Extasia - Claire Legrand - ebook + książka

Extasia ebook

Legrand Claire

3,7

Opis

Jedna z najlepszych powieści fantasy YA LGBTQ+ wg serwisu BuzzFeed!

Gdy tajemnicze zło morduje ludzi, ona decyduje się sięgnąć  po najpotężniejszą dla kobiety moc – ukrytą w czerwonym kapturze – moc czarownicy.

Książka o kobiecej potędze ‒ pełna tajemnic czyhających w mroku  i mocy czerpiącej z krwi i miłości.


Nieważne, jak ma na imię.

Wystarczy ci wiedzieć, że dzisiaj stanie się jedną z czterech świętych Przystani. Starsi naznaczą ją  i założą jej na głowę czerwony kaptur. Razem ze swoimi siostrami przeciwstawi się złu, która żyje pod czarną górą – złu, które zabiło już dziewięciu mieszkańców jej wioski.

Nie powie nikomu o białookich bestiach, które za nią podążają. Ani o pozbawionych twarzy szarych kobietach, wysokich jak domy. Ani o dziewczynach, które na jej oczach całowały się w zagajniku wiązów.

Dziś zostanie świętą Przystani. W końcu uwolni bliskich od matczynej hańby i uratuje swój lud przed zagładą. Nie boi się. A ty?

Ta przejmująca i niezwykle liryczna powieść autorki cenionego przez krytyków Sawkill Girls zaprasza czytelników na spacer ze swoją zdesperowaną bohaterką do świata pełnego sekretów i krwi – do miejsc, w których prawda ukryta jest w kłamstwach, a niszczycielska moc wrze, czekając na kogoś wystarczająco odważnego, by z niej korzystać.


Idealna dla fanów Opowieści Podręcznej i Roku próby!

 

Legrand z powodzeniem łączy nadprzyrodzoną makabrę z typowym dla siebie zainteresowaniem moralnością i przyczynowością.

Bulletin of the Center for Children’s Books


Nieśpieszny horror połączony z queerową opowieścią o dojrzewaniu, oferujący pełne współczucia spojrzenie na feminizm, żal, traumę, wiarę i kwestie wykorzystywania. Młodzieżowa powieść fantasy nieraz porównywana z Siłą Naomi Alderman. Miłośnicy Legrand dostrzegą tu interesujące nowe podejście, podobnie jak czytelnicy Rory Power czy fani House of Hollow Krystal Sutherland.
Journal School Library


Legrand napisała zaciekłą, mało subtelną powieść feministyczną, która bierze na cel toksyczność nienawiści.
Booklist

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (43 oceny)
11
13
12
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Całkiem niezła

Ciekawa fantastyka z przesłaniem. Bardzo brutalna, chwilami aż za bardzo.
20
Aelin_9

Całkiem niezła

Z pewnością zaletą tej książki jest oryginalny pomysł na fabułę - nigdy nie czytałam niczego podobnego. Jednocześnie nie polubiłam nikogo z bohaterów i dosyć szybko przestały interesować mnie ich dalsze losy. Do końca książki dobrnęłam na siłę i drugi raz na pewno bym po nią nie sięgnęła.
10
jajajajajja

Nie oderwiesz się od lektury

mega
00
centner

Z braku laku…

okładka przepiękna, treść niekoniecznie. nie polubiłam żadnego z bohaterów, świat przedstawiony po prostu dziwny i nieprzekonujący, dość brutalna.
00
Kikii98

Dobrze spędzony czas

Szukacie intrygującej historii o czarownicach? Myślę, że nie musicie już dłużej szukać bo „Extasia” zdecydowanie do nich należy! Przystań. Miejsce, w które przenosi nas autorka. Miejsce, które ocalało po wojnach i przetrwało. Świat, Który Był Kiedyś już nie istnieje. Ludzie w Przystani wierzą, że ocaleli jako jedyni. To miejsce przesycone fanatyzmem wiary. To miejsce, gdzie mężczyźni stoją u władzy obwiniając kobiety za zło, które spotkało ludzkość. To miejsce, gdzie kobiety muszą siedzieć cicho, mają być posłuszne i potulne. Muszą pokutować za zło, z którym nie mają nic wspólnego. Zanim dziewczynki osiągnął dojrzałość cztery z nich dostają nowe imię i aż do pierwszego krwawienia nazywane są świętymi. Jedną z takich dziewczyn jest Amity, główna bohaterka powieści. Nie ma niestety lekko bo błędy matki i czyny, których się dopuściła w przeszłości skutecznie jej to utrudniają. W Przystani dochodzi do fali morderstw. Dziewczyna chcąc pokonać zło dołącza do zgromadzenia wiedźm, czcic...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Extasia

Redakcja: Karolina Wąsowska

Korekta: Ida Świerkocka, Renata Kuk

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright © 2022 by Claire Legrand

All rights reserved.

Jacket art © 2022 by Diego Fernandez

Jacket design by Joel Tippie

Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-146-0

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

IGdziekolwiek jesteś…

1

MOJE IMIĘ JEST BEZ ZNACZENIA.

Imię, które nadała mi moja nieżyjąca matka, tak naprawdę nie należy do mnie. Nie należy do osoby, która jeszcze dziś zostanie błogosławiona. Mój ojciec zawsze uważał, że nie przypominam innych dziewczyn z Przystani, gdyż jestem kimś więcej. Teraz podobnie sądzi starszyzna, która dowiedziała się tego z ust samego Boga.

Nieważne, co zrobiła moja matka.

Nieważne, że przez lata sąsiedzi patrzyli na mnie, mojego ojca i siostrę – na całą rodzinę Barrowów – jakbyśmy tak samo jak moja matka zostali pokalani przez Diabła.

Nieważne również, co zrobiłam tamtego dnia pięć lat temu, co zobaczyłam, co powiedziałam.

Nieważne. Dzisiejszy dzień oznacza dla nas nowy początek. Oto starszyzna uznała mnie za godną mojego prawdziwego imienia.

Kiedy budzę się w dniu namaszczenia, tuż za oknem siedzi wielki czarny ptak. Na jego widok ciarki przechodzą mi po plecach, najpierw robi mi się gorąco, a potem zimno. Prawdziwy obłęd!

To nie jest pierwszy lepszy ptak, lecz nakrapiane stworzenie o poszarpanych piórach i łuszczącej się skórze. Ostry, ząbkowany, rozdziawiony dziób i pozbawione powiek białe oczy, które przypominają bliźniacze księżyce. Obserwuje mnie nieruchomo, a ja obserwuję jego.

Matka często opowiadała nam o bestiach, niewielkich stworzeniach zesłanych przez Diabła, które potrafią zagnieździć się w młodej dziewczynie i wywołać w niej strach, wątpliwości i mroczne myśli. Drapią i skubią, marszczą jej skórę z zimna, wiążą kiszki w węzły.

Aż do tej zimy nie spotkałam bestii z opowieści matki. Od tygodni widuję je jednak na drzewach, realne. Siedzą tam i skrzeczą. Kryją się w ciemnościach. Trzepoczą nad głową niczym nietoperze. Pojawiają się coraz częściej.

A kiedy się pojawiają, za nimi kroczy śmierć.

A kiedy się pojawiają, tylko ja mogę je zobaczyć.

Nawet jeśli tli się we mnie choćby odrobina tej zgnilizny, nie pociągnie mnie za sobą do piekła tak jak moją matkę.

Moja matka zepchnęła naszą rodzinę na dno, a dzisiaj ja ją podźwignę.

– Nie boję się ciebie – szepczę do ptaka, choć to kłamstwo. – Zostaw nas. Odejdź. To jest święty dzień.

Ptak dziobie dwa razy w szybę tym szkaradnym, rozdziawionym dziobem, pełnym kłów, których nie powinien przecież mieć. Jego białe oczy pozostają nieruchome, jasne i bystre.

Moja siostra Blessing1 obraca się w swoim łóżku po drugiej stronie pokoju, coś mamrocząc.

Siadam i spoglądam na ptaka.

– Odejdź, Diable – szepczę ostrym tonem i uderzam pięścią w chłodną szybę okna.

Ptak odlatuje. Cień, nasza szara kotka, syczy z kryjówki pod moim łóżkiem. Zawsze się chowa na widok bestii. Traci odwagę i stroszy sierść. Blessing przewraca się i jęczy cicho. Zazwyczaj śpi jak kamień i powoli odzyskuje przytomność.

– Co się stało? Coś nie tak? – pyta.

Maluję na twarzy uśmiech, próbując ukryć rozszalałe bicie serca.

– Wszystko w porządku, siostrzyczko. Mucha na oknie. Zabiłam ją. Śpij dalej.

Blessing posłusznie zwija się w kłębek pod kołdrą i wzdycha. Wysuwam się z łóżka i szybko ubieram. Wkładam białą, sięgającą kostek sukienkę z naszytymi niebieskimi kwiatuszkami, brązowy wełniany płaszcz, wreszcie buty. Po cichu wychodzę przez okno. Ogród rozciągający się tuż za naszym biało-niebieskim domem drży w świetle poranka.

Zamykam okno i odczekuję chwilę. Upewniam się, że Blessing wciąż śpi. Wpatruję się w nią i prawie nie oddycham. Kobietom z Przystani nie wolno mieć luster ani w nie patrzeć. Ukazują one prawdę bożą, która jest zbyt potężna, żeby mogły ją znieść ludzkie oczy. Zwierciadła sprawiają, że nasze słabowite serca stają się próżne. Dotąd widziałam tylko jedno małe, kwadratowe, z prostą drewnianą ramą, które ojciec ukrył w swojej sypialni. No i to tutaj, w ciemnej szybie mojego okna. Przez chwilę przyglądam się sobie, choć moja skóra płonie ze wstydu. Oto ja – szczupła i postawna dziewczyna z długimi brązowymi włosami, skórą białą niczym rzeczna piana i szesnastoma latami modlitw w oczach. Serce wali mi w piersi. Potrząsam głową i tym razem zerkam poza to dziwaczne odbicie tej grzesznej, gapiącej się osoby.

I za tą szczupłą, ciemnowłosą dziewczyną z szyby dostrzegam jasne firanki wiszące w oknie oraz płaski, wełniany dywan. Do tego ściany w czerwone i niebieskie kwiecie, namalowane ręką moją i mojej siostry. Obok łóżka młodszej panny Barrow stoi żółty wazon z niebieskimi i pomarańczowymi kwiatami polnymi. Ona sama śpi z miodowymi włosami rozlanymi na poduszce. Śpij dalej, moja słodka.

Składam mały bukiet i cichutko niczym myszka przekradam się przez ogród w stronę bramy. Na cześć zmarłych tej zimy każdy dach w Przystani udekorowano dzwonkami, które poruszają się teraz na wietrze. Po drugiej stronie drogi wznosi się dom Josepha, jednego z czcigodnych członków starszyzny. Przechodzę obok niego i wstrzymuję oddech. Ani razu nie spoglądam na jego dzwonki.

Następny stoi dom babci Dale, potem dom Benjamina Graingera, dom Abbottów, dom Everettów. Skręcam w wąską drogę po prawej, gdzie dęby tworzą nad moją głową łuk niczym wzniesione ramiona. Dom Amesów, dom Grayów. Dziewięć wiszących dzwonków, potem kolejnych dziewięć, i znowu dziewięć.

Wdowa Woodworth klęczy u schodów wejściowych do swojego domu. Tuż obok niej wznosi się biały drewniany krzyż. Jej małe córeczki – Abigail i Patricia – pod czujnym spojrzeniem matki ozdabiają go świeżymi kwiatami.

Pospiesznie je mijam. Lepiej, żeby nie widziały mnie przed namaszczeniem. Nie powinnam nawet wychodzić z domu.

Ale wdowa Woodworth zerka w moją stronę i jej błyszczące od łez oczy rozszerzają się.

– Święta Amity2 – szepcze, wyciągając do mnie drżącą rękę. – Dziewczynki, chodźcie tutaj. Odłóżcie wszystko. Święta Amity nas teraz pobłogosławi.

Potrząsam głową, próbuję się odsunąć.

– Wdowo, nie jestem jeszcze namaszczona. I nie tak mam na imię.

– Błagam, tylko krótka modlitwa. Zwykłe błogosławieństwo. O nic więcej nie proszę.

Zaciskają dłonie i zwracają ku mnie swoje twarze. Dziewczynki o kasztanowych włosach są jeszcze zbyt małe, żeby cokolwiek zrozumieć. Po mizernych policzkach wdowy spływają łzy.

Nie jada wiele, odkąd jej męża, Clarence’a, znaleziono w styczniu na łące. Kończyny rozłożone na boki, białe, bezwładne, dziwne. Cała krew odpłynęła z jego ciała, lecz czcigodni nie znaleźli w nim żadnych otworów.

Zerkam na mały biały krzyż, potem rozglądam się po zamglonej drodze i ciemnych oknach domów z dzwonkami. Gdyby ktoś ze starszyzny zobaczył, że udzielam błogosławieństwa przed namaszczeniem, z pewnością nie przemilczałby tego. Czcigodni mogliby wówczas powrócić do swojego sanktuarium i poprosić Boga o wskazanie innej osoby.

Co wtedy zrobiłby mój ojciec?

Taka zdrada zżarłaby go od środka, zniszczyłaby wszystko to, co pozostawiła w nim matka.

Ale jeśli nie spełnię prośby wdowy, może oskarżyć mnie o nieuprzejmość.

– To musi być nasza tajemnica – szepczę.

– Nie powiemy nikomu – odpowiada ochoczo wdowa Woodworth. – Prawda, dziewczęta?

Obie przytakują. Jedna marszczy nos i kicha.

– Panie – mruczę. – Spójrz, proszę, na tę rodzinę, która straciła tak wiele, i obdarz ją, a także jej sąsiadów swoją dobrocią i miłosierdziem, jako że my, dobrzy ludzie z Przystani, z nadzieją w sercach wypatrujemy cieplejszych dni. Chroń nas przed wszelkim złem i okrutnymi dziełami Diabła. Amen.

– Amen – powtarzają dziewczynki wraz z matką.

Kreślę szybkie krzyże na ich czołach w imię Baranka, syna bożego jednorodzonego, po czym pospiesznie ruszam w swoją stronę.

Czcigodny Peter siedzi na swoim ganku tuż za rogiem. Czeka na mnie, jak w każdy święty dzień. To taka nasza mała tradycja. Peter podnosi rękę na powitanie i się uśmiecha. Jego skóra przypomina blady dywan zmarszczek, a włosy tworzą cienkie białe kępki. Ma jednak życzliwe spojrzenie i nigdy nie krzyczy.

– Dzień dobry – mówi do mnie i dodaje moje imię. Udaję, że nie zostało wypowiedziane. – Jesteś dziś wcześnie. Zwykle przychodzisz ze słońcem.

– Samuel chciał pomodlić się ze mną na łące, zanim wszystko się zacznie – odpowiadam i dotykam palcami czoła, warg i piersi.

Peter powtarza pozdrowienie. Jego błyszczące oczy zatrzymują się na moich kwiatach.

– Czuwanie o wschodzie słońca. To dobry chłopak, skoro ci to zaproponował.

Spoglądam w stronę łąki, która rozciąga się za murem, tak zielona i świeża. Coś przeskakuje mi w żołądku. To nie jest nieprzyjemne uczucie, a przynajmniej nie bardzo. Ot, mała żabka w stawie.

Powraca zły ptak, jakby usłyszał moje myśli. Siada na poręczy ganku czcigodnego Petera. Składa swoje kostropate skrzydła i zaczyna mnie obserwować.

– Samuel jest dla mnie dobry – odpowiadam niepewnym głosem. – Jestem wdzięczna za wszystkie boskie dary, jakie otrzymuję.

– Najważniejsze, że przyniosłaś świeże kwiaty na mój stół! – Peter spogląda na mnie z radością typową dla dziecka. – Są cudowne. Tak pogodne jak letnie chmurki – dodaje i zanurza twarz w niebieskich płatkach irysów. – I dziękuję ci też za odświeżenie mojej pościeli. Chociaż raz udało mi się szybko zasnąć.

– Co za dziwaczny ptak – wtrącam jakby od niechcenia.

Czcigodny Peter obraca się na swoim skrzypiącym krześle i spogląda prosto na tę okropną bestię. Jego usta znajdują się tuż obok jej otwartego dziobu.

– Jaki ptak, dziecko?

Z trudem przełykam ślinę.

– Już żaden. Odleciał.

Sięgam po kwiaty i wchodzę do domu po wazon z wodą. Nie spuszczam ptaka z oczu. Jego białe spojrzenie podąża za mną. Bestia obserwuje mnie nawet przez okno.

– Nie boję się ciebie – szepczę do samej siebie. – Kiedy już zostanę namaszczona, Bóg wygna cię z tej ziemi.

Gdy ponownie unoszę wzrok, ptaka już nie ma.

– Twój dar przypomina mi, że po zimie zawsze przychodzi wiosna, a po śmierci życie – stwierdza czcigodny Peter.

Pomagam mu podnieść się z krzesła. Wskazuje ręką dzwonki na niebieskich wstążkach, wiszące u krokwi. Dziewięć złotych pręży się na straży dużego, srebrnego. Podobne można zobaczyć przy drzwiach każdego członka starszyzny.

– Dziewięciu mężczyzn i chłopców z Przystani odeszło do Boga – dodaje drżącym głosem Peter.

– Ciężka zima – wzdycham.

– Jutro będzie to już tylko odległe wspomnienie – mówi i swoimi pomarszczonymi palcami dotyka mojego policzka. – Twoje namaszczenie zapowiada się na prawdziwe święto. W nasz lud wreszcie wstąpi nadzieja. Wiosna, kwiaty, wyczekiwana nowa święta. Bóg przemówił do nas. Wypowiedział twoje imię. Ojciec jest z ciebie taki dumny…

Czując napływające łzy, chwytam rękę Petera w dłonie i delikatnie ją ściskam. Niech Bóg błogosławi tego życzliwego staruszka za to, że nie wspomniał choćby słowem o mojej zmarłej matce i jej grzechach.

– Dziękuję, czcigodny Peterze – szepczę.

W jego oku błyska radosne światełko. Mężczyzna powoli rusza w stronę schodów.

– Pora na mnie, prawda?

Patrzę, jak zbliża się do wysokiego muru otaczającego Przystań. Nigdy nie widziałam, żeby czcigodny Peter chodził tak szybko jak wtedy, kiedy stara się skupić na sobie uwagę strażników. Dzięki temu jednak mogę niepostrzeżenie wyślizgnąć się na zewnątrz. Bawi go płatanie takich figli. Pewnie bawiło go też w dzieciństwie. Dziewczęta nie powinny wychodzić poza mur, chyba że towarzyszy im mężczyzna. Na szczęście Peter odciąga spojrzenia strażników.

Poza tym znam miejsce, którego nie obserwują.

Samuel pokazał mi je w dniu śmierci matki. Dzięki niemu patrzyłam, jak wtedy biegła…

2

NAZYWAMY JE DZIURĄ.

To słaby punkt drewnianego muru okalającego Przystań, porośniętego krzakami i pnączami. Wzdłuż ogrodzenia rośnie wiele drzew, zarówno od naszej strony, jak i na zewnątrz. Tutaj są one najgrubsze i dlatego skutecznie strzegą zagłębienia w ziemi.

Wczołguję się do niego, podważam luźne deski muru i przeciskam się pod nimi. I wtedy natykam się na grubą warstwę splątanego drutu i drewna, za którymi znajduje się druga bariera. Postawiono ją zimą, gdy nasi ludzie zaczęli ginąć. Codziennie błogosławiona przez starszyznę, otacza ciasno mur niczym zwinięty w pętlę wąż. Mimo całej swojej okropności nie odstrasza Diabła.

Samuel zadbał, żeby to miejsce w nowej barierze było odpowiednio wątłe. Dzięki temu mogę się przez nie przedostać za każdym razem, kiedy się spotykamy. Wstrzymuję oddech, licząc, że żaden zabłąkany gwóźdź nie zahaczy o moją skórę. W dzikiej trawie za murem czekam, aż usłyszę donośny głos czcigodnego Petera. Opowiada strażnikom historie o Bogu. Dzięki jego słowom stają się lepszymi ludźmi.

Nie czuję się winna. Dość już czułam się winna w swoim życiu.

Ale ta myśl ma niewiele wspólnego z pobożnością, więc szepczę trzy krótkie modlitwy. Lubię trójki. To święta liczba.

Głos czcigodnego Petera słabnie. Pora ruszać na łąkę. W górę i przez lekką radlinę, potem jeszcze łagodne wzniesienie i już jestem bezpieczna.

On już tam jest. Samuel leży w miękkiej, wiosennej trawie i obraca się na mój widok. Uśmiech na jego opalonej twarzy pojawia się pomimo jego przeżyć. Zimowa bladość już znikła. Chłopak ciężko pracuje na polu, poluje i biega. Teraz wiatr muska jego gęste, ciemne włosy.

Samuel wyciąga mały kwiatek: niewielką żółtą arnikę.

– Dajesz mi kwiat, kiedy wokół są ich setki – mówię i kładę się przy nim w trawie.

Ukrywamy się tuż obok siebie, na wpół zanurzeni w zieleni. Po chwili ożywają zapachy łąki. Szałwia, ziemia i wilgotne od rosy liście.

– Ale ten kwiat jest wyjątkowy – oświadcza Samuel, uśmiechając się łagodnie. – Zdradził mi twoje imię.

Szturcham go.

– Kwiaty nie mówią.

– Ten mówi. Przyszedłem tu nieco wcześniej i pomodliłem się za ciebie. Żeby ten dzień dał ci to, czego pragniesz. Potem poprosiłem, żeby Bóg pokazał mi idealny kwiat. I oto go mam.

– Ten skromny, mały kwiatek?

– Takie Bóg kocha najbardziej.

Słodki Samuel. A zarazem taki poważny. Inni chłopcy z Przystani droczą się z dziewczynami, szepcząc kwieciste zaklęcia, ale żaden z nich nie mówi tego, co naprawdę myśli. Tylko Samuel. Żaden inny chłopiec nie jest też taki delikatny.

Nie kłamię: życzliwy Bóg musiał wejrzeć w moje serce, zanim przyprowadził mi takiego przyjaciela jak Samuel. Teraz przyjaciela, kiedyś może i męża. Widzę, jak inne dziewczyny na niego patrzą. Nie mają odwagi zazdrościć mi, córce członka starszyzny, a wkrótce świętej, ale wiem, że bardzo by chciały być na moim miejscu… Chciałyby też, żebym stoczyła się jak moja matka, dzięki czemu Samuel byłby dla nich dostępny.

Kiedy przesuwa się w moją stronę, znów czuję tę kijankę w żołądku. Nie jest zła, ale też nie jest dobra. To uczucie, którego nie potrafię określić. Podskakuje i kopie. Kładę dłoń płasko na brzuchu.

Ciszej, kijaneczko. Uciekaj stąd. Nie wiem, o co ci chodzi!

– Dobrze się spisałaś – mówi po chwili Samuel. Oczywiście nie wypowiada imienia, którego tak bardzo nienawidzę. Kochany, dobry Samuel. Zapomniał już o grzechach mojej matki. Dla niego jestem bez winy. – Tak wiele prób przeszłaś. Tak wielu w ciebie zwątpiło.

Patrzę na wschodzące słońce i pragnę przylgnąć do ziemi. Sądziłam, że będziemy modlić się w ciszy. Powinniśmy się modlić. Wtedy mogłabym zapomnieć o tym ptaku. Mogłabym zapomnieć o każdym dziwnym stworzeniu, które pokazało mi swoje kły w ciągu tych kilku ostatnich długich miesięcy.

Mogłabym zapomnieć o tamtym dniu. O tym, co widziałam i co zrobiłam.

– Zasłużyłam sobie na ich wątpliwości – odpowiadam ostro Samuelowi. – I na wszystkie te próby.

– To było niesprawiedliwe. Żaden inny kandydat aż tak nie cierpiał.

Prawie westchnęłam.

– To twoje zdanie.

– Masz inne.

– Zawsze miałam.

– Przywiązali cię do pala na cztery dni. I to bez jedzenia. Inni kandydaci musieli wytrzymać tylko dwa.

Nie odpowiadam.

– I te ciężary, które kazali ci nosić całymi tygodniami. Osty wokół kostek. Nie widziałem, żeby jakiejś innej dziewczynie nogi owinięto kolczastymi pnączami!

Rośnie we mnie pycha. Wiem, że to grzech, ale zachwyt w głosie Samuela tylko ją potęguje. Czy Bóg wybaczy mi dziś ten występek? Czy nie dość wycierpiałam za moją matkę?

Szczypią mnie oczy. Mrugam, spoglądając na szare niebo. Kłujące ciernie, bolące mięśnie, żołądek skręcający się z głodu – szczerze mówiąc, niewiele z tego pamiętam.

Pamiętam jednak, jak patrzyli na nas po ucieczce mojej matki. Głównie sąsiedzi. Nie Samuel, nie czcigodny Peter, nie babcia Dale czy John Ames, nie tych kilka życzliwych osób, które wciąż wierzą w miłosierdzie.

Ale pozostali owszem. Naprawdę dobrze pamiętam, jak na nas spoglądali. Nawet mój ojciec, który od urodzin Blessing czternaście lat temu jest najwyższym ze starszyzny, nie uniknął ich osądu. No cóż. Po dzisiejszym dniu już nigdy nie spojrzą na nas w ten sposób.

– Dlaczego o tym wspominasz? – pytam cicho. – Mieliśmy się modlić, a nie rozmawiać o moich próbach.

– Bo jestem z ciebie dumny. – Samuel nabiera powietrza do płuc i dotyka moich palców. – Chciałem ci o tym przypomnieć, zanim zacznie się ten dzień. Chciałem ci też przypomnieć, jaka jesteś dobra. Jaka odważna i silna.

Całuje moją dłoń. Jego usta wydają się gorące, a przez moje ciało przechodzi dziwne drżenie. Nie jestem już kijanką, ale wielką wściekłą ropuchą.

Nieśmiały, poważny Samuel. Pewnego dnia włoży we mnie dziecko. Może dwoje, a może nawet pięcioro.

Powoli odsuwam się od niego.

– Mieszasz mi w głowie, Samuelu.

– Przepraszam. Chciałem tylko…

– To kwestia sprawiedliwości – mówię i spoglądam na niego. Posłuchaj mnie, Samuelu. Nie możesz mnie całować po rękach. – Przez grzechy mojej matki starszyzna miała prawo poddać mnie próbie. Pamiętaj, co ci mówiłam. Wszystkie te sprawdziany, każdy dzień mojego cierpienia, te wizje, które mnie dręczyły… doprowadziły mnie do tego dnia i cieszę się z tego.

– Widziałaś ją dziś, prawda? Jedną z diabelskich bestii? – Wyczytuje to z mojej twarzy. Mądry z niego chłopak.

– Dziś rano. Ale to był tylko ptak i szybko go odstraszyłam. Jutro wszystko się zmieni. Nie będzie już żadnych bestii. Nie będzie zabójstw.

Samuel spogląda w bok. Wiem, gdzie patrzy. Dom Niedoli stoi w oddali, wśród pól, świeżo pomalowany na niebiesko. Wokół niego zwęglony pierścień brudu i zarośli.

Dom Niedoli przygarnął wiele ciał ostatniej zimy, w tym starszego brata Samuela. Benjamin Aldridge miał zaledwie dwadzieścia lat, szeroki uśmiech i łagodne usposobienie.

Obracam ku sobie smutną, zaniepokojoną twarz mojego przyjaciela. Ma ostry, wąski podbródek, tylko trochę szorstki. Przyciskam czoło do jego czoła i czekam, aż przestanie drżeć z rozpaczy.

– Dziewięcioro już zmarło – szepcze. – A ty widziałaś dziś diabelskiego ptaka. Czy ktoś jeszcze umrze? A jeśli ja będę następny? Matka nie zniosłaby tego. Moja śmierć by ją zabiła.

– Nie. Nie ma mowy. Nie umrzesz ani ty, ani nikt inny!

Jak w takiej sytuacji zachowałby się mój ojciec? Chyba mówiłby spokojnym i pewnym głosem.

– Kiedy otrzymam swój kaptur, Przystań znów będzie miała czwórkę namaszczonych świętych, tak jak Bóg przykazał w Piśmie. Wtedy zło, które moja matka pozostawiła na naszej ziemi, wreszcie zblaknie, a diabelska władza nad Przystanią wygaśnie. Wiesz przecież, że śmierć zaczęła prześladować nas dopiero w ostatnich tygodniach, przy trójce namaszczonych świętych.

Samuel powoli przytakuje. Patrzy na mnie tak, jak ludzie patrzą na mojego ojca, kiedy do nich przemawia. Szeroko otwarte oczy, rozchylone usta.

– Wiem o tym.

– Uważasz, że po tych wszystkich próbach, które zniosłam tak radośnie i z otwartym sercem, Bóg mógłby poskąpić mi swoich darów? Czy nie dostrzegłby, że odpokutowałam już za grzechy mojej matki? Czy na znak swojego miłosierdzia nie wygnałby Diabła z Przystani ze sprawiedliwą furią?

– Z pewnością zrobiłby to – szepcze mój dobry Samuel o płonących, zdeterminowanych oczach. – I zrobi to!

Odwracam się od czarnej góry wznoszącej się na zachodzie i zaciskam dłonie na kępie delikatnej wiosennej trawy. Samuel powtarza mój gest. Ma twarde kości i chłopięce mięśnie. Z namaszczeniem marszczy brwi, leżąc tuż obok mnie.

– Panie, Diabeł dobijał się już do naszych drzwi – szepczę. Przyszłam tu, aby się pomodlić, więc to robię. – Tej zimy przyniósł nam do domu przemoc i zabrał dziewięć dusz. Dziewięciu silnych mężczyzn, którzy bali się ciebie i ciebie kochali, o Panie. Odebrał nam nawet naszego ukochanego Benjamina.

Samuel drżącym głosem powtarza moje słowa. Czy zawsze, kiedy zamyka oczy, widzi ciało swojego nieżyjącego brata? Strach w jego nieruchomych oczach? Ślady na jego ciele?

Ja je widzę. Widzę to wszystko każdej nocy w swoich snach.

Ciała znalezione wśród słodkiej zieleni łąki, skalane i zgniłe. Ciała rozwieszone na ciernistych linach wzdłuż murów Przystani.

Zgony, których starszyzna nie zdołała połączyć z nikim z Przystani.

– Ale Diabeł nie będzie przecież wiecznie triumfował, Boże wszystkiego, co dobre!

Serce mi wali, a kończyny mam jak z waty. Cokolwiek we mnie żyje, cokolwiek przyzywa bestie do mojego okna, te diabelskie stworzenia z dziobami i piórami… Ten dzień wreszcie to uśmierci.

– Kiedy następnym razem Diabeł przyjdzie ze swoimi bestiami, znajdzie mnie u naszych bram – mówię. – Będę czekać na niego z moimi trzema świętymi siostrami i wtedy on, drżąc, padnie na kolana. Własną krwią i potem zmyłam plamę grzechów matki. We mnie, o Panie, rozbłyśnie twoje światło niczym w niebiosach i wypali wszelki strach, wszelkie okrucieństwo, wszelkie zło.

Rozbrzmiewa pierwszy dzwon strażników. Dźwięk mosiężnego gongu płynie gdzieś zza chmur i niesie wiadomość od czcigodnego Petera. Czas pokicać do domu, przebiegły króliczku. Czas wrócić do swojego ogrodu.

Całuję żółtą arnikę i przyciskam ją do piersi Samuela. Chłopak na chwilę chwyta mnie za rękę – wilgotne palce, ciepłe bicie serca – a potem wstaję i odchodzę. Śmiech osiada mi na języku, śmiech dobrej, bogobojnej dziewczyny. Nie pamiętam już o ptaku. Radośnie spieszę do domu tajemną ścieżką, którą Peter uważa za najbezpieczniejszą. Zostanę świętą, poślubię Samuela, Diabeł wreszcie da mi spokój. Mój dom stanie się bezpieczny i nikt nigdy nie dowie się, jakie rzeczy widziałam. Tylko Samuel i Bóg, ale oni mi wybaczą. Pokazuje mi je zły wzrok mojej matki, a nie mój własny.

Dostrzegam coś przy oknie naszej sypialni, jeszcze jedna niezwykłość. Pomiędzy szybą a kępą pąków róż trzepocze jak ptak w potrzasku skrawek jasnego materiału.

Otoczona kwiatami ogrodu, uwalniam tkaninę. Nierównymi ciemnymi liniami naszkicowano na niej nieporadne obrazy.

Skupisko dwudziestu wysokich drzew rosnących tuż przy murze. Znam je. To wiązowy gaj po zachodniej stronie Przystani.

I jeszcze dzwon, a obok niego pojedynczy znak. Pierwszy dzwon? Dzwon strażnika, który dopiero co wybrzmiał, przywołując mnie z łąki?

Potem trzy postacie. Dziewczęta. Mają długie włosy, długie suknie i złączone ręce.

A potem jeszcze słowo. Odczytuję je z trudem, w końcu jestem dziewczyną. Nie uczono mnie języka bożego, tak jak uczono go Samuela. Ale – jako córka mojej matki – posiadam pewną wykradzioną wiedzę.

Litery są niewyraźne i niechlujne. Kreślę linie palcem i wypowiadam kolejne dźwięki: jot… uuu… żet…

JUŻ!

3

WSTRZYMUJĘ ODDECH i po chwili słyszę w uszach bicie własnego serca. Czuję przechodzące po plecach ciarki.

Mój rozszalały mózg zna kształt i nachylenie tych liter, choć wcale mi się to nie podoba. Po raz pierwszy zobaczyłam je jako mała dziewczynka, kiedy razem z Temperance3 w tajemnicy wypisywałyśmy modlitwy z Pisma.

To ona zostawiła mi tę wiadomość.

Zaciskam pięść wokół skrawka materiału. Gdybym tylko mogła zetrzeć go w pył i posłać w powietrze… Zbyt ciężko pracowałam na ten dzień, żeby zrujnowały mi go gapiące się bestie i dziewczyny, które powinny wiedzieć, jak się zachować.

W przeszłości nie zawsze byłam tak dobrym dzieckiem bożym, jakim jestem teraz. Widziałam, jak mój ojciec czyta Pismo, i chciałam też je czytać. Dlaczego miałabym tego nie zrobić? Niewiele wtedy wiedziałam o Świecie, Który Był Niegdyś, i o tych przebiegłych kobietach, które go zniszczyły. Czytały książki, których nie powinny były czytać. Buntowały się i oszukiwały. A ja robiłam to samo. Głupiutkie, uparte dziecko ze splątanymi włosami i brudnymi kolanami. Moja dawna przyjaciółka Temperance trzymała mnie wtedy za rękę.

W dzikim ogrodzie mojej matki, który teraz należy do mnie, chowałyśmy się, śmiałyśmy i próbowałyśmy pisać słowa. Nie rozumiałyśmy wtedy ich znaczenia. Wmawiałyśmy sobie, że to dziecięca zabawa, ale w głębi duszy wiedziałyśmy, że to było złe.

Pewnego dnia mama przyłapała nas na pisaniu palcami modlitwy na ziemi. Miałyśmy wówczas po sześć lat, stykałyśmy się głowami i nogami. Pomiędzy nami leżało wykradzione Pismo mojego ojca. Jakim sprytem się wtedy wykazałyśmy, skoro udało nam się je zabrać z jego stolika przy łóżku! Głośno wymawiałyśmy słowa modlitwy. Litery nie miały dla nas sensu, ale udawałyśmy, że je rozumiemy. Ścierałyśmy te, które wyglądały głupio, i próbowałyśmy ponownie.

Moja siostra była wówczas mała i męcząca. Łysa kałamarnica z pulchnymi policzkami. Temperance – wówczas oczywiście nosiła inne imię – była wtedy znacznie mi bliższa. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją podczas nabożeństwa, ssącą kciuk i patrzącą wokół swoimi szeroko rozstawionymi, ciemnymi oczyma, wiedziałam, że będzie moja.

Ale kiedy matka zobaczyła nas tego dnia w ogrodzie, odciągnęła mnie i odprowadziła do domu. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nami, powiedziała:

– Nigdy więcej, słyszysz?

Rozpłakała się i przytuliła do mnie. Niemalże zgniotła mnie w swoich kościstych ramionach. Nigdy tak bardzo się nie bałam, nawet podczas swoich prób, kiedy czułam zbliżającą się śmierć.

– Jeśli dowiedzą się, co robisz, skrzywdzą cię! – szepnęła mi na ucho. Pachniała potem, tytoniem z fajki mojego ojca i ziołami z ogrodu. – Zapomnij o literach. Zapomnij o wszystkim, czego się nauczyłaś.

Starszyzna miałaby skrzywdzić mnie? Na samą myśl o tym zakręciło mi się w główce. Krzywdzili złych, to prawda. Ale krzywdzili też święte, bo tak przykazał Bóg. Widziałam to na własne oczy. Czyżby zatem moja matka dostrzegła we mnie coś, co czyniło mnie godną namaszczenia?

Nigdy więcej nie rozmawiałam z Temperance. Nie chciałam na nią patrzeć. Nie spoglądałam na nią nawet wtedy, kiedy stała już przy ołtarzu, przyjmując swój kaptur. Zamiast tego wbiłam oczy w ziemię. Czułam się zwykła i zapomniana pośród gapiącego się tłumu. Irytowało mnie to. Moja dawna okropna przyjaciółka miałaby zostać świętą? Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Bóg wyjawił starszyźnie jej imię. Czy to nie ona wpadła na pomysł kradzieży Pisma? Czy to nie jej palce ryły linie w ziemi tuż obok mnie?

A teraz ta notatka, którą mi zostawiła. Pamiętam te jej chude, białe palce poruszające się po ziemi, niczym nasiona drzew bawełnianych wirujące w powietrzu nad rzeką. Rozpoznałabym jej pismo wszędzie.

Mrok rozlewa się po moim ciele. Nie mam już kości, pozostał tylko gniew, kwaśny i palący jak niebo przeszywane błyskawicami.

Trzymając tkaninę w wilgotnej dłoni, przedzieram się przez gęstwinę swojego ogrodu, a krzewy róż i forsycji szarpią mi włosy. Kucnij, dziewczyno, i pospiesz się. Wykopuję mały dołek. Mój nos wypełnia się mokrym, ciemnym zapachem ziemi i kryjącego się w niej życia. Tutaj chowałam się kiedyś z Temperance. Dławiłam się z niespokojnego śmiechu i próbowałam modlić brudnymi palcami.

Cała drżę. Wydmuchuję powietrze z płuc. Czuję gulę rosnącą w głębi mojego gardła.

Co znaczy wiadomość, którą przesłała mi Temperance? Wiązowy gaj. Pierwszy dzwon. Trzy dziewczyny.

Żegnaj, kawałku materiału. Przykryję cię ziemią, posypię piaskiem, rozklepię na płasko i wyczołgam się z krzewów.

Powinnam wejść do środka, umyć ręce, pomodlić się i poczekać, aż obudzi się mój ojciec. Rozległ się już pierwszy dzwon, zaraz zabrzmi drugi, a wraz z nimi rozpocznie się moja adoracja i wszystko inne. Przystań się obudzi, akolici zaczną bić w bębny, a ojciec odprowadzi mnie do Świętego Domu, gdzie czeka na mnie kaptur.

Nie wiem, dlaczego Temperance przesłała mi tę wiadomość. Boję się, że to nic dobrego. Ale może wzywa mnie na jakiś obrzęd, o którym mi nie powiedziano, jakiś sekret znany tylko starszyźnie i świętym?

A może kieruje nią Diabeł? Może to ostateczna próba, którą muszę przejść – szatan spleciony w bezbożności z Temperance czeka na mnie w cieniu wiązów. Wszystko zniszczą, jeśli im na to pozwolę.

Wiązowy gaj? Pierwszy dzwon? No dobrze, przyjaciółko. Już idę.

4

ZNAJDUJĘ TEMPERANCE W WIĄZOWYM GAJU tuż przy zachodnim murze Przystani, niedaleko bramy żniw.

Moja dawna przyjaciółka klęczy obok najwyższego z drzew. Trzyma za ręce inną dziewczynę, siedzącą tuż przed nią – długie rude włosy do pasa, wąski nos, bystre oczy, piegowata skóra. Obie mają pod płaszczami białe suknie świętych z koronkowymi kołnierzykami i wstążkami na nadgarstkach. Wkładają je tylko w wyjątkowe dni.

– Poczekaj jeszcze trochę – szepcze Temperance. – Proszę!

Dziewczyna o rudych włosach, święta Mercy4, spogląda na nią. Wyrywa się jej.

Jej namaszczenie odbyło się w zeszłym roku, kiedy miałyśmy po piętnaście lat. Tego dnia patrzyłam na nią i czułam chorobliwą wściekłość. Klęczała przed moim ojcem i pochylała głowę, aby przyjąć czerwony kaptur ze wstążką. A przecież to ja powinnam się tam pochylać! Nigdy nie darzyłam mojej zmarłej matki większą nienawiścią niż tamtego dnia.

– Czekałyśmy już wystarczająco długo – odpowiada Mercy. W szepczącym półmroku drzew słyszę gniew pobrzmiewający w jej głosie. – Nie przyszła, bo stchórzyła. Wiedziałam, że tak będzie. Cóż, może i lepiej. Żadna z nas nie powinna opuszczać Przystani, dopóki to się nie skończy. Malice5 niepotrzebnie ci to obiecała. A ja sądziłam, że jesteś silniejsza.

Temperance potrząsa głową.

– Nie zniosę dłużej tej przemocy.

– Musimy wytrzymać jeszcze tylko kilka tygodni. Nie pamiętasz? Malice powiedziała…

– Ale ja nie chcę!

– Więc czego chcesz? Wolałabyś, żeby znaleźli twoją krew? Zmusili cię do małżeństwa z kimś, kogo nie kochasz?

Wyglądam zza szorstkiego pnia starego wiązu. Obserwuję dwie dziewczyny, które powinny teraz modlić się w swoich domach, prosząc o błogosławieństwo na nadchodzący dzień. Rozkwita we mnie niepokój, podsycany przez szybkie dudnienie mojego serca.

Próbuję odwrócić wzrok.

Ale nie daję rady. Palec Diabła przywiązał mnie do tego drzewa.

– Elias to dobry człowiek – mówi Temperance łamiącym się głosem.

Mercy śmieje się nieprzyjemnie.

W głowie kręci mi się od ich słów. Malice, przemoc i krew. Jeśli Temperance zaczęła krwawić, to nie może już być świętą, o ile właśnie to mają na myśli. Powinna poślubić swojego narzeczonego, Eliasa Holta, i urodzić mu dzieci.

– Być może wiatr porwał wiadomość – mówi moja dawna przyjaciółka. – Znajdźmy ją, zanim będzie za późno. Malice obiecała…

– Malice grała w jedną ze swoich gierek. Ona cię sprawdzała. Nie miała zamiaru odejść przed końcem, nawet jeśli przyprowadziłabyś tę swoją przyjaciółeczkę skaczącą po lesie. No już, zbieraj się. I ogarnij się trochę. Jeśli pojawimy się spóźnione, ze łzami na policzkach, starszyzna zacznie się zastanawiać…

Mercy podnosi się z ziemi. Temperance wydaje z siebie jakiś dźwięk. Jej słowo czy też szloch wbija mi się w pierś niczym cierń.

Moja dawna przyjaciółka wstaje i wyciąga rękę. Wtedy dzieje się coś, czego nie rozumiem. Mercy cofa się o krok, dwa kroki. Trzyma się na dystans i nie pozwala dotknąć. Nie, nie, ona tylko przesuwa dłońmi w powietrzu i szepcze coś, czego nie słyszę. Teraz to Temperance się cofa, jakby została pchnięta. Zaczepia stopą o jakiś korzeń albo wgłębienie w ziemi.

Dziwny cień wije się wokół palców Mercy. A może to tylko blade światło? Tak, zza drzew przebija się promień jaśniejącego dnia. Potem Temperance klęka, mruczy coś cichutko i przesuwa palcami po ziemi. Kiedy wstaje, składa dłonie tak, jakby schwytała świetlika. Światło błąka się między jej palcami. Podejrzewam, że to promienie wschodzącego słońca. Potem moja dawna przyjaciółka wygina ręce, jakby rzucała piłkę. Widzę jednak tylko powietrze – cóż to za dziwny taniec? – i cienie spowijające Mercy. Jej ręce zwisają teraz sztywno wzdłuż boków, palce są rozczapierzone. Porusza się w miejscu, ale nie odchodzi. Jakby zapuściła korzenie.

Chcę uciekać. Muszę uciekać. A jednak stoimy bez ruchu, ja i mój wiąz. Oboje ani drgniemy.

– Poszukamy jej. I to szybko! – mówi czystym i silnym głosem Temperance. Jej ostry podbródek sterczy niczym kościany nóż skryty pod skórą. – Mamy jeszcze czas. Ona wciąż jest moją przyjaciółką. Twoją zresztą też.

– Kiedyś była twoją przyjaciółką – rzuca Mercy. – Gdy byłyście jeszcze głupiutkimi dziećmi. Potem odwróciła się od ciebie. Dokładnie tak, jak tego chcieli! A moją przyjaciółką nie była nigdy!

Wpatrują się w siebie pod starymi olbrzymimi drzewami, rudowłosa Mercy i blada jak księżyc Temperance o włosach opadających na plecy niczym tafla dymionego szkła.

Pamiętam ją leżącą obok mnie na ziemi, nasze palce czarne od niezrozumiałych liter pisanych w błocie. Miała tak długie i ciemne włosy, że nie wiedziałam, gdzie kończy się żyzna ziemia, a zaczynają one. Pamiętam, że odrysowałam na ziemi jeden splątany kosmyk. Temperance patrzyła na mnie, kiedy to robiłam. Uśmiechała się słodko, na nosie miała plamkę brudu.

W powietrzu rozlega się cichy trzask. Coś pęka w zagajniku.

Mercy odsuwa się od Temperance i pociera ręce, jakby były związane sznurkami w nadgarstkach.

I wtedy moja dawna przyjaciółka doskakuje do niej. Delikatnie, niezdarnie, niczym jagnię rzucające się na matkę. Ujmuje jej twarz w dłonie, wsuwa palce w długie, rude włosy i całuje ją.

5

NIE CZUJĘ WIĄZU OBOK SIEBIE ani ziemi pod sobą. Wciąż patrzę na święte. Jestem liściem złapanym przez wiatr, wirującym, wyrzuconym w niebo.

Dłonie Temperance na twarzy Mercy. Palce zaciskające się na płaszczu mojej dawnej przyjaciółki. Dwie święte z Przystani całują się w gaju wiązowym niczym mąż ze swoją żoną. Całują się jak ojciec z matką dawno temu, zanim Diabeł zawładnął jej umysłem, aby szeptała jego mroczne słowa każdemu, kto chciał ich słuchać.

Zanim znalazłam ją w łóżku ojca z innym mężczyzną.

Ich głowy się stykają, czoło dotyka czoła. Mercy musi się pochylić, bo Temperance nie jest zbyt wysoka.

– Jeśli nie przyjdzie, może powinnyśmy odejść – szepcze niespiesznie Temperance. – Tylko ty i ja. Nie potrzebujemy ani jej, ani Malice, ani nikogo innego. Mogłybyśmy uciec daleko stąd. Nie oglądałybyśmy się za siebie.

Mercy powoli mięknie.

– Kusisz mnie po raz kolejny.

– Będę polować. Ty będziesz doglądać ogniska.

Mercy całuje ją w policzek i z ociąganiem się odsuwa.

– Zgodziłam się na to, żeby cię uszczęśliwić, choć wiedziałam, że ten plan tylko przysporzy ci zmartwień. Wiedziałam, że twoja przyjaciółka nie przyjdzie. Musisz zrozumieć, że nie mogę opuścić Przystani, dopóki to wszystko się nie skończy.

– Ale dlaczego, kochanie? Może uspokoisz skołatane serce, lecz co dalej?

– Będę spokojna – odpowiada tak stanowczym tonem Mercy, że aż zaczynam się jej bać.

– Myślę, że wewnątrz będziesz wiecznie krwawić. Że już nigdy nie zaznasz szczęścia – mówi Temperance. – To uczucie cię zmieni. Już cię zmieniło.

Nie mogę dłużej się ukrywać. Kochanie. Temperance powiedziała „kochanie”. To słowo wbija się we mnie, uderza prosto w moje serce.

Kiedy ruszam w ich stronę, spoglądają na mnie i odsuwają się od siebie. Dwie dziewczyny, które widywałam każdej niedzieli w ich białych sukienkach i czerwonych kapturach. Piegowata twarz Mercy chmurzy się niczym burza przysłaniająca słońce. Nieznacznie wysuwa się przed moją dawną przyjaciółkę. Jakby chciała ją ochronić. Przede mną!

– Co to ma być?! – krzyczę.

Mercy zachowuje spokój.

Temperance wyłania się zza niej. Na jej twarzy pojawia się delikatny uśmiech, który dobrze pamiętam, choć wcale tego nie chcę.

Nazywa mnie imieniem, które nadała mi matka. Udaję, że tego nie słyszę.

– Dziś jest dzień mojego namaszczenia – mówię surowo, bo wydaje się, że o tym zapomniały. – Dlaczego nie jesteście w domu? Dlaczego się nie modlicie?

Mercy unosi podbródek.

– Zdaje się, że ty też tego nie robisz.

– Dostałaś moją wiadomość? – pyta Temperance.

Sięga po moją dłoń, jakbym miała za chwilę poczuć jej usta przy swoich, mieć jej palce wplecione we włosy.

Odpycham ją. Mocno. Widzę drwiący uśmiech Mercy.

– Czy Pismo pozwala świętej występować z przemocą przeciwko komukolwiek poza nią samą? Musiałam chyba zapomnieć o tym niezwykłym fragmencie Świętej Księgi.

Na dźwięk jej słów krew zaczyna mi stygnąć. Za gajem wiązowym, za zachodnim murem, za łąkami i lasami wznosi się czarna góra Diabła. Wysoka, lecz o płaskim szczycie, jest niczym cień na tle nieba. Gdzieś na jej stromych zboczach kryją się zakrzywione ciemne rogi i oczy, które nigdy nie mrugają. Nawet teraz mnie obserwują. Czekają, aż choć raz się pomylę. Aż upadnę równie szybko jak moja matka.

Odsuwam się od Temperance.

– Co zrobiłaś przed chwilą? Widziałam dziwne cienie. Trzymałaś światło w rękach.

Moja dawna przyjaciółka mruga.

– Nie wiem, o czym mówisz – odpowiada łagodnym głosem. – Być może poranne światło zwiodło twoje oczy.

Tak. Na pewno tak było. Moje oczy dały się oszukać. Powtarzam to sobie trzy razy. Przywidzenie, nic więcej. Wypuszczam powietrze z płuc, kolana słabną mi z ulgi.

– Dlaczego kazałaś mi tu przyjść? Wspominałyście o krwi. Czy rozpoczął ci się comiesięczny krwotok? Dlaczego nie powiedziałaś o tym starszyźnie?

Mercy spogląda na mnie przerażona.

– Usłyszała o wiele za dużo.

– Poprosiłam cię o spotkanie, ponieważ nadszedł czas, żebyśmy wszystkie uciekły – odpowiada jednym tchem Temperance. – I to już, teraz, zanim zacznie się twoje namaszczenie. W lesie czekają na nas ludzie, którzy pomogą nam się ukryć. Zabiorą nas daleko stąd. Są dobrzy i potężni. Nauczą cię wielu rzeczy, tak jak nauczyli nas. Jeśli od razu wyruszymy, dotrzemy do nich, zanim rozlegną się bębny.

Spoglądam na nią. Jej słowa wydają się dobiegać z daleka.

– Dziś jest dzień mojego namaszczenia – powtarzam zmieszana.

W mojej głowie panuje mętlik, którego nie miałam, dopóki nie zobaczyłam jej wiadomości i nie przyszłam tutaj. Byłam taka szczęśliwa z modlitwą w sercu i pocałunkiem Samuela na mojej dłoni.

– Spójrz na jej minę, jaka jest przerażona – szydzi Mercy. – To najlepszy dowód, że nie powinnyśmy zabierać jej ze sobą. Kiedy Malice na nią spojrzy, wyśmieje nas i przegna z lasu. Raz na zawsze.

– Nie zrobi czegoś takiego – oświadcza stanowczym tonem Temperance. Ponownie wyciąga do mnie rękę. Ma miłą twarz, ale jakoś jej nie wierzę. – Wiem, że od lat marzyłaś o namaszczeniu. Jednak świętość nie jest tym, czym myślisz. Jeśli pójdziesz z nami, przyjaciele ochronią cię przed prawdą.

– Twoi przyjaciele z lasu – mówię, choć dziki śmiech wzbiera mi w gardle.

Przełykam go wraz ze śliną. Mam rozpalone, chore usta.

– Tak. Błagam. Ufałaś mi, kiedy byłyśmy przyjaciółkami. Zaufaj mi i teraz.

– A jeśli nie?

– Wtedy my też tu zostaniemy. Spróbujemy pomóc ci w twoim świętym życiu – szepcze Temperance.

– Ona ci pomoże – mówi Mercy i krzyżuje ręce na piersi. Jej oczy błyszczą. – Ja nie mogę ci tego obiecać.

– To jakaś diabelska sztuczka – szepczę i odsuwam się. Nie wierzę w ich słowa. Kłębią się we mnie, uderzają o moje zęby. – Nie chcę tego słuchać! – krzyczę i zasłaniam uszy.

Temperance znowu wypowiada znienawidzone przeze mnie imię, dar mojej nieszczęsnej matki.

– Cicho. Posłuchaj mnie. Malice mnie kocha. Znaczy dla mnie więcej niż nawet moja matka. W dodatku Malice obiecała, że zabierze nas stąd, jeśli przyprowadzę cię do niej. Musimy jednak ruszyć już teraz. We trójkę. Zanim zacznie się twoje namaszczenie. Kiedy wszyscy się zbiorą, nie zdołamy się wymknąć.

Nie mam pojęcia, czego może chcieć ode mnie ta cała Malice, jej fałszywa matka. Ale znam to słowo. Oznacza złośliwość. Posługuje się nią Diabeł. Już sam dźwięk tego imienia jest okropny.

Odwracam się od Temperance, zasłaniam dłońmi uszy. To jest sprawdzian. Ostateczna próba zgotowana mi przez Diabła albo przez starszyznę.„Poproście, żeby z wami uciekła”, powiedzieli im. „Skuście ją, wydobądźcie jej słabość. Zobaczymy, czy ulegnie. Przekonamy się, czy jest godna”.

– Jestem godna – mówię drżącym, żałosnym głosem, stojąc pod drzewami.

– Oczywiście, że jesteś – potwierdza Temperance. – Inaczej Malice nie chciałaby się z tobą spotkać.

Odtrącam wyciągnięte dłonie przyjaciółki i uciekam. Mercy wybucha śmiechem, potem pluje jakimś prymitywnym, pogardliwym słowem.

Pluj sobie, Mercy. Nie boję się ciebie. Boję się tylko sądu bożego.

Biegnę do domu przez kurczące się cienie na drogach Przystani. Złote dzwonki mrugają z dachów, a kuchenne ogniska zaczynają puszczać dymy.

– Powstrzymam go – szepczę własną szaleńczą modlitwę, chroniąc się przed Diabłem. – Uratuję nas.

Wyjdę zwycięsko z każdej próby. Nie uda ci się żaden podstęp ani pułapka.

– Wybaw mnie od ciemności, Panie…

Gdzie moja matka była słaba, ja będę silna.

– …abym mogła ujrzeć twoją chwałę i radować się z tobą.

Ale kiedy przemykam przez bramę do ogrodu, rozlega się drugi dzwon i powietrze Przystani wypełnia się złotą pieśnią. Moje prawe myśli uciekają przede mną. Zamiast tego widzę Mercy i Temperance jaśniejące w gorącej, czarnej kotarze moich zamkniętych oczu. Obejmujące się wśród drzew. Palce wsunięte we włosy, oczy błyszczące, usta różowe i delikatne. Pszczoła i kwiat. Kłódka i klucz.

6

PO CICHUTKU, z butami w ręku, wchodzę przez okno do sypialni. Moja siostra Blessing w pierwszej chwili mnie nie słyszy.

Coś porusza się pod jej kocem. Zastygam obok łóżka, choć wiem, że po prostu się dotyka. Już wcześniej tak robiła, jak jakieś małe stworzonko zagrzebujące się pod nawłocią w poszukiwaniu pożywienia, szukające i kopiące. Nawet w szarym świetle poranka widzę jej zaróżowione policzki. Nagle jednak moja siostra zaczyna drżeć i wydaje z siebie cichy jęk.

Podchodzę bliżej i kładę rękę na jej ustach. Delikatnie przyciskam ją do poduszki.

Niebieskie oczy mojej siostry otwierają się niczym dwa baseny na tle kremowej skóry okolonej złotymi włosami. Boi się czy stawia opór? Z Blessing nigdy nie wiadomo. W jej cwanej, słodkiej twarzy zbyt wiele jest z naszej matki.

Palec na moich ustach. Czekam, więc i ona czeka. Obie nie poruszamy się, słuchając kroków na korytarzu i w kuchni. Ojciec się obudził, co oznacza, że nadszedł czas na moją adorację.

– Czy służebnice przyszły? – pytam szeptem.

– Nie słyszałam.

– Nie dziwię się – mówię i spoglądam na nią. – Pospiesz się. Wymyj rękę, przewietrz łóżko. Twój zapach jest wszędzie. Udawaj, że dopiero się obudziłyśmy.

Zsuwam z siebie kwiecistą sukienkę i wrzucam pod łóżko. Ponownie wkładam koszulę nocną. Opieram się o parapet i głęboko oddycham. Powietrze głaska błogim chłodem moje policzki. Cień miauczy i wyskakuje na zewnątrz, żądna myszy.

– Ty… ty wiesz, co robiłam? – pyta Blessing, trącając palcami splątane włosy.

– Zbyt wiele razy budziło mnie to w nocy – odpowiadam cicho, choć wolałabym brzmieć stanowczo. Najpierw Mercy i Temperance w wiązowym gaju, a teraz ona. Moja skóra jest rozpalona. – Powinnam powstrzymać cię miesiące temu.

– Czy też to wtedy czułaś?

Jej ostrożne słowa osiadają we mnie.

– A co miałabym czuć?

– Dziwne ciepło. Jakby splątanie wszystkich moich wnętrzności. Ból. Próbuję go zignorować, ale nie daję rady.

Moja siostra jest najbardziej męczącą istotą na świecie.

– Wiesz przecież, że dotykanie się dla przyjemności jest jak przywoływanie Diabła – odpowiadam. – A teraz cicho. Ojciec idzie!

– Nie powiesz mu? – szepcze Blessing.

Powinnam to zrobić. Tak zachowałaby się każda bogobojna dziewczyna. Tylko co wtedy? Kara ojca i łzy siostry. Dzień triumfu naszej rodziny zamieniłby się w tragedię.

– Nie pisnę ani słowa. A jeśli cię słyszał, to… powiemy, że miałaś koszmar.

Oczy Blessing błyszczą z wdzięcznością. Chciałabym móc powiedzieć, że jej szczęście na mnie nie działa, tyle że naprawdę ją kocham.

Bez przerwy martwię się też, że kiedyś pozna prawdę o tamtym dniu. I że wówczas ten blask już na zawsze zgaśnie.

Dlatego cieszę się nim, dopóki mogę.

Drzwi otwierają się i do pokoju wchodzi ojciec. Sama jego obecność wydaje się nam czysta niczym szczypiący powiew wczesnej zimy. Długie nogi i takież ręce, szeroki, pogodny uśmiech pomimo surowych i mrocznych rysów. Niemal moich własnych.

Na jego widok zapominam o wszystkich niezwykłościach nadchodzącego dnia. Bierze mnie w swoje ramiona i zagarnia też Blessing. Przez chwilę mocno nas trzyma, a jego wielkie dłonie głaszczą nasze głowy. Radosne westchnienie wydobywa się z głębi jego piersi.

– Moje córeczki, to chwalebny dzień – oświadcza, a łzy dławią jego głos, tak jak to bywa w dni uwielbienia, kiedy szczególnie mocno odczuwa łaskę Pana.

– Jeden z wielu chwalebnych dni, które nas czekają, ojcze – szepczę.

Dwa uderzenia serca i puszcza nas, odsuwając się na bok. Pojawiają się cztery służebnice: dziewczyny w szarych sukniach i ciemnych pelerynach. Wszystkie młodsze ode mnie. Trzynaście, czternaście lat, a więc w wieku Blessing. I żadna z nich jeszcze nie krwawiła. Nie widzę ich twarzy, bo naciągnęły kaptury, ale znam ich imiona – Mary Everett, Constance Gray, Faith Baxter.

I Rachel Redding, jedyna córka czcigodnego Josepha.

Zanim nasze spojrzenia się skrzyżują, wbijam wzrok w podłogę.

Być może zdołałabym na nią spojrzeć, gdyby nie wydarzenia sprzed pięciu lat. Pewnie nie dostrzegłabym wówczas oczu jej ojca zerkających na mnie z jej twarzy.

Służebnice prowadzą mnie do kuchni. Stół i krzesła odsuwają na bok, na ich miejsce stawiają balię z parującą wodą, szczotkami, olejkami i mydłem. Ściągają ze mnie koszulę nocną, zdecydowanymi pociągnięciami szmatek myją mi skórę, rozczesują kołtuny moich włosów.

Kiedy tak się uwijają, wyobrażam sobie, jak ich szorstkie szmaty oczyszczają mnie ze słów, które padły z ust Temperance w wiązowym gaju.

Gorąca woda spływa kaskadami po moich plecach, cieknie po drewnianych deskach kuchennej podłogi. Blessing szeroką miotłą wypycha ją za drzwi, do ogrodu.

Zamykam oczy. Świeża woda wciąż po mnie spływa.

„Świętość nie jest tym, czym myślisz”, powiedziała Temperance. „Przemoc”, szepnęła. „Złośliwość i krew”.

Żołądek skręca mi się, a nieprzyjemny kwaśny smak wzbiera w gardle, kiedy przypominam sobie dziwne cienie krępujące dłonie Mercy.

Próba. To była próba. Sprawdzian mojej wiary. Ich słowa miały mnie jedynie sprowokować. Te zabawy ze światłem okazały się zaś sztuczką wyczarowaną przez Diabła, żeby zamącić mi w głowie. Matka mówiła, że bestie nie są prawdziwe, że to właśnie diabelskie sztuczki. To dlatego są takie przerażające. Same bestie wiedzą, czym są i kto je stworzył. Przeraża je własna nicość. Dlatego nie mogę ufać temu, co widziałam w wiązowym gaju. Ani temu, co tam słyszałam.

Opowiem o wszystkim ojcu, ale dopiero po namaszczeniu. Nic nie zepsuje tego ważnego dla naszej rodziny dnia.

– Jak świeci światło czterech świętych – mówi ojciec z kąta, unosząc dłonie – tako i my będziemy.

– Tako i my będziemy – powtarzają służebnice, a Constance Gray intonuje Modlitwę Niewiasty.

– Czegokolwiek szukasz… – śpiewa.

– Gdziekolwiek zapukasz… – podchwytuje Mary Everett.

Potem odzywa się Faith Baxter, która ma głos słodki jak u gołębicy.

– Niech twój język nie szaleje…

– A serce skromnie ocaleje… – Jako ostatnia śpiewa Rachel Redding, przeczesując szczotką moje włosy z taką siłą, że aż czuję ból.

Krążą wokół mnie, śpiewając i mnie szorując. Moja skóra staje się różowa, a włosy zwisają mi na plecach niczym ciężka, lśniąca chusta. Dwadzieścia razy powtarzają tę samą modlitwę, potem starannie mnie suszą, smarują olejkami i pomagają mi włożyć długą białą suknię, którą będę teraz nosić we wszystkie dni święte.

To suknia świętej.

Mój oddech zwalnia, gdy cienka tkanina całuje moje biodra. Służebnice zawiązują białe wstążki na moich nadgarstkach i pod szyją. Głośno przełykam ślinę, próbując stłumić okrzyk radości. Drżąc, stawiam bose stopy na mokrej podłodze. W oddali słyszę już powolny rytm bębnów i ciężkie bicie dzwonów.

Ojciec staje przede mną. Uśmiech rozcinający jego twarz do złudzenia przypomina mój. I jeszcze to spojrzenie jasne jak poranek.

– Już czas – oświadcza. – Cała Przystań czeka.

7

SPOGLĄDAM NA WYSOKI, lecz wąski biały dom o spiczastym dachu, wznoszący się w samym sercu wioski w otoczeniu brzóz i olch, które zdążyły już odrosnąć wiosną.

Kiedy idę w stronę Świętego Domu z ojcem i Blessing po bokach, mieszkańcy Przystani stoją wzdłuż drogi. Niektórzy na mój widok machają długimi niebiesko-żółtymi wstążkami. Dzwonią też małymi blaszanymi dzwoneczkami i śpiewają psalmy z Pisma.

Wdowa Woodworth i jej córki przykucnęły na tyle blisko, że wręcz ocieram się o nie swoją sukienką. Babcia Dale uśmiecha się do mnie. Swoją koronę z białych warkoczy związała aksamitką. John Ames, tak wielki i delikatny zarazem, klęka, mrużąc oczy, i dotyka czoła, ust oraz klatki piersiowej.

Obok niego stoi wdowa Pruitt, wysoka i nieruchoma, z płaczącym synkiem na rękach. Nie powinnam na nią patrzeć – w tej podniosłej chwili staram się skupić na Świętym Domu. Jednak jej wzrok przyciąga mnie niczym magnes. Nasze spojrzenia się spotykają.

Jej usta poruszają się, jakby chciała napluć mi pod nogi. Nie macha wstążkami, nie śpiewa psalmów. Pod jej oczami cienie malują płytkie kształty. Jej siostra Bertha Harding stojąca tuż obok patrzy w ten sam sposób. Nawet kiedy je mijam, czuję ich spojrzenia na plecach. Głodne, wściekłe i pełne nienawiści.

Nie widziałem uśmiechu na twarzy wdowy Pruitt, odkąd jej męża Gregory’ego znaleziono nabrzmiałego w rzece, z kończynami bez kości związanymi w supły.

Dłoń Blessing ociera się o moją. Odsuwam się, choć wiem, że chce mnie wesprzeć. Nie wszyscy cieszą się, że córka Patience Barrow zostanie namaszczona na świętą. Nie wszyscy wierzą, że to nas uratuje.

Prostuję się. Moja krew płonie czystym, zimnym ogniem, spalającym wszystko, co widziałam tego ranka. Pozostawia we mnie jedynie światło Boga.

Nie patrz tak, wdowo Pruitt. Wkrótce znów zaznamy spokoju, a ty będziesz żałować, że we mnie nie wierzyłaś.

Wysocy chłopcy, niemalże już dorośli – asystenci członków starszyzny, ich uczniowie i zaufani pomocnicy, którzy w święte dni służą jako akolici – czekają na mnie obok drzwi Świętego Domu, bijąc w bębny przywiązane u pasa. Dostrzegam wśród nich Samuela, ale nie śmiem szukać jego serdecznej twarzy, by się nie wzruszyć. Z ust stojących za mną sąsiadów unosi się hymn:

Do światła podążcie, nikczemni i szaleni,

Pokażcie twarze i przysiądźcie nieponagleni.

Opowiedzcie swe historie, zaśpiewajcie pieśni,

Wyznajcie winy, a Bóg was rozgrzeszy.

Chwała Panu, gdyż On was rozgrzeszy.

Dwaj mężczyźni otwierają drzwi Świętego Domu. Ciemna, kwadratowa przestrzeń. Usta samego Boga, gotowe mnie połknąć.

Spoglądam na słowa widniejące na desce tuż nad drzwiami. Język Boga wyryty dłońmi naszych pierwszych starszych, dawno już zmarłych.

CONCORDIA PER DOLORUM

Harmonia poprzez żal, wyjaśnił mi ojciec dawno temu.

Zrodzeni ze Świata, Który Był Niegdyś, z wieku smutku i śmierci, powstaliśmy w Przystani z popiołów. Wybrani przez Boga, uniknęliśmy jego gniewu.

Kiedy przechodzę pod wyrzeźbionymi w drewnie słowami, czuję mrowienie na szyi, jakby dotknięcie cienkich, zimnych palców. A przede mną, na szczycie heblowanej platformy stojącej pośrodku Świętego Domu, wznosi się ołtarz Boga.

Starsi stoją już na jego stopniach, odziani w długie białe tuniki i czerwone szarfy. Ośmiu mężczyzn, mój ojciec dziewiąty. Czcigodny Peter przyciąga mój wzrok. Jego uroczystą twarz przecina szczery uśmiech.

Ale ledwo to zauważam, bo obok niego stoi czcigodny Wyatt ze starannie przystrzyżoną, bujną czarną brodą. Trzyma w dłoniach mój kaptur, kawałek materiału pofarbowany na czerwono. Sznurki zwisają mu z palców niczym obdarte ze skóry stworzenie. Ofiara skąpana we krwi.

Bicie serca pulsuje mi w ustach. Skóra pod wpływem płonącego we mnie ognia niemalże odrywa się od kości.

A potem trzy bose święte wyłaniają się z cienia. Z pochylonymi głowami stają przed dużym drewnianym stołem ołtarza. Moje przyszłe siostry, każda z dłońmi złożonymi do modlitwy.

Pod swoimi czerwonymi kapturami Temperance i Mercy wydają się takie spokojne i ciche. Rude włosy starannie uczesane, czarne również. To zupełnie inne dziewczyny niż te, które widziałam w wiązowym gaju.

Patrząc na nie – takie błogie, potulne i słodkie – czuję spokój napływający w szybkich, gorących falach. Kolana zaczynają mi drżeć.

Tak, te dziewczyny w wiązowym gaju były kimś innym. Zapominam o ich mrocznych słowach, ich pocałunku, dziwnym świetle w dłoniach. To była diabelska sztuczka. To jasne jak słońce.

Jaki gaj wiązowy? Już o nim zapomniałam. Nic się nie wydarzyło. Próba zaliczona.

Blessing opuszcza mnie i zajmuje miejsce wśród ludzi tłoczących się w Świętym Domu. Dołącza do Adama Brinsleya i stojących za nim rodziców. Dobrze znam jego sylwetkę. Jest wysoki i szczupły niczym Święty Dom. Choć dopiero co skończył osiemnaście lat, ma ramiona dojrzałego mężczyzny. Jego oczy są niczym wędrowcy zdążający swą ulubioną ścieżką do nowych, krągłych linii ciała mojej siostry.

Przychodzi mi do głowy pewna myśl. Och, wybacz, że myślę o tym tutaj, Boże wszystkiego, co dobre, ale zastanawiam się, czy to o Adamie myśli moja siostra, gdy grzeszy nocą w swoim łóżku.

Kiedy klękam na ołtarzu przed starszyzną, zaciskam uda i to gorące, wilgotne miejsce, którego Blessing dotyka, ale którego ja nie śmiem nawet musnąć. Pewnego dnia będę tam krwawiła. Matka mówiła, że dziewczyny ze Świata, Który Był Niegdyś, zaczynały krwawić wcześniej niż my w Przystani.

– To dowód ich zepsucia – powiedziałam wtedy z dumą, bo wydawało mi się, że tak zareagowałby mój ojciec.

– Nie – stwierdziła łagodnie matka, patrząc na coś, czego nie mogłam dostrzec. – To wszystko przez wojnę, która nawet dziś opóźnia kobiecą krew. To skutek tego, co zrobiła z morzem i powietrzem, ze wszystkimi stworzeniami narodzonymi i nienarodzonymi. Najbardziej skrzywdziła nasze ciała: twoje i moje, i Blessing, i mojej matki. Obawiam się, że twojej przyszłej córki też.

Matka powiedziała mi to w swoich ostatnich dniach, zanim jeszcze pochłonęło ją szaleństwo. Teraz jest martwa. Martwa i nieobecna, martwa i zła.

Pewnego dnia zacznę krwawić, utracę swoją świętość i stanę się zwykłą kobietą z Przystani. Ale jeszcze nie dziś. Głowy starszyzny krążą nade mną, szare, białe i ciemne. Szepczę modlitwę, chyba najbardziej moją ze wszystkich modlitw:

Powstrzymaj moją krew, o Boże, abym mogła nosić swój kaptur przez długie lata i w ten sposób uchronić mój dom przed złem.

I wtedy mój ojciec zaczyna mówić.

Wyciąga ręce do sufitu. Drżą mu z radości, którą odczuwam również ja.

Dziś spełniam nadzieje swojego ojca, jestem jego największym pocieszeniem i dumą.

– Ludzie Przystani – woła – zebraliśmy się tu dzisiaj, ponieważ dawno temu skończył się Świat, Który Był Niegdyś!

Mieszkańcy Przystani kołyszą się, nucąc Pieśń Dawno Poległych.

– Najpierw przyszły choroby – mówi czcigodny Zachariah z długą białą brodą i załzawionymi oczami. – Dopiero potem wielka wojna, która naznaczyła ziemię.

Czcigodny Peter mu wtóruje.

– Bóg spojrzał na to zniszczenie i zapłakał. W dymie i gruzach odnalazł wybrańców i powiedział im, że będą nie tylko żyć, ale też kwitnąć. Muszą tylko zrobić to, co im nakaże. A nakazał im to.

Mój ojciec spogląda na zebranych, oczy ma jaśniejsze od słońca.

– Nakazał im wybudować wioskę nie tylko z kamienia i drewna, ale też z dobroci i pobożności. Nakazał im zasiać pola ziarnem i serca pokorą. Nakazał im strzec swoich domów przed złem z zewnątrz i z wewnątrz.

Ojciec spogląda na mnie. Klękam, cała drżąc.

– Nakazał im też namaścić cztery święte! – woła, a członkowie starszyzny powtarzają jego słowa. – „Cztery święte”, powiedział Bóg. „Wy, mężowie mądrości i męstwa, słuchajcie mego głosu, albowiem wskażę wam, jak dobrze wybrać. A te dziewczęta, które namaścicie, niech przypominają wam te niegodziwe kobiety, które doprowadziły Świat, Który Był Niegdyś, do ruiny swoimi oszustwami, swoimi pełnymi żądz sercami, swoim pragnieniem władzy, swoją arogancją”.

Mieszkańcy Przystani syczą. Zbliżają się, tłoczą dokoła. Choć nie ośmielają się mnie dotknąć podczas namaszczenia, pokój aż trzeszczy od ich pożądania. Ktoś za mną niemalże uderza mnie w tył głowy. Czuję rosnącą gorączkę ich gniewu.

Głos mojego ojca unosi się w powietrzu.

– „Okryte szatą grzechu święte będą wam przypominać, jak sprawiedliwie żyć w tym nowym świecie, który ode mnie otrzymacie. Pozwolicie, aby owce z waszego stada wypaliły swój gniew i nienawiść, swoje pożądliwe deprawacje na śmiertelnych ciałach świętych wybranek!”.

Ojciec z rozmachem wskazuje dłonią tłum.

– Dzięki temu, synowie boży i córki boże, zostaniecie zbawieni!

– Dzięki temu zostaniemy zbawieni! – wołają ludzie z Przystani.

– Namaszczone poniosą nasze grzechy! – woła czcigodny Daniel o błyszczącym czole.

– Namaszczone wytrwają. Namaszczone zachowają czystość!

– Miłosierdzie! – oświadcza czcigodny Peter. Ma przyjemniejszy głos od pozostałych.

– Miłosierdzie! – woła tłum.

Klęcząc przed moim ojcem, krzyżuję ręce na piersi. Czuję, że Mercy na mnie spogląda, ale nie patrzę w jej stronę. Nie zamierzam patrzyć. Ojciec ujmuje moją głowę w dłonie. Święty olej, który inny czcigodny wylewa mi na czoło, spływa po mojej twarzy, gęsty i gorzki. Krzyczę z radości, że mogę go poczuć na ustach. Wybucham i pękam. To się dzieje naprawdę. To się dzieje naprawdę! Nic innego się nie liczy.

– Umiarkowanie – mówi Peter z taką czułością, że prawie zaczynam płakać.

Chwytam poły swojej wilgotnej białej sukni. Miłosierdzie i Umiarkowanie. Mercy i Temperance. To bez znaczenia. Otwieram oczy i widzę bosą białą stopę Temperance. Kropla oleju spada na jej palce.

To bez znaczenia. Wiązowy gaj – to nic. Cienie, pocałunek – tego nie było.

– Cisza! – woła czcigodny Wyatt.

Trzecia święta robi krok do przodu. Nazywa się Silence6. Jej ojciec, Nathaniel Goodman, leży pół żywy, pół martwy w domu, przykuty do łóżka po upadku z dachu. Emmy, jej matka, rzadko go opuszcza.

Szukam twarzy Silence. Nie widziałem jej od wielu miesięcy, tak dobrze ją ukrywa. Zasłania długimi jasnymi włosami i czerwonym kapturem. Pokazuje się tylko w dni nawiedzenia i namaszczenia. Większość czasu spędza w domu matki bądź przekrada się wzdłuż muru wioski, aby godzinami modlić się w cieniu.

Mój ojciec zawsze twierdził, że Silence jest najlepszą świętą, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Najbardziej pobożną, najczystszą z serca i krwi.

„Aż nadejdziesz ty, córeczko”, powiedział mi kiedyś, całując moje czoło. „Aż nadejdziesz ty”.

– Zgoda – mówi ojciec nad moją głową. Odnajduje dłonią mój podbródek.

– Zgoda – powtarza raz za razem tłum. Widzę wokół siebie uśmiechy, szerokie i jasne niczym tysiące półksiężyców.

Podnoszę się. Czcigodni dotykają moich barków i ramion, szyi i czoła. Po kolei malują święte kształty w śliskiej warstwie świętego oleju pokrywającej moją skórę. Krzyż. Kielich. Gwiazda. Szepczą moje imię. Wykrzykują je.

– Amity – mówi mój ojciec, stojąc z pochyloną głową.

– Amity! – wołają mieszkańcy Przystani.

To imię, którego łaknęłam od miesięcy, odkąd święta Amity zaczęła krwawić i położyła się ze swoim mężem. Teraz nosi tylko jego imię. Krzyczy w tłumie za mną, stojąc z nabrzmiałym brzuchem. Wkrótce urodzi swoje pierwsze dziecko.

Mój ojciec znów unosi ręce. Cały dom huczy jak budzący się ul. Nadchodzi jedyny moment ceremonii, którego się obawiałam.

Czcigodny Joseph wychodzi naprzód. Widzę już jego siwe włosy, które gęstymi falami opadają mu na plecy. Joseph Redding, ojciec Rachel i dwóch synów, mąż Mary. Rano nie mogłam patrzeć na jego dom, a teraz nie mogę patrzeć na niego. Podobnie jak inni mężczyźni zimą zaczął nosić w pochwie przy biodrze nóż. I ten nóż wciąż się tam znajduje, gdyż czcigodny Joseph trzyma w rękach ostrze mojego ojca. Czyste i bezlitosne, jakby dopiero co wykute. Cięcia muszą być wykonane nożem mojego ojca.

Boże, wybacz mi, ale brzydzę się tym człowiekiem. Wstrzymuję oddech, dopóki czcigodny Joseph nie wkłada noża w ręce mojego ojca. Tam przecież jest jego miejsce. Ojciec o gładkiej jak kamień twarzy spokojnie wpatruje się w czcigodnego Josepha, jak gdyby te straszne dni pięć lat temu nigdy nie nadeszły. Jest tak dobry i odważny, że czuję w piersi koszmarny ból, a świeże łzy same płyną mi do oczu.

Wtedy czcigodny Ezra wyciąga rękę w stronę mojego lewego ramienia. Czcigodny Wyatt wyciąga rękę w stronę prawego.

Spoglądam ojcu w oczy, zaciskam zęby i ponownie wstrzymuję oddech. On zaś uśmiecha się, a w jego dumnej radości dostrzegam odbicie siebie.

Część starszyzny się cofa. Pozostaje nas tylko piątka – trzymający mnie czcigodni, mój ojciec, jego ostrze i ja. Na delikatnej skórze tuż nad moimi piersiami ojciec wycina znak świętej Amity. Dwie zakrzywione linie połączone małym trójkątem.

„Litera M”, słyszę w głowie głos Temperance sprzed lat. W ziemi obok skradzionego Pisma jej palce kreślą cienkie kształty. „M jak majestat. M jak moc”.

Pozostałe święte są blisko mnie. Z każdym cięciem noża mojego ojca słyszę ich oddechy, czuję ciepło ich skór. Moje siostry w Bogu patrzą, jak krwawię. One też kiedyś krwawiły.

Ojciec kończy i podaje czcigodnemu Wyattowi swój nóż do obmycia. Cięcia swędzą, jakby mrówki pełzały mi po piersi, ale nie czuję bólu. Nie, nie będę czuła żadnego bólu. Tylko ekstazę wywołaną świadomością, że Diabeł będzie teraz uciekał przede mną niczym obity pies do budy. I to już wkrótce, kiedy tylko kaptur znajdzie się na mojej głowie.

– Amity, święta harmonii i zgody – zaczyna czcigodny Joseph, występując naprzód. Głos ma delikatny niczym puch. – Zanim otrzymasz kaptur, musisz opowiedzieć nam historię niegodziwości i twojego smutku, abyśmy przypomnieli sobie prawdę o twoim rodzie i twojej determinacji do walki z nią. Concordia per dolorum!

– Concordia per dolorum – powtarzają mieszkańcy Przystani.

Wpatruję się w buty czcigodnego Josepha, a potem w Temperance, która wydaje się równie blada jak tych dziewięciu zmarłych z naszej wioski. Obok niej Mercy, z ognistymi kosmykami sięgającymi pleców, spogląda na mnie swoimi bystrymi, przymrużonymi oczami. Za nią stoi Silence z pochyloną głową.

Czcigodny Peter marszczy brwi. Przez twarz ojca przebiega cień, ale ojciec nic nie mówi.

Żadna inna święta nie musiała opowiadać historii. Wszystkie zostały pobłogosławione i nacięte, a potem odebrały kaptury.

Oblizuję pokryte olejem usta i po raz pierwszy od lat spoglądam na czcigodnego Josepha. Widok jego laski zaskakuje mnie, choć oczywiście pamiętam ją, i dobrze wiem, czemu mężczyzna z niej korzysta.

– Jaką historię mam opowiedzieć? – pytam go.

Czcigodny uśmiecha się. Ma oczy blade jak płatki kwiatów i nieruchome jak kamyki.

– Historię twojej matki.