39,99 zł
22 osoby interesują się tą książką
NA DNIE CZAI SIĘ JUŻ TYLKO ZŁO
Komisarz Igor Brudny od zawsze był sam – ale nigdy nie czuł się jeszcze tak samotny. Porzucony przez kobietę, którą kochał, próbuje w pojedynkę walczyć z całym światem. Pewnej nocy wdaje się w bójkę z mężczyzną, który niedługo potem trafia na posterunek jako podejrzany w sprawie morderstwa.
Dopiero wtedy do Brudnego dociera, jak nisko upadł. Tyle razy rozczarował kolegów i przełożonych, że poszukiwania człowieka, który z zimną krwią poćwiartował kobietę, toczą się bez najlepszego śledczego w zielonogórskiej policji. Nie oglądając się na nic, Brudny postanawia położyć kres złu.
Romuald Czarnecki, chcąc pomóc przyjacielowi, włącza go do sprawy. Śledztwo staje się dla komisarza jedyną szansą na uratowanie nie tylko kolejnych potencjalnych ofiar, lecz także samego siebie. Pozbawiony pomocy najbliższych mu osób, Brudny powraca do korzeni – a więc na samo dno piekieł.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 325
Andrzejowi Flügelowi za to, że był najlepszym szefem na świecie i pomógł mi pokochać słowo pisane
Zdjęty lękiem patrzył na swój dom. Upiorna chałupa stała tam, gdzie zawsze. Trochę na uboczu, za ciągiem garaży, przy zjeździe w gęstwinę, wcale nie tak daleko od torów kolejowych z jednej i świeżo wybudowanego osiedla bloków z drugiej strony. Bezlistne pnącza winobluszczu oplatały ją niczym utkany przez pająka kokon. Zdawały się trzymać w szponach całą konstrukcję, rozsypujący się komin i pokryte szronem okna, płot, na którym przesiadywały kruki i wrony, a nawet stracha na wróble, który straszył jedynie dzieci sąsiadów. Obejście spowijała gęsta mgła, w oddali szczekał pies. W izbie tańczyły płomienie świec.
Chłopiec mocniej chwycił palec opiekunki.
– Cieszysz się? – zapytała, kucając obok niego.
Pokręcił głową. Pociągnął nosem. Miał na sobie grubą kurtkę zapinaną na guziki, wysokie buty z kożuszkiem, wełnianą czapkę i gruby szalik, na dłoniach rękawiczki z jednym palcem. I wcale się nie cieszył.
– Twój ojciec już cię nie skrzywdzi. Odszedł. – Kobieta posłała chłopcu oszczędny uśmiech. Poprawiła mu zachodzącą na oczy grzywkę, pstryknęła go w nos. – Jesteś urodzonym szczęściarzem. Nie zapominaj o tym.
– Ale ja nie chcę – wymamrotał chłopiec.
– Jestem pewna, że mama zadba o twoje bezpieczeństwo. A ja od czasu do czasu będę do was zaglądać, pasuje?
Na twarzy malca pojawił się grymas świadczący o tym, że zaraz się rozpłacze. Zdziwiła się, bo chłopak płakał rzadko, prawie wcale. Zwykle nie marudził, posłusznie wykonywał polecenia i często się modlił. Nie był problemowym dzieckiem jak wiele innych w placówce. Pomyślała, że trauma, jakiej doświadczył w tym domu, wyryła w głowie chłopca trwałe piętno. Co z tego, skoro sędzina sądu rodzinnego miała odmienne zdanie. A może po prostu go nie miała? Czy w ogóle próbowała zrozumieć, co tu się wydarzyło?
– Ja nie chcę, nie chcę, nie chcę – powtarzał malec, tuląc się do płaszcza kobiety.
– Mama na pewno bardzo się za tobą stęskniła. Poza tym nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale w domu czeka na ciebie ktoś jeszcze.
– Nie, nie, nie…
– Nie, nie ojciec, spokojnie. Ojca już nie ma. – Zreflektowała się. – Jest ktoś inny. Nie mówiłam tego wcześniej, bo chciałam zrobić ci niespodziankę.
– Niespodziankę? – Ton chłopca zdradzał ciekawość.
Kobieta wyjęła z kieszeni starą grzechotkę z wizerunkiem misia. Potrząsnęła nią i wsunęła ją w drobną dłoń.
– Masz. Dasz ją siostrzyczce. Na pewno się ucieszy.
Chłopiec spojrzał na zabawkę i upuścił ją na ziemię. Spadła w śnieg.
– Nie chcę – powtórzył.
Kobieta podniosła grzechotkę, westchnęła. Wytarła ją o poły płaszcza. Z wyrokami sądu nie szło dyskutować. Chłopiec musiał wrócić do domu rodzinnego. Tak stanowiło prawo.
– Musimy iść – rzuciła szorstko i zrobiła krok do przodu. Szarpnęła za wiotką rączkę. – Zobaczysz, będzie dobrze. Wszystko się ułoży – dodała.
Chłopiec się rozpłakał, ale ruszył za opiekunką. Drobił małymi kroczkami, a pod podeszwami skrzypiał śnieg, dom się zbliżał, rósł, potężniał, pochłaniał jego świat. Nędzny płot, na nim czarne ptaszyska, coś zaszeleściło w chaszczach, w mroku rozbłysły ślepia, może kota, a może jakiegoś potwora. Oplatające chałupę pnącza wyciągały szponiaste paluchy, strach na wróble spoglądał na nich z góry, szczerząc domalowane kły, psy wyły smętnie, żałośnie. Zgrzytnęły zawiasy, ostrzegawczo, bo tam zło przecież, tyle zła, tylko ból i cierpienie.
– Nie chcę – wymamrotał malec, ale kobieta go nie usłyszała albo słyszeć nie chciała. Podeszła pod drzwi. Zapukała. Posłała mu blady uśmiech.
– Zobaczysz. Wszystko się ułoży – powtórzyła, wtedy chłopiec posikał się w majtki.
Zabrzmiała kołysanka, skrzypnęły deski, znów kołysanka. Kroki, gwizd czajnika, płacz niemowlęcia. Klamka. Zgrzyt zawiasów. Ciepło izby.
– Dobry wieczór.
– Dobry wieczór.
Chłopiec uniósł głowę. Spojrzał w twarz matki. Trzymała przy piersi opatuloną w koce istotkę i szeroko się do niego uśmiechała. Uśmiech miała brzydki, bezzębny. Ale to nie była jej wina, bo sama sobie tych zębów nie wyrwała, zostały wybite pięściami i trzonkiem od łopaty albo wideł, nie był pewny. Zdjęła mu czapkę, zmierzwiła czuprynę, przytuliła do pokaźnego brzucha, był ciepły i miękki.
– To Rozalka – przedstawiła siostrzyczkę, nachylając się z przyssanym do piersi niemowlęciem. – Czyż nie jest piękna?
Chłopiec pomyślał, że Rozalka nie ma w sobie nic pięknego. Jest małą żarłoczną kreaturą, która tylko je, płacze i brudzi pieluchy. Zawstydził się, bo sam przed chwilą zmoczył majtki. Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć.
Przez następny kwadrans siedział przy piecu w zaduchu izby, susząc mokre spodnie, udając, że grzeje zmarznięte stopy i dłonie. Bezzębna matka oprowadzała kobietę po chałupie, pokazywała palcami tu i tam, gestykulowała. Potem usiadły przy herbacie, kobieta wyjęła dokumenty i długopis, podsunęła je matce, a matka je podpisała. Wstały i podały sobie dłonie, kobieta spojrzała na chłopca, powtórzyła, żeby się nie martwił i że wszystko będzie dobrze, potem jeszcze dodała „z Bogiem” i wyszła.
Nastała upiorna cisza. A potem coś trzasnęło w sklepieniu. W krokwiach. Pewnie pnącza, pomyślał chłopiec. To one zaciskają się na chałupie, aby ją zgnieść, zadusić, zrobić z niej miazgę. To miejsce tylko na to zasługuje, na zniszczenie.
Dlaczego nie dokończą dzieła?
Matka przekręciła zamki i zasunęła rygiel. Odwróciła się, pogłaskała córeczkę po czole, wbiła wzrok w siedzącego przy piecu malca. Siedział po turecku, udając, że ich nie widzi. Tak bardzo go kochała…
– Od dziś w tym domu nikt nikogo krzywdzić nie będzie – szepnęła do niemowlęcia, rozkołysała je i nucąc kołysankę sennie ruszyła w kierunku pieca.
Cichutko, dziecino, nie mów nic,
I nie kładź się blisko krawędzi…
Cichutko, dziecino, nie mów nic,
Bo przyjdzie i twe ciało uwędzi…
Cichutko, dziecino…
Matka zamilkła. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w syna. Dlaczego nie szukał jej dotyku? Dlaczego udawał, że jej nie widzi? Przecież zrobiłaby wszystko, aby go ochronić, ocalić przed złem, uszczęśliwić. Zresztą udowodniła swoją nieskończoną miłość. Potwora już w domu nie było. I nigdy nie wróci.
Pomyślała, że chłopcu brakuje bliskości, wszak teraz będzie musiała obdzielić miłością oboje. Dlatego odłożyła córkę do kołyski i przykucnęła obok syna. Pogłaskała go po głowie, przytuliła do nagiej piersi.
– Twoja kolej – rzekła.
Chłopiec wiedział, że jest już za duży, ale nie chciał robić mamie przykrości. Mama przecież bardzo go kochała. Dlatego przylgnął do piersi i zaczął ją łapczywie ssać.
Igor Brudny otworzył oczy. Zamrugał. Tępy ból w skroniach przemieścił się do płata czołowego. Zlękniony widokiem, który się przed nim rozpostarł, pospiesznie zamknął je z powrotem. W ustach czuł smak padliny. Przez kolejnych kilkadziesiąt sekund udawał martwego. Na dłuższą metę to jednak nie miało sensu. Trwał tak jeszcze chwilę, w końcu pogodził się z tym faktem i z duszą na ramieniu uniósł jedną powiekę, następnie drugą. Przy nieznanym mu aneksie kuchennym pląsały trzy rozczochrane brunetki. Każda miała na sobie taki sam T-shirt i identyczne legginsy. W zawieszonym na ścianie telewizorze leciał dokument o krokodylach, a w powietrzu unosił się zapach smażonego boczku i cebuli.
Robią jajecznicę, pomyślał. Brunetki zawirowały i zespoliły się w jedną, chwilę później znów się rozdzieliły. Jak pantofelek albo euglena zielona, bo tyle pamiętał z lekcji biologii. Zaczęły rozbijać jajka i mieszać zawartość, solić, pieprzyć. Zalały sześć kubków z kawą.
Nie jest dobrze, pomyślał. Ból w płacie czołowym wzmógł się, poczuł też rwanie w boku, a gdy lekko się skręcił, bolało go już całe ciało. Przebłysk pamięci. Ulica, ryk silnika, czterech cwaniaków. Atrakcyjna brunetka. Instynktownie przekręcił głowę w stronę lustra zawieszonego na ścianie. Aż dziw, jakie rzeczy człowiek pamięta. Przez chwilę przyglądał się swojemu odbiciu. Przynajmniej nie musiał już spekulować. Ewidentnie dostał wpierdol. Zagadką pozostawało, dlaczego tak srogi.
Wtedy zorientował się, że nie ma na sobie spodni, koszulki i skarpet. Zestrachany zerknął pod koc.
– Reszta jest na suszarce – usłyszał ciepły kobiecy głos. – Wyprałam je zaraz po przyjściu. Były poplamione krwią.
– Czyją?
– Was wszystkich.
Brudny spuścił nogi z kanapy. Drugi raz w ciągu ostatnich miesięcy obudził się w mieszkaniu obcej kobiety. Drugi raz z obitą mordą. Za pierwszym razem dał się ponieść chwili i wylądowali w łóżku. Po wszystkim miał strasznego moralniaka. Dziewczyna okazała się studentką trzeciego roku medycyny. Ta tutaj wyglądała na starszą. Na pewno po trzydziestce. Gorzej, że nie wiedział o niej nic więcej.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– Nie pamiętasz?
– Nie.
– Zofia.
Doszedł do wniosku, że nie musi się przedstawiać. Albo zrobił to wczoraj, albo poradziła sobie sama. Broń, telefon, portfel, odznaka i legitymacja leżały na blacie. Jeśli jeszcze jakimś cudem nie znała jego gęby z telewizji, to na pewno już go sobie wygooglowała.
– Za jakieś dwie godzinki twoje rzeczy powinny być suche – powiedziała, kładąc mu talerz z jajecznicą pod nosem. – I chciałabym podziękować ci za to, co dla mnie zrobiłeś. Gdyby nie ty, to nie wiem, jak by się to skończyło.
– Czyli co?
– Może jednak zawieźć cię do szpitala?
Nic głupszego nie mogła zaproponować. Założył też, że nie zrobiła tego do tej pory, bo wcześniej zakomunikował jej, aby tego nie robiła. Cokolwiek się tam wczoraj wydarzyło.
– Nic mi nie będzie – oznajmił. – Co się stało?
– Uratowałeś mnie przed grupą zakapturzonych gnojków. Niestety, mieli przewagę czterech do jednego. Wlali ci, ale w pewnym momencie zorientowali się, że jesteś gliną, i uciekli. Będziesz ich ścigał?
– Możesz przynieść mi ciuchy?
– Są jeszcze mokre.
Brudny skupił się na jedzeniu. Był głodny jak wilk i pragnął pozbyć się smaku krwi. Zofia zaczęła mocować się z zawieszonymi na suszarce ubraniami. Miała ładną buzię i sprężyste ciało, gibkie ruchy. Spod rękawka wystawała obszerna blizna po oparzeniu. Trochę przypominała tę, którą na policzku miała Julka.
Chwilę później komplet ciuchów wylądował na wersalce. Zofia wyszła i przymknęła drzwi. Brudny pomyślał, że to dobry znak. Do niczego między nimi nie doszło.
Pospiesznie się ubrał, chwycił broń, zajrzał do komory, sprawdził magazynek, wcisnął ją za pasek. Spodnie rzeczywiście były jeszcze wilgotne, nogawki po prostu mokre. Pomyślał, że śniadanie dokończy u siebie. Stąd należało się natychmiast ewakuować.
– Musisz już iść, co? – zapytała, stając w progu. Pomyślał, że z tym kubkiem w dłoni wygląda bardzo seksownie, a gdy oparła się o framugę, dostrzegł coś, co wcześniej mu umknęło. Luźny T-shirt długi czas ukrywał wyraźnie zarysowany brzuszek ciążowy, dopiero teraz wyeksponowany.
– To nie powinno się wydarzyć – odparł zmieszany.
– Co takiego?
– To.
– Zostawisz mi swój numer?
Brudny prawie się zakrztusił. Odstawił kubek z kawą. O co tej kobiecie chodziło? Gdzie był jej facet?
– W sumie jesteś moim wybawcą – dodała. – Poza tym jako odpowiedzialna obywatelka powinnam chyba zgłosić napaść na policję, mam rację?
Szach i mat, pomyślał. Że też zawsze musi wpakować się w jakiś gnój. Przez ostatnie miesiące zraził do siebie chyba wszystkich. Kolegów i koleżanek w pracy nie miał, ale teraz zastąpili ich prawie sami wrogowie. Każdy patrzył na niego przez pryzmat tego, jak zachował się wobec Julki. Trudno było nazwać ich inaczej niż baranami, ale co miał zrobić. Walka z plotką przypominała tę z wiatrakami, próżna próba przeciwstawienia się ludzkiej naturze. Ludzie od zawsze gadali, choć najczęściej gówno wiedzieli, a ich wyobrażenia nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Igor nie miał zamiaru tego prostować, sprawa żyła więc własnym życiem. Niestety – choć gdyby go zapytali, z pewnością by zaprotestował – to w końcu odbiło się na pracy. Do sądu wpłynęły cztery pozwy, w każdym zarzut zbyt brutalnego traktowania podejrzanego, raz świadka. Do tego zaczął pić, bywało, że po służbie wałęsał się po melinach bez celu. Naczelnik wydziału nie chciał z nim gadać, nawet Czarnecki przestał zapraszać go na kawę.
– Kocham cię jak syna, ale musisz doprowadzić się do porządku. Jesteś mężczyzną, wiesz, co powinieneś zrobić – powiedział mu pewnego dnia w chwili słabości, nie mogąc już patrzeć, jak się stacza.
Łatwo mu było mówić. Nie był w jego sytuacji. Nie wiedział, co powiedziała mu Julka, gdy trzykrotnie próbował naprawić swoje błędy. Za pierwszym razem go przegoniła tak, jak przegania się bezpańskiego kundla, który nasrał pod furtką, za drugim jak namolnego domokrążcę, za trzecim przelał na jej konto okrągły milion złotych ze sprzedaży swojego mieszkania w Warszawie. Chciał dobrze, ale nie miał już innego pomysłu, bo wciąż nie chciała go słuchać, straciła do niego zaufanie. Nie przekonał jej nawet ów milion w założeniu mający pokryć szereg operacji plastycznych, na które nigdy nie mogłaby sobie pozwolić, bo wszystkie swoje oszczędności wydała na kupienie dla nich domu, dziś już nie ich, lecz jej, on mieszkał w wynajmowanej kawalerce w centrum miasta.
– Kiedyś miałeś klasę, Igor – powiedziała mu, a potem odesłała milion z powrotem na jego konto. Cokolwiek o niej mówić, miała swój honor. Za to ją kochał, ale ona go już chyba nie, wszystko szlag trafił.
Dlaczego była taka uparta? Dlaczego uwierzyła Jagnie? Dlaczego…?
– A jajecznica przynajmniej smakowała? – wyrwała go z zamyślenia Zofia.
– Tak – odparł, odchrząknął. – A jeśli chodzi o zgłoszenie napaści… Masz do tego pełne prawo i…
– Może po prostu dasz mi swój numer? – Uśmiechnęła się, kokieteryjnie wyciągając zza pazuchy karteczkę z długopisem. – A jak dojdziesz do siebie, to zadzwonię i podam ci nazwisko tego, który rozkwasił ci nos…
– Wiesz, jak się nazywa?
– Tak się składa, że kojarzę te gęby.
Brudny pomyślał, że obie wersje są do dupy. Pierwsza oznaczała, że owa Zofia będzie musiała oficjalnie zgłosić napaść, a tym samym udać się do komendy i złożyć zeznania. Pojawienie się w protokole nazwiska pijanego nadkomisarza wydziału kryminalnego, zresztą powszechnie kojarzonego nie tylko w komendzie, który w niepohamowanym dążeniu do autodestrukcji wdał się po służbie w awanturę z czterema zakapturzonymi typami, nie przysporzyłoby mu dodatkowych punktów zarówno u naczelnika wydziału, jak i u komendanta. W drugim przypadku Zofia narażała go na nieprzyjemność obcowania z nią w nieokreślonej przyszłości, co gorsza, przekazana wiedza o delikwentach, którzy obili mu ryj, w jego aktualnym stanie mogłaby stać się zbyt kusząca, aby nie wykorzystać jej do załatwienia sprawy z pominięciem uciążliwych procedur.
Igor bez słowa zapisał jej swój numer.
– Wiedz tylko, że przyciągam kłopoty – oznajmił, wręczając kobiecie świstek.
– Zapamiętam – odparła.
Brudny posłał jej krzywy uśmiech. Poszukał wzrokiem butów, nie bez trudu je włożył, podniósł się, przypadkiem przeniósł wzrok na lustro. Bywało gorzej, ale musiał uczciwie przyznać, że wpierdol był srogi. Opuchlizna u nasady nosa sugerowała, że ten może być złamany, do tego rozcięcie nad górną wargą i śliwka pod okiem. Mógłby straszyć dzieci.
– Przystojniak z ciebie, nie ma co – rzuciła Zofia, trochę prześmiewczo, a trochę na poważnie. – Raz jeszcze dzięki za to, co dla mnie zrobiłeś. Niewielu mężczyzn by się odważyło.
Brudny skinął głową, przekręcił zamek i wyszedł z mieszkania. Schodząc po schodach, czuł, że świat wiruje i zbiera mu się na wymioty. Nie miał pojęcia, że dokładnie w tym samym momencie dwunastoletni Mateusz Kocjan szarpie się z czarnym workiem na śmieci, w którym zaraz natknie się na coś, co sprawi, że do końca życia będzie cierpiał na trudną do wyleczenia traumę. I już nigdy więcej nie pójdzie do lasu na grzyby.
Ciepły sierpniowy poranek przywitał go zapachem smażonych naleśników. Paweł Baszta otworzył powieki. Czuł się kiepsko, a w zasadzie źle. Najchętniej nie wstawałby dziś z łóżka, ale niedziela rządziła się swoimi prawami. Msza, potem obiad z matką, w końcu crème de la crème dnia, czyli mecz żużlowy jego ukochanego Falubazu. Pomyślał, że to będzie fajny dzień, dlatego sięgnął po leżący na nocnej szafce smartfon i włączył ulubioną stronę z filmami porno. Wklepał kluczowe słowa, wyszukiwarka wypluła listę wyników, dokonał wyboru i zajął się robotą. Trwało to kilkadziesiąt sekund. Po wszystkim wytarł nasienie w chusteczkę i pomyślał, że fajnie by było mieć rozgarniętych kolegów, bo wtedy mogliby zrobić jakiejś dziwce to samo co ci Murzyni tej blondyneczce.
– Pawełku! Zejdźże już na dół. Ileż można spać, na Boga?
Czasem zastanawiał się, czy matka nie jest jakimś zaprogramowanym robotem. Te same teksty, te same ruchy, to samo jedzenie. Niedzielny plan dnia nie zmieniał się od lat. Każdy koniec tygodnia wyglądał niemal identycznie i powoli zaczynał powątpiewać, czy wina przypadkiem nie leży po jej stronie. Przecież, czy tego chciał, czy nie, też była kobietą. Niby matką, owszem, ale jednak zamiast pisiora miała kuciapę, zresztą równo przez ojca, tfu, chuj mu na grób, spenetrowaną, czego niezaprzeczalnym dowodem była jego obecność w tymże pokoju. On z kolei wychodził z założenia, że wszystkie kobiety to kurwy. Paweł Baszta miał trzydzieści dziewięć lat i nienawidził kobiet.
Zwlókł z łóżka swoje tłuste ciało, beknął i włożył majtki. Miały dziurę w kroku, ale przecież i tak nie planował się przed nikim rozbierać, więc się tym specjalnie nie przejął. Ubrał się, dyskretnie schował w zamkniętej dłoni chusteczkę i poszedł do łazienki. Wyrzucił ją do muszli klozetowej, spuścił wodę, umył twarz i pachy, wyszczotkował zęby. Napiął bicepsy, ale niechętnie stwierdził, że wciąż daleko mu do Jasona Stathama. Poprawił coraz szybciej uciekającą grzywkę, nałożył żel, użył taniego antyperspirantu, wytarł ręce w ręcznik i zszedł na dół.
– No w końcu – mruknęła matka. Miała na sobie podomkę w liście, której szczerze nienawidził. – Naleśniki za chwilę będą zimne. Poza tym zaraz na mszę trzeba iść – dodała.
– Zdążymy, mamcia, zdążymy – odparł.
– Zawsze to powtarzasz, a potem musimy gnać na złamanie karku. Kiedyś nogę sobie przez ciebie złamię. Albo jeszcze gorzej.
– Niczego sobie nie złamiesz.
– Nie bądź taki mądry. I jedz!
Paweł uznał, że dalsza dyskusja jest bezcelowa. Matki przegadać się nie dało, co gorsza, wczoraj przepił ostatnie pieniądze, a że od lat nagminnie uchylał się od uczciwego zarabiania, to nie miał na bilet na dzisiejszy mecz. To oznaczało, że będzie musiał z matką negocjować, czego nienawidził równie mocno jak liberałów, pedałów i pokrak z LGBT plus. W jego rozumowaniu jakakolwiek dyskusja z kobietą z pozycji petenta była nie do zaakceptowania, a tę przykrą konieczność tłumaczył sobie faktem, że przecież matka to matka i kurwą jak wszystkie inne baby być nie mogła. Prawda była jednak bardziej prozaiczna. Paweł po prostu nie miał innego wyboru.
– Gdzieś ty wczoraj był? – zagaiła matka, stawiając mu przed nosem kubek z kawą. – Idzie ci z gęby jak z gorzelni…
– Z chłopakami byłem.
– Znów po parkach wódkę rozpijaliście?
– Nie po parkach. I nie wódkę.
– Nie kłam matki.
– Prawdę mówię.
– A jakieś dziewuchy tam były? Przedstawisz mi w końcu jakąś?
– Mama nie ma nic innego do roboty, tylko o baby wypytywać?
– Ile to już masz lat, Pawełku? Ustatkować się trzeba. Co będzie, jak mnie zabraknie? Kto ci będzie obiadki robił?
– Mama nie przesadza. Sam se umiem zrobić.
– Ach tak? – Matka skrzyżowała dłonie pod obfitymi piersiami. – Stara jestem, ale pamięć wciąż mam dobrą. I jakoś sobie nie przypominam, żebyś kiedykolwiek ręce w gary włożył.
– Eee tam.
– Chleb też nie rośnie na drzewach. Znalazłbyś w końcu jakąś porządną robotę, to może i jakaś dziewucha spojrzałaby na ciebie łaskawszym okiem. A nie tylko piwko i gry komputerowe. Toż to szachrajstwo najgorsze. Oczy psują.
– Mama się uspokoi, bo nerwy nie służą ani zdrowiu, ani urodzie.
– A tych twoich kolegów głąbów też mam po dziurki w nosie. Sprowadzają cię na złą drogę.
– Mama się od moich kolegów odpier…
Paweł zamilkł. Taka eskalacja nie była wskazana. Matka nie tolerowała przekleństw pod swoim dachem i potrafiła brudną szmatą zdzielić przez łeb bez ostrzeżenia. Poza tym musiał mieć na uwadze fakt, że wciąż nie ma kasy na bilet. Jedno słowo za dużo mogło przekreślić wszystkie starania. O ile byłoby łatwiej, gdyby emerytura matki lądowała bezpośrednio w jego rękach…
Ta przelotna myśl sprawiła, że znów się podniecił. Poczuł usilną potrzebę szybkiego pozbycia się wewnętrznego napięcia, więc nie dojadłszy ostatniego naleśnika, pobiegł na górę. Otworzył laptop, wklepał słowa klucze, zsunął spodnie i w akompaniamencie pomruków czterech czarnoskórych drabów i jęków filigranowej blondynki pospiesznie wytarmosił, co trzeba. Gdy robił pauzę, aby się wytrzeć, film dotarł do sto dwudziestej siódmej sekundy.
– Pawełku!
– Ja pierdolę…
Matka nie potrafiła uszanować żadnych świętości. Irytowała go coraz częściej. W kółko nawijała o mszach, ustatkowaniu się, podjęciu pracy. Nic nie rozumiała. Żyła w swoim wyimaginowanym świecie teleturniejów dla debili i tych wszystkich Trudnych spraw dla jeszcze większych debili. Nie rozumiała, że świat, jaki wszyscy znają, znalazł się na krawędzi. I jeśli tak dalej pójdzie, to naturalne przymioty mężczyzn przestaną mieć znaczenie, a oni sami zostaną wyrugowani ze społeczeństwa. Siła, męstwo, honor, patriotyzm – te cnoty w dzisiejszym świecie, coraz częściej na różnych poziomach zarządzanym przez kobiety, przestawały mieć znaczenie, co gorsza, baby zaczęły zapuszczać brody i dorabiać sobie kutasy. W jakim celu? Paweł nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Wszystko to robiły dlatego, żeby z czasem ich wyeliminować.
Juliusz Machulski to był jednak gość. Przewidział przyszłość. To już się działo!
Paweł zacisnął nerwowo pięści. Gdyby miał tu jakąś pod ręką…
Suki jebane. Chciały, żeby im otwierać drzwi, płacić za kino i kolacje, kupować błyskotki, najlepiej zaś wozić im te tłuste dupy sportowymi samochodami i budować wille z trzema łazienkami i basenem. Ale gdy jeden jedyny raz facet miał gorszy dzień, to od razu go wyśmiewały i rozpowiadały o wszystkim suczym koleżankom, te dodawały swoje, plotka szła w świat. Facet w oczach lokalnej społeczności stawał się niedojdą, niewartym pożałowania nieudacznikiem. W tym czasie one, znalazłszy nadzianego frajera, latały sobie po Paryżach czy innych Dubajach, gdzie za dolary połykały męskie klocki. Baby były obrzydliwe. Gardził nimi. Pałał do nich szczerą, nieskrępowaną nienawiścią.
– Jebać je – burknął do siebie i wyjął z szafy świeżo uprasowaną białą koszulę. Matka zawsze wymagała, aby do kościoła chodził ubrany odświętnie.
Włożył ją, zapiął guzik pod szyją, krawata wiązać nie zamierzał. Nie mogła mu rozkazywać we wszystkim. Był mężczyzną i miał prawo do swojego zdania. Krawata nosić nie miał zamiaru i koniec. Nic jej do tego!
– Krawat mógłbyś założyć – powiedziała, gdy pojawił się w progu kuchni. Paweł przewrócił oczami. – No co? – Poprawiła mu kołnierzyk. – Dobrze dobrany krawat dodaje chłopu męskości. A i łatwiej przyciągnąć spojrzenia potencjalnych kandydatek na żonę.
– Możemy już iść?
Matka posłała mu serdeczny uśmiech i wyszli z mieszkania. Ruszyli cuchnącym korytarzem, minęli klienta niekryjącej się ze swoim małym kurwidołkiem Baśki Obuchowicz, przeszli obok drzwi państwa Wiśniewskich, tam trwała nieustanna awantura, przemknęli obok mieszkania starej wariatki Moskalewiczowej, w końcu opuścili kamienicę i ostrożnie zeszli po schodkach.
– Pan Paweł Baszta?
Paweł obrócił się, średnio zaskoczony. Nie znał tych mężczyzn, ale podejrzewał, w jakim celu mogli się tu pojawić. Nie mówił tego matce, ale dziś pragnął pomodlić się o to, aby po niego nie przyszli.
– Tak – bąknął niepewnie.
– Pójdzie pan z nami.
– A kim panowie są? – wtrąciła się matka.
– Aspirant Adam Jagielski z komendy miejskiej. To posterunkowy Wiktor Mucha.
– Też z komendy miejskiej – uzupełnił kompan.
– Panowie z policji? – Matka spojrzała na syna, który spuścił wzrok. – Pawełku, co ci panowie od ciebie chcą?
– Nie wiem.
– Przeciwnie – rzucił Jagielski. – Dobrze wiesz. I rusz dupę, bo skujemy cię pod klatką.
– Ależ panowie!
– Pani nie przeszkadza w czynnościach, bo…
– Bo co?
– Przestań, mamo. Wstydu narobisz.
– Pani posłucha syna. Idziemy czy najpierw obrączkujemy?
– Idziemy.
– Coś ty narobił? Pawełek…
– Nic. Idź na mszę.
I poszli. Aspirant Jagielski, posterunkowy Mucha i genetycznie nienawidzący kobiet obywatel Baszta. W drodze do zaparkowanego kawałek dalej radiowozu Paweł pomyślał, że nadszedł czas, aby pokazać charakter. Nie złamią go, choćby skały srały. Będzie milczał jak grób.
– Ten facet kogoś mi przypomina…
Starszy aspirant sztabowy Mściwój Kruszwica zatrzymał nagranie i zrobił zbliżenie. Wgryzł się w kanapkę z tuńczykiem i odczekał swoje. Obraz z kamery przemysłowej był kiepskiej jakości, ale bystry obserwator mógł rozpoznać charakterystyczne cechy człapiącego mężczyzny. Pomagała mu niezidentyfikowana kobieta.
– Po co mi to pokazujesz? – zapytał Brudny.
– Bo jako jedyny jeszcze cię lubię. Trochę…
– Skasuj to.
– Tak się składa, że nie bardzo mogę.
– Bo?
– Dostaliśmy wytyczne, aby zebrać i zabezpieczyć wszystkie możliwe nagrania dotyczące napaści na kobiety z ostatniego miesiąca.
– Co się dzieje?
– Tydzień temu jakiś dzieciak podczas grzybobrania znalazł w lesie głowę kobiety. – Kruszwica odszedł od ekranu i wyjrzał przez okno. – To stosunkowo świeża sprawa, bo według Obojko głowa tej laski leżała w ziemi nie dłużej niż dwa, może trzy miesiące. Do tego DNA jest zgodne z materiałem porównawczym znalezionym niedawno w odpływie kanalizacyjnym.
– Mówisz o tej stopie?
– Yhy.
Brudny nerwowo podrapał się po policzku. Opuchlizna z nosa i górnej wargi zdążyła się zmniejszyć, ale siniaki dopiero nabierały kolorów. Ten pod okiem, krwawo-bordowy z piękną zieloną aureolą, prezentował się nadzwyczaj efektownie. Ale to nie one były teraz jego największym zmartwieniem. I nawet nie to, że nagranie mogło trafić w ręce naczelnika wydziału Roberta Czyża, bo akurat nim przejmował się najmniej. Gorzej sprawa miała się z komendantem Romualdem Czarneckim. To on tu rozdawał karty, a jeśli Igor dowiadywał się o głowie dopiero teraz, warto było zadać sobie pytanie o kwestię zaufania. Konkluzja przyszła szybko i wcale nie była dla Brudnego miła. Wszystko wskazywało na to, że stary przyjaciel co najmniej w niego zwątpił.
Nagrabiłeś sobie, Brudny, pomyślał. Spojrzał na zajadającego kanapkę Kruszwicę. Do niego nie mógł mieć żadnych pretensji. Chłop zachował się w porządku.
– I co dalej z tym robimy? – zapytał.
– Tak się składa, że całą czwórkę mamy na dołku. Zwinęliśmy ich wczoraj. Powiedziałbym, że to dość osobliwe przypadki.
Brudny pomyślał, że miło by było sobie z nimi pogawędzić.
– Ale rozumiesz… – dodał Kruszwica, robiąc wymowną minę.
– Naprawdę? – Brudny się skrzywił.
Mściwój wytarł dłonie w spodnie. Przełknął ostatni kęs.
– Dla mnie to nie problem, ale wiesz, jak jest – powiedział. – Po pierwsze to utajniona akcja, a po drugie ostatnio nie masz dobrych kart, że się tak wyrażę…
– Jakich kart? Co ty pieprzysz?
– Wiesz, o co mi chodzi, Igor. Lubię cię i szanuję, ale gdybym cię do nich wpuścił, to narobiłbym sobie gnoju. Może pójdź oficjalnie pogadać z Czarneckim. We mnie na pewno będziesz miał wsparcie.
– Brzmisz jak gadająca pizda.
– A to takie istnieją?
Żart Kruszwicy był lichy. Brudny otworzył okno i wyjął z kieszeni paczkę papierosów. W komendzie obowiązywał zakaz palenia, ale w pomieszczeniach należących do wydziału kryminalnego i tak wiecznie cuchnęło dymem. Trudno było oczekiwać od podwładnych, że przerzucą się na kulki antystresowe albo wycinanki origami. Kryminalny to była czarna dziura. Każdego dnia wysysał z pracujących tu policjantów życiodajną energię, aby po kilku latach wypluć ludzkie wraki. Tu mało kto był normalny, przynajmniej w powszechnym rozumieniu tego słowa. Dlatego na palenie wciąż przymykano oko.
Brudny się zaciągnął, tytoń zaskwierczał.
– Pójdę do niego – oznajmił. Tak naprawdę od dłuższego czasu nosił się z tym zamiarem. Chciał go poinformować, że chce się przenieść. Do Poznania, Wrocławia, Gdańska. Dokądkolwiek. Tu czuł się jak piąte koło u wozu.
– Czegoś jeszcze ci nie powiedziałem…
Komisarz nie skomentował. Zaciągnął się.
– Sprawdziliśmy tych ludków i jeden z nich miał epizod w sierocińcu.
Wciąż milcząc, Igor przeniósł wzrok na kompana.
– Sierocińcu hieronimek – uzupełnił Kruszwica, wyraźnie niepewny, czy powinien o tym wspominać.
I tym razem aspirantowi odpowiedziała cisza. Brudny raz jeszcze mocno się zaciągnął, wypuścił dym, wystrzelił niedopałek za okno i wbił wzrok w skąpany w słońcu park. Na polanie dokazywały dzieciaki.
– Jak się nazywa? – zapytał.
– Paweł Baszta.
– Baszta?
Brudny pospiesznie przeszukał pamięć, ale najwyraźniej to nazwisko było mu obce.
– Który rocznik?
– Osiem osiem.
– Hmm…
Historia zatoczyła koło, pomyślał. Jeśli to nie była pomyłka, to wpierdol spuścił mu facet, który za jego czasów u hieronimek był siusiumajtkiem. Ci parę lat od niego młodsi i tak mieli nieporównywalnie lepiej. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Gwidona dokonała poważnych korekt w działalności placówki. Wyraźnie poluzowała surowe zasady, ograniczyła kary cielesne i odwiedziny jurnych księży. Czy to z obawy przed bożym gniewem, czy powiciem diabła, którym w jej oczach stał się syn jednej z gwałconych wychowanek? A może po prostu zmianą ustroju, która utrudniała niemal jawne prowadzenie burdelu dla księży i wysoko sytuowanych w partii pedofilów? Ale nawet wtedy dzieciaki nie miały lekko. Na palcach jednej ręki można było znaleźć te, które opuściły mury klasztoru bez jakiejś traumy.
– Przesłuchałeś go?
– Na razie tylko zmiękczyłem.
– Więc ja z nim pogadam.
– Nie mam nic przeciwko, tylko…
– Ogarnę to.
Nic więcej nie dodając, Brudny wyszedł z pokoju i od razu ruszył w stronę gabinetu komendanta. Kruszwica odprowadził go wzrokiem do drzwi. Pomyślał, że będzie z tego gnój.
Inspektor Romuald Czarnecki akurat zastanawiał się nad wynikami oględzin znalezionej przed tygodniem głowy wciąż niezidentyfikowanej kobiety. Miał złe przeczucie.
Wtedy usłyszał pukanie. Nie zdążył jednak wypowiedzieć słowa, gdy w progu stanął nadkomisarz Brudny.
– Cześć. Przyszedłem pogadać – oznajmił gość.
– W końcu. Usiądź.
Brudny zajął miejsce na krześle po przeciwnej stronie biurka. Czarnecki odłożył akta, westchnął.
– Słucham.
– Chcę, żebyś mnie włączył do śledztwa w sprawie morderstwa tej poćwiartowanej kobiety.
– Już wywąchałeś? Kto ci powiedział? A zresztą…
– Przydziel mnie.
– A widziałeś siebie w lustrze?
– Bywało gorzej.
– Nie rozmawiaj ze mną w ten sposób. Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Źle wyglądasz, Igor. Pijesz. Ta sytuacja cię przytłacza. I zamiast próbować znaleźć rozwiązanie, tylko dolewasz oliwy do ognia. Nie mogę cię wiecznie kryć…
– Dasz mi tę sprawę czy nie?
– A jaką mam gwarancję, że będziesz trzymać się procedur?
– Nie masz. Ale możesz mi zaufać.
– Zaufanie wymaga czasu…
Brudny nerwowo podrapał się po brodzie. Już kiedyś to słyszał. Tymi słowami Czarnecki zwrócił się do niego podczas ich pierwszej rozmowy, krótko po tym, jak wparował do sali, gdzie właśnie montowano grupę dochodzeniowo-śledczą mającą zająć się sprawą morderstw dokonanych przez faceta z jego facjatą. Obaj znaleźli się wówczas w bardzo skomplikowanej sytuacji. Wtedy, z naturalnym dla doświadczonego śledczego dystansem, ostatecznie sobie zawierzyli.
– Przestałeś mi ufać? – zapytał.
– Uważam, że nie jesteś w swoim najlepszym momencie.
– To nie jest odpowiedź.
– Ufam, ale… – Czarnecki poprawił okulary i nachylił się nad stołem – …nawet jeśli uważam cię za najlepszego gliniarza, z jakim kiedykolwiek przyszło mi pracować, to nie mogę tolerować twoich wybryków w nieskończoność. Nie jesteś świętą krową, Igor. Nie dajesz przykładu młodym, a przecież jesteś tu legendą. Każdy posterunkowy chciałby być taki jak ty. Tymczasem widzę i słyszę, co pokątnie o tobie mówią. Zresztą spójrz w lustro. Nie tak powinna wyglądać legenda. Jeszcze chwila i po legendzie nie pozostanie żaden ślad.
Brudny poczuł się jak żółtodziób. Nikt inny nie potrafił besztać swoich podwładnych z taką klasą, jak czynił to Czarnecki.
– W dupie mam legendę i to, co mówią i myślą o mnie inni. Poza tobą – odparł po chwili niezręcznego milczenia. – Dołącz mnie do tego śledztwa, a znajdę tego sukinsyna, który pociął tę kobietę.
Czarnecki zmrużył oczy. Tu czaiło się drugie dno.
– Dlaczego tak ci na tym zależy?
– Powiedzmy, że nie lubię, gdy kobietom dzieje się krzywda.
– Igor…
– Po prostu mnie dołącz.
– Za bardzo się angażujesz…
– Widzisz to? – Brudny przystawił palec do siniaka pod okiem. – To ślad po bucie faceta, który chciał zawinąć do samochodu pewną kobietę. Precyzyjnie rzecz ujmując, jednego z czterech. I tak się składa, że wszyscy oni są na dole, a niejaki Paweł Baszta to wychowanek hieronimek.
Czarnecki przez chwilę wpatrywał się w Brudnego z niedowierzaniem, w końcu odchylił się na krześle i parsknął śmiechem.
– Nie do wiary – rzucił w eter. – Po prostu nie do wiary. Powiedz mi, Igor, jak ty to robisz?
– Co?
– No to. Jesteś jak magnes. Ty naprawdę przyciągasz wszystkie możliwe kłopoty.
– Już tak mam.
Atmosfera zrobiła się luźniejsza. Igor już wiedział, że dopnie swego. Miał asa w rękawie, bo bez niego mogli ich co najwyżej postraszyć. Jakość filmu z kamery przemysłowej nie pozwalała na zidentyfikowanie ani jego samego, ani napastowanej kobiety, więc w przypadku braku złożenia zawiadomienia o przestępstwie Kruszwica miał w zasadzie związane ręce, mógł zatrzymanych co najwyżej postraszyć. A to czasem działało, a czasami nie. Co innego, gdyby Brudny pojawił się w pokoju przesłuchań. Napaść na policjanta, nawet niebędącego na służbie, to już był zupełnie inny kaliber przestępstwa. Z takim argumentem Brudny do spółki z Kruszwicą mieliby wszystkie karty w ręku.
– Masz moją zgodę – oznajmił w końcu Czarnecki. – Ale przypominam, że śledztwem kieruje Mściwój. Czy to jasne? – dodał, przesuwając akta w jego stronę.
– Jak słońce. – Brudny zgarnął teczkę.
– Gdy tak mówisz, zawsze zaczynam się bać.
– Pójdę popracować.
– Idź. Nie mogę na ciebie patrzeć.
Gdy drzwi za Brudnym się zatrzasnęły, inspektor Czarnecki wstał i sięgnął po konewkę. Podlał stojącą na parapecie paprotkę, odstawił ją, poluzował krawat. Pomyślał, że ten facet potrafi normalnie funkcjonować tylko wtedy, gdy jest naprawdę źle. I ta myśl nagle bardzo go zaniepokoiła.
Cela była mała, chłodna i nie miała okna. Paweł Baszta siedział na pryczy z podciągniętymi do klatki piersiowej nogami i się trząsł. W jego głowie panował nieskrępowany chaos. Od urodzenia nie był zbyt lotny, więc po pierwsze trudno było mu zapanować nad natłokiem ponurych myśli, a po drugie owe myśli przeradzały się w coraz to bardziej upiorne scenariusze. Świadomość, że może trafić do więzienia, była dla niego absolutnie przytłaczająca. Na filmach nigdy nie wyglądało to dobrze. Prawie zawsze znalazł się w nich jakiś wytatuowany drab, który miał inklinacje do szukania miłości pośród świeżego narybku. Czy to pod prysznicem, czy w jakimś zacienionym zakątku pralni. Boże uchowaj…
To, co uczynił, nie dawało mu spokoju. Bywało, że czuł do siebie odrazę, aby kilka chwil później pękać z dumy. No bo czy one na to nie zasługiwały? Owszem, zasługiwały. Na to i jeszcze więcej. Ona była personifikacją wszystkich tych obrzydliwych kobiet, gatunku niższego, w oczywisty sposób mężczyźnie podległego, za wszelką cenę próbującego zanegować naturalny porządek świata, wierzącego, że są w stanie napluć mężczyźnie w twarz.
Kto od tysięcy lat dawał im dach nad głową? Kto przynosił do domu jadło? Karmił je, poił? Kto je utrzymywał i bronił przed dzikimi zwierzętami i atakami wrogów?
Kiedyś kobiety przynajmniej potrafiły się odwdzięczyć. A dziś? Wszystko stanęło na głowie. Zamiast zajmować się domem i co wieczór zaspokajać swoich chlebodawców, robiły kariery, pokazywały dupy na Instagramie i w kółko skarżyły się na łamach gazet i portali internetowych, jak to są zaniedbywane i dyskryminowane, ba, publicznie narzekały, że – o zgrozo! – nie są wystarczająco zaspokajane przez swoich mężczyzn. Publicznie, w telewizji, nie kryjąc własnej tożsamości! Czasem myślał, że ci islamiści, srał ich pies, dobrze robią, zakrywając im szmatami te podłe ryje. Albo że wycinają im łechtaczki i potem wszystko to zaszywają. Są, jacy są, ale przynajmniej potrafią sprowadzić babę do parteru i trzymać ją za mordę, żeby za bardzo nie fikała.
Tylko co teraz? Co, jeśli ich nie wypuszczą? Przecież ona może tam zdechnąć…
Najbardziej obawiał się tego, że pozostali się rozprują. Pyra, Gruby i Truposz nie byli twardzielami i to trzeba uczciwie przyznać. Na takich jak oni w najlepszym razie mówiło się nerdy. Nieatrakcyjni, zwykle otyli bądź przeciwnie, wyglądający na ofiary Holocaustu pryszczaci okularnicy z zerową szansą na poderwanie choćby średnio atrakcyjnej dziewczyny, w kółko siedzący przed komputerem, regularnie tłukący po sieci w gry komputerowe albo walący konia do gangbangów. On nie był wyjątkiem. Paweł Baszta też czuł się przegrywem, choć oficjalnie nigdy się do tego nie przyznawał. W przeciwieństwie do Pyry, Grubego i Truposza on jednak postanowił wyjść ze strefy komfortu i udowodnić, że jest prawdziwym mężczyzną.
No źle to wyszło.
Szczęknął zamek. Baszta się wzdrygnął. Drzwi się otwarły.
– Wyjdź – rzucił mężczyzna w mundurze policjanta.
Baszta wstał, przełknął ślinę, oczami wyobraźni ujrzał siebie prowadzonego na spacerniak albo pod prysznice. Boże uchowaj…
Dwie minuty później nie był jednak na spacerniaku, bo takiego w komendzie nie ma, ani pod więziennymi prysznicami, których również w budowie gmachu nie zaplanowano. Paweł Baszta znalazł się w pokoju przesłuchań z lustrem weneckim, stołem, trzema krzesłami i kamerą. W środku siedziało dwóch mężczyzn, w tym jeden z zieloną śliwą pod okiem, efektem kontaktu jego buta z twarzą tegoż mężczyzny, bo wraz z Pyrą, Grubym i Truposzem postanowili udowodnić światu, że to oni są prawdziwymi twardzielami.
– Siadaj – rzucił oschle ten drugi, bez śliwy pod okiem, ale z ramionami, na których widać było każdy mięsień i żyłę, dokładnie takich, o jakich marzyli on, Pyra, Gruby i Truposz, tyle że mało robili, aby takie mieć. – Wiesz, dlaczego zostałeś zatrzymany?
Baszta postanowił nie pękać. Mimo to spuścił głowę i wbił wzrok w podłogę. Lękał się spojrzeć w oczy gliniarza ze śliwą pod okiem.
– Pytałem o coś…
– Nie…
– A mnie pamiętasz? – zagaił Brudny. Nachylił się nad stołem, a Kruszwica siłą zmusił Basztę, aby spojrzał mu w oczy. – Bo tak się składa, że ja ciebie całkiem dobrze. Twoich spedalonych koleżków też. A wiesz, co to dla was oznacza?
Baszta zaczął drżeć. W oczach zebrały się łzy. Nici z napinania się, pomyślał. Nie był twardzielem.
– To oznacza, że pójdziecie siedzieć. Artykuł dwieście dwadzieścia dwa Kodeksu karnego mówi o tym, że za naruszenie nietykalności cielesnej policjanta można trafić za kratki na trzy lata. Ale prokurator nie oskarży was z tego paragrafu. Prokurator dopierdoli wam artykuł dwieście dwadzieścia trzy, czyli czynną napaść na funkcjonariusza publicznego, a ponieważ atak został zarejestrowany przez kamerę przemysłową i się z tego nie wybronicie, grozi wam kara do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Ja z kolei dopilnuję, aby po ogłoszeniu wyroku i dostarczeniu was do więzienia strażnicy zadbali o wasze potrzeby natury cielesnej. A raczej o potrzeby stałych bywalców, zwykle jurnych i gotowych dostarczyć niezapomnianych wspomnień, abyście przez cały pobyt mieli odpowiednie towarzystwo. Wiesz, co chcę przez to powiedzieć?
– Ja… ja… przepraszam.
– W dupie mam twoje przeprosiny. – Brudny z powrotem oparł się na krześle. Wyjął papierosa, zapalił, wydmuchał dym. – Ale może jest sposób, aby uniknąć tego wszystkiego…
Baszta zrobił wielkie oczy i Brudny pomyślał, że coś tu chyba nie gra. Nie zdążył jednak wyrazić swoich wątpliwości, bo głos zabrał Kruszwica.
– Nasi technicy już przejrzeli wasze sprzęty i znaleźli tam sporo ciekawych rzeczy – powiedział. – A tak się składa, że w ostatnim czasie grzebiemy się w podobnych klimatach.
– Nie rozumiem…
– Znamy wasze poglądy i wiemy, że należycie do społeczności niejakich inceli, to jest… poczekaj… – Kruszwica zerknął na wyświetlacz smartfona – …subkultury ludzi, którzy definiują samych siebie jako osoby niezdolne do znalezienia partnera seksualnego. Według wujka Google’a jesteście mizoginami i rasistami, przepełnia was żal i nienawiść do kobiet, macie niską samoocenę i głosicie męską supremację. Jest więcej, ale może nam wszystkim tego oszczędzę. Czy w jakiejś kwestii się pomyliłem?
Baszta nerwowo pokręcił głową.
– Czy ja… czy… to znaczy…
– Chcesz coś powiedzieć? – zapytał Brudny.
– Czy ja… mogę prosić o adwokata?
Salę przesłuchań wypełnił rechot obu policjantów. Wyglądali na szczerze rozbawionych. W pewnym momencie Brudny huknął pięścią w stół z taką siłą, że aż podskoczyła leżąca na nim paczka papierosów.
– Posłuchaj, gnoju – warknął. – Możesz sobie myśleć, że jesteś chuj wie kim, możesz sobie nienawidzić czarnych, migrantów i kobiet, ale tutaj będziesz odpowiadał na moje pytania. W przeciwnym wypadku wyszlifują ci dupę, jak to kiedyś robili u hieronimek…
Jeśli Baszta jeszcze przed chwilą miał w sobie jakiekolwiek pokłady odwagi, tak teraz skurczył się do rozmiarów karalucha. Jego wyraz twarzy też niespecjalnie różnił się od owadziego.
– Ale jeśli chcesz tego adwokata… – zainicjował Kruszwica, wtedy Baszta się zmoczył.
– Ja pierdolę.
– Kolejny?
– Litości. Co z was za faceci?
– Ale wstyd.
– Mizogin pierdolony. Męski, kurwa, supremator.
– A jak zaraz się zesra?
– Wypluj to.
– Nie wierzę.
– Nie…
Pomieszczenie znów rozdarł grzmot pięści uderzającej w stół. Branie przesłuchiwanego na tak zwane huki było najprostszą i najczęstszą metodą przesłuchań stosowaną w policji. Na większość zgarniętych z ulicy wyrostków i leszczy pokroju Baszty wystarczyło pokrzyczeć, pogrozić, walnąć w stół czy wspomnieć o odsiadce w towarzystwie zatwardziałego recydywisty. Wtedy ich języki rozplątywały się błyskawicznie, a wizja należnego im skądinąd adwokata oddalała się na tyle, że przesłuchujący mogli swobodnie wyciągać z delikwenta kolejne interesujące ich informacje, zwykle dotyczące grubszych spraw, nad którymi akurat pracowali. Potem zwykle ich wypuszczali, najczęściej z nieformalnie przybitą umową wzajemnej współpracy. Tak kryminalni werbowali kolejne tak zwane ucha.
– A teraz mów, co wiesz – rzucił Brudny. – My sobie ładnie włączymy kamerkę i mikrofon, a ty powiesz nam wszystko, o co cię zapytamy, pasuje?
Podbródek Baszty zatrząsł się jak u czterolatka, który właśnie w tłumie stracił z oczu matkę. Z odrazą spojrzał na plamę w kroku.
– Na zmianę gaci przyjdzie czas. Teraz się spowiadaj – rzucił Kruszwica i dał znak kolegom za lustrem weneckim, aby uruchomić sprzęt nagrywający.
– Pytanie numer jeden. Dlaczego molestowałeś tamtą kobietę?
Gdy Paweł Baszta, a potem każdy z jego kompanów odpowiadali na pytania śledczych, całkiem niedaleko pewna kobieta kuliła się na cuchnącym materacu w ciemnej piwnicy jednej z zielonogórskich kamienic. Była brudna, obolała i głodna, ale nader wszystko spragniona. Jej myśli krążyły wokół tego, aby przegryźć sobie żyły.
Ból piersi nie pozwalał jej zasnąć. Kobieta poruszyła się, a ciemność zadygotała. Ścianami sutereny popełzł brzęk łańcuchów, w końcu wślizgnął się w szpary między cegłami i zgasł. Jęknęła, bo zastane ścięgna zaprotestowały, poprawiła pozycję i znów zastygła w bezruchu.
Dzień i noc zlały się w czekanie na śmierć. Jak długo tu przebywała? Mogła tylko podejrzewać, bo gdyby nie zmiany temperatury, nie miałaby żadnych punktów odniesienia. Przez większość czasu panowała głucha cisza i egipskie ciemności. Jej słuch wyostrzył się na tyle, że słyszała spacerującego po podłodze karalucha. Kilka takich ubiła gołymi rękoma, co jeszcze jakiś czas temu byłoby nie do pomyślenia, tak panicznie się ich bała. Pomyślała, że „jakiś czas temu” brzmi dziś surrealistycznie. W tej rzeczywistości nie istniał już czas. Czas się skończył. Pozostało trwanie. Nie było życia przed. Nie ma teraz. Nie będzie po. Jest tylko nieustające cierpienie.
Dlaczego jeszcze żyje? Jak długo każe jej to robić?
Trzy razy próbowała się zabić. Niepotrzebnie sprawiła sobie tylko więcej bólu, straciła zęby i paznokcie, przeguby owinięto jej grubą warstwą materiału, szorstkiego, drażniącego, łańcuch skrócono, aby nie mogła wziąć rozbiegu i roztrzaskać czaszki o mur, bo ten jeden jedyny raz naprawdę była bliska celu, wszak w kompletnym mroku umysł łatwo oszukać, ściany nie widać, można pójść na całość. Los chciał jednak inaczej, czaszka nie pękła, a na czole wyrósł ogromny guz i przyszły migreny, nieustające, intensywne, koszmarne.
Nie chciała już żyć.
A tym bardziej dawać nowego życia.
Wzdrygnęła się, gdy usłyszała szczęk otwieranych zamków. Jeden, drugi, trzeci. I stalowy rygiel. Drzwi zaskrzypiały i przez moment do jej uszu dotarło coś więcej niż człapanie karalucha i bicie własnego serca. Głos dojrzały, stateczny, dźwięczny. Należał do mężczyzny wydającego się jedynie ulotnym wspomnieniem życia, które jej odebrano. Mężczyzna ów nazywał się Hubert Urbański i z właściwą sobie emfazą pytał uczestnika teleturnieju, czy aby na pewno zaznaczyć odpowiedź C.
Wraz z podmuchem świeżego powietrza głos prowadzącego umilkł, drzwi z powrotem się zatrzasnęły, a ona zaczęła dygotać. Kroki, szuranie. Co zrobi jej tym razem?
Ciemność znów zafalowała, chwilę później na podłodze wylądowała miska z kaszą i czymś jeszcze, może sosem z grzybów jak ostatnio.
Usłyszała złośliwy chichot, a potem kroki zaczęły się oddalać, drzwi zaskrzypiały, Hubert Urbański ogłosił przerwę i znów nastała głucha cisza.
Kobieta poszukała dłońmi miski i zanurzyła palce w ciepłej kaszy, którą pospiesznie włożyła do spękanych ust. Pomyślała, że to coś nigdy nie pozwoli jej umrzeć.
– I jak to widzisz? – zagaił Kruszwica.
– Źle.
Brudny wcisnął do ust ostatni kawałek zakupionego na stacji hot doga z kabanosem, pogryzł, przeżuł, połknął i wytarł usta chusteczką. Usunął nią świeżą ptasią kupę z przedniej szyby swojego patrola.
– Są dwie opcje – dodał. – Albo wpuścimy w to towarzystwo kreta, albo wjadę tam osobiście. W większości to pizdy, więc nie powinni stawiać oporu. Tak czy siak, najpierw każdego z nich trzeba wrzucić na bęben.
– To potrwa.
– No to potrwa.
Zlustrowanie kilkudziesięciu facetów musiało potrwać, zwłaszcza że większość czasu żyli jak duchy, spędzając ten czas na łóżkach albo w specjalnych krzesłach do gier wideo typu Fortnite, na które wydawali ostatnie zaskórniaki, bo wydać je na prostytutki zawsze się wstydzili, choć bardzo by chcieli. Incele wciąż pozostawali dla Brudnego zagadką.
– Igor?
– Co?
– Wszystko w porządku?
– Co to za pojebane pytanie?
– Odnoszę wrażenie, że coś się pomiędzy nami spierdoliło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki