Dziwni są ci ludzie - Bernard Grynholc - ebook + audiobook

Dziwni są ci ludzie ebook i audiobook

Grynholc Bernard

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W uporządkowany od wieków świat przyrody wkracza człowiek – pan i władca wszechświata, posiadający moc zmieniania, a przy okazji niszczenia ustalonego porządku i równowagi w świecie natury. Temat tak obecnie popularny, że wydawałoby się banalny.

Oryginalnością tej książki jest próba spojrzenia na poczynania człowieka z punktu widzenia samej przyrody. Reprezentuje ją dąb, który opisuje kolejne fazy swojego rozwoju, kontakty z innymi roślinami, zwierzętami oraz człowiekiem, nad którego niewyjaśnioną potęgą zastanawia się całe życie.

Potężne, długowieczne drzewo, stojące wciąż w tym samym miejscu, patrzy na miotających się w dole ludzi z przerażeniem, bezsilnością, nienawiścią, a na końcu z pewnym politowaniem. Kto jest zwycięzcą w tym pojedynku? Książka nie odpowiada na to pytanie, ale zmusza czytelnika do głębokiej refleksji i zadumy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 29 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bernard Grynholc

Dziwni są ci ludzie

Opowiadanie to dedykuję

mojej ukochanej wnuczce Amelie

Dzieciństwo

Nie jestem pewny, kiedy rozpoczęło się moje życie. Chyba wtedy, gdy uzmysłowiłem sobie, że jest jasno. Jasność biła z góry, z bardzo wysoka. Nie wiedziałem, co to jest, ale czułem, że od niej wszystko zależy, że muszę wszystko robić, aby nie dać jej sobie przysłonić. Byłem taki malutki, chyba najmniejszy z tego, co mnie otaczało. Tkwiłem w jakiejś skorupce, tylko do góry wystawał mi pręcik cieniutki, z małym listkiem na czubku. Ta skorupka to było moje mieszkanko i początek mojego życia.

Zapadałem w sen i znów się budziłem. Nie znałem jeszcze pojęcia czasu, ale zauważyłem, że w pewnym momencie robi się trochę ciemniej, a po chwili zupełnie ciemno. Potem znowu jaśniej, stopniowo przybywa światła, aż do pełnego blasku. Początkowo bałem się tych ciemności, ale wkrótce przekonałem się, że zawsze po nich przyjdzie jasność.

Nie wiem, kiedy to zauważyłem, może wtedy, gdy otrzymałem drugi listek. Wpatrywałem się w tę jasność, aż zobaczyłem okrągłą złotą kulę. Nie stała w miejscu, ale przesuwała się powoli z jednego końca i znikała po drugiej stronie za horyzontem. Robiło się coraz ciemniej, ciemniej i w końcu gasło wszystko. Ogarniała mnie wtedy jakaś słabość, senność i tęsknota za tą kulą. Gdy tylko zaczynało robić się jaśniej, moje listki odżywały, prostowały się i pochylały w kierunku świecącej kuli. Zrozumiałem, że aby żyć, muszę mieć zawsze nad sobą tę kulę, którą potem nazwałem słońcem.

Miałem chyba trzy albo cztery listki, gdy moja skorupka stała się za ciasna. Była przysypana ziemią, a korzonki zaczęły wydostawać się z niej na zewnątrz. Nie rozumiałem wtedy wszystkiego, ale gdy poczułem głód, zacząłem się przypatrywać dokładniej temu, co się dzieje pod ziemią, z której wystawałem jako pręcik z kilkoma listkami na czubku. Nie dokończyłem tych obserwacji, bo nagle zaczęło spadać na mnie coś zimnego i białego. Po chwili wszędzie dookoła zrobiło się biało, a ja przestałem cokolwiek widzieć, słyszeć, bo to coś białego przykryło mnie zupełnie jak puch. Zapadłem w głęboki sen. Obudziłem się nagle któregoś dnia. Białego puchu już nie było. Z góry patrzyło na mnie słońce, może nie takie jasne i złociste jak przedtem, ale żółte, zamglone… wydawało mi się, że uśmiecha się do mnie. Już nie miałem listków na czubku, ale przeczuwałem, że dostanę je znowu, jeszcze więcej i dużo większe. Tylko muszę jeść i zawsze widzieć tę złotą kulę przesuwającą się po niebie. Moje korzonki wydostały się już ze skorupki i próbowały wgryzać się w ziemię. Zrozumiałem, że pożywienie dla mnie zależy od ich pracy i jeżeli one nie znajdą pod ziemią tego, czego szukają – zginę z głodu. Byłem taki mały, a one takie cieniutkie i króciutkie… Ogarniał mnie czasami lęk, gdy widziałem koło nich, tam pod ziemią, takie mnóstwo innych poplątanych obcych korzeni; one też rosły i rozpychały się na wszystkie strony. Jednak żyłem i czułem, że powolutku zaczynają krążyć we mnie soki, z dołu do góry i z powrotem.

Mijały dni – to znaczy okresy, kiedy po ciemności pojawiało się słońce. Nie liczyłem ich zresztą, chyba nie umiałem liczyć. Nowe listki dostałem szybko, było ich więcej i były większe. Ja też urosłem trochę, bo byłem już wyższy od trawy, ale biały puch przykrył mnie znowu niespodziewanie. Tuż przed zaśnięciem obiecałem sobie, że jak się obudzę, muszę dokładnie zaobserwować, kiedy ten puch przychodzi i skąd się bierze.

Budziłem się powoli. Tym razem nie słońce mnie obudziło, ale soki, które zaczęły we mnie krążyć. Białego puchu już prawie nie było, tylko miejscami leżał jeszcze, już nie taki biały, ale szary, jakby brudny. Ten puch nazwałem sobie śniegiem i cieszyłem się, że już go nie ma. Miałem wrażenie, że nie tylko ja się cieszę, ale wszystko, co mnie otacza. Słyszałem raczej, niż widziałem, różne odgłosy: ćwierkania, pohukiwania, i to wszystko było jakieś radosne, ożywione. Nie wiedziałem jeszcze, kto te odgłosy wydaje, ale podobały mi się.

Moje korzonki radziły sobie już całkiem dobrze. Panował tam na dole, pod ziemią, całkowity bałagan i ostra walka o miejsce. Były na przykład duże i grube korzenie, które znikały gdzieś głębiej. Zrozumiałem, że należą one do innych, dużo starszych ode mnie drzew. Moje korzonki były jeszcze malutkie, ale wywalczyły sobie mały kawałek ziemi i wgryzały się coraz głębiej.

Słońce, jak zauważyłem, świeciło na początku słabo i było żółte, następnie szybko następowała noc. Potem świeciło coraz jaśniej i dłużej i robiło się coraz cieplej. Czasami na niebie przesuwały się chmury, raz jasne, raz ciemniejsze, i zasłaniały słońce. Patrzyłem cały czas w górę i śledziłem, co się tam rozgrywało. Każda chmura, która zasłaniała słońce, martwiła mnie i denerwowała. Chciałem, żeby ta jasność trwała cały czas, jak najdłużej.

Pewnego dnia całe niebo zrobiło się ciemne, prawie czarne. Słońce znikło całkowicie gdzieś za chmurami. Zaczął dmuchać wiatr tak silny, że ja, biedny patyczek, przechylałem się aż do ziemi. W powietrzu fruwały liście i gałęzie, a gdzieś w górze zapalały się światła, po czym następował ogromny huk i hałas. Strasznie się bałem. Myślałem, że to mój koniec, tym bardziej że nagle z góry zaczęła lać się woda. Drżałem i kurczowo trzymałem się ziemi. Ta straszna rzecz trwała krótko i nagle wszystko ucichło. Przestało huczeć i lać wodą, zaczęło robić się coraz jaśniej, nagle wyjrzało słońce. Znowu wydawało mi się, że uśmiecha się do mnie. Poczułem taką radość, a to, co przeżyłem, było jak zły sen. Na dole pod ziemią nic na szczęście nie ucierpiało. Przeciwnie – czułem nawet, że moje korzonki są bardzo zadowolone, czego jeszcze wtedy nie mogłem pojąć. Śnieg i puch zaskoczyły mnie znowu, ale zaobserwowałem, że zanim przychodzą, słońce świeci słabiej i krócej, robi się zimniej i spada na mnie coraz więcej liści. Już nie zasypiałem tak nagle, jak przedtem. Tym razem patrzyłem długo do góry i obserwowałem spadający biały puch. Było jasno, ale słońca nie mogłem wyraźnie dostrzec. Stałem tak, a mój czubek jeszcze wystawał ponad śniegiem. Dookoła było wszędzie biało, wszystko było przykryte, panowała całkowita cisza. Wkrótce znowu zaczęło sypać, a ja zniknąłem zupełnie, jakbym został czymś przysłonięty.

Obudziły mnie odgłosy, które już kiedyś słyszałem. Zauważyłem wreszcie, skąd pochodzą – wokół fruwały ptaki. W pewnym momencie jeden mały ptaszek usiadł na mnie, taki kolorowy, bardzo ładny. Kręcił główką, potem zaczął śpiewać. Trwało to na szczęście bardzo krótko i zaraz odfrunął. Mówię na szczęście, bo chociaż jego śpiew bardzo mi się podobał, to mój pręcik pod tym ciężarem całkiem się wygiął.

Robiło się coraz cieplej, a słońce świeciło coraz mocniej i dłużej. Zauważyłem to później, zanim zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Obok mnie wyrastały jakiejś brązowe badyle i rosły szybko do góry. Gdy były już większe ode mnie, pochyliły się nade mną ku sobie. Znalazłem się jak gdyby w tunelu, który stawał się coraz ciemniejszy. Było jasno, ale słońce widziałem coraz słabiej. Czułem, że zaczynam być chory, coraz lichszy, aż w końcu zaczynam się dusić. To było straszne, nawet nie wiem, jak długo trwało, dla mnie była to wieczność. Nagle zauważyłem, że te wstrętne badyle zaczynają się kurczyć i pochylać do ziemi. Odetchnąłem z ulgą, bo powróciło zaraz wrażenie, że słońce znowu świeci tylko dla mnie. Znikły duszności, a soki we mnie zaczęły normalnie krążyć.

Zastanawiałem się potem długo nad tym, co przeżyłem i co z tego wynika. Byłem już teraz całkiem pewny – moje całe życie zależy od tego, czy dam sobie radę, żeby mieć zawsze słońce nad sobą.

Przecież gdyby te wstrętne badyle cały czas sterczały nade mną, już bym nie żył. Muszę zatem być wysoki, a najlepiej najwyższy ze wszystkiego, co mnie otacza.

Zaraz po tej przygodzie z badylami zaczęło robić się coraz zimniej, smutniej, znikły ptaszki, zaczęły opadać liście. Spodziewałem się już, że niedługo spadnie śnieg i wszystko zastygnie w białej martwocie.

Gdy po raz kolejny wszystko zaczęło wracać do życia, byłem dużo mądrzejszy. Wiedziałem: gdy zaczyna się robić coraz zimniej – spada śnieg, potem ten śnieg znika, a wszystko dookoła zaczyna intensywniej żyć. Zauważyłem też u siebie zmiany w tym okresie. Soki we mnie przepływały jak szalone z góry na dół i z dołu do góry. Korzonki pod ziemią wydłużały się, przepychały to w dół, to na boki, szukając pożywienia. Czułem, że rosnę, a gdy padały na mnie promienie słońca, byłem zupełnie szczęśliwy.

Regularnie też zasnuwały niebo chmury, a kiedy robiły się ciemne, z góry lała się woda. Początkowo nie bardzo lubiłem deszcz, bo przy tym prawie zawsze wiał silny wiatr i tarmosił mnie na wszystkie strony. Woda szybko wsiąkała w ziemię, a moje korzonki aż puchły z zadowolenia. Długo nie mogłem pojąć, o co w tym chodzi, aż do chwili, gdy zaczęło być bardzo gorąco i długi czas nie pojawiały się czarne deszczowe chmury. Wokół robiło się szaro, ptaszki nie miały siły śpiewać, a brązowe badyle – moi odwieczni wrogowie – kurczyły się i pochylały. Spod ziemi dochodziły żałosne jęki korzonków, które zdawały się błagać: potrzebujemy wody, dużo więcej niż dotychczas. Soki we mnie zgęstniały i krążyły wolniej. Listki, zawsze tak zielone, teraz traciły swoją świeżość, wiotczały i bladły, a słońce stało nad tym wszystkim, oślepiające i bezlitosne. Tylko noc przynosiła pewną ulgę.

Wydawało się, że ta tortura trwa całą wieczność. Pewnej nocy, gdy spałem, a właściwie drzemałem tylko, usłyszałem z daleka głęboki pomruk. Potem zapaliły się ognie na niebie, zaczęło huczeć, wiać, a leżące liście wirowały na wszystkie strony. Wiedziałem już teraz, co nastąpi, i czekałem niecierpliwie. Wszystko wokół mnie czekało na to samo. Najpierw poczułem na liściach tylko kilka kropli, potem coraz więcej, aż w końcu lunęło. Wszystko dosłownie zawirowało. Myślałem w pewnym momencie, że wiatr wyrwie mnie z korzeniami.

Burza i ulewa trwały, aż pojawiło się słońce. Rozejrzałem się dookoła; znikła szarzyzna, wszystko znowu było zielone i radosne. Znikły również badyle, które rosły obok mnie. Widocznie powyrywał je wiatr, który szalał w nocy.

Długo myślałem nad tym, co przeżyłem. Dotychczas sądziłem, że najważniejsze jest dla mnie słońce i dostęp do niego. Teraz wiedziałem, że słońce może być też bezwzględne i niebezpieczne. Tak, potrzebne są również chmury, ponieważ z nich co jakiś czas spada deszcz i ożywia wszystko. Potrzebny jest nawet i wiatr, bo powyrywał te wstrętne badyle. Dalsze rozmyślania przerwał mi śnieg, który zaczął padać, zamieniając wszystko w białą pustynię. Czy ten śnieg jest też potrzebny? – zastanowiłem się, ale zaraz zasnąłem.

Obudził mnie jak zwykle śpiew ptaków i ciepłe promienie słońca. Śniegu już prawie nie było, tylko miejscami widziałem coś białego. Rozmyślałem nad tym, co dzieje się z tym śniegiem, który raz pada, a potem znika. Korzonki dawały mi zawsze znać, gdy miały mało wody, ale nigdy wtedy, gdy śnieg znikał. To znaczy, że ten śnieg ma coś wspólnego z wodą, ale co? – tego nie mogłem sobie wytłumaczyć. W każdym razie odtąd zacząłem traktować śnieg nie jak zło konieczne, ale coś, co może też jest potrzebne, jak słońce, chmury, deszcz czy nawet wiatr.

Przeżyłem już kilka śniegów i to chyba będzie moją miarą czasu. Spada, znika, znowu spada i znowu znika. Zasypiam, drzemię i znowu się budzę. Taka jest kolejność.

Byłem już dużo większy. Pręcik to już nie był pręcik, ale dosyć gruby patyk, który nie wyginał się tak łatwo, gdy wiał wiatr. Z boków wyrosły mi małe gałązki pełne liści, a ja byłem dużo wyższy, co zauważyłem po badylach, które znowu się koło mnie rozpanoszyły. Nie bałem się ich już tak bardzo. Wiedziałem, że nawet jak będą tak wysokie jak ja, to nie zasłonią mi słońca na długo, bo zaraz zwiędną albo zniszczy je wiatr.

Kolejny śnieg nie przykrył mnie już całkowicie. Padał i padał, a ja wciąż mogłem obserwować, co się dzieje dookoła. Gdy przestawał padać, rozglądałem się, ale nie widziałem wiele – wszędzie tylko biało i biało. Już nie zasypiałem tak głęboko jak dawniej. Owszem, spałem, ale budziłem się, drzemałem, potem znowu się budziłem. Ze snu wyrywały mnie odgłosy, których dotychczas nie słyszałem. Nie widziałem wiele, tylko jakieś cienie, które przesuwały się i znikały. Bałem się i najchętniej schowałbym się pod śnieg, gdzie było tak bezpiecznie i ciepło, bo mój czubek, który wystawał ponad śnieg, marzł straszliwie.

W pewnym momencie, gdy się ocknąłem, zauważyłem, że nie jest już tak zimno. Słońce co chwilę ukazywało się między chmurami i świeciło coraz mocniej. Śnieg, taki zawsze biały, stawał się coraz ciemniejszy i znikał powoli. Czułem, że jest mokro wszędzie, a moje korzonki dawały mi znać, że mają wodę, coraz więcej wody, której tak potrzebowały. To znaczy, że śnieg, znikając, powoduje, że przybywa wody, a może nawet sam zamienia się w wodę! To odkrycie długi czas nie dawało mi spokoju. Śnieg jest potrzebny, bo, co prawda, daje zimno i wszystko przykrywa, ale potem staje się drogocenną wodą i wszystko budzi się do życia. No tak, ale gdyby nie słońce, to chybaby leżał i leżał, i nigdy by nie zniknął.

Po raz kolejny zacząłem sobie wszystko układać – co jest mi potrzebne, co ważne i co najważniejsze. Chmury, śnieg, wiatr dają deszcz i wodę, bez której nie mógłbym żyć. Zamyśliłem się znowu, bo pomyślałem o słońcu. Przypomniałem sobie, że kiedy byłem malutki, tak rozpaczliwie wpatrywałem się w nie, i teraz też tak robię, mimo że jestem prawie duży. Tak, słońce jest dla mnie najważniejsze. Ono daje światło i ciepło, powoduje, że znikają śniegi, powstają chmury i wieje wiatr.

Dorastanie

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Dziwni są ci ludzie

ISBN: 978-83-8373-837-6

© Bernard Grynholc i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Joanna Majewska

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Michał Kacprowicz

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek