­wił palec do siniaka pod okiem. – To ślad po bucie faceta, który chciał zawi­nąć do samo­chodu pewną kobietę. Pre­cy­zyj­nie rzecz ujmu­jąc, jed­nego z czte­rech. I tak się składa, że wszy­scy oni są na dole, a nie­jaki Paweł Baszta to wycho­wa­nek hie­ro­ni­mek.

Czar­necki przez chwilę wpa­try­wał się w Brud­nego z nie­do­wie­rza­niem, w końcu odchy­lił się na krze­śle i par­sk­nął śmie­chem.

– Nie do wiary – rzu­cił w eter. – Po pro­stu nie do wiary. Powiedz mi, Igor, jak ty to robisz?

– Co?

– No to. Jesteś jak magnes. Ty naprawdę przy­cią­gasz wszyst­kie moż­liwe kło­poty.

– Już tak mam.

Atmos­fera zro­biła się luź­niej­sza. Igor już wie­dział, że dopnie swego. Miał asa w ręka­wie, bo bez niego mogli ich co naj­wy­żej postra­szyć. Jakość filmu z kamery prze­my­sło­wej nie pozwa­lała na ziden­ty­fi­ko­wa­nie ani jego samego, ani napa­sto­wa­nej kobiety, więc w przy­padku braku zło­że­nia zawia­do­mie­nia o prze­stęp­stwie Krusz­wica miał w zasa­dzie zwią­zane ręce, mógł zatrzy­ma­nych co naj­wy­żej postra­szyć. A to cza­sem dzia­łało, a cza­sami nie. Co innego, gdyby Brudny poja­wił się w pokoju prze­słu­chań. Napaść na poli­cjanta, nawet nie­bę­dą­cego na służ­bie, to już był zupeł­nie inny kali­ber prze­stęp­stwa. Z takim argu­men­tem Brudny do spółki z Krusz­wicą mie­liby wszyst­kie karty w ręku.

– Masz moją zgodę – oznaj­mił w końcu Czar­necki. – Ale przy­po­mi­nam, że śledz­twem kie­ruje Mści­wój. Czy to jasne? – dodał, prze­su­wa­jąc akta w jego stronę.

– Jak słońce. – Brudny zgar­nął teczkę.

– Gdy tak mówisz, zawsze zaczy­nam się bać.

– Pójdę popra­co­wać.

– Idź. Nie mogę na cie­bie patrzeć.

Gdy drzwi za Brud­nym się zatrza­snęły, inspek­tor Czar­necki wstał i się­gnął po konewkę. Pod­lał sto­jącą na para­pe­cie paprotkę, odsta­wił ją, polu­zo­wał kra­wat. Pomy­ślał, że ten facet potrafi nor­mal­nie funk­cjo­no­wać tylko wtedy, gdy jest naprawdę źle. I ta myśl nagle bar­dzo go zanie­po­ko­iła.

Rozdział 4

Cela była mała, chłodna i nie miała okna. Paweł Baszta sie­dział na pry­czy z pod­cią­gnię­tymi do klatki pier­sio­wej nogami i się trząsł. W jego gło­wie pano­wał nie­skrę­po­wany chaos. Od uro­dze­nia nie był zbyt lotny, więc po pierw­sze trudno było mu zapa­no­wać nad natło­kiem ponu­rych myśli, a po dru­gie owe myśli prze­ra­dzały się w coraz to bar­dziej upiorne sce­na­riu­sze. Świa­do­mość, że może tra­fić do wię­zie­nia, była dla niego abso­lut­nie przy­tła­cza­jąca. Na fil­mach ni­gdy nie wyglą­dało to dobrze. Pra­wie zawsze zna­lazł się w nich jakiś wyta­tu­owany drab, który miał inkli­na­cje do szu­ka­nia miło­ści pośród świe­żego narybku. Czy to pod prysz­ni­cem, czy w jakimś zacie­nio­nym zakątku pralni. Boże ucho­waj…

To, co uczy­nił, nie dawało mu spo­koju. Bywało, że czuł do sie­bie odrazę, aby kilka chwil póź­niej pękać z dumy. No bo czy one na to nie zasłu­gi­wały? Ow­szem, zasłu­gi­wały. Na to i jesz­cze wię­cej. Ona była per­so­ni­fi­ka­cją wszyst­kich tych obrzy­dli­wych kobiet, gatunku niż­szego, w oczy­wi­sty spo­sób męż­czyź­nie pod­le­głego, za wszelką cenę pró­bu­ją­cego zane­go­wać natu­ralny porzą­dek świata, wie­rzą­cego, że są w sta­nie napluć męż­czyź­nie w twarz.

Kto od tysięcy lat dawał im dach nad głową? Kto przy­no­sił do domu jadło? Kar­mił je, poił? Kto je utrzy­my­wał i bro­nił przed dzi­kimi zwie­rzę­tami i ata­kami wro­gów?

Kie­dyś kobiety przy­naj­mniej potra­fiły się odwdzię­czyć. A dziś? Wszystko sta­nęło na gło­wie. Zamiast zaj­mo­wać się domem i co wie­czór zaspo­ka­jać swo­ich chle­bo­daw­ców, robiły kariery, poka­zy­wały dupy na Insta­gra­mie i w kółko skar­żyły się na łamach gazet i por­tali inter­ne­to­wych, jak to są zanie­dby­wane i dys­kry­mi­no­wane, ba, publicz­nie narze­kały, że – o zgrozo! – nie są wystar­cza­jąco zaspo­ka­jane przez swo­ich męż­czyzn. Publicz­nie, w tele­wi­zji, nie kry­jąc wła­snej toż­sa­mo­ści! Cza­sem myślał, że ci isla­mi­ści, srał ich pies, dobrze robią, zakry­wa­jąc im szma­tami te podłe ryje. Albo że wyci­nają im łech­taczki i potem wszystko to zaszy­wają. Są, jacy są, ale przy­naj­mniej potra­fią spro­wa­dzić babę do par­teru i trzy­mać ją za mordę, żeby za bar­dzo nie fikała.

Tylko co teraz? Co, jeśli ich nie wypusz­czą? Prze­cież ona może tam zdech­nąć…

Naj­bar­dziej oba­wiał się tego, że pozo­stali się roz­prują. Pyra, Gruby i Tru­posz nie byli twar­dzie­lami i to trzeba uczci­wie przy­znać. Na takich jak oni w naj­lep­szym razie mówiło się nerdy. Nie­atrak­cyjni, zwy­kle otyli bądź prze­ciw­nie, wyglą­da­jący na ofiary Holo­cau­stu prysz­czaci oku­lar­nicy z zerową szansą na pode­rwa­nie choćby śred­nio atrak­cyj­nej dziew­czyny, w kółko sie­dzący przed kom­pu­te­rem, regu­lar­nie tłu­kący po sieci w gry kom­pu­te­rowe albo walący konia do gang­ban­gów. On nie był wyjąt­kiem. Paweł Baszta też czuł się prze­gry­wem, choć ofi­cjal­nie ni­gdy się do tego nie przy­zna­wał. W prze­ci­wień­stwie do Pyry, Gru­bego i Tru­posza on jed­nak posta­no­wił wyjść ze strefy kom­fortu i udo­wod­nić, że jest praw­dzi­wym męż­czy­zną.

No źle to wyszło.

Szczęk­nął zamek. Baszta się wzdry­gnął. Drzwi się otwarły.

– Wyjdź – rzu­cił męż­czy­zna w mun­du­rze poli­cjanta.

Baszta wstał, prze­łknął ślinę, oczami wyobraźni ujrzał sie­bie pro­wa­dzo­nego na spa­cer­niak albo pod prysz­nice. Boże ucho­waj…

Dwie minuty póź­niej nie był jed­nak na spa­cer­niaku, bo takiego w komen­dzie nie ma, ani pod wię­zien­nymi prysz­ni­cami, któ­rych rów­nież w budo­wie gma­chu nie zapla­no­wano. Paweł Baszta zna­lazł się w pokoju prze­słu­chań z lustrem wenec­kim, sto­łem, trzema krze­słami i kamerą. W środku sie­działo dwóch męż­czyzn, w tym jeden z zie­loną śliwą pod okiem, efek­tem kon­taktu jego buta z twa­rzą tegoż męż­czyzny, bo wraz z Pyrą, Gru­bym i Tru­po­szem posta­no­wili udo­wod­nić światu, że to oni są praw­dzi­wymi twar­dzie­lami.

– Sia­daj – rzu­cił oschle ten drugi, bez śliwy pod okiem, ale z ramio­nami, na któ­rych widać było każdy mię­sień i żyłę, dokład­nie takich, o jakich marzyli on, Pyra, Gruby i Tru­posz, tyle że mało robili, aby takie mieć. – Wiesz, dla­czego zosta­łeś zatrzy­many?

Baszta posta­no­wił nie pękać. Mimo to spu­ścił głowę i wbił wzrok w pod­łogę. Lękał się spoj­rzeć w oczy gli­nia­rza ze śliwą pod okiem.

– Pyta­łem o coś…

– Nie…

– A mnie pamię­tasz? – zagaił Brudny. Nachy­lił się nad sto­łem, a Krusz­wica siłą zmu­sił Basztę, aby spoj­rzał mu w oczy. – Bo tak się składa, że ja cie­bie cał­kiem dobrze. Two­ich spe­da­lo­nych koleż­ków też. A wiesz, co to dla was ozna­cza?

Baszta zaczął drżeć. W oczach zebrały się łzy. Nici z napi­na­nia się, pomy­ślał. Nie był twar­dzie­lem.

– To ozna­cza, że pój­dzie­cie sie­dzieć. Arty­kuł dwie­ście dwa­dzie­ścia dwa Kodeksu kar­nego mówi o tym, że za naru­sze­nie nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej poli­cjanta można tra­fić za kratki na trzy lata. Ale pro­ku­ra­tor nie oskarży was z tego para­grafu. Pro­ku­ra­tor dopier­doli wam arty­kuł dwie­ście dwa­dzie­ścia trzy, czyli czynną napaść na funk­cjo­na­riu­sza publicz­nego, a ponie­waż atak został zare­je­stro­wany przez kamerę prze­my­słową i się z tego nie wybro­ni­cie, grozi wam kara do dzie­się­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Ja z kolei dopil­nuję, aby po ogło­sze­niu wyroku i dostar­cze­niu was do wię­zie­nia straż­nicy zadbali o wasze potrzeby natury cie­le­snej. A raczej o potrzeby sta­łych bywal­ców, zwy­kle jur­nych i goto­wych dostar­czyć nie­za­po­mnia­nych wspo­mnień, aby­ście przez cały pobyt mieli odpo­wied­nie towa­rzy­stwo. Wiesz, co chcę przez to powie­dzieć?

– Ja… ja… prze­pra­szam.

– W dupie mam twoje prze­pro­siny. – Brudny z powro­tem oparł się na krze­śle. Wyjął papie­rosa, zapa­lił, wydmu­chał dym. – Ale może jest spo­sób, aby unik­nąć tego wszyst­kiego…

Baszta zro­bił wiel­kie oczy i Brudny pomy­ślał, że coś tu chyba nie gra. Nie zdą­żył jed­nak wyra­zić swo­ich wąt­pli­wo­ści, bo głos zabrał Krusz­wica.

– Nasi tech­nicy już przej­rzeli wasze sprzęty i zna­leźli tam sporo cie­ka­wych rze­czy – powie­dział. – A tak się składa, że w ostat­nim cza­sie grze­biemy się w podob­nych kli­ma­tach.

– Nie rozu­miem…

– Znamy wasze poglądy i wiemy, że nale­ży­cie do spo­łecz­no­ści nie­ja­kich inceli, to jest… pocze­kaj… – Krusz­wica zer­k­nął na wyświe­tlacz smart­fona – …sub­kul­tury ludzi, któ­rzy defi­niują samych sie­bie jako osoby nie­zdolne do zna­le­zie­nia part­nera sek­su­al­nego. Według wujka Google’a jeste­ście mizo­gi­nami i rasi­stami, prze­peł­nia was żal i nie­na­wiść do kobiet, macie niską samo­ocenę i gło­si­cie męską supre­ma­cję. Jest wię­cej, ale może nam wszyst­kim tego oszczę­dzę. Czy w jakiejś kwe­stii się pomy­li­łem?

Baszta ner­wowo pokrę­cił głową.

– Czy ja… czy… to zna­czy…

– Chcesz coś powie­dzieć? – zapy­tał Brudny.

– Czy ja… mogę pro­sić o adwo­kata?

Salę prze­słu­chań wypeł­nił rechot obu poli­cjan­tów. Wyglą­dali na szcze­rze roz­ba­wio­nych. W pew­nym momen­cie Brudny huk­nął pię­ścią w stół z taką siłą, że aż pod­sko­czyła leżąca na nim paczka papie­ro­sów.

– Posłu­chaj, gnoju – wark­nął. – Możesz sobie myśleć, że jesteś chuj wie kim, możesz sobie nie­na­wi­dzić czar­nych, migran­tów i kobiet, ale tutaj będziesz odpo­wia­dał na moje pyta­nia. W prze­ciw­nym wypadku wyszli­fują ci dupę, jak to kie­dyś robili u hie­ro­ni­mek…

Jeśli Baszta jesz­cze przed chwilą miał w sobie jakie­kol­wiek pokłady odwagi, tak teraz skur­czył się do roz­mia­rów kara­lu­cha. Jego wyraz twa­rzy też nie­spe­cjal­nie róż­nił się od owa­dziego.

– Ale jeśli chcesz tego adwo­kata… – zaini­cjo­wał Krusz­wica, wtedy Baszta się zmo­czył.

– Ja pier­dolę.

– Kolejny?

– Lito­ści. Co z was za faceci?

– Ale wstyd.

– Mizo­gin pier­do­lony. Męski, kurwa, supre­ma­tor.

– A jak zaraz się zesra?

– Wypluj to.

– Nie wie­rzę.

– Nie…

Pomiesz­cze­nie znów roz­darł grzmot pię­ści ude­rza­ją­cej w stół. Bra­nie prze­słu­chi­wa­nego na tak zwane huki było naj­prost­szą i naj­częst­szą metodą prze­słu­chań sto­so­waną w poli­cji. Na więk­szość zgar­nię­tych z ulicy wyrost­ków i lesz­czy pokroju Baszty wystar­czyło pokrzy­czeć, pogro­zić, wal­nąć w stół czy wspo­mnieć o odsiadce w towa­rzy­stwie zatwar­dzia­łego recy­dy­wi­sty. Wtedy ich języki roz­plą­ty­wały się bły­ska­wicz­nie, a wizja należ­nego im skąd­inąd adwo­kata odda­lała się na tyle, że prze­słu­chu­jący mogli swo­bod­nie wycią­gać z deli­kwenta kolejne inte­re­su­jące ich infor­ma­cje, zwy­kle doty­czące grub­szych spraw, nad któ­rymi aku­rat pra­co­wali. Potem zwy­kle ich wypusz­czali, naj­czę­ściej z nie­for­mal­nie przy­bitą umową wza­jem­nej współ­pracy. Tak kry­mi­nalni wer­bo­wali kolejne tak zwane ucha.

– A teraz mów, co wiesz – rzu­cił Brudny. – My sobie ład­nie włą­czymy kamerkę i mikro­fon, a ty powiesz nam wszystko, o co cię zapy­tamy, pasuje?

Pod­bró­dek Baszty zatrząsł się jak u czte­ro­latka, który wła­śnie w tłu­mie stra­cił z oczu matkę. Z odrazą spoj­rzał na plamę w kroku.

– Na zmianę gaci przyj­dzie czas. Teraz się spo­wia­daj – rzu­cił Krusz­wica i dał znak kole­gom za lustrem wenec­kim, aby uru­cho­mić sprzęt nagry­wa­jący.

– Pyta­nie numer jeden. Dla­czego mole­sto­wa­łeś tamtą kobietę?

Gdy Paweł Baszta, a potem każdy z jego kom­pa­nów odpo­wia­dali na pyta­nia śled­czych, cał­kiem nie­da­leko pewna kobieta kuliła się na cuch­ną­cym mate­racu w ciem­nej piw­nicy jed­nej z zie­lo­no­gór­skich kamie­nic. Była brudna, obo­lała i głodna, ale nader wszystko spra­gniona. Jej myśli krą­żyły wokół tego, aby prze­gryźć sobie żyły.

Rozdział 5

Ból piersi nie pozwa­lał jej zasnąć. Kobieta poru­szyła się, a ciem­ność zady­go­tała. Ścia­nami sute­reny popełzł brzęk łań­cu­chów, w końcu wśli­zgnął się w szpary mię­dzy cegłami i zgasł. Jęk­nęła, bo zastane ścię­gna zapro­te­sto­wały, popra­wiła pozy­cję i znów zasty­gła w bez­ru­chu.

Dzień i noc zlały się w cze­ka­nie na śmierć. Jak długo tu prze­by­wała? Mogła tylko podej­rze­wać, bo gdyby nie zmiany tem­pe­ra­tury, nie mia­łaby żad­nych punk­tów odnie­sie­nia. Przez więk­szość czasu pano­wała głu­cha cisza i egip­skie ciem­no­ści. Jej słuch wyostrzył się na tyle, że sły­szała spa­ce­ru­ją­cego po pod­ło­dze kara­lu­cha. Kilka takich ubiła gołymi rękoma, co jesz­cze jakiś czas temu byłoby nie do pomy­śle­nia, tak panicz­nie się ich bała. Pomy­ślała, że „jakiś czas temu” brzmi dziś sur­re­ali­stycz­nie. W tej rze­czy­wi­sto­ści nie ist­niał już czas. Czas się skoń­czył. Pozo­stało trwa­nie. Nie było życia przed. Nie ma teraz. Nie będzie po. Jest tylko nie­usta­jące cier­pie­nie.

Dla­czego jesz­cze żyje? Jak długo każe jej to robić?

Trzy razy pró­bo­wała się zabić. Nie­po­trzeb­nie spra­wiła sobie tylko wię­cej bólu, stra­ciła zęby i paznok­cie, prze­guby owi­nięto jej grubą war­stwą mate­riału, szorst­kiego, draż­nią­cego, łań­cuch skró­cono, aby nie mogła wziąć roz­biegu i roz­trza­skać czaszki o mur, bo ten jeden jedyny raz naprawdę była bli­ska celu, wszak w kom­plet­nym mroku umysł łatwo oszu­kać, ściany nie widać, można pójść na całość. Los chciał jed­nak ina­czej, czaszka nie pękła, a na czole wyrósł ogromny guz i przy­szły migreny, nie­usta­jące, inten­sywne, kosz­marne.

Nie chciała już żyć.

A tym bar­dziej dawać nowego życia.

Wzdry­gnęła się, gdy usły­szała szczęk otwie­ra­nych zam­ków. Jeden, drugi, trzeci. I sta­lowy rygiel. Drzwi zaskrzy­piały i przez moment do jej uszu dotarło coś wię­cej niż czła­pa­nie kara­lu­cha i bicie wła­snego serca. Głos doj­rzały, sta­teczny, dźwięczny. Nale­żał do męż­czy­zny wyda­ją­cego się jedy­nie ulot­nym wspo­mnie­niem życia, które jej ode­brano. Męż­czy­zna ów nazy­wał się Hubert Urbań­ski i z wła­ściwą sobie emfazą pytał uczest­nika tele­tur­nieju, czy aby na pewno zazna­czyć odpo­wiedź C.

Wraz z podmu­chem świe­żego powie­trza głos pro­wa­dzą­cego umilkł, drzwi z powro­tem się zatrza­snęły, a ona zaczęła dygo­tać. Kroki, szu­ra­nie. Co zrobi jej tym razem?

Ciem­ność znów zafa­lo­wała, chwilę póź­niej na pod­ło­dze wylą­do­wała miska z kaszą i czymś jesz­cze, może sosem z grzy­bów jak ostat­nio.

Usły­szała zło­śliwy chi­chot, a potem kroki zaczęły się odda­lać, drzwi zaskrzy­piały, Hubert Urbań­ski ogło­sił prze­rwę i znów nastała głu­cha cisza.

Kobieta poszu­kała dłońmi miski i zanu­rzyła palce w cie­płej kaszy, którą pospiesz­nie wło­żyła do spę­ka­nych ust. Pomy­ślała, że to coś ni­gdy nie pozwoli jej umrzeć.

Rozdział 6

– I jak to widzisz? – zagaił Krusz­wica.

– Źle.

Brudny wci­snął do ust ostatni kawa­łek zaku­pio­nego na sta­cji hot doga z kaba­no­sem, pogryzł, prze­żuł, połknął i wytarł usta chu­s­teczką. Usu­nął nią świeżą pta­sią kupę z przed­niej szyby swo­jego patrola.

– Są dwie opcje – dodał. – Albo wpu­ścimy w to towa­rzy­stwo kreta, albo wjadę tam oso­bi­ście. W więk­szo­ści to pizdy, więc nie powinni sta­wiać oporu. Tak czy siak, naj­pierw każ­dego z nich trzeba wrzu­cić na bęben.

– To potrwa.

– No to potrwa.

Zlu­stro­wa­nie kil­ku­dzie­się­ciu face­tów musiało potrwać, zwłasz­cza że więk­szość czasu żyli jak duchy, spę­dza­jąc ten czas na łóż­kach albo w spe­cjal­nych krze­słach do gier wideo typu Fort­nite, na które wyda­wali ostat­nie zaskór­niaki, bo wydać je na pro­sty­tutki zawsze się wsty­dzili, choć bar­dzo by chcieli. Incele wciąż pozo­sta­wali dla Brud­nego zagadką.

– Igor?

– Co?

– Wszystko w porządku?

– Co to za poje­bane pyta­nie?

– Odno­szę wra­że­nie, że coś się pomię­dzy nami spier­do­liło.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki