Dzwony Einsteina - Lajos Grendel - ebook + książka

Dzwony Einsteina ebook

Lajos Grendel

4,0

Opis

Opary absurdu zstąpiły na ziemię, rzeczywistość przeszła bowiem najśmielsze oczekiwania i nie trzeba już szukać inspiracji gdzie indziej, wystarczy tu i teraz: w Czechosłowacji schyłkowego socjalizmu, w życiu Franciszka Rzeźnika, którego wolą bez reszty zawładnęła groteska. Dzwony... – mimo że to najweselsza powieść autora – bez pardonu rozprawiają się z iluzją transformacji ustrojowej, której doświadczyliśmy (albo i nie) dwadzieścia pięć lat temu. Lajos Grendel, jak na empatycznego ironistę przystało, z uśmiechem wali nas tą książką prosto w nos.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lajos Grendel

Dzwony Einsteina

(opowieść z Absurdystanu)

Przełożył

Miłosz Waligórski

Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2017

Proza 37

Lajos Grendel: Dzwony Einsteina

Przekład: Miłosz Waligórski

Redakcja i korekta: Joanna Mueller

Zdjęcie na okładce: Monika Ekiert Jezusek

Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn

Copyright © by Lajos Grendel

Copyright © by Miłosz Waligórski, 2016

Copyright © by Biuro Literackie, 2017

Biuro Literackie

[email protected]

www.biuroliterackie.pl

ISBN 978-83-65358-58-5

Wszelkie powielanie lub wykorzystywanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Autor przekładu dziękuje za gościnę gospodarzom Węgierskiego Domu Tłumacza (Magyar Fordítóház)

Zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu Hungarian Books and Translations Office – Petőfi Literary Museum

Spis treści

Spotkania z niedoścignionym Ja

Zosia

Tajemnice szwalni

Lata błogiej nieświadomości I

Lata błogiej nieświadomości II

Koniec błogiej nieświadomości

Moje niedoścignione Ja znów wkracza do akcji

W pętach rewolucji

Uwięziony, odurzony

My i oni

Ujawnienie

Dzwony Einsteina

Z AIB-u do PIB-u

Hurra! Nareszcie koniec!

Nota o autorze (Miłosz Waligórski)

Spotkania z niedoścignionym Ja

Moja droga przez mękę rozpoczęła się w przededniu rewolucji. Narada naszego podziemnego ugrupowania, które składało się głównie ze studentów – mnie trzydziestodziewięcioletniego brano tam za starca – i zajmowało się powielaniem oraz kolportażem wydawnictw samizdatowych, właśnie dobiegła końca. Pierwszy wyszedł Wiktor, a potem para narzeczonych: Robi i Monika. Mieszkanie Dory przypominało pole bitwy. Wieczorem otworzyliśmy szampana i świętowaliśmy prolog rewolucji. Już nikt się nie bał, wszyscy w euforycznym oczekiwaniu tylko odliczali minuty. Nie byłem zmęczony, raczej po prostu ogarnęło mnie lenistwo, więc położyłem się na łóżku. Mężczyźni w moim wieku lubią barłożyć przed telewizorem lub z gazetą, ponieważ wiedzą, że najważniejsze rzeczy i tak poczekają.

Zamknąłem oczy i zaraz zjawiła się przede mną miła wizja. Zobaczyłem wiosenną łąkę, na łące bzyczały pszczółki, skądś sączyła się sonata Księżycowa, a z nieba świeciło olśniewające słońce. Sielankowy krajobraz przecinał łysy wędrowiec z olbrzymią trąbą w ręce. Tę idyllę rozerwał na strzępy dzwonek telefonu. W słuchawce odezwał się jakiś nieprzyjemny mężczyzna.

– Turkawka? – zapytał przez nos i nie czekając na moją reakcję, przedstawił się: – Tu Perliczka. Zgłoście się do towarzysza Łopuchy. Jeszcze tej nocy.

– Z matki sobie tak żartuj – powiedziałem i przerwałem połączenie.

Tymczasem Dora zdążyła się rozebrać. Dawniej, kiedy między nami iskrzyła świeża miłość, często nalegała, abyśmy się pobrali, ale już raz byłem żonaty, dlatego odmawiałem. Później sama uznała, że lepiej, jeśli będziemy żyć na kocią łapę, bo w takim układzie można bezpieczniej konspirować. Widok jej nagości łaskotliwie mnie zelektryzował. Kiedyś regularnie zażywaliśmy wspólnych kąpieli, siedzieliśmy w wąskiej wannie, namiętnie patrzyliśmy sobie w oczy i wzajemnie się namydlaliśmy. Z czasem jednak stwierdziliśmy, że wygodniej będzie kąpać się osobno. Na końcu zaś doszło do tego, że kładliśmy się do łóżka nie po to, by się kochać, ale po to, by spać.

Podczas gdy Dora była w łazience, ja miałem nowe widzenie. Tym razem przede mną stała koza z długą bródką i lśniącymi rogami. Beztrosko pasła się na zboczu rowu, w którym bezładnie leżały zardzewiałe druty i dziurawe miski. Nieopodal uwijała się brygada pracy socjalistycznej. Budowali wieżowiec. Ni stąd, ni zowąd pojawił się tam również żuraw. Dźwigowy zaklął, bo koza stanęła mu na drodze i – nieczuła na wszelkie prośby – uparcie tkwiła w miejscu. Ostatecznie porządek zaprowadził kierownik, w końcu był nim nie od parady. Przywiązawszy do kozy hak żurawia, podniósł ją na ósme piętro budowanego domu i postawił na balkonie. W powietrzu wydawała rozpaczliwe dźwięki i wierzgała nogami.

– Mee – zabeczała wreszcie, choć nie wiem: po słowacku czy po węgiersku.

– Powinniśmy ją upiec – zaproponował brygadzista. Już prawie spałem, lecz w półsen znowu wdarł się ów paskudny nosowy głos:

– Słuchajcie, Turkawka! My nie żartujemy. Jeżeli nie posłuchacie rozkazu albo nas zdradzicie, wykończymy was, przysięgam! – groził.

– Jeśli pan zaraz nie przestanie, zawiadomię milicję – odpowiedziałem.

– Droga wolna – drwił. – Wybiła twoja godzina, łajdaku! Zdechniesz jak pies!

Potem ja zająłem łazienkę, a Dora weszła do łóżka. Miała na sobie koszulę nocną, co przyjąłem z ukontentowaniem. W funkcjonującym między nami systemie znaków oznaczało to bowiem, że ona też chce spać. Gdyby było inaczej, nie włożyłaby jej.

Napełniłem wannę wodą, a kiedy się zanurzyłem, zmęczenie psychiczne stopniowo przeszło w fizyczną odrętwiałość. Leżałem nieruchomo, pełen obaw o własne zdrowie. W ostatnich dniach i tygodniach za dużo pracowałem, za dużo paliłem i za dużo piłem. W moim wieku powinienem bardziej na siebie uważać. Z drugiej strony zaś rozpierały mnie szczęście i ekscytacja. Czułem, że reżim, ta zakłamana, skorumpowana i bezdennie zidiociała groza, którą kolejny raz zasiał u nas rosyjski okupant, wydaje już ostatnie tchnienie. System trzeszczał i pękał we wszystkich szwach, widzieli to nawet jego zwolennicy. Czekając na dzień pospolitego ruszenia, jednocześnie drżałem z niepokoju. Obawiałem się krwawej jatki, wyzwolenia lawiny afektów, która zmiecie nie tylko winnych, lecz także stada potulnych baranków.

Te beczące stworzenia właśnie stanęły mi przed oczami. Swoją sielankowością scena przypominała to, co widziałem wcześniej, z tym że teraz na łące pasły się barany i owce, a z nieba dawał koncert kwartet smyczkowy złożony z dwóch aniołów i dwóch świętych. Grali Vivaldiego. Ja pasłem się razem z owcami, byłem jedną z nich. Nad naszym wełnistym spokojem czuwali opiekuńczy pasterz i jeden owczarek puli. W tak doborowym towarzystwie bezpiecznie poczułby się największy tchórz, a jeśli do tego miałby dobre mniemanie o sobie, to gotów byłby pomyśleć, że i wilk nie dałby mu rady. W tym wszystkim coś mi jednak nie pasowało. Pastuszek, na oko kulturalny rosły młodzieniec, zamiast delektować się muzyką Vivaldiego, studiował Państwo a rewolucję Lenina. U góry dwóch świętych i dwóch aniołów tak zatraciło się w muzyce, że nawet nie zauważyli osobliwej sprzeczności między tym, czym młody baca powinien się zajmować, a tym, co robił. Tymczasem ja, najbystrzejsza owca w stadzie, zauważyłem to natychmiast. Czyżby chodziło o jakiś chytry podstęp? Czyżbyśmy mieli przed sobą wilka w ludzkiej skórze? Wstrząsnął mną dreszcz, a każdy włosek mojej wełny wypełniła elektryczność. Jeśli rzeczywiście tak jest, niezwłocznie muszę zwrócić się o pomoc do niebiańskich muzyków. Przerażony zabeczałem jak róg alpejski – jakoś wyleciało mi z głowy, że ci u góry nie rozumieją mojego języka i mówią tylko po ludzku – za co jeden ze świętych upomniał mnie, żebym był cicho, gdyż zakłócam spokój okolicy.

Znów zaterkotał telefon. „Cholera jasna” – pomyślałem. Mam wychodzić z gorącej kąpieli? Jeszcze nie oszalałem. Niech Dora negocjuje z tym wariatem. Widzenie jednak znikło i z owcy zmieniłem się na powrót w człowieka, czego przecież nie mogłem uznać za powód do dumy. Namydliłem ciało, wyciągnąłem zatyczkę z wanny i spłukałem się wodą. Zmęczenie fizyczne trochę ustąpiło, wiedziałem, że czeka mnie dobry, głęboki sen. Wyszedłszy do przedpokoju, natknąłem się na spojrzenie Dory. Moja ukochana nie była już w pidżamie. Miała na sobie palto.

– Czołem, Turkawka – powiedziała. I tyle.

Słupek rtęci w moim ciele natychmiast opadł poniżej zera.

– Szukał cię Perliczka – dodała. – Pozdrawia cię towarzysz Łopucha. Ty zdrajco!

Powinienem wyciąć jej policzek, ale w takich sytuacjach człowiek nigdy nie wie, co począć. Pewne jest, że swoim zachowaniem daje świadectwo charakteru. Ja okazałem się gapiowaty i naiwny.

– Dajesz się nabrać na dowcipy jakiegoś kretyńskiego anonima?! – krzyknąłem.

Moja przebojowość jednak nie zrobiła na Dorze żadnego wrażenia, a wręcz jeszcze bardziej ją rozsierdziła.

– Anonima? – zapytała złowieszczo – Wyjaśnij mi więc, skąd znał twoje imię?

To mnie dobiło. Zanim się pozbierałem, Dora zjechała już windą na parter. Wówczas do akcji postanowiło wkroczyć moje niedoścignione Ja. Zagrzmiało:

– No, leć za nią, przytargaj ją z powrotem do mieszkania, zwal na podłogę, przywiąż do łóżka i dopiero wtedy pomyśl! Musisz odkryć, kto stoi za tym świństwem. Jeśli się tego nie dowiesz, przepadłeś!

– Oczywiście masz rację – przyznałem. Moje niedoścignione Ja zawsze ma rację, lecz tym razem też go nie posłuchałem. Gdybym to zrobił, przestałoby istnieć, sam stałbym się niedoścignionym Ja i moje życie na pewno potoczyłoby się inaczej. Nienawidzę przemocy, brzydzę się najmniejszym jej przejawem, za co już nieraz płaciłem wysoką cenę.

Niedoścignione Ja nie odzywało się codziennie, ale gdy tylko je usłyszałem, zaczynałem drżeć na całym ciele. Głos miało tubalny, przypominający dźwięk dzwonów, a upomnienia i w ogóle wszystkie wypowiedzi zawsze formułowało bardzo klarownie.

Pierwszy raz dało o sobie znać, jeszcze kiedy chodziłem do podstawówki. Nad mętną wodą mojej pamięci, raz w wielkiej oddali, to znów zaskakująco blisko, pod postacią rusałki unosi się nasza pani nauczycielka. Jest wiosenne przedpołudnie, pani jednym pośladkiem przysiada na skraju stołu i opowiada. Wtenczas widziałem w niej dobrotliwą grubą staruszkę, w istocie zaś dopiero osiągnęła siłę wieku, mogła mieć około trzydziestu lat. Była lekko puszystą wdową, za którą uganiały się zastępy rozkochanych w niej, żądnych przygód samców, aż w końcu pojawił się pewien bratysławski dyrygent i na zawsze wywiózł ją z miasteczka. Jedni lepiej, drudzy gorzej, ale wszyscy znaliśmy już wtedy litery i cyfry. Do klasy wpadało światło, złocąc ciemnobrązowe włosy pani nauczycielki. Emerencja (tak się nazywała) miała miły dla serca i ucha głos. Mówiła do nas łagodnie i z przejęciem, brzmiała niczym organy w bożonarodzeniowej pieśni. O Tannenbaum, o Tannenbaum! Czułość i wzruszenie były jak najbardziej na miejscu, wszakże pani opowiadała nam o Leninie, o tym, że oswobodził ludzi pracy, nawet tych – choć ich na razie tylko duchowo – których pętają jeszcze kajdany kapitalistycznego wyzysku. Emerencja obiecała jednak, że oni także niebawem zostaną wyzwoleni. Wtedy zapanuje równość i nie będzie wojen ani pieniędzy, tylko dużo chleba i mięsa. Ktoś zapytał, czy będą też kluski z makiem, a pani przytaknęła. Najważniejsze jednak, że nastanie wolność, bo bez wolności gorzknieją nawet najsłodsze dania, tak jak zgorzkniały teraz w ustach Anglików, Amerykanów i Francuzów oraz tych wszystkich, którzy wciąż żyją w nędzy, od świtu do nocy harując za szklankę mleka.

Tak to się zaczęło. Bajka naszej nauczycielki głęboko mną wstrząsnęła, ale też dodała mi skrzydeł. Poczułem, że wznoszę się do królestwa ptaków, i wtedy, w takim górnolotnym stanie, po raz pierwszy usłyszałem głos swojego niedoścignionego Ja. Byłem przekonany, że oto z zaświatów przemówił do mnie sam Lenin. Pierś rozpierała mi duma kapitana floty powietrznej, właśnie, mimo tylu dzieci dookoła, zostałem wybrańcem wielkiego umysłu. Niedoścignione Ja, czyli – jak wówczas sądziłem – duch Lenina, niespotykanie niskim głosem orzekło, że kiedy dorosnę, sam stanę się Leninem. Ze szczęścia aż zakręciło mi się w głowie. Zaraz wprawdzie dały o sobie znać małe wątpliwości, lecz szybko je od siebie odsunąłem. W takich sprawach najkompetentniejsze jest przecież niedoścignione Ja i to jemu trzeba zaufać.

Kilka dni później naszą klasę odwiedził towarzysz wizytator (brązowe włosy, brązowe wąsy, brązowy garnitur i brązowe buty), wypytywał, kim chcemy być w przyszłości. Przedstawił nawet kilka propozycji: nauczyciel, inżynier, górnik, żołnierz, piecowy… Potem wybieraliśmy: inżynier, żołnierz, górnik, piecowy… Towarzysz wizytator nasze odpowiedzi kwitował kiwnięciem głowy, staccato, każdą z osobna. Miał zmęczoną twarz i przekrwione oczy, lecz biła od niego łuna życzliwości. Kiedy przyszła kolej na mnie, wypaliłem:

– Ja będę Leninem.

Ku mojemu zdziwieniu towarzysz wizytator nagle wypadł z roli dobroduszniaka, a pani Emerencja o mały włos nie zemdlała.

– Co powiedziałeś, chłopcze? – zapytał.

– Że będę Leninem.

Myślałem, że twarz towarzysza wizytatora w końcu się rozjaśni, lecz ona z jakichś niezrozumiałych powodów jeszcze bardziej spochmurniała. W klasie zaległa głucha cisza. Przyszło mi do głowy, że towarzysz specjalnie wpadł w złość, żeby wystawić mnie na próbę. I rzeczywiście to zrobił.

– Nie możesz być Leninem – zawyrokował. – To nie zawód.

– Jak to nie? Przecież sam mi powiedział – dałem kolejny popis błyskotliwości.

– Kto taki?!

– No, Lenin.

Po klasie przeszedł huragan nieopisanego rechotu, pani nauczycielka z płaczem wyskoczyła na korytarz, natomiast towarzysz wizytator chusteczką ocierał spocone czoło. Teraz patrzył na mnie jak głodny niedźwiedź.

– Kim jest twój ojciec? – zapytał, kiedy śmiechy umilkły.

– Szewcem.

– Obuwnikiem – poprawił.

– Można tak powiedzieć, chociaż według mnie raczej jednak szewcem.

Na następną lekcję towarzysz wizytator nie przyszedł, tylko, paląc cygaro, w nieuzasadnionym pośpiechu niby więzień w celi przechadzał się po szkolnym dziedzińcu. Wiedziałem, że smuci się przeze mnie, no ale co się stało, to się nie odstanie. Z mojej winy ucierpiała też nasza nauczycielka – otrzymała naganę. Na szczęście, ku mojej wielkiej radości, po kilku dniach dyrektor zmienił zdanie, anulował karę i udzielił jej pochwały. Sprawiedliwości stało się zadość.

Wkrótce przed szkołą zatrzymała się biała pobieda, z której wysiadło dwóch dryblasów i żołnierskim, sprężystym krokiem ruszyło do gabinetu dyrektora. Zabrali mnie w samym środku lekcji matematyki. Jak nieustraszeni ochroniarze, zajmując miejsca po mojej lewej i prawej stronie, wsiedli ze mną do auta. Milczeliśmy. Potem jeden z nich poczęstował mnie cukrem kartoflanym i dla kurażu poklepał po kolanie. Dłużej nie mogłem wytrzymać tej ciszy.

– Dokąd jedziemy? – zapytałem.

– Do ratusza – odpowiedział ten od cukru.

– Po co?

– Chce się z tobą poznać towarzysz Kołodziej.

– Kto to jest?

– Przewodniczący miejskiej rady narodowej – ochoczo wyjaśnił cukrodajny. Ten drugi nie dość, że nie miał cukru, to najwyraźniej jeszcze był niemową. Zaprzyjaźniłem się więc z tym pierwszym. Po drodze pokazał mi nawet swój pistolet i udzielił kilku wskazówek.

– Do towarzysza Kołodzieja nie wolno ci się zwracać per towarzyszu Kołodziej, ale towarzyszu przewodniczący. Zrozumiałeś?

– Zrozumiałem.

– To dobrze. Zdaje się, że nie jesteś wcale taki głupi.

Towarzysz Kołodziej, krępy okularnik w gołębioszarym garniturze, przywitał mnie z frenetyczną radością.

– Ty jesteś Franek, prawda? – zapytał.

– Tak – potwierdziłem.

– Ja jestem towarzysz Kołodziej. Gejza Kołodziej.

– Towarzysz przewodniczący – powtórzyłem zgodnie z zaleceniem cukrodajnego.

– Tak jest. Widzę, że towarzysze, którzy cię przyprowadzili, zdążyli powiedzieć ci o wszystkim. Towarzysz Kołodziej to tylko nazwisko, a nazwisko ma każdy, natomiast towarzysz przewodniczący jest w tym mieście tylko jeden. To ja. Proszę, zajmij, Franku, miejsce.

Najlepszym dowodem na moją przedwczesną dojrzałość było to, że w lot pojąłem, o co chodzi: w ratuszu zamiast „siadaj” mówili „zajmij miejsce”. Usiadłem więc, a po chwili otworzyły się drzwi i do środka weszła starsza pani w okularach z niklowaną tacką (w swojej naiwności wziąłem ją za srebrną), na której stał pucharek lodów waniliowych.

– Częstuj się – powiedział towarzysz przewodniczący, udając wielkoduszność.

Znów w mig zrozumiałem, czego ode mnie chce, dlatego, nie czekając, aż lody się roztopią, zabrałem się do pałaszowania. Patrzył na mnie, przymilnym spojrzeniem kreślił nad moją głową aureolę, a ja ukradkiem rozglądałem się po gabinecie. Wiszące na ścianie dwa portrety były mi już znane. Jeden przedstawiał mężczyznę z wąsem, drugi mężczyznę bez wąsa. Pani Emerencja zdradziła nam kiedyś w zaufaniu, że ten wąsaty to Stalin, a ten niewąsaty – Zápotocký, prezydent naszego kraju. Wąsacza nie musieli mi specjalnie przedstawiać. Chcąc zabłysnąć, od razu odklepałem wyuczoną formułkę:

– To towarzysz Stalin, a to towarzysz Zápotocký. – Przewodniczącemu podobało się, że znam ich obu. – Towarzysz Stalin już umarł – dodałem – ale jego duch nadal unosi się nad całym światem.

Moje bystre wypowiedzi zachwyciły Gejzę Kołodzieja, powiedział mi nawet, że pewnego dnia zostanę inżynierem przyszłości. Ja jednak tę wróżbę wziąłem za obrazę, wietrzyłem w niej podstęp, próbę odwiedzenia mnie od mojego powołania. Dlatego też, aby uniknąć pomyłki, natychmiast poprawiłem:

– Nie będę inżynierem, tylko Leninem.

Towarzysza przewodniczącego nadal przepełniała dobroduszność, a jego spojrzenie promieniowało błogim zadowoleniem, coś jednak musiało być nie tak, skoro uniósł palec wskazujący i z naganą w głosie sprostował:

– Nie Leninem, a towarzyszem Leninem.

– Nie. Po prostu Leninem – upierałem się.

Gołębioszary powtórzył swój gest.

– Mylisz się, Franku. On dla nas nie jest po prostu Leninem, lecz właśnie towarzyszem Leninem.

Na swoje nieszczęście, mimo że nie mam tego w zwyczaju, zacząłem się z nim przekomarzać. W końcu wybuchłem:

– Lenin nie może być towarzyszem, bo towarzysze są czerwoni.

Taki obrót sytuacji musiał zaskoczyć Gejzę Kołodzieja, gdyż spojrzał na mnie bardziej z ciekawością niż z niezadowoleniem.

– Kto ci to powiedział? – zapytał przymilnie.

– Ojciec.

– A to źle, jeśli ktoś jest czerwony?

– Nie wiem – przyznałem – ale ojciec zawsze posyła czerwonych do stu diabłów.

Nasz naukowy czy raczej ideologiczny spór na chwilę ucichł, ponieważ, gdy tylko zjadłem lody, do gabinetu, jakby cały czas czatowała przy dziurce od klucza, weszła starsza pani i zabrała tackę. Kiedy znowu zostaliśmy sami, towarzysz przewodniczący wyjął z gablotki gipsową figurkę Lenina i podarował mi ją. Nie chciał – jak twierdził – puścić mnie z pustymi rękoma. Namawiał, żebym go jeszcze kiedyś odwiedził, to pogadamy. Tymczasem powinienem przekonać ojca, że czerwoni są porządnymi ludźmi, działającymi dla dobra ogółu.

Po południu zdałem domownikom relację z posiedzenia przy lodach i przekazałem wiadomości od towarzysza przewodniczącego. Opowiedziałem wszystko ze szczegółami. Mama parę razy zajezusowała, ojcu zaś najpierw zaczęła drżeć szczęka, a potem huknął: – Do cholery, ja ci dam Lenina! – i spuścił mi taki łomot, że trzy dni nie wstawałem z łóżka. Moje niedoścignione Ja, główny inicjator i sprawca całego zamieszania, bezczelnie wystawiło mnie do wiatru. Próżno liczyłem na to, że znów usłyszę jego tubalny głos, który jeśli nie pomoże, to przynajmniej doda mi otuchy. Ojciec jak zawrzał gniewem, tak się i uspokoił. Chyba doszedł do wniosku, że sfiksowałem, i jeśli nie przyjmie nowej taktyki, to prędzej czy później trafi przeze mnie do więzienia. Dlatego pewnego wieczora wziął mnie na bok, przeprosił za swoje brutalne zachowanie i zapewnił, że jeśli mam ochotę, mogę zostać Leninem, on nie ma nic przeciwko.

– Mów, co chcesz – dodał – bylebyś nie traktował tego poważnie.

– Ale to oznaczałoby kłamstwo!

– O to chodzi – podkreślił. – Na tym świecie dasz sobie radę tylko wtedy, gdy nie będziesz mówił tego, co myślisz. Zawsze rób na odwrót, myśl jedno, mów drugie, w przeciwnym razie skończysz w więzieniu.

Po latach moje niedoścignione Ja w odniesieniu do innego nierozwiązalnego dylematu sformułowało to tak, że z punktu widzenia ludzkiej egzystencji nie istnieje jedna sensowna odpowiedź. Odpowiedzi mogą być pragmatyczne albo filozoficzne, zawsze jednak są niezadowalające. Te pragmatyczne bywają bowiem amoralne, a filozoficzne – spekulatywne i abstrakcyjne. Tymczasem to moralność czyni człowieka człowiekiem. Bez niej jesteśmy tylko zwierzętami.

Dzięki Bogu ojciec nie poszedł do więzienia, chociaż przez swoją głupotę rzeczywiście zatrułem mu kilka dni życia. Kiedy po mieście rozeszła się wieść o moim pamiętnym spotkaniu w ratuszu, starzy klienci, ci nienawidzący władzy, zaczęli nasz warsztat bojkotować, natomiast komuniści, którzy sektor prywatnyuznawali za burżuazyjny przeżytek i wspierali wyłącznie nowo powstałe obuwnicze spółdzielnie pracy, nie daliby sobie u nas nawet hufnala wbić w podeszwę. Pojawiło się niebezpieczeństwo, że zostaniemy bez chleba. Ojciec musiał wstąpić do spółdzielni, gdzie dzięki wstawiennictwu góry od razu zrobili go majstrem, otrzymał odznaczenie Socjalistycznego Obuwnika oraz partyjną legitymację. Ja zaś w czwartej klasie szkoły podstawowej awansowałem na komendanta klasowej organizacji pionierów.

– Trzymają nas w garści – gorzko powiedział ojciec i miał rację, choć fakt faktem, że odwróciła nam się karta, szczególnie po tym, kiedy z inicjatywy towarzysza przewodniczącego przydzielono nam w centrum piękne mieszkanie.

Zosia

Jak większość moich rówieśników, ja także przeszedłem okres ukąszenia marksizmem. Apogeum fascynacji nim osiągnąłem w 1968 roku, kiedy inni już wyleczyli się i raz na zawsze uodpornili na tę chorobę. Wejście Rosjan potępiłem, ale inwazja nie zachwiała moimi przekonaniami. Poczułem tylko, że muszę się czegoś złapać. Sięgnąłem więc po dzieła Marksa i Engelsa. Chłonąłem je z taką zajadłością, że aż zapomniałem o kobietach. Później jednak, gdy w ramach polowania na czarownice usunięto z partii polityków, których sobie wyidealizowałem, wezbrała we mnie nienawiść. Dlatego w chwili spotkania Zosi, swojej przyszłej żony, nie byłem już marksistą.