Dziewice do boju! - Monika Szwaja - ebook + audiobook

Dziewice do boju! ebook i audiobook

Monika Szwaja

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ostatnio zyskał sobie ogromną popularność na świecie, a więc i u nas, pogląd, że należy za wszelką cenę dążyć do zrealizowania SIEBIE, cokolwiek to miałoby oznaczać. Zbytnie zaufanie modzie w tym zakresie może nas jednak wyprowadzić na manowce. Realizując SIEBIE, zapominamy, że nie sami jesteśmy na świecie, a nawet (o zgrozo), być może nie jesteśmy na nim najważniejsi. Monika Szwaja w swoich książkach proponuje nieco inne podejście do rzeczywistości. Jej bohaterki, nie zapominając o podstawowej dawce zdrowego egoizmu, są zwrócone na zewnątrz.
„Mało Używane Dziewice”, które założyły Klub z zamiarem czynienia rzeczy pożytecznych to kobiety inteligentne, sympatyczne i – choć po przejściach – wciąż pozytywnie nastawione do życia. Dostrzegają w ten sposób nie tylko innych ludzi, ale i świat dookoła. A ten bywa fascynujący... Autorka, doświadczona reporterka wie o tym od lat. I umie to opisać. Aby dobrze się bawić przy czytaniu powieści „Dziewice, do boju!” niekoniecznie trzeba znać pierwszą książkę o nich... aczkolwiek polecamy, naturalnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 50 min

Lektor: Czyta: Anna Kerth

Oceny
4,6 (238 ocen)
164
53
13
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Blackrhedog

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna, ulubiona, przeczytana wielokrotnie jak wszystkie powieści Moniki Szwaji.
10
olsdemon

Nie oderwiesz się od lektury

czytanie książek p. Moniki to czysta przyjemność
00
Anielka1971

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, podnoszącej na duchu książka.
00
sniff

Całkiem niezła

Taka trochę ramotka... panie zachowują się, jakby były co najmniej 60+. W dodatku przykro czyta się o Marcelinie, której koleżanki wręcz nie lubią i lekceważąco traktują jej depresję.
00
Urszula31

Nie oderwiesz się od lektury

super przeczytane w dwa dni ,PRACUJE
00

Popularność




 

 

 

www.wydawnictwosol.pl

 Copyright © Monika Szwaja 2007

www.monikaszwaja.pl

Redakcja:

Elżbieta Tyszkiewicz

Korekta:

Adelajda Mieszczanin

Okładka:

Leszek Żebrowski

 

Warszawa 2012

ISBN 978-83-62405-63-3

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Mariuszowi i Sławkowi

– na dobry ciąg dalszy

(nastąpi, jak mniemam)…

Szanowni Czytelnicy Płci Obojga!

Uprzejmie proszę: pamiętajcie, że zabieracie się właśnie do czytania POWIEŚCI, a nie dokumentu i nie doszukujcie się tu prawdziwych ludzi ani, tym bardziej, prawdziwych historyjek z życia. Otoczenie (dla wytwornych: entourage), owszem, autentyczne, cała reszta WYMYŚLONA!

A teraz jeszcze dziękuję jak nie wiem co: *

Mirze Urbaniak, Piotrowi Domaradzkiemu, Szantymenom i wszystkim innym Przyjaciołom, dzięki którym spojrzałam na wielkie żagle bardziej „z bliska” …

Doktorom moim ulubionym, a to Krzysiowi Łochowiczowi, Qni – Andrzejowi Grzeli i Maćkowi Jędrzejce za rady i porady co do zdrowia moich bohaterek…

Melvilliście – Angliście, Tajemniczej Rzęsie i Człowiekowi Renesansu w jednej osobie – za wsparcie moralne i wszystkie niezliczone godziny przegadane komórkowo lub na żywca…

Pani Prezydent Eli Masojć za pomoc w zakładaniu szkoły…

Joli Klupś za dwa gdyńskie dni na najpiękniejszym statku świata…

Dusi za tęskne spojrzenie w dal…

Tadziowi Zielińskiemu za wszystkich świętych…

Wojtkowi Łęckiemu za wszystkie kwiatki…

Panu Rafałowi za wszystkie listy…

Czytelnikom, którzy twierdzili, że z utęsknieniem czekają na kolejne Dziewice – za motywację…

No i pozdrawiam tych, którzy mieli łzy w oczach, kiedy „Cuauhtemoc” i „Dar” odpływały…

Życzliwych ogólnie ściskam.

[*] Tę rozkoszną acz niekonwencjonalną frazę przechowałam sobie w słowniku z lat telewizyjnych…

– Co chcia­ła­byś ro­bić wie­czo­rem?

– Dziec­ko.

Mi­cha­li­na usły­sza­ła, co po­wie­dzia­ła i wbrew so­bie za­pło­ni­ła się jak osiem­na­sto­wiecz­na pa­nien­ka na wy­da­niu. By­ło już jed­nak za póź­no. Sło­wo ule­cia­ło.

Czyż­by Grze­gorz w tym mo­men­cie też do­stał wy­pie­ków?

Mi­cha­li­na pra­wie się ro­ze­śmia­ła. Chlap­nę­ła tak bez­myśl­nie, bo wła­śnie ten te­mat za nią cho­dził… od ja­kie­goś cza­su za­sta­na­wia­ła się, czy w jej przy­pad­ku nie jest już za póź­no. Czter­dziest­ka u bram. Z dru­giej stro­ny jed­nak – je­śli mieć dziec­ko, to prze­cież tyl­ko z nim! I ła­ska bo­ska, że w ogó­le uda­ło jej się go w ży­ciu spo­tkać.

Grze­gorz opa­no­wał wła­sne emo­cje, zwłasz­cza że na­le­ża­ło wy­ja­śnić sek­sow­nej kel­ner­ce, na ja­kie de­se­ry osta­tecz­nie się zde­cy­do­wa­li. Trwa­ło to ja­kiś czas, bo dziew­czę nie bar­dzo mo­gło po­jąć, jak to jest, że ktoś mo­że chcieć de­ser lo­do­wy Am­bro­zja Ze Śmie­ta­ną bez śmie­ta­ny. Osta­tecz­nie uda­ło się jej to wy­tłu­ma­czyć (przez ten czas ład­nie zble­dli) i moż­na by­ło wró­cić do po­przed­nie­go wąt­ku.

Oka­za­ło się to nie­ła­twe. Po mniej wię­cej dwóch mi­nu­tach mil­cze­nia głę­bo­kie ru­mień­ce wró­ci­ły na twa­rze oboj­ga. Po ko­lej­nych kil­ku­na­stu se­kun­dach, dłu­gich jak wiecz­ność, Mi­cha­li­na i Grze­gorz spoj­rze­li so­bie głę­bo­ko w oczy i jed­no­cze­śnie par­sk­nę­li śmie­chem.

– No i coś się tak spło­szył? – spy­ta­ła Mi­cha­li­na to­nem lek­ko pro­wo­ka­cyj­nym. – Do­ro­sły fa­cet, po­dob­no le­karz i nie wie, skąd się bio­rą dzie­ci?

– Le­karz, ale psy­chia­tra, a nie gi­ne­ko­log po­łoż­nik. A to­bie, mo­ja dro­ga, cho­dzi­ło o dziec­ko czy tyl­ko o pro­ces twór­czy?

Mi­cha­li­na wes­tchnę­ła.

– Po­wiem ci praw­dę, bo i tak ją ze mnie wy­du­sisz… prę­dzej czy póź­niej. Pro­ces twór­czy jest bar­dzo w po­rząd­ku… ale tym ra­zem my­śla­łam o dziec­ku. Grze­siu, to chy­ba nie jest do­bre miej­sce na ta­kie po­waż­ne roz­mo­wy…

Grze­gorz po­czuł no­wy na­pływ go­rą­ca i gdzieś tam z ty­łu gło­wy po­ja­wi­ła mu się re­flek­sja, że je­śli tak ma­ją ko­bie­ty prze­cho­dzą­ce kli­mak­te­rium, to on im ser­decz­nie współ­czu­je.

– Nie, nie, ko­cha­na. Jak już za­czę­łaś, to te­raz mu­sisz mi po­wie­dzieć wszyst­ko. Za­nim znaj­dzie­my lep­sze miej­sce na tę za­sad­ni­czą roz­mo­wę, to ja do­sta­nę za­wa­łu. My­śla­łaś o dziec­ku, na­praw­dę?

Mi­cha­li­na po­ki­wa­ła gło­wą po­wo­li.

– My­śla­łam o pa­ru rze­czach. Po pierw­sze, czy nie je­stem za sta­ra na pierw­sze dziec­ko…

– To co ja mam po­wie­dzieć o so­bie?

– Ty nie bę­dziesz w cią­ży.

– Ni­by nie, ale jest jesz­cze kwe­stia wy­cho­wa­nia. Kie­dy na­sze ma­łe do­cho­dzi­ło­by do peł­no­let­no­ści, ja był­bym już po sie­dem­dzie­siąt­ce.

– Chy­ba nie za­mie­rzasz być nie­do­łęż­nym umy­sło­wo sta­rusz­kiem?

Grze­gorz za­chły­snął się wo­dą mi­ne­ral­ną bez ga­zu.

– Nie za­mie­rzam, ale kto wie?

– Prze­stań. Te­raz jest peł­no sta­rych ro­dzi­ców. Po­dob­no mo­da. Mnie się po­do­ba.

– Ta mo­da?

– Ta mo­da. A po­za tym za dwa la­ta mo­że w nas rąb­nąć ja­kaś ko­me­ta, świat szlag tra­fi i ni­g­dy się nie do­wie­my, jak to jest z tym ro­dzi­ciel­stwem. Wiesz co, Grze­siu, pierw­szy raz w ży­ciu chcia­ła­bym mieć dziec­ko. Ni­g­dy przed­tem nie chcia­łam. Mo­że doj­rza­łam, tro­chę póź­no. A mo­że te­raz chcę dla­te­go że… no, że mam cie­bie. I co ty na to?

Przez ja­kiś czas wy­da­wa­ło się, że Grze­gorz nic nie od­po­wie na to pro­ste py­ta­nie. Zmo­bi­li­zo­wał jed­nak si­ły i prze­stał się dła­wić tym czymś, co mu sta­nę­ło w gar­dle.

– To mo­że za­ry­zy­kuj­my – po­wie­dział bar­dzo mięk­kim gło­sem. – Jed­no jest pra­wie pew­ne: że ma­łe bę­dzie ru­de jak wie­wiór­ka. Oraz in­te­li­gent­ne, zdol­ne, uro­cze, ślicz­ne i strasz­nie ko­cha­ne. Mi­siu, czy to, co wi­dzę w two­im pra­wym oku, to jest mo­że łez­ka?

– Do łez­ki łez­ka – prych­nę­ła Mi­cha­li­na, nie­za­do­wo­lo­na z moż­li­wo­ści spły­nię­cia kunsz­tow­ne­go ma­ki­ja­żu, któ­ry zro­bi­ła spe­cjal­nie na spo­tka­nie z Grze­go­rzem. – Aż bę­dę nie­bie­ska! Nie patrz tak na mnie, Grze­siu, bo na­praw­dę się roz­ma­żę!

– Nie roz­ma­zuj się te­raz! Chodź­my stąd jak naj­szyb­ciej, bę­dziesz mo­gła się ma­zać w ko­cha­ją­cych cię ra­mio­nach…

Mi­cha­li­na wsta­ła z fo­te­la dość gwał­tow­nie.

– Masz ra­cję. Chodź­my stąd. Czy ra­mio­na mo­gą być ko­cha­ją­ce?

– Mo­je tak – rzekł sta­now­czo Grze­gorz. – O, nasz de­ser…

– Chrza­nię de­ser. Za­płać przy ba­rze i wy­no­śmy się. Cie­bie chcę, a nie ja­kieś głu­pie lo­dy!

Nie­mal bie­giem uda­li się do ba­ru, zo­sta­wia­jąc przy swo­im sto­li­ku zdu­mio­ną kel­ner­kę z ta­cą, na któ­rej sta­ły dwie po­tęż­ne por­cje lo­dów z owo­ca­mi. Na każ­dej z nich pysz­ni­ła się gó­ra bi­tej śmie­ta­ny.

Mar­ce­la He­ska, jesz­cze nie­daw­no łu­dzą­ca się, że zmie­ni na­zwi­sko na „He­ska-Fir­lej”, nie mia­ła tych wąt­pli­wo­ści, któ­re drę­czy­ły jej przy­ja­ciół­kę wraz z absz­ty­fi­kan­tem i przy­czy­ni­ły się do zmar­no­wa­nia dwóch por­cji Am­bro­zji Jed­nak Z Bi­tą Śmie­ta­ną.

Mar­ce­la już mia­ła dziec­ko.

Dziec­ko le­ża­ło wła­śnie w łó­żecz­ku, na­je­dzo­ne i za­do­wo­lo­ne, a je­go nie­bie­skie i lek­ko kik­su­ją­ce oczka błą­dzi­ły po ko­lo­ro­wych fi­ra­necz­kach za­wie­szo­nych u wez­gło­wia. Zie­wa­ło przy tym strasz­li­wie i wi­dać by­ło, że za chwi­lę za­pad­nie w głę­bo­ki sen.

Je­go mat­ka wrzu­ci­ła do zmy­war­ki mi­secz­kę po ja­kiejś nie­mow­lę­cej pap­ce i bu­te­lecz­kę po mie­szan­ce mlecz­nej, jed­nym spoj­rze­niem skon­tro­lo­wa­ła sy­tu­ację w łó­żecz­ku i się­gnę­ła po pa­pie­ro­wą tor­bę za­dru­ko­wa­ną w gra­na­to­we gwiaz­dy i księ­ży­ce. Wy­ję­ła z niej dwie jed­na­ko­we fi­gur­ki, z grub­sza wy­glą­da­ją­ce na pa­rę anio­łów, ame­ty­sto­wą ku­lę i kil­ka spo­rych wi­sior­ków z krysz­ta­łu gór­skie­go, wy­szli­fo­wa­ne­go w licz­ne fa­set­ki – naj­wy­raź­niej po to, by od­bi­ja­ły świa­tło i two­rzy­ły tę­cze. Ame­tyst i krysz­ta­ły umie­ści­ła w szkla­nej mi­sie i po­sta­wi­ła na sto­le, anio­ły za­nio­sła w kąt po­ko­ju.

– Wy­glą­da­cie, jak­by­ście mie­li ka­ca po trzy­dnio­wej im­pre­zie – mruk­nę­ła, sta­wia­jąc je na pół­ce. – Nie mam wam te­go za złe. Chcia­ła­bym, że­by mnie ktoś za­pro­sił na trzy­dnio­wą im­prez­kę. Stój­cie tu i rób­cie swo­je.

„Swo­je” ozna­cza­ło w tym przy­pad­ku obo­wią­zek do­star­cze­nia jej, Mar­ce­li­nie, ży­cio­we­go part­ne­ra. We­dług za­sad feng shui, któ­rą to sztu­ką Mar­ce­li­na zaj­mo­wa­ła się ostat­nio w chwi­lach wol­nych od za­jęć do­mo­wych (al­bo za­miast za­jęć do­mo­wych), ta część sa­lo­nu by­ła stre­fą związ­ków mę­sko-dam­skich. Na­le­ża­ło w niej usta­wić ja­kieś rze­czy pa­rzy­ste. Sta­ły tu już dwa jed­na­ko­we wa­zo­ni­ki i dwie cy­no­we ka­czusz­ki. Ska­co­wa­ne anio­ły po­win­ny wzmoc­nić efekt. Nie­źle by­ło­by jesz­cze umie­ścić tu gdzieś zdję­cia swo­je i pew­nej oso­by – choć feng shui nic o tym nie wspo­mi­na­ło, jed­nak Mar­ce­la by­ła pew­na, że to mo­gło­by za­dzia­łać – nie­ste­ty, nie po­sia­da­ła fot­ki owej oso­by.

Mo­że by tak mu ją strze­lić za po­mo­cą ko­mór­ki?

Z łó­żecz­ka do­bie­gło śmiesz­ne pi­śnię­cie, ozna­cza­ją­ce, że dziec­ko za­sy­pia. Mar­ce­li­na z przy­zwy­cza­je­nia zaj­rza­ła do łó­żecz­ka i uśmiech­nę­ła się.

Ma­ła Krzy­sia-Ma­ry­sia nie spra­wia­ła mat­ce pra­wie żad­nych kło­po­tów. Wy­ma­ga­ła, na­tu­ral­nie, co­dzien­nej, sys­te­ma­tycz­nej ob­słu­gi, jak to nie­mow­lak, ale nie cho­ro­wa­ła, nie wrzesz­cza­ła po no­cach, nie do­ma­ga­ła się bez­u­stan­ne­go no­sze­nia. Mar­ce­la wie­dzia­ła, że po­win­na się tym cie­szyć, nie bar­dzo jed­nak jej to wy­cho­dzi­ło. Uda­ło jej się wpraw­dzie prze­zwy­cię­żyć po­cząt­ko­wą obo­jęt­ność i chłód, ja­ki wo­bec wła­snej có­recz­ki od­czu­wa­ła; mi­łość ma­cie­rzyń­ska roz­kwi­tła w jej ser­cu, tyl­ko że to by­ła ja­kaś dziw­na mi­łość. Mi­łość na te­raz. Hic et nunc. Za­pew­ne do­świad­cze­nia ostat­nich mie­się­cy de­fi­ni­tyw­nie po­zba­wi­ły Mar­ce­li­nę dzie­cię­cej wia­ry w świe­tla­ną przy­szłość. Ro­bi­ła, co mo­gła, po­wta­rza­ła róż­ne man­try i wie­sza­ła w za­kąt­kach do­mu szli­fo­wa­ne krysz­ta­ły, ma­ją­ce jej tę przy­szłość za­pew­nić. Gdy­by ktoś za­py­tał ją, jak wy­ob­ra­ża so­bie dzień ju­trzej­szy, opo­wie­dzia­ła­by go z de­ta­la­mi.

Opo­wie­dzia­ła­by, bo za­wsze umia­ła pi­sać wy­pra­co­wa­nia na tak zwa­ne „wol­ne te­ma­ty”.

Tyl­ko że te­go ju­tra nie czu­ła. W jej świa­do­mo­ści ju­tro tak na­praw­dę nie ist­nia­ło. Ży­cie koń­czy­ło się za­wsze dziś wie­czo­rem, kie­dy kła­dła Krzy­się do łó­żecz­ka, otu­la­ła ko­cy­kiem, a sa­ma ukła­da­ła się na tap­cza­nie sto­ją­cym obok. Ju­tro mia­ło o po­ran­ku za­cząć się od no­wa i trwać do ko­lej­ne­go wie­czo­ra. Coś ta­kie­go jak „za ty­dzień” al­bo „w przy­szłym mie­sią­cu” sta­no­wi­ło kom­plet­ną abs­trak­cję.

Nie zdra­dza­ła się ze swo­im sta­nem uczuć. Kie­dy przy­ja­ciół­ki z nie­za­wod­ne­go Klu­bu Ma­ło Uży­wa­nych Dzie­wic od­wie­dzi­ły ją dwa czy trzy ra­zy, pre­zen­to­wa­ła im nie­za­chwia­ną po­go­dę i opty­mizm ży­cio­wy. Kie­dy wy­cho­dzi­ły, sta­ra­ła się po­zo­sta­wać w tym na­stro­ju na­dal, przy­naj­mniej po­zor­nie, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że myśl jest twór­cza i uda­wa­nie w koń­cu sa­mo­czyn­nie prze­kształ­ci się w rze­czy­wi­stość.

Tym bar­dziej trzy­ma­ła fa­son, gdy w jej wiel­kim do­mu po­ja­wiał się no­ta­riusz Je­rzy Brań­ski, nie­za­stą­pio­ny wy­baw­ca i opie­kun, któ­ry sam so­bie przy­dzie­lił etat sir Ga­la­ha­da, obroń­cy dam i ry­ce­rza bez ska­zy.

A po­ja­wiał się sto­sun­ko­wo czę­sto. Nie­ste­ty, nie uda­ło się Mar­ce­li zwa­bie­nie go na wspól­ną, ka­me­ral­ną Wi­gi­lię (na co bar­dzo li­czy­ła), bo miał zo­bo­wią­za­nia wo­bec wła­snych ro­dzi­ców, z któ­ry­mi spę­dzał od za­wsze każ­de Bo­że Na­ro­dze­nie. Dla sę­dzie­go An­drze­ja Brań­skie­go by­ło ab­so­lut­nie oczy­wi­ste, że w Wi­gi­lię ca­ła ro­dzi­na zbie­ra się w do­mu se­nio­rów, dziad­ków Je­rze­go, na sta­rym Po­god­nie. Ani Je­rzy, ani je­go młod­szy brat Ka­rol nie wpa­dli­by ni­g­dy w ży­ciu na po­mysł urwa­nia się z ro­dzin­nych świąt. Ka­rol przy­by­wał z Po­zna­nia wraz z żo­ną i dwie­ma cór­ka­mi, z War­sza­wy i Kra­ko­wa do­jeż­dża­li stu­diu­ją­cy tam pra­wo (a cóż in­ne­go mo­gli stu­dio­wać mło­dzi Brań­scy?) sy­no­wie Je­rze­go, An­drzej Ju­nior i Je­rzy Ju­nior. Za­pro­szo­no tak­że je­go by­łą żo­nę, ale ona de­mon­stra­cyj­nie oświad­czy­ła, że z ra­do­ścią po­je­dzie z no­wym przy­ja­cie­lem na nar­ty do Szwaj­ca­rii i wresz­cie nie bę­dzie mu­sia­ła uczest­ni­czyć w tym do­rocz­nym zgro­ma­dze­niu kau­zy­per­dal­nych nie­to­pe­rzy – uży­ła ta­kie­go wła­śnie okre­śle­nia. Uwol­ni­ło to obu Ju­nio­rów od roz­ter­ki, czy w świę­ta wy­ka­zać się lo­jal­no­ścią wo­bec oj­ca czy wo­bec mat­ki. Tak na­praw­dę, po­dob­nie jak ro­dzi­ciel, sza­le­nie lu­bi­li te ro­dzin­ne zjaz­dy, pod­czas któ­rych, wy­jąw­szy śpie­wa­nie ko­lęd, te­ma­ty praw­ni­cze do­mi­no­wa­ły ab­so­lut­nie (cór­ki Ka­ro­la, Ewa Młod­sza i Ju­lia Młod­sza, po­bie­ra­ły na­uki na wy­dzia­łach pra­wa uni­wer­sy­te­tów w Lu­bli­nie i we Wro­cła­wiu). Dzia­dek An­drzej prze­bą­ki­wał zresz­tą o ko­niecz­no­ści stwo­rze­nia cał­ko­wi­cie no­wej ko­lę­dy… na te­mat praw­nych aspek­tów kon­flik­tu No­wo Na­ro­dzo­ne­go z He­ro­dem oraz wszyst­kich moż­li­wych im­pli­ka­cji te­goż, ma się ro­zu­mieć, z punk­tu wi­dze­nia ko­dek­su kar­ne­go. Wte­dy ro­dzi­na nie mu­sia­ła­by się już roz­pra­szać.

Przy­jaźń z Mar­ce­li­ną no­ta­riusz Je­rzy Brań­ski chwi­lo­wo przed fa­mi­lią prze­mil­czał. Na­wet się kie­dyś za­sta­na­wiał, czy by o niej nie opo­wie­dzieć w for­mie lek­kiej i aneg­do­tycz­nej, ale coś go wstrzy­my­wa­ło. Oj­ciec wie­dział tyl­ko ty­le, że Je­rzy od­wie­dzał kie­dyś w szpi­ta­lu ja­kąś klient­kę, któ­rą wy­cią­gnął z ro­wu, i że w szpi­ta­lu tym pra­cu­je Jo­asia Krucz­ków­na, obec­nie pa­ni pro­fe­sor Fi­szer, je­go li­ce­al­na sym­pa­tia. Jo­asię Fi­szer za­pa­mię­tał, a na­wet do niej za­te­le­fo­no­wał, o klient­ce Jur­ka za­po­mniał.

No­ta­riusz w do­mu był Jur­kiem. Nikt spo­za ści­słe­go gro­na fa­mi­lij­ne­go nie wpadł­by na po­mysł zdrab­nia­nia je­go imie­nia.

Mar­ce­li­na też na to nie wpa­dła, cho­ciaż w dru­gie świę­to Bo­że­go Na­ro­dze­nia, kie­dy Je­rzy urwał się wresz­cie tej za­bor­czej ro­dzin­ce, spryt­nie wy­two­rzy­ła ta­ki na­strój, że za­pro­po­no­wa­nie przej­ścia na ty sta­ło się ab­so­lut­nie na­tu­ral­ne. No­ta­riusz jej pro­po­zy­cję przy­jął z peł­nym wdzię­kiem. Żad­ne z nich jed­nak nie pcha­ło się do zdrob­nień. Mar­ce­li­nie, przez kil­ka lat za­sy­py­wa­nej czu­łost­ko­wy­mi zdrob­nie­nia­mi przez Mi­ko­ła­ja wca­le na tym nie za­le­ża­ło, Je­rzy się nad tą spra­wą nie za­sta­na­wiał.

Przy­niósł jej „w pre­zen­cie od Mi­ko­ła­ja” prze­pięk­ny i po­twor­nie dro­gi al­bum po­świę­co­ny ogro­dom świa­ta. Ja­ko fa­cho­wiec do­ce­ni­ła, ale ja­ko ko­bie­ta po­czu­ła pe­wien nie­do­syt. Mógł­by po­my­śleć o ja­kimś nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym fla­ko­ni­ku per­fum… prze­ko­na­ła­by się, ja­ki ma gust w tej dzie­dzi­nie… wia­do­mo, że fa­ce­ci da­ją ko­bie­tom ta­kie per­fu­my, ja­kie sa­mi chcie­li­by na nich wą­chać.

Wi­docz­nie Je­rzy jesz­cze nie chciał jej wą­chać.

Do cza­su – po­my­śla­ła i ofia­ro­wa­ła mu ślicz­ny sta­ry ko­lo­ro­wa­ny sztych, przed­sta­wia­ją­cy my­śli­wych na po­lo­wa­niu w sty­lu an­giel­skim. Sztych zna­la­zła na stry­chu do­mu po ciot­ce Ja­błoń­skiej i uzna­ła, że mo­że nim dys­po­no­wać. Je­rzy był za­chwy­co­ny i po­sta­no­wił po­wie­sić ob­ra­zek nad wła­snym biur­kiem.

I na tym się chwi­lo­wo za­par­ła spra­wa in­te­gra­cji mię­dzy Mar­ce­li­ną a Je­rzym Brań­skim.

Co cie­ka­we – w sto­sun­ku do nie­go Mar­ce­li­na, sa­ma z sie­bie i bez przy­mu­su, snu­ła pew­ne pla­ny się­ga­ją­ce da­lej niż do wie­czo­ra lub do dnia na­stęp­ne­go. W ja­kimś sen­sie był je­dy­nym ogni­wem łą­czą­cym ją z przy­szło­ścią.

Mo­że to le­piej, że nie zda­wał so­bie z te­go spra­wy. Swo­ją dro­gą, męż­czyź­ni by­wa­ją w pew­nych spra­wach po­twor­nie nie­spo­strze­gaw­czy.

Spo­strze­gaw­czość Agniesz­ki Bo­row­skiej za­wsze by­ła po­nad­prze­cięt­na. Uczest­ni­cząc w przy­go­to­wa­niach do prze­pro­wadz­ki awan­tur­ni­czej sta­rusz­ki, pa­ni Ró­ży Chrza­now­skiej, któ­ra to prze­pro­wadz­ka mia­ła miej­sce póź­ną je­sie­nią ubie­głe­go ro­ku, pre­ze­ska Klu­bu M.U. Dzie­wic po­czy­ni­ła pew­ne ob­ser­wa­cje i po­sta­no­wi­ła zro­bić z nich uży­tek. Świe­żo prze­flan­co­wa­ną Ró­żę na­le­ża­ło jed­nak przez ja­kiś czas zo­sta­wić w spo­ko­ju, że­by się do­brze za­ko­rze­ni­ła na no­wym miej­scu, Agniesz­ka więc nie spie­szy­ła się z re­ali­za­cją swo­jej no­wej mi­sji. Po dro­dze zresz­tą by­ły świę­ta i No­wy Rok, trze­ba by­ło sa­mej to ja­koś prze­żyć.

Dla Agniesz­ki Bo­że Na­ro­dze­nie był to za­zwy­czaj okres, w któ­rym od­ma­wia­ła przyj­mo­wa­nia ja­kich­kol­wiek, na­wet naj­życz­liw­szych, za­pro­szeń do cu­dzych do­mów, za­szy­wa­ła się we wła­snym, w to­wa­rzy­stwie ko­ta Ram­bo i od­da­wa­ła się świę­to­wa­niu. Na czym to świę­to­wa­nie po­le­ga­ło, nie wie­dział nikt.

Tym ra­zem na­le­ża­ło uwzględ­nić w pla­nach świą­tecz­nych pa­nią Ró­żę. Agniesz­ka od­wie­dzi­ła ją w Wi­gi­lię, wpa­dła na go­dzin­kę w pierw­sze i dru­gie świę­to. Sta­ra da­ma za­uwa­ży­ła, że jej opie­kun­ka by­ła mi­zer­niej­sza niż zwy­kle.

– To dla­te­go, że nie chcia­ło mi się ma­lo­wać, pa­ni Ró­żo – mach­nę­ła rę­ką Agniesz­ka. – Po­za tym uczu­lił mnie no­wy tusz do rzęs i do­brze się skła­da, że są te wol­ne dni, dam oczkom od­po­cząć.

Spoj­rze­nie rzu­co­ne przez roz­mów­czy­nię by­ło na­der wy­mow­ne. Agniesz­kę ma­ło to obe­szło. Roz­mo­wa się nie kle­iła, a ona chcia­ła jak naj­szyb­ciej wra­cać do wła­sne­go miesz­ka­nia.

Mą­dra sta­ra cza­row­ni­ca za­uwa­ży­ła to i oczy­wi­ście nie czy­ni­ła żad­nych prze­szkód, nie za­ga­dy­wa­ła na si­łę, a w pew­nej chwi­li wręcz za­czę­ła uda­wać, że sa­ma chęt­nie po­ło­ży­ła­by się na chwi­lę…

– Ta po­go­da źle dzia­ła na ser­cow­ców, zo­ba­czy pa­ni, pa­ni Agniesz­ko, ile bę­dzie dzi­siaj za­wa­łów. Nie, nie, o mnie niech się pa­ni nie boi, mnie się po pro­stu spać chce, wczo­raj do no­cy oglą­da­łam te­le­wi­zję, zresz­tą nie pa­mię­tam, co da­wa­li, nud­ne by­ło. Niech już pa­ni idzie i zaj­dzie do mnie ju­tro, mo­że bę­dzie lep­szy na­strój do po­ga­da­nia.

Na­stęp­ne­go dnia na­strój wca­le nie był lep­szy, w dru­gie świę­to rów­nież. Ko­lej­ny dzień, na szczę­ście, był już po­wsze­dni.

– Mo­że by pa­ni kie­dyś wpa­dła do nas do szko­ły – za­gad­nę­ła Agniesz­ka, le­jąc her­ba­tę z uro­cze­go dzba­nusz­ka, któ­ry w to­wa­rzy­stwie dwóch fi­li­ża­nek sta­no­wił jej pre­zent gwiazd­ko­wy dla pa­ni Ró­ży. – Zda­je się, że nie­źle się pa­ni do­ga­dy­wa­ła z mo­imi dzie­cia­ka­mi.

– Mo­gę wpaść, dla­cze­go nie – zgo­dzi­ła się star­sza pa­ni bez pro­te­stu. – Tyl­ko nie wiem po co. Dzie­cia­ki by­ły bar­dzo sym­pa­tycz­ne i na­wet mnie ubab­cio­wi­ły… A co, szy­ku­je się ja­kiś dzień bab­ci sta­rusz­ki i trze­ba ko­muś dać kwiat­ki? I po­wie­dzieć wier­szyk?

– Nie. Żad­ne wier­szy­ki, żad­ne aka­de­mie ku czci. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie zro­bić z ni­mi ta­kich za­jęć… kie­dyś to się na­zy­wa­ło lek­cja wy­cho­waw­cza…

– No i chy­ba w więk­szo­ści szkół da­lej tak się na­zy­wa?

– Moż­li­we. U nas nie. Cza­sem so­bie roz­ma­wia­my o ży­ciu.

Pa­ni Ró­ża znie­ru­cho­mia­ła z ka­wał­kiem ma­kow­ca w rę­ce.

– Mam z ni­mi roz­ma­wiać o ży­ciu? To chy­ba do­syć sze­ro­ki te­mat.

– Za­wę­zi­li­by­śmy. Na po­czą­tek mo­że do sen­su by­cia przy­zwo­itym czło­wie­kiem, pa­ni Ró­żo. Co, do­bry te­mat do po­waż­nych roz­mów?

Pa­ni Ró­ża odło­ży­ła ma­ko­wiec na ta­le­rzyk.

– Nie po­win­nam te­go jeść, bo po­tem nie mo­gę się po­zbyć ma­ku. Z zę­bów. Niech się pa­ni nie śmie­je, prze­ko­na się pa­ni, jak bar­dzo zmie­nia się świat, kie­dy in­sta­lu­je­my so­bie sztucz­ną szczę­kę. Na nie­ko­rzyść. Pa­ni zda­niem war­to być przy­zwo­itym, pa­ni Agniesz­ko?

– Tak mi się wy­da­je. Pa­ni nie?

– Mnie też w za­sa­dzie. Cza­sem jed­na­ko­woż trze­ba dro­go pła­cić za ten luk­sus. Jed­nak zjem ten ka­wa­łek, do dia­bła ze szczę­ką.

– Noo, pła­ci się, ow­szem. Pa­ni pła­ci­ła?

– Zda­rza­ło się. Ja już dłu­go ży­ję i wciąż mo­gę bez obrzy­dze­nia pa­trzeć w lu­stro. Od­kąd przy­zwy­cza­iłam się do zmarsz­czek, ma się ro­zu­mieć. Do­brze, że te świę­ta już się skoń­czy­ły, nie­praw­daż?

– Jesz­cze Syl­we­ster.

– To już dro­biazg. Tro­chę po­strze­la­ją i bę­dzie pa­ni mo­gła spo­koj­nie wró­cić do ro­bo­ty, to pa­ni ulży.

Agniesz­ka ro­ze­śmia­ła się i ukro­iła so­bie spo­ry ka­wa­łek ser­ni­ka ku­pio­ne­go w za­przy­jaź­nio­nej cu­kier­ni i pra­wie-jak-do­mo­we­go.

– Ktoś pa­ni mó­wił, że jest pa­ni cza­ro… dziej­ką?

– Cza­row­ni­cą, chcia­ła pa­ni po­wie­dzieć. Sa­ma wiem. Od te­go jest się wiedź­mą, że­by wie­dzieć.

Czwar­ta mat­ka za­ło­ży­ciel­ka Klu­bu Ma­ło Uży­wa­nych Dzie­wic w po­cząt­ku ro­ku dwa ty­sią­ce siód­me­go znaj­do­wa­ła się na zna­czą­cym za­krę­cie ży­cio­wym. Nie­spo­dzie­wa­nie wcze­śniej niż pla­no­wa­ła, po­rzu­ca­ła oto spo­koj­ną i bez­piecz­ną przy­stań za­wo­do­wą, ja­ką był do­sko­na­le pro­spe­ru­ją­cy pań­stwo­wy bank, w któ­rym ce­nio­no ją ja­ko do­sko­na­łą spe­cja­list­kę w dzie­dzi­nie tak zwa­nej ban­ko­wo­ści pry­wat­nej. Lu­bi­ła tę pra­cę i – co sta­no­wi­ło war­tość sa­mą w so­bie – sta­bi­li­za­cję, ja­ką pra­ca jej da­wa­ła.

– Masz pie­tra, ma­ma?

Sto­sun­ki wza­jem­ne Ali­ny i jej cór­ki, przez wie­le mie­się­cy moc­no nad­we­rę­żo­ne, ostat­ni­mi cza­sy jak­by za­czy­na­ły wra­cać do nor­my. Nie by­ło jesz­cze mię­dzy pa­nia­mi daw­nej ser­decz­no­ści, na­to­miast roz­ma­wia­ły z so­bą nor­mal­nie, Ja­ga nie trza­ska­ła drzwia­mi, a jej mat­ka nie sztyw­nia­ła i nie tra­ci­ła przy tym da­ru mo­wy. Któ­re­goś dnia Ali­na opo­wie­dzia­ła cór­ce o swo­im wo­lon­ta­ria­cie szpi­tal­nym i on­ko­lo­gicz­nych, ły­sych dzie­ciach. Ja­ga by­ła wstrzą­śnię­ta – nie spo­dzie­wa­ła się po swo­jej chłod­nej ro­dzi­ciel­ce ta­kie­go po­świę­ce­nia.

– Ja się nie po­świę­cam – wy­ja­śni­ła jej wte­dy ro­dzi­ciel­ka. – Po­cząt­ko­wo by­ło mi trud­no, ale się ich na­uczy­łam i na­uczy­łam się im po­ma­gać.

– O mat­ko, ja bym nie mo­gła…

– O cór­ko, mo­gła­byś. A mo­że zresz­tą i nie? Tak na­praw­dę nie wie­my o so­bie róż­nych rze­czy, do­pó­ki nie spraw­dzi­my się w pra­niu. Słu­chaj, co byś po­wie­dzia­ła, gdy­bym ode­szła z ban­ku?

– Do szpi­ta­la?!

– Do szpi­ta­la, ale nie te­go. Nie pań­stwo­we­go. Ten mój or­dy­na­tor za­kła­da wła­sną kli­ni­kę i chce mnie za­trud­nić ja­ko eta­to­wą cio­cię. Oraz eta­to­we­go do­rad­cę po­dat­ko­we­go. Pła­ci przy­zwo­icie, więc nie mu­sia­ły­by­śmy ob­ni­żać stan­dar­du ży­cio­we­go, za prze­pro­sze­niem.

– Za prze­pro­sze­niem, ma­ma, ty nie masz po­ję­cia o stan­dar­dach ży­cio­wych!

Ali­na unio­sła brwi, ale za­raz się ro­ze­śmia­ła. Rze­czy­wi­ście, od­kąd Ja­ga za­czę­ła po­bie­rać na­uki w eks­klu­zyw­nym pry­wat­nym li­ceum, do któ­re­go uczęsz­cza­ły dzie­ci szcze­ciń­skich elit – fi­nan­so­wych rów­nież – ob­ra­ca­ła się wśród stan­dar­dów zde­cy­do­wa­nie wyż­szych niż ich do­mo­wy. Ja­kimś cu­dem nie za­szko­dzi­ło jej to wca­le. Ali­na by­ła skłon­na przy­pusz­czać, że to głów­nie dzię­ki Agniesz­ce Bo­row­skiej, dy­rek­tor­ce te­goż li­ceum oraz wy­jąt­ko­wo przy­tom­nym pe­da­go­gom, któ­rych Agniesz­ka za­trud­nia­ła.

Dys­ku­sja o stan­dar­dach nie mia­ła dal­sze­go cią­gu, bo­wiem Ja­ga przede wszyst­kim chcia­ła się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o no­wym miej­scu pra­cy wła­snej mat­ki. A zwłasz­cza o jej no­wym pra­co­daw­cy.

– Ma­ma, oczy ci się świe­cą, kie­dy o nim mó­wisz!

Ali­na opa­no­wa­ła się z pew­nym tru­dem i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Lu­bię go. Po­do­ba mi się je­go po­dej­ście do ży­cia. Cie­szę się, że mi za­pro­po­no­wał pra­cę u sie­bie.

– On ma żo­nę?

Ali­na ro­ze­śmia­ła się cał­kiem szcze­rze.

– I tro­je dzie­ci. Czy ty przy­pad­kiem nie pró­bu­jesz się mie­szać do mo­je­go ży­cia uczu­cio­we­go?

– A co w tym złe­go?

– Wszyst­ko. Pchasz nos w coś, co jest spra­wą in­tym­ną. Ale tu nie tra­fi­łaś. Nie bę­dę od­bi­ja­ła dok­to­ra Orze­chow­skie­go je­go żo­nie i troj­gu dzie­ciom. Bę­dę go so­bie lu­bi­ła na­dal… cał­kiem nie­win­nie.

Do­praw­dy, wpro­wa­dza­nie na­sto­let­niej cór­ki w skom­pli­ko­wa­ne me­an­dry wła­sne­go ży­cia uczu­cio­we­go wy­da­ło się Ali­nie nie do przy­ję­cia! Zwłasz­cza, że z ra­do­ścią od­bi­ła­by dok­to­ra Orze­chow­skie­go ca­łej tej ro­dzin­ce, gdy­by tyl­ko nie uwa­ża­ła te­go za skraj­ne świń­stwo. Zwłasz­cza wo­bec trój­ki dzie­ci. Żo­nę mo­że by na­wet od­ża­ło­wa­ła.

Co in­ne­go roz­ma­ite sny na ja­wie. Na to mo­gła so­bie po­zwo­lić, ale nie za­mie­rza­ła się z nich ko­mu­kol­wiek zwie­rzać. A już na pew­no nie wła­sne­mu dziec­ku.

Że­by uciąć nie­wy­god­ne spe­ku­la­cje Ja­gi, opo­wie­dzia­ła jej o pla­nach za­ło­że­nia kli­ni­ki dla dzie­ci oka­le­czo­nych i po­pa­rzo­nych w trak­cie te­ra­pii on­ko­lo­gicz­nej. Ja­ga słu­cha­ła z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Chwi­la­mi tro­chę jej się szkli­ły te oczy, co Ali­na od­no­to­wa­ła z nie­ja­kim za­do­wo­le­niem.

Od tej roz­mo­wy mi­nę­ło kil­ka ty­go­dni, kie­dy dok­tor Orze­chow­ski w try­bie na­głym ze­brał wspól­ni­ków oraz pa­rę osób, któ­re za­mie­rzał wy­jąć pań­stwo­we­mu pra­co­daw­cy (w ich licz­bie by­ła rów­nież Ali­na), i za­ko­mu­ni­ko­wał im, że wszyst­ko na­bie­ra na­głe­go przy­spie­sze­nia. Jest bo­wiem do wzię­cia nie­ru­cho­mość, któ­rą sto­sun­ko­wo ma­łym na­kła­dem środ­ków moż­na przy­sto­so­wać do funk­cji nie­wiel­kiej kli­ni­ki chi­rur­gicz­nej. Już po­za gra­ni­cą ad­mi­ni­stra­cyj­ną mia­sta, co ko­rzyst­nie wpły­nie na wiel­kość po­dat­ków. W okre­sie świet­no­ści był to let­ni pa­ła­cyk ja­kichś nie­miec­kich ary­sto­kra­tów, po woj­nie, oczy­wi­ście, zro­bio­no tam sie­dzi­bę pe­ge­eru, a kie­dy pe­ge­ery szlag tra­fił, pa­ła­cyk w sta­nie ra­czej ża­ło­snym prze­ję­ła pa­ra cwa­nia­ków, teo­re­tycz­nie ce­lem urzą­dze­nia tam eks­klu­zyw­ne­go pen­sjo­na­tu. Wpa­ko­wa­li spo­ro pie­nię­dzy w re­mont, ale dzia­łal­no­ści ja­koś nie roz­krę­ca­li. Cza­sem po­ja­wia­li się tam ja­cyś po­je­dyn­czy go­ście i to wszyst­ko. Nie wia­do­mo, kto pierw­szy po­wziął po­dej­rze­nie, że jest to ra­czej pral­nia niż pen­sjo­nat, pral­nia pie­nię­dzy oczy­wi­ście, in­sty­tu­cja nie­chęt­nie wi­dzia­na przez pań­stwo. W każ­dym ra­zie wła­ści­cie­le sta­li się obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia sto­sow­nych służb i mniej wię­cej po dwóch la­tach sta­ran­ne­go gro­ma­dze­nia do­wo­dów przez te służ­by, po­szli obo­je sie­dzieć. Spra­wa są­do­wa cią­gnę­ła się ko­lej­ny rok, po czym bra­ma wię­zie­nia (a ści­ślej – bra­my dwóch wię­zień) za­trza­snę­ły się za ple­ca­mi by­łych wła­ści­cie­li na do­bre. Pa­ła­cyk, prze­ję­ty przez bank, udzie­la­ją­cy cwa­niacz­kom kre­dy­tów, zno­wu za­czął się mar­no­wać. Dok­tor Orze­chow­ski do­wie­dział się o tym od życz­li­wych zna­jo­mych i po­sta­no­wił go ku­pić. Kon­sul­ta­cje z ar­chi­tek­tem i bu­dow­lań­ca­mi po­zwa­la­ły przy­pusz­czać, że w ma­ju, naj­póź­niej czerw­cu, bę­dzie moż­na za­cząć przyj­mo­wa­nie pa­cjen­tów.

– Bez­piecz­niej na­sta­wić się na czer­wiec – za­uwa­żył dok­tor To­masz Ro­wiń­ski, szczu­pły czter­dzie­sto­la­tek z wy­so­kim czo­łem, zdol­ny spe­cja­li­sta od chi­rur­gii pla­stycz­nej, wspól­nik, współ­au­tor kon­cep­cji kli­ni­ki i ogól­nie uro­czy czło­wiek. Ali­na po­lu­bi­ła go od pierw­sze­go wej­rze­nia. – Je­stem zwo­len­ni­kiem so­lid­ne­go przy­go­to­wa­nia i uro­czy­ste­go prze­cię­cia wstę­gi. A po­tem ju­na­cy do pra­cy, mło­ty do ro­bo­ty. Kry­stia­nie, a po­wiedz mi, dla­cze­go nie ma z na­mi Ada­ma Bo­gac­kie­go? Czy mam się do­my­ślać naj­gor­sze­go?

Adam Bo­gac­ki, o ile by­ło wia­do­mo Ali­nie, miał peł­nić funk­cję dy­rek­to­ra ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go i kie­ro­wać ca­ło­ścią prac z ra­mie­nia in­we­sto­ra. Nie po­zna­ła go do­tąd oso­bi­ście. Nie by­ło go też na dzi­siej­szej na­ra­dzie.

Dok­tor Orze­chow­ski skrzy­wił się bez­na­dziej­nie.

– Mo­żesz się nie do­my­ślać. Roz­ma­wia­łem z Ada­mem dziś ra­no i pro­si­łem go, że­by się okre­ślił, bo nie wie­my, na czym sto­imy…

– Okre­ślił się. Zo­sta­je, tak?

– Tak. Po­wie­dział, że jest za­do­wo­lo­ny, za­ra­bia ku­pę szma­lu, je­go pra­co­daw­cy też są z nie­go za­do­wo­le­ni, więc on ma moż­li­wo­ści roz­wo­ju… jed­nym sło­wem po­sta­no­wił z tych moż­li­wo­ści sko­rzy­stać.

Ali­na za­czy­na­ła się do­my­ślać, o co cho­dzi.

Dok­tor Orze­chow­ski spoj­rzał na nią spod oka.

– Pa­ni Ali­no… pa­ni już wie, praw­da? Nasz dro­gi po­ten­cjal­ny szef ad­mi­ni­stra­cji wy­brał wol­ność w Edyn­bur­gu. Po­zna­li się na nim, cho­le­ra. Ja­kieś kon­sor­cjum. Aha, a je­mu się na do­da­tek Szko­cja spodo­ba­ła. Gó­ry lu­bi, osioł. Jed­nym sło­wem, ma­my pro­blem. – Prze­rwał na chwi­lę i po­słu­chał dzwo­nią­cej ci­szy. – Ale my się tak ła­two nie pod­da­je­my.

– Masz ko­goś na je­go miej­sce? – wtrą­cił dok­tor Ro­wiń­ski.

– W pew­nym sen­sie. Je­że­li pa­ni Ali­na da się wro­bić, to uwa­żam, że so­bie po­ra­dzi­my. Pa­ni Ali­no, niech pa­ni nie pa­trzy na mnie ta­kim wzro­kiem, jak­bym pa­ni za­bił oj­ca i mat­kę! To tyl­ko nad­zór in­we­stor­ski. Zaj­mie­my się tym ra­zem. Ja bę­dę pil­no­wał, że­by to, co oni zro­bią, nada­wa­ło się na szpi­tal, a pa­ni bę­dzie czu­wać, że­by nas nie osku­ba­li. Co pa­ni na to? No risk, no fun!

– Nie wiem, czy do­brze ro­zu­miem…

– Nie ma ry­zy­ka, nie ma za­ba­wy…

– To aku­rat ro­zu­miem. Nie ro­zu­miem ca­łej resz­ty.

– Szkli pa­ni – po­wie­dział sta­now­czo dok­tor Orze­chow­ski. – Do­sko­na­le pa­ni ro­zu­mie. Kie­dy mo­że się pa­ni zwol­nić z te­go ban­ku?

Bank pu­ścił Ali­nę w cią­gu mie­sią­ca. Szczę­śli­wym przy­pad­kiem wra­ca­ła z urlo­pu ma­cie­rzyń­skie­go pra­cow­ni­ca, któ­ra kie­dyś do­ra­dza­ła dok­to­ro­wi Orze­chow­skie­mu a idąc ro­dzić, zo­sta­wi­ła go Ali­nie. Daw­ne obo­wiąz­ki mło­dej ma­my zo­sta­ły już daw­no roz­dzie­lo­ne, mo­gła więc te­raz prze­jąć po pro­stu dział­kę Ali­ny. A bank oszczę­dzał na jed­nym peł­nym eta­cie.

Mat­ka i cór­ka sie­dzia­ły te­raz w kuch­ni swo­je­go wła­sne­go miesz­ka­nia, a po­mię­dzy ni­mi ha­sa­ła nie­speł­na rocz­na kot­ka o wdzięcz­nym imie­niu Sko­lo­pen­dra, fa­mi­liar­nie zwa­na Pę­dzią. Pę­dzia wy­cią­gnę­ła skądś lek­ko dziu­ra­wą, cie­płą, gó­ral­ską skar­pet­kę Ja­gi i po­pę­dza­ła ją te­raz po ca­łym miesz­ka­niu, wy­pru­wa­jąc z niej przy oka­zji ko­lo­ro­we nit­ki. To wpra­wia­ło ją w do­dat­ko­wy za­chwyt. Jej wła­ści­ciel­ki, nie da się ukryć, rów­nież.

– No jak, masz te­go pie­tra, czy nie?

Py­ta­nie, za­da­ne przez Ja­gę po raz dru­gi, z lek­kim znie­cier­pli­wie­niem, wy­trą­ci­ło Ali­nę z kon­tem­pla­cji ko­ciej bez­tro­ski.

– Mó­wisz o mo­jej no­wej pra­cy?

– No.

– To nie mam. Sa­ma się so­bie dzi­wię, ale nie mam.

– Tak po pro­stu wiesz, że so­bie po­ra­dzisz?

– Mam na­dzie­ję. Je­stem in­te­li­gent­na, wiesz?

– Wiem. Ale kie­dyś się ba­łaś róż­nych rze­czy.

– Tyl­ko idio­ci nie bo­ją się ni­cze­go. Ale coś mi mó­wi, że bę­dzie do­brze. Oglą­da­łam już do­ku­men­ta­cję, by­łam na bu­do­wie, bo tam ca­ły czas ro­bią re­mont z prze­rób­ką, na ra­zie we wnę­trzach, wiem, o co cho­dzi, nie po­zwo­lę się oszwa­bić. Jak­by co.

– O, ja cię. Ma­ma, po­do­basz mi się.

Ali­na, w któ­rej wciąż tli­ły się re­mi­ni­scen­cje ostat­nich mie­się­cy (a mo­że to na­wet by­ły ze dwa la­ta?…), rzu­ci­ła cór­ce po­dejrz­li­we spoj­rze­nie.

– Nie patrz na mnie tak, ma­ma. Ja wiem, że by­łam upior­na. Nie mam po­ję­cia, jak ty ze mną wy­trzy­my­wa­łaś. Słu­chaj, czy mo­że­my uznać, że by­łam w trud­nym okre­sie? Ro­zu­miesz: hor­mo­ny, któ­re ro­bią z czło­wie­ka kre­ty­na. Okre­so­we za­ćmie­nie umy­słu. Nie­zna­ny wi­rus z ko­smo­su. Jak mó­wią wy­twor­ne da­my: nie by­łam so­bą. Czy mo­żesz wziąć to pod uwa­gę i że­by już by­ło mię­dzy na­mi tak jak kie­dyś?

Ali­na by­ła z lek­ka oszo­ło­mio­na.

– Coś ci się sta­ło? Co to za na­głe de­kla­ra­cje? Na­praw­dę ja­kiś wi­rus cię za­ata­ko­wał?

– Ma­ma, a nie mo­że­my po pro­stu uznać, że chwi­lo­wo zgłu­pia­łam, a te­raz zmą­drza­łam? Pro­szę!

Ja­ga ze­rwa­ła się z krze­sła i sta­nę­ła przed mat­ką. W ca­łej jej po­sta­ci wi­dać by­ło ogrom­ne na­pię­cie. Oczy mia­ła wiel­kie i okrą­głe jak dwa ta­le­rzy­ki de­se­ro­we, a mi­nę do­kład­nie ta­ką, jak­by ją na­gle roz­bo­lał żo­łą­dek.

Ser­ce mat­ki zmię­kło na­tych­miast, a na­wet lek­ko się jak­by roz­pły­nę­ło. Cór­ka by­strym oczkiem do­strze­gła te ob­ja­wy i rzu­ci­ła się jej na szy­ję, omal nie zrzu­ca­jąc Ali­ny z krze­sła na pod­ło­gę.

Dwa la­ta nie­po­ro­zu­mień, trza­ska­nia drzwia­mi, ci­chych dni, gło­śnych awan­tur, wza­jem­ne­go war­cze­nia, sy­cze­nia i prze­ma­wia­nia to­nem lo­do­wa­tym w jed­nej chwi­li zo­sta­ły unie­waż­nio­ne.

– Ty, Agnie­cha… ty uwa­żasz, że do­brze zro­bi­łam? Mo­że jed­nak po­win­nam ją te­raz tro­chę prze­trzy­mać, że­by od­czu­ła ten ca­ły, no wiesz, cię­żar wi­ny…

Agniesz­ka mach­nę­ła rę­ką nie­cier­pli­wie.

– Bar­dzo do­brze zro­bi­łaś. Two­ja cór­ka nie jest idiot­ką i na pew­no już daw­no by­ło jej cięż­ko. Nie mia­łaś wra­że­nia, że ona to od daw­na mię­dli­ła w so­bie?

– Mieć mia­łam, ale mo­że po­win­nam za­ak­cen­to­wać swo­je po­tę­pie­nie?

– Cze­go po­tę­pie­nie?

– Jej za­cho­wa­nia…

– Iiii, a za­le­ży ci na tym?

– Ani tro­chę.

– No i do­brze. Ty jej masz dać po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a nie wiecz­ne po­tę­pie­nie. Od wiecz­ne­go po­tę­pie­nia bę­dzie Sąd Osta­tecz­ny.

– Cie­ka­wa je­stem wsze­la­koż, co ją na­pa­dło… tak znie­nac­ka?

– Wsze­la­koż. Prze­la­ło jej się. Ali­na, czym ty so­bie gło­wę za­wra­casz? Mó­wię ci, mię­dli­ła, mię­dli­ła, aż jej na­ro­sło i wy­bu­chło. Do Mar­ce­li by­śmy nie po­je­cha­ły? Za­dzwo­nię do Miś­ki, chcesz? I umó­wi­my się.

– Do­brze, chęt­nie po­ja­dę. Ju­tro, do­brze? A je­śli ci coś do gło­wy przyj­dzie w spra­wie mo­jej Ja­gu­si, to mi po­wiesz, kie­dy się spo­tka­my.

Agniesz­ka tyl­ko prych­nę­ła, za­śmia­ła się i odło­ży­ła słu­chaw­kę.

Ja­dze istot­nie już od kil­ku mie­się­cy zbie­ra­ło się na ma­łą eks­pia­cyj­kę, ale do­pie­ro nie­daw­no tra­fi­ła jej się ta kro­pla, któ­ra prze­la­ła kie­lich. Kro­plą tą by­ła świą­tecz­na wi­zy­ta u jed­ne­go z ko­le­gów.

U Nie­pie­ry, oczy­wi­ście.

Da­wid Nie­pie­ra, przy­po­mnij­my, był to je­dy­ny uczeń li­ceum Agniesz­ki Bo­row­skiej (uwa­ża­ła je w grun­cie rze­czy za swo­je, choć wła­ści­cie­la­mi by­li pań­stwo Roz­bic­cy), któ­ry nie otrzy­mał pro­mo­cji do dru­giej kla­sy. Dzię­ki te­mu wła­śnie spo­tkał na swo­jej dro­dze Ja­gę Gro­si­ków­nę – ta z ko­lei za­wa­li­ła rok w in­nej szko­le i prze­nio­sła się do li­ceum Agniesz­ki aby tu za­cząć no­we ży­cie. Drob­ny pod­stęp dy­rek­tor­ki spra­wił, że Da­wid, nie­co wbrew wo­li, przy­jął na sie­bie ro­lę opie­ku­na no­wej ko­le­żan­ki. Ani się spo­strzegł, kie­dy go ro­la we­ssa­ła. Mo­że dla­te­go, że Ja­ga by­ła ślicz­ną czar­nu­lą i mia­ła mnó­stwo wdzię­ku – w chwi­lach, kie­dy za­po­mi­na­ła się na­dąć. Mło­dy Nie­pie­ra do­praw­dy go­dzi­na­mi mógł­by pa­trzeć, jak ona się śmie­je. Gdy­by, oczy­wi­ście, ona chcia­ła się śmiać go­dzi­na­mi.

Po­cząt­ko­wo Ja­ga nie by­ła spe­cjal­nie sko­ra do śmie­chu. Jed­nak kon­struk­tyw­na at­mos­fe­ra li­ceum i dys­kret­na opie­ka Nie­pie­ry po ja­kimś cza­sie zro­bi­ły swo­je. Ja­dze prze­sta­ło się wy­da­wać, że wszy­scy lu­dzie spo­tka­ni po dro­dze są jej oso­bi­sty­mi wro­ga­mi i tyl­ko cze­ka­ją na oka­zję, aby jej do­ło­żyć. Pa­rę ra­zy mia­ła na­wet od­ruch, że­by po­wie­dzieć Da­wi­do­wi praw­dę, że ona też… ten dru­gi rok w pierw­szej kla­sie… coś ją jed­nak wstrzy­my­wa­ło. Praw­da nie za­jąc, z praw­dą za­wsze się zdą­ży.

Nie wie­dzia­ła, że Nie­pie­ra to wie. Od sa­me­go po­cząt­ku.

Nie wie­dzia­ła też, że Nie­pie­ra jest zdol­nym fo­to­gra­fem. Któ­re­goś dnia, kie­dy gru­dzień był uprzej­my syp­nąć śnie­giem, ko­le­ga Da­wid po­cze­kał, aż się skoń­czą lek­cje i wy­jął z obrzę­pa­ne­go ple­ca­ka mar­ki Lo­uis Vu­it­ton (je­go ma­mu­sia za­wsze by­ła zwo­len­nicz­ką zna­nych bran­dów oraz za­ku­pów w mie­ście Ber­li­nie) bar­dzo po­rząd­ny apa­rat fo­to­gra­ficz­ny Ca­non z ja­kimś moc­no spa­sio­nym obiek­ty­wem. Ja­ga nie zna­ła się na obiek­ty­wach, ale już sam je­go roz­miar bu­dził sza­cu­nek.

– Ty, Ja­gul­ka – po­wie­dział swo­im lek­ko chry­pią­cym gło­sem i za­gi­bał się na pię­tach. – Chodź, przej­dzie­my się gdzieś, strze­lę ci kil­ka por­tre­ci­ków, co? Faj­nie bę­dzie. Czar­na dziew­czy­na na bia­łym śnie­gu. No. He­he.

Da­wid Nie­pie­ra miał w oczach coś ta­kie­go, że Ja­ga za­nie­cha­ła opie­prze­nia go za uży­cie idio­tycz­ne­go zdrob­nie­nia „Ja­gul­ka”.

– Do­sta­łeś za­ba­wecz­kę od Mi­ko­ła­ja i chcesz wy­pró­bo­wać na mnie?

Da­wid po­skro­bał się wol­ną rę­ką po no­sie, na któ­rym wy­rósł mu wła­śnie no­wy pryszcz.

– Niee – od­parł z uśmie­chem, a uśmiech, trze­ba mu to przy­znać, miał zde­cy­do­wa­nie uj­mu­ją­cy. – To sta­ra za­ba­wecz­ka. Ja to ro­bię od przed­szko­la. No, pra­wie. W każ­dym ra­zie od po­ło­wy pod­sta­wów­ki. A od ja­kie­goś cza­su to ci po­wiem, że na­wet umiem to ro­bić.

– Por­tre­ty?

– Por­tre­ty, pej­za­że też lu­bię. Ma­kra róż­ne dziw­ne. Wszyst­ko lu­bię fo­to­gra­fo­wać. Nie za­wsze mi się chce, cza­sem mam ta­kie okre­sy, że mie­sią­ca­mi nie we­zmę apa­ra­tu do rę­ki. A te­raz na­praw­dę chęt­nie bym cię strze­lił na tym śnie­gu. No, fo­tek tro­chę bym ci strze­lił, ro­zu­miesz.

– Ro­zu­miem. Wła­ści­wie cze­mu nie? Cze­kaj, za­dzwo­nię do ma­my, jest dzi­siaj w do­mu, bo ma wol­ne, to gdy­bym się za bar­dzo spóź­ni­ła…

Nie do­koń­czy­ła zda­nia, bo wła­śnie za­dzwo­nił jej te­le­fon. Ma­ma za­wia­da­mia­ła, że wy­cho­dzi do szpi­ta­la i że zu­pa jest na kuch­ni, a gu­lasz i ma­ka­ron do od­grza­nia w lo­dów­ce.

Nie­pie­ra po­my­ślał, że to przy­jem­nie na­wet, że one tak na­wza­jem dba­ją o swo­je sa­mo­po­czu­cie, dzwo­nią, mel­du­ją o ob­su­wach… on sam wy­gło­sił kie­dyś do swo­jej mat­ki krót­kie i mę­skie prze­mó­wie­nie, w któ­rym pro­sił ją, że­by nie ro­bi­ła za­mę­tu, do­pó­ki nie przyj­dzie po­li­cja i nie po­pro­si o iden­ty­fi­ka­cję zwłok. Mat­ka naj­pierw tro­chę się żach­nę­ła, ale po­tem przy­ję­ła do wia­do­mo­ści, tyl­ko za­żą­da­ła punk­tu­al­nych po­wro­tów w dniach, kie­dy oj­ciec bę­dzie za­szczy­cał dom obec­no­ścią. To z ko­lei Da­wid za­apro­bo­wał i w ten spo­sób pakt o nie­agre­sji zo­stał za­war­ty.

Zdję­cia ro­bić po­szli, oczy­wi­ście, na Wa­ły Chro­bre­go, ład­nie ude­ko­ro­wa­ne nie­roz­dep­ta­nym jesz­cze śnie­giem. Ja­ga na tle gru­bych fi­la­rów, za­śnie­żo­nych scho­dów i u pod­nó­ża po­mni­ka Her­ku­le­sa wal­czą­ce­go z cen­tau­rem wy­glą­da­ła prze­ślicz­nie. Z Od­rą i ja­ki­miś stat­ka­mi za ple­ca­mi – jesz­cze prze­ślicz­niej. Nie­pie­ra ani się spo­strzegł, jak licz­nik apa­ra­tu wy­ka­zał mu sto pięć­dzie­sią­tą klat­kę. Dzi­siaj zro­bio­ną, bo wczo­raj wie­czo­rem ten licz­nik wy­ze­ro­wał.

– Sto pięć­dzie­siąt? Zwa­rio­wa­łeś. Po­każ!

– Co ci bę­dę po­ka­zy­wał na tym ma­ciup­cim wi­zje­rze. Zro­bię kil­ka naj­ład­niej­szych i przy­nio­sę do szko­ły.

Da­wid po­wie­dział to i na­tych­miast po­ża­ło­wał. Kre­tyn. Osioł z osłów. Za­prze­pa­ścił oto oka­zję wspól­ne­go po­chy­la­nia się nad apa­ra­tem, zbli­że­nia swo­jej ły­sej gło­wy (w gra­na­to­wej czap­ce, za­po­mniał ja­kiej mar­ki, ale cho­ler­nie dro­giej) do jej czar­nych locz­ków… De­bil. Idio­ta. Je­łop. Cym­bał grzmią­cy.

– Mó­wię, że zwa­rio­wa­łeś! Po­każ na­tych­miast!

Da­wid, ura­do­wa­ny, ar­ty­stycz­nie udał wa­ha­nie, po czym dwie gło­wy po­chy­li­ły się nad wi­zje­rem apa­ra­tu.

Jak ona ślicz­nie pach­nie!

– Tyy, ład­ne są! Po­każ jesz­cze!

– Wiesz, mo­del­ka nie­brzyd­ka, to i fo­ty do przy­ję­cia…

– Co ty ga­dasz, mo­del­ka. Masz wy­czu­cie, mó­wię. Zgraj mi je na ja­kąś płyt­kę!

– Zgram ci na ju­tro.

Ja­ga od­su­nę­ła się od wi­zje­ra, ku nie­kła­ma­ne­mu ża­lo­wi Nie­pie­ry.

– I mó­wisz, że daw­no fo­to­gra­fu­jesz? Zdol­ny je­steś. To uję­cie z ga­łę­zią, wiesz, któ­re?

– Wiem.

– Na­praw­dę nie­sa­mo­wi­te. Po­ka­zał­byś mi kie­dyś wię­cej swo­ich fo­tek?

Da­wi­do­wi Nie­pie­rze za­śpie­wa­ły w uszach chó­ry aniel­skie.

– Ja­sne. Mam te­go ty­sią­ce. Mo­żesz u mnie po­miesz­kać ja­kiś ty­dzień? To by by­ło w sam raz.

– Wpad­nę do cie­bie w świę­ta, do­brze? Wcze­śniej nie bę­dę mia­ła cza­su. Dru­gie świę­to. Mo­że być?

Nie­pie­ra z tru­dem zdła­wił w so­bie pieśń zwy­cię­stwa.

– Mo­że być – po­wie­dział z fał­szy­wą obo­jęt­no­ścią. – Wpa­daj. Chcesz, to po cie­bie przy­ja­dę, mo­że mat­ka po­ży­czy mi bry­kę, a jak nie, to mo­że au­to­bu­skiem…

– Masz pra­wo jaz­dy?

– Nie­zu­peł­nie…

– No to nie bę­dziesz jeź­dził żad­nym sa­mo­cho­dem! Jesz­cze te­go bra­ko­wa­ło, że­by ci praw­ko ode­bra­li!

– Prze­cież wła­śnie mi nie od­bio­rą!

Ro­ze­śmia­li się obo­je i po­szli w kie­run­ku Pla­cu Żoł­nie­rza. Da­wi­do­wi strasz­li­wie się chcia­ło ob­jąć Ja­gę… tak po przy­ja­ciel­sku… jed­nak nie miał od­wa­gi.

W dru­gie świę­to Bo­że­go Na­ro­dze­nia umó­wi­li się na ko­lej­ną se­sję zdję­cio­wą. Śnieg w mię­dzy­cza­sie za­mie­nił się w błoc­ko, a z ga­łę­zi ka­pa­ła wo­da.

– Chy­ba w ogó­le nie war­to wy­cią­gać apa­ra­tu – po­wie­dzia­ła scep­tycz­nie Ja­ga. Wy­glą­da­ła, jak zwy­kle, za­chwy­ca­ją­co, mia­ła na so­bie gra­na­to­wą kur­tecz­kę, a do te­go czer­wo­ne rę­ka­wicz­ki, sza­lik i czap­kę. Da­wid na jej wi­dok do­znał nie­ty­po­we­go bi­cia ser­ca. Cho­ciaż mo­że ra­czej by­ło ono ty­po­we, sko­ro do­sta­wał go re­gu­lar­nie, kie­dy ją wi­dział. – W ta­ką po­go­dę wszyst­ko bę­dzie sza­re. Nie?

– Nie. Ty nie bę­dziesz. Kto ci po­wie­dział, że to jest zła po­go­da? A w ogó­le nie ma złej po­go­dy, tyl­ko są fo­to­gra­fo­wie, któ­rzy nie umie­ją pa­trzeć. No i sza­re jest ład­ne. Odejdź ode mnie pa­rę kro­ków, pro­szę, i stań ko­ło tam­te­go drze­wa, do­brze?

– Po­ka­żesz?

– Nie po­ka­żę. Do­pie­ro w do­mu. Po­patrz w stro­nę ele­wa­to­ra, Ja­gu­la. Bar­dziej w swo­je pra­wo, bo mi się cho­wasz…

Ja­ga za­po­mnia­ła za­re­ago­wać na Ja­gu­lę.

– Bę­dę wy­glą­da­ła jak ku­ra! Ka­pie na mnie z li­ści!

Kie­dy go­dzi­nę póź­niej we wła­snym, nie­nor­mal­nie wy­sprzą­ta­nym po­ko­ju Da­wid pod­łą­czył apa­rat do lap­to­pa i na ekra­nie po­ka­za­ły się pierw­sze uję­cia, Ja­ga aż wes­tchnę­ła.

– Mat­ko, Da­wid, ja prze­cież nie je­stem ta­ka ład­na jak na tych fo­tach…

– Je­steś ład­niej­sza. Mó­wi­łem ci, że bę­dzie do­brze? Ta ca­ła mgła i tyl­ko ty wy­ra­zi­sta.

– Nie mó­wi­łeś. Nie szko­dzi. Je­steś ar­ty­stą, na­praw­dę. Ma­aat­ko, ja­kie ślicz­ne…

– Po­ka­żę ci tro­chę sta­ro­ci, chcesz?

– Noo. Chcę.

Du­szę mło­de­go Nie­pie­ry za­la­ła fa­la szczę­ścia, po któ­rej przy­szły na­stęp­ne, w mia­rę jak mło­da Gro­si­ków­na wy­da­wa­ła co­raz gło­śniej­sze okrzy­ki nie­kła­ma­ne­go za­chwy­tu. By­ły to okrzy­ki w peł­ni uza­sad­nio­ne.

Przy któ­rymś tam z ko­lei, uta­len­to­wa­ny fo­to­graf nie wy­trzy­mał, pod­dał się im­pul­so­wi i chwy­cił swe­go go­ścia w ob­ję­cia. Gość nie pro­te­sto­wał.

Za­pro­te­sto­wał ktoś zu­peł­nie in­ny.

– A co to się tu wy­pra­wia? Da­wid! Na­tych­miast ją puść! Nie w mo­im do­mu! Co ta ma­ła wy­wło­ka tu w ogó­le ro­bi? Py­tam! Czym się mia­łeś zaj­mo­wać? Ja­ka by­ła umo­wa mię­dzy na­mi? Ni­g­dy wię­cej po­wta­rza­nia kla­sy, co? Tak mia­ło być? Co? Za mło­dy je­steś, że­by się ba­wić w ta­tu­sia i ma­mu­się! Na­tych­miast pro­szę prze­stać! Da­wid! I ty… dzie­wu­cho!

Z pierw­szym wrza­skiem Ja­ga aż pod­sko­czy­ła i od­ru­cho­wo spró­bo­wa­ła uwol­nić się z ra­mion Da­wi­da, ale ten jej nie pu­ścił.

– Nie słu­chaj, nie patrz, to mo­ja mat­ka. Je­że­li nie za­re­agu­je­my, to mo­że prze­sta­nie krzy­czeć.

Nie­ste­ty, sta­ry spo­sób, wy­pró­bo­wa­ny przez la­ta do­świad­czeń, tym ra­zem nie po­skut­ko­wał. Pa­ni San­dra Nie­pie­ra by­ła dzi­siaj nie­za­do­wo­lo­na z ży­cia, po­nie­waż jej proś­ba o tro­chę do­dat­ko­we­go gro­sza, skie­ro­wa­na do mał­żon­ka biz­nes­me­na – któ­ry w koń­cu sie­dział na tej for­sie i na­wet by nie po­czuł wy­dat­ku – nie przy­nio­sła re­zul­ta­tu. Ma­ło te­go, mąż zro­bił jej awan­tu­rę w obec­no­ści tej swo­jej cho­ler­nej, na­dę­tej ro­dzi­ny, do któ­rej po­szła wy­łącz­nie z obo­wiąz­ku… a wła­śnie, Da­wid też miał ten obo­wią­zek, ale ca­ły po­ra­nek bar­dzo udat­nie sy­mu­lo­wał za­tru­cie po­kar­mo­we, czy też mo­że prze­je­dze­nie, wy­da­wał ja­kieś strasz­ne od­gło­sy w ła­zien­ce, a ona, głu­pia, na­iw­na mat­ka, da­ła się na­brać! Ostat­ni raz, ostat­ni raz!

Przez ja­kiś czas da­wa­ła jesz­cze wy­raz obu­rze­niu, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie po­to­ki wy­mó­wek, gróźb i zło­rze­czeń, a po­nie­waż cho­ler­ny sy­na­lek i to je­go bez­czel­ne dzie­wu­szy­sko ani drgnę­li, prze­szła do czy­nów.

To zna­czy chwy­ci­ła Ja­gę za rę­kaw i usi­ło­wa­ła ją wy­drzeć si­łą z ob­jęć sy­nal­ka. Za­mie­rza­ła ją po­tem wy­rzu­cić za drzwi, a za okno te jej wy­cie­ru­cho­wa­te szma­ty, tę żal się Bo­że kur­tecz­kę z ko­sza w Bie­dron­ce… a mo­że w Li­dlu, te czer­wo­ne dzia­ni­ny wy­dzier­ga­ne za­pew­ne przez tro­skli­wą bab­cię eme­ryt­kę z po­wy­krę­ca­ny­mi pa­lusz­ka­mi…

Ma­da­me San­dra na­wet w ata­ku dzi­kiej fu­rii po­tra­fi­ła do­strzec mar­kę odzie­nia. W tym wy­pad­ku – ra­żą­cy i ohyd­ny brak ja­kiej­kol­wiek mar­ki. Kosz w Bie­dron­ce!

Już za­ci­snę­ła le­wą dłoń wo­kół nad­garst­ka dzie­wu­chy, już się­ga­ła pra­wą rę­ką w stro­nę jej koł­nie­rza, kie­dy spo­tka­ła ją nie­spo­dzian­ka. Jej wła­sny, wy­rod­ny nie­wąt­pli­wie syn, wy­pu­ścił pa­nien­kę i skie­ro­wał się do niej. Z bar­dzo agre­syw­nym bły­skiem w oku.

Chcia­ła na nie­go wrza­snąć i przy­wo­łać go do po­rząd­ku, ale nie zdą­ży­ła. Po­to­mek z za­ci­śnię­ty­mi zę­ba­mi i wy­ra­zem twa­rzy, ja­kie­go jesz­cze u nie­go nie wi­dzia­ła, wy­ko­nał na niej ten­że ma­newr, ja­ki ona chcia­ła wy­ko­nać na dzie­wu­szy­sku. Nie­omal wy­niósł ją z po­ko­ju i za­mknął za so­bą drzwi.

O, tu by­ła róż­ni­ca, bo ona za­mie­rza­ła trza­snąć, a on za­mknął je ra­czej de­li­kat­nie.

– Nie wrzeszcz – po­wie­dział przez te za­ci­śnię­te zę­by. – Nie ra­dzę.

– Bo co – wy­chry­pia­ła i usi­ło­wa­ła kon­ty­nu­ować prze­mo­wę, ale jej prze­rwał.

– Bo jesz­cze nie wiem co, ale po­ża­łu­jesz. – Je­go szept był prze­ra­ża­ją­cy. – To jest mo­ja ko­le­żan­ka z kla­sy. Nie ro­bi­my nic złe­go.

– Ona ma się na­tych­miast wy­no­sić…

– Dla­cze­go?

– Bo ja ci tak ka­żę! Co to za dys­ku­sje!

– Do­brze, za­raz ją wy­pro­wa­dzę. Ale nie pró­buj nam prze­szka­dzać, bo nie rę­czę za sie­bie.

– I co, za­bi­jesz mat­kę?

– Je­że­li bę­dę mu­siał. A na pew­no po­wiem oj­cu, jak opy­li­łaś ten wi­sio­rek od nie­go… ten, co to po­wie­dzia­łaś, że ci zgi­nął. Z tym du­żym nie­bie­skim świe­ci­dłem. W pla­ty­nie. To by­ła pla­ty­na?

– Nie uwie­rzy ci!

– Zo­ba­czy­my. Wi­dzia­łaś, że mam du­żo róż­nych fo­tek. Two­ją też mam. Jak wy­cho­dzisz od ju­bi­le­ra na Woj­ska. Aku­rat so­bie ćwi­czy­łem mia­sto we mgle po­ran­nej. Za­miast kla­sów­ki z pol­skie­go. To by­ła wio­sna, ja­koś tak… ma­rzec, kwie­cień. Zga­dza się?

– Ty ga­dzie ma­ły! Po co ja cię uro­dzi­łam…

– Idź do sie­bie i siedź ci­cho. Ja mu­szę wra­cać do ko­le­żan­ki.

Ja­ga sta­ła prze­ra­żo­na w miej­scu, w któ­rym ją zo­sta­wił. Nie pró­bo­wał jej ob­jąć.

– Prze­pra­szam cię. Nie mo­głem te­go prze­wi­dzieć. Mat­ka z oj­cem mie­li do wie­czo­ra być u dziad­ków. Nie wiem, jak mam cię prze­pra­szać. Chodź, od­pro­wa­dzę cię.

Na­dal bez sło­wa ubra­ła się w swo­je nie­mar­ko­we ciu­chy. Wy­szli z wy­pa­sio­nej wil­li na uli­cę, sza­rze­ją­cą w gru­dnio­wym mro­ku, a du­ży, czar­no ubra­ny ochro­niarz spo­glą­dał za ni­mi zza krza­ka. Da­wid jak­by za­nie­mó­wił na do­bre, za to Ja­ga za­czę­ła mieć wra­że­nie, że jed­nak coś po­win­na po­wie­dzieć. Uda­ło jej się ja­koś opa­no­wać i te­raz my­śla­ła in­ten­syw­nie o tym, co się sta­ło.

Bo­że, co on ma za kosz­mar­ną mat­kę… cie­ka­we, czy ba­ba za­wsze się tak za­cho­wu­je wo­bec nie­go? Wy­glą­da­ło na to, że się nie­spe­cjal­nie zdzi­wił. Pew­nie ćwi­czy to od ma­łe­go. Nie, no, po pro­stu w ogó­le nie wia­do­mo, co by mu po­wie­dzieć! Po­cie­szyć? Nie martw się, by­wa­ją gor­sze ma­muś­ki… Ja­kie gor­sze??? Nie by­wa­ją! Ra­tun­ku!

Dzi­ka go­ni­twa my­śli nie po­zwo­li­ła osta­tecz­nie Ja­dze na sfor­mu­ło­wa­nie żad­nych wnio­sków ani po­cie­szeń. W kom­plet­nym i ra­czej po­nu­rym mil­cze­niu dwo­je mło­dych lu­dzi do­szło do przy­stan­ku i od­sta­ło swo­je dwa­dzie­ścia osiem mi­nut, za­nim nad­je­chał au­to­bus, nie­zu­peł­nie do­pa­so­wa­ny cza­so­wo do świą­tecz­ne­go roz­kła­du jaz­dy.

Prze­peł­nio­na ża­lem i współ­czu­ciem Ja­ga uści­snę­ła Da­wi­do­wi rę­kę i od­je­cha­ła, nie zdo­ław­szy wy­du­sić ani sło­wa, mło­dy Nie­pie­ra zaś po­szedł w stro­nę do­mu, bo­le­śnie prze­ko­na­ny, że ona go znie­na­wi­dzi­ła i już ni­g­dy wię­cej nie bę­dzie chcia­ła znać.

Po­zo­sta­wał w tym błęd­nym mnie­ma­niu ja­kiś czas, nie ma­jąc po­ję­cia, że Ja­ga se­sję fo­to­gra­ficz­ną w zgni­łej at­mos­fe­rze roz­pły­wa­ją­ce­go się grud­nia, a zwłasz­cza pół­go­dzin­ne sta­nie na przy­stan­ku przy­pła­ci­ła drob­ną in­fek­cją gry­po­wą, któ­ra to in­fek­cja śmier­tel­nie wy­stra­szy­ła z ko­lei jej mat­kę, prze­wraż­li­wio­ną od­kąd za­da­ła się z cho­ry­mi dzie­cia­ka­mi. W efek­cie Ja­ga wy­lą­do­wa­ła w łóż­ku i prze­by­wa­ła tam aż do Syl­we­stra. Nie dzwo­ni­ła do Da­wi­da, bo po pierw­sze by­ła okrop­nie za­ka­ta­rzo­na i pra­wie stra­ci­ła głos, a po dru­gie, wo­la­ła po­cze­kać, prze­my­śleć spra­wę i do­pie­ro prze­my­ślaw­szy, po­roz­ma­wiać z bie­da­kiem roz­sąd­nie.

Pa­ni Bo­że­na Ko­nik-Hart za­dzwo­ni­ła do swo­jej przy­ja­ciół­ki, pa­ni Zu­zan­ny Du­szyc­kiej, a jej głos zdra­dzał kiep­ski stan ner­wów.

– Zu­ziu, czy mo­żesz do mnie wpaść? Ja nie mo­gę wpaść do cie­bie, bo wła­śnie wsta­wi­łam pla­cek do pie­kar­ni­ka i te­raz mu­szę go pil­no­wać.

– Zro­bi­łaś pla­cek?

Pa­ni Bo­że­na by­ła ny­gu­ską co się zo­wie i fakt zro­bie­nia przez nią plac­ka świad­czył o nie­ma­łym wzbu­rze­niu.

– Droż­dżo­wy, z kru­szon­ką. Przyj­dziesz?

– Już le­cę.

Droż­dżo­wy! Kru­szon­ka! Bo­że­na mu­sia­ła być chy­ba w szo­ku.

Upoj­ny za­pach cia­sta przy­wi­tał pa­nią Zu­zan­nę już przy furt­ce ma­łe­go dom­ku na Cze­rem­cho­wej. Za­dzwo­ni­ła do drzwi i po chwi­li po­dzi­wia­ła już ar­cy­dzie­ło tra­dy­cyj­ne­go pie­kar­nic­twa – czy mo­że cu­kier­nic­twa – do­mo­we­go.

– Mat­ko Bo­ska, że ci się chcia­ło za­gnia­tać!

– Mu­sia­łam od­re­ago­wać – sap­nę­ła pa­ni Bo­że­na. – Dwa ra­zy.

– Dla­cze­go dwa ra­zy? Że­by by­ło pulch­niej­sze?

– Że­by nie za­piec ko­ta. Musz­ka mi wsko­czy­ła do mi­ski. Mo­tyl­ka zdą­ży­łam zła­pać za ogon. Ale cia­sto już się do ni­cze­go nie nada­wa­ło, a Musz­kę mu­sia­łam wy­ką­pać. Ona te­go nie­na­wi­dzi. Strasz­nie dra­pie i wrzesz­czy.

– I to cię tak zde­ner­wo­wa­ło?

– Nie, nie to. To mnie na­wet tro­chę uspo­ko­iło. Sia­daj, za­raz ci zro­bię her­ba­ty. Czy mo­że ka­wy?

– Do ta­kie­go cia­sta po­pro­szę ka­wy. Bę­dziesz kro­iła cie­płe?

– Cie­płe naj­lep­sze. Cho­ciaż cięż­ko straw­ne. Bo­że, co ja mam zro­bić?! Zu­ziu, po­wia­dam ci, nie­zrów­no­wa­żo­na cór­ka to naj­więk­sze nie­szczę­ście.

– Mi­sia nie­zrów­no­wa­żo­na?

– I ona, i ten jej psy­chia­tra. Ru­dy. Za­wsze mó­wi­łam, ru­de naj­gor­sze. Fał­szy­we. Ty wiesz, co oni chcą zro­bić?

– Po­brać się! – ucie­szy­ła się pa­ni Zu­zan­na, któ­ra uwiel­bia­ła zna­jo­me ślu­by. – Nie martw się, Bo­żen­ko, Mi­sia już nie pier­wio­snek, lep­szy psy­chia­tra niż ża­den. On po­dob­no jest do­sko­na­łym spe­cja­li­stą, za­się­gnę­łam opi­nii w na­szej przy­chod­ni. Zna­ją go. Re­nia z re­je­stra­cji mó­wi­ła, że w mie­ście się o nie­go do­słow­nie za­bi­ja­ją. Pysz­ne to two­je cia­sto.

Mat­ka Mi­cha­li­ny trza­snę­ła fi­li­żan­ką w spodek.

– Po­brać się! Nie­do­cze­ka­nie! On jest od niej star­szy ja­kieś dzie­sięć lat, jak nie wię­cej. I mam już do­syć ru­dych w ro­dzi­nie.

Przy­ja­ciół­ka sta­ran­nie ukry­ła prze­ko­na­nie, że w ra­zie gdy­by dwo­je ru­dych chcia­ło się po­brać, to pa­ni Bo­żen­ka mo­że nie mieć nic do ga­da­nia.

– Ależ ta kru­szo­necz­ka pach­nie wa­ni­lią! De­li­cja. No to po­wiedz, co oni wła­ści­wie chcą zro­bić?

Ko­lej­ne trza­śnię­cie w spodek.

– Ja­dą do Ir­lan­dii.

Do pa­ni Zu­zan­ny ja­koś nie do­tarł ca­ły dra­ma­tyzm te­go stwier­dze­nia.

– No to co? Prze­cież chy­ba nie na sta­łe.

Trza­śnię­cie. Spodek pękł. Fi­li­żan­ka oca­la­ła i ka­wa nie wy­la­ła się na ha­fto­wa­ny ob­rus.

W oczach go­spo­dy­ni pło­nę­ła ży­wa fu­ria.

Pa­ni Zu­zia na­gle za­krztu­si­ła się plac­kiem.

– Mat­ko Bo­ska! Chce go zna­leźć?

– No, wresz­cie ro­zu­miesz!

– Ale po co?

– A my­ślisz, że ja wiem, po co? On jej cze­goś na pew­no na­ga­dał, sa­ma nie mia­ła ni­g­dy ta­kich po­my­słów.

– On… aha, ro­zu­miem. Ru­dy.

– Psy­chia­tra. Jej oj­ciec też był ru­dy.

– Cze­kaj, Bo­żen­ko. Jak ona go chce zna­leźć, sko­ro nie wie, gdzie go szu­kać? Ty wiesz, gdzie on miesz­ka?

– Nie mam po­ję­cia. I nie chcę mieć po­ję­cia. Od­kąd Mi­cha­li­na skoń­czy­ła stu­dia, No­el ze­rwał wszel­kie kon­tak­ty. No, mo­że go nie­spe­cjal­nie do kon­tak­tów za­chę­ca­łam, ale mógł się upie­rać! Przed­tem to jesz­cze przy­naj­mniej ja­kieś pie­nią­dze przy­sy­łał! Nic go nie ob­cho­dzi­ła! Nic! Po co ona te­raz chce od­grze­by­wać sta­re dzie­je? Sta­re sen­ty­men­ty? Po co to ko­mu po­trzeb­ne? Py­tam, po co? Prze­cież oj­ciec był wo­bec niej kom­plet­nie obo­jęt­ny!

Pa­ni Zu­zan­na za­pcha­ła usta kru­szon­ką i dzię­ki te­mu unik­nę­ła ko­niecz­no­ści od­po­wia­da­nia na ty­rad­kę go­spo­dy­ni. Wca­le nie mia­ła ocho­ty na przy­ta­ki­wa­nie, kłó­cić się też nie chcia­ła, ale do­sko­na­le pa­mię­ta­ła, jak bar­dzo No­el ko­chał ma­łą có­recz­kę i jak re­gu­lar­nie przy­sy­łał pie­nią­dze na jej utrzy­ma­nie, kie­dy już pry­snął do tej swo­jej Ir­lan­dii. Pry­snąć, zda­niem pa­ni Zu­zi, mu­siał, bo ina­czej Bo­żen­ka by mu żyć nie da­ła.

Pa­ni Zu­zia wie­dzia­ła do­sko­na­le, że mat­ka na­sta­wia­ła Mi­cha­li­nę prze­ciw­ko oj­cu, opo­wia­da­jąc jej o nim nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie oraz sto­su­jąc swo­isty, bar­dzo sku­tecz­ny ter­ro­rek. Po­le­gał on na tym, że ile­kroć Mi­cha­li­na chcia­ła roz­ma­wiać o oj­cu mniej na­pa­stli­wie, coś wy­ja­śniać, nie daj Bo­że dą­żyć do ja­kie­goś kon­tak­tu – ty­le­kroć jej mat­ka do­sta­wa­ła za­pa­ści, mi­go­ta­nia przed­sion­ków al­bo zgo­ła sta­nu przed­za­wa­ło­we­go. Pod­kre­śla­ła przy tym, że to ze stre­su, więc Mi­cha­li­na w koń­cu za­czę­ła się oba­wiać, że ma­mu­nia zej­dzie z jej wi­ny i zre­zy­gno­wa­ła z do­cie­kań.

Praw­do­po­dob­nie opo­wie­dzia­ła o wszyst­kim swo­je­mu dok­tor­ko­wi, a on ją prze­ka­ba­cił.

No i do­brze. Pa­ni Zu­zia pa­mię­ta­ła we­so­łe­go i sym­pa­tycz­ne­go Ir­land­czy­ka, któ­ry tak ład­nie mó­wił po pol­sku, zmięk­cza­jąc nie­co „r”. Nie by­ły jej spra­wą szcze­gó­ły po­ży­cia mał­żeń­skie­go No­ela Har­ta i Bo­żen­ki, ale, jak się rze­kło, ła­two mu chy­ba nie by­ło.

Cie­ka­we, czy na­praw­dę za­po­mniał o swo­jej có­recz­ce? Chy­ba nie­moż­li­we.

Wszyst­ko jest moż­li­we. Pa­ni Zu­zan­na do­sta­tecz­nie dłu­go ży­ła na tym świe­cie, aby o tym wie­dzieć.

A ja­kaś lo­jal­ność wo­bec sta­rej przy­ja­ciół­ki zo­bo­wią­zu­je.

– Mo­im zda­niem ona go wca­le nie znaj­dzie i nie masz się czym de­ner­wo­wać. Czy mo­gę pro­sić cię o jesz­cze jed­ną fi­li­żan­kę ka­wy?

Grze­gorz Wroń­ski ba­wił się ru­dym lo­kiem Mi­cha­li­ny… nie da się ukryć, kom­plet­nie go­lu­teń­kiej i zda­niem uko­cha­ne­go męż­czy­zny – ab­so­lut­nie prze­pięk­nej. On też był ak­tu­al­nie bez ubra­nia, po­nie­waż za­le­d­wie kil­ka chwil te­mu skoń­czy­li to, co do nie­daw­na na­zy­wa­li fi­glo­wa­niem, a ostat­nio dzia­ła­nia­mi pro­kre­acyj­ny­mi. Obie­ca­li so­bie rzecz ca­łą trak­to­wać bez fa­na­ty­zmu – nie w sen­sie ogra­ni­cza­nia czę­sto­tli­wo­ści, oczy­wi­ście.

– Cho­dzi o to, że nie bę­dę za każ­dym ra­zem spraw­dza­ła te­stem cią­żo­wym, czy nam się uda­ło, do­brze? Po pro­stu jak nam się uda, to się uda. To bę­dzie. Ko­cham cię, dok­tor­ku.

– Ja też cię ko­cham, ogrod­nicz­ko. Słu­chaj, nie uwa­żasz, że w tej sy­tu­acji jed­nak po­win­naś u mnie za­miesz­kać na do­bre?

– Grze­siu, nie mów­my o tym jesz­cze, pro­szę cię bar­dzo. Bę­dę na ten te­mat my­śleć, jak za­cznę pusz­czać pa­wie śnia­da­nia­mi…

– Nie za­wsze są pa­wie.

– Ale okres się za­trzy­mu­je. Jak mi się za­trzy­ma, to po­ga­da­my. Je­zu, dla­cze­go w ogó­le mó­wi­my o ta­kich nie­ape­tycz­nych rze­czach? Przy­tu­lę się do cie­bie, do­brze? I daj jed­nak ka­wa­łek ko­ca, bo mi zim­no. W ty­łek, za prze­pro­sze­niem.

Grze­gorz, śmie­jąc się śmie­chem czło­wie­ka szczę­śli­we­go, przy­gar­nął ją do sie­bie i otu­lił mię­ciut­kim kre­mo­wym ple­dem.

Jesz­cze nie­daw­no miał w związ­ku z tym swo­im szczę­ściem i Mi­cha­li­ną mnó­stwo wąt­pli­wo­ści, po­sta­no­wił jed­nak wziąć do ser­ca wszyst­kie do­bre ra­dy, któ­rych w po­dob­nych przy­pad­kach udzie­lał swo­im pa­cjen­tom – i olać to. Ow­szem, jest od niej star­szy, ale ona mó­wi, że go ko­cha. I wy­glą­da na to, że nie łże. Chce mieć z nim dziec­ko. Ow­szem, bę­dzie sta­rym ta­tu­siem. No i co z te­go. Ona prze­cież wie. I też bę­dzie nie naj­młod­szą ma­mu­sią. A mo­że im nie wyj­dzie. A wła­śnie, że wyj­dzie.

Gdy­by jesz­cze tro­chę po­roz­my­ślał na te te­ma­ty, mu­siał­by zo­stać wła­snym pa­cjen­tem.

Co to on im za­wsze po­wta­rza?

Ży­cie ma­my praw­do­po­dob­nie jed­no i je­śli je zmar­nu­je­my, mo­że­my nie do­stać dru­giej szan­sy.

O nie, Mi­cha­li­ny nie zmar­nu­je. Nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści.

– Co mó­wi­łaś, ko­cha­nie?

– A o czym my­śla­łeś, ko­cha­nie?

– O to­bie, na­tu­ral­nie. Ostat­nio wpa­dłem w na­łóg.

– A ja mó­wi­łam o tej Ir­lan­dii. Kie­dy tam je­dzie­my?

– Ja bym spró­bo­wał za­ha­czyć o świę­te­go Pa­try­ka, że­by zła­pać tro­chę ko­lo­ry­tu. To wy­pa­da sie­dem­na­ste­go mar­ca. Mo­gli­by­śmy je­chać na sie­dem­na­ste­go mniej wię­cej, a po­tem zo­stać tam ja­kiś ty­dzień. Do­sta­niesz urlop?

– Chy­ba tak, to jesz­cze bę­dzie przed se­zo­nem. No, na skra­ju se­zo­nu. Grze­gorz, a ty za­sta­na­wia­łeś się, w ja­ki spo­sób go bę­dzie­my szu­kać? Bo ja nie mam żad­ne­go po­my­słu.

– Trze­ba za­cząć od fa­ce­ta, któ­ry wam prze­ka­zy­wał for­sę. Pa­mię­tasz, kto to był?

– Pa­mię­tam. Ich by­ło kil­ku, ale je­den to przy­ja­ciel ta­ty. Na­zy­wał się Oli­wiak. Wu­jek Dzi­dek. To pew­nie Zdzi­sław Oli­wiak. Ale stra­ci­li­śmy kon­takt pięt­na­ście lat te­mu. I to ra­czej ma­ma się z nim wi­dy­wa­ła.

– Gdzie on wte­dy pra­co­wał?

– W oj­ca fir­mie… po­cząt­ko­wo. To się ja­koś na­zy­wa­ło… nie, nie przy­po­mnę so­bie. Ale po­tem on prze­szedł do PŻM-u, chy­ba pra­co­wał w dzia­le głów­ne­go na­wi­ga­to­ra… al­bo mo­że w ja­kimś in­nym? Bo­że, na­praw­dę nie pa­mię­tam!

– Nie przej­muj się. Je­śli fa­cet pra­co­wał w PŻM-ie, to go znaj­dzie­my. Ja tam mam mnó­stwo zna­jo­mych. Ale naj­pierw wej­dzie­my do In­ter­ne­tu. Bio­rę to na sie­bie. Miej­my tyl­ko na­dzie­ję, że on utrzy­mu­je kon­takt z two­im oj­cem. A przy­naj­mniej wie, gdzie go szu­kać.

Mar­ce­li­na opa­ko­wa­ła Krzy­się w ko­cy­ki, umie­ści­ła w wóz­ku i uda­ła się z nią na co­dzien­ny po­obied­ni spa­cer. Teo­re­tycz­nie po­obied­ni, po­nie­waż Krzy­sia ja­dła, kie­dy chcia­ła, a Mar­ce­li­na nie ja­dła pra­wie wca­le. A już na pew­no nic w ro­dza­ju obia­du, to zna­czy cze­goś z zu­pą na pierw­sze da­nie i mię­skiem, ziem­niacz­ka­mi tu­dzież su­rów­ką na dru­gie. Kon­ten­to­wa­ła się ka­nap­ka­mi, od cza­su do cza­su zja­da­ła jaj­ko na twar­do al­bo sma­ży­ła je so­bie na pa­tel­ni i pro­sto z tej pa­tel­ni zgar­nia­ła na ka­wa­łek chle­ba. O ile mia­ła w do­mu chleb.

Ten spo­sób od­ży­wia­nia spra­wił, że fi­gu­ra Mar­ce­li­ny co­raz bar­dziej zbli­ża­ła się do ide­ału ano­rek­tycz­nej mo­del­ki któ­re­goś z naj­więk­szych świa­to­wych kre­ato­rów mo­dy.

Ja­kie ta­kie pro­duk­ty spo­żyw­cze po­ja­wia­ły się w jej do­mu tyl­ko wte­dy, kie­dy spo­dzie­wa­ła się wi­zy­ty przy­ja­ció­łek względ­nie no­ta­riu­sza Je­rze­go Brań­skie­go.

Wła­śnie uda­wa­ła się do skle­pu ce­lem za­ku­pie­nia tych­że pro­duk­tów. Mia­ła w pla­nie urzą­dze­nie drob­ne­go przy­jąt­ka z oka­zji wła­snych uro­dzin. Li­czy­ła, jak zwy­kle, na przy­by­cie Dzie­wic in cor­po­re oraz no­ta­riu­sza, a w na­stęp­nej ko­lej­no­ści na wy­by­cie Dzie­wic i po­zo­sta­nie no­ta­riu­sza. Moż­li­wie naj­dłu­żej. Na wszel­ki wy­pa­dek po­sta­no­wi­ła ku­pić rów­nież pro­duk­ty na­da­ją­ce się do przy­rzą­dze­nia skrom­ne­go ale smacz­ne­go śnia­da­nia.

Przy­po­mnia­ła so­bie śnia­dan­ka, obiad­ki, pod­wie­czor­ki, ko­la­cyj­ki i prze­gryz­ki, ja­ki­mi ra­czy­ła Mi­ko­ła­ja Fir­le­ja w cza­sach, kie­dy spo­dzie­wa­ła się zo­stać je­go ślub­ną żo­ną. Żarł jak ma­szy­na, ale osta­tecz­nie ją zo­sta­wił na ła­sce lo­su. To idio­tycz­ne, że go tak ko­cha­ła.

Zaj­rza­ła do wóz­ka. Czyż­by no­sek Krzy­si za­czy­nał się for­mo­wać na ob­raz i po­do­bień­stwo no­sa jej oj­ca?

No­sek Krzy­si przy­po­mi­nał na ra­zie ma­ły kar­to­fe­lek, ale po­tę­ga wy­ob­raź­ni pod­bu­do­wa­nej uczu­ciem, na­wet szcząt­ko­wym, jest, jak wie­my, nie­ogra­ni­czo­na.

Mar­ce­li­na ze­bra­ła się w so­bie i od­su­nę­ła wi­zję nie­do­szłe­go mał­żon­ka w naj­dal­szy kąt świa­do­mo­ści. Nie da się ukryć, iż wy­mie­nio­ny oka­zał się zwy­kłą świ­nią, nie za­słu­gu­ją­cą na to, że­by za nią ki­jem rzu­cić.

Dla­cze­go więc jesz­cze w ogó­le my­śla­ła o nim?

La­da chwi­la Fir­lej po raz dru­gi zo­sta­nie ta­tu­siem. Je­śli już nie zo­stał.

Do dia­bła z nim.

Po­now­nie zaj­rza­ła pod fal­ba­nia­stą bud­kę.

Krzy­sia spa­ła jak anio­łek.

Mar­ce­li­na po­sta­wi­ła wó­zek na ha­mul­cu i we­szła do skle­pu. Ma­ła niech so­bie po­śpi na po­wie­trzu świe­żym, do­brze jej tam bę­dzie. Nie ma sen­su za­bie­rać dziec­ka do skle­pu, gdzie za­duch pa­nu­je nie­ziem­ski (ro­żen z kur­cza­ka­mi pra­co­wał peł­ną pa­rą) i ha­łas od­po­wied­ni do za­du­chu. Per­so­nel skle­pu naj­wy­raź­niej pre­fe­ro­wał mu­zy­kę zbli­żo­ną do di­sco po­lo i lu­bił jej słu­chać na­praw­dę gło­śno.

– Klien­ci też lu­bią – po­in­for­mo­wa­ła Mar­ce­li­nę życz­li­wie pa­nien­ka, któ­rej za­da­niem by­ło ob­ser­wo­wa­nie, czy owi klien­ci cze­goś ak­tu­al­nie nie krad­ną. – Pa­ni jest za de­li­kat­na, a te­raz to wła­śnie tak się słu­cha.

Mar­ce­la zre­zy­gno­wa­ła z tłu­ma­cze­nia dziew­czy­nie, że sklep to nie dys­ko­te­ka, bo wi­dać by­ło, że strzę­pi­ła­by ję­zyk kom­plet­nie bez efek­tu. Wzię­ła ko­szyk i za­nur­ko­wa­ła, mię­dzy naj­wy­twor­niej­sze ar­ty­ku­ły spo­żyw­cze, ja­ki­mi dys­po­no­wał mar­ket we wsi Sto­lec.

Po­sta­no­wi­ła pójść na mak­sy­mal­ną ła­twi­znę i w moż­li­wie naj­więk­szym stop­niu skom­po­no­wać przy­ję­cie z go­tow­ców – tak przy­rzą­dzo­nych, że­by sy­mu­lo­wa­ły dzie­ło rąk wła­snych. Prze­szu­ki­wa­ła ko­lej­ne pół­ki i na­wet za­czy­na­ło ją to wcią­gać. Kie­dyś na­praw­dę lu­bi­ła ba­wić się w dom. Każ­da dziew­czyn­ka ma w ży­ciu ta­ki etap – po­my­śla­ła nie bez go­ry­czy. Nie­któ­rym prze­cho­dzi to w ży­cie co­dzien­ne, in­ne zo­sta­ją na eta­pie za­ba­wy.

Za­sta­na­wia­ła się wła­śnie nad moż­li­wo­ścią wy­ko­rzy­sta­nia czer­wo­ne­go i czar­ne­go ka­wio­ru (z da­tą waż­no­ści na gra­ni­cy przy­dat­no­ści do spo­ży­cia, wi­dać w Stol­cu nie był to ar­ty­kuł pierw­szej po­trze­by), kie­dy stwier­dzi­ła, że obok niej ktoś stoi. Ktoś nie­zbyt przy­jaź­nie na­sta­wio­ny.

– To dziec­ko w wóz­ku to pa­ni?

Drgnę­ła gwał­tow­nie i od­wró­ci­ła się od prze­ter­mi­no­wa­ne­go (pra­wie) ka­wio­ru. Ja­kiś fa­cet. Pa­trzy na nią, jak­by oj­ca i mat­kę za­bi­ła wła­sno­ręcz­nie.

– Coś się sta­ło?

– Oprócz te­go, że dziec­ko pła­cze od kwa­dran­sa, to nic. Zu­peł­nie. Czy pa­ni kom­plet­nie ogłu­chła przy tych pusz­kach? Wrzesz­cza­łem od drzwi, czy­je dziec­ko, ale nikt się nie zgła­szał, już my­śla­łem, że ktoś je zo­sta­wił. Do wzię­cia dla do­brych lu­dzi! A mo­że pa­ni już się znu­dzi­ło by­cie ma­mu­sią?!

Wy­mi­nę­ła go i po­bie­gła w stro­nę drzwi. Do­pa­dła wóz­ka i do­pie­ro te­raz ser­ce jej sta­nę­ło.

Wó­zek był pu­sty.

Chcia­ła coś po­wie­dzieć, krzyk­nąć, ale nie mo­gła wy­dać gło­su. Po­czu­ła, że za chwi­lę ze­mdle­je.

– Spo­koj­nie – wark­nął tuż przy niej ten sam nie­przy­ja­zny fa­cet. – Dziec­ko jest w skle­pie. Wzię­li­śmy je z te­go wóz­ka, bo nie chcia­ło się uspo­ko­ić. Chy­ba się zsiu­sia­ło i by­ło mu zim­no. Jak pa­ni mo­gła zo­sta­wić je przed skle­pem na tak dłu­go?! Jak pa­ni mo­gła w ogó­le je zo­sta­wić?!

Mar­ce­li­nie za­krę­ci­ło się w gło­wie i mu­sia­ła uchwy­cić się skle­po­wych ża­lu­zji, że­by utrzy­mać rów­no­wa­gę. Nie­przy­ja­zny fa­cet chy­ba się za­nie­po­ko­ił.

– Źle się pa­ni czu­je? Chry­ste, te­go jesz­cze bra­ko­wa­ło!

Mru­cząc coś pod no­sem, pod­trzy­mał sła­nia­ją­cą się po­ka­zo­wo Mar­ce­li­nę i po­mógł jej wejść z po­wro­tem do skle­pu. Za­pro­wa­dził ją na za­ple­cze, gdzie dwie eks­pe­dient­ki, za­nie­chaw­szy ob­słu­gi­wa­nia klien­tek, prze­wi­ja­ły wła­śnie po­pła­ku­ją­cą wciąż Krzy­się i za­kła­da­ły jej świe­że­go pam­per­sa.

– Przy­pro­wa­dzi­łem wam ma­mu­się do te­go dzie­ciacz­ka – po­wie­dział nie­przy­ja­zny, po raz pierw­szy mniej wię­cej nor­mal­nym to­nem. – Pra­wie mi ze­mdla­ła. Ma­cie ja­kąś wo­dę?

Mar­ce­li­na zo­sta­ła usa­dzo­na na krze­śle i po­czę­sto­wa­na ga­zo­wa­ną wo­dą mi­ne­ral­ną, a na­wet, za­pew­ne na wszel­ki wy­pa­dek, tąż wo­dą lek­ko po­pry­ska­na. Fa­cet wi­siał nad nią jak sęp, za­pew­ne na wy­pa­dek gdy­by zle­cia­ła z te­go krze­sła i wy­ma­ga­ła ja­kichś dzia­łań si­ło­wych.

Opa­no­wa­ła się.

– Prze­pra­szam – wy­chry­pia­ła. – Prze­pra­szam za kło­pot. To bar­dzo ład­nie, że pa­nie za­ję­ły się mo­ją có­recz­ką. Pa­nu też bar­dzo dzię­ku­ję. I prze­pra­szam.

– Nic się nie sta­ło – wy­rwa­ła się jed­na z eks­pe­dien­tek. – To słod­ka dziew­czyn­ka. Jak ma na imię?

– Kry­sty­na Ma­ria. Krzy­sia.

– Krzy­sia! Jak w „Pa­nu Wo­ło­dy­jow­skim” – ucie­szy­ła się dru­ga, w wie­ku wska­zu­ją­cym, że Sien­kie­wi­cza w lek­tu­rze szkol­nej mia­ła cał­kiem nie­daw­no. – Już nie pła­cze. Ona po pro­stu nie lu­bi mieć mo­kro.

– Nikt nie lu­bi mieć mo­kro – mruk­nął nie­przy­ja­zny. – Je­że­li nie je­stem już po­trzeb­ny, to po­zwo­lą pa­nie, że się wy­co­fam na z gó­ry upa­trzo­ne po­zy­cje.

– Bę­dziesz miał mo­kro! – pi­snę­ła młod­sza eks­pe­dient­ka.

Mar­ce­li­na nic nie zro­zu­mia­ła. Fa­cet mruk­nął ja­kieś po­że­gna­nie, cmok­nął w po­li­czek młod­szą, zgar­nął z wie­sza­ka po­kaź­ną czar­ną tor­bę i wy­szedł.

– Ja już pój­dę. Jesz­cze raz bar­dzo dzię­ku­ję. We­zmę ją, do­brze?

Star­sza eks­pe­dient­ka spoj­rza­ła na nią kry­tycz­nie.

– Chy­ba le­piej niech pa­ni tu jesz­cze po­sie­dzi. Nie wy­glą­da pa­ni naj­le­piej. Izau­ra, zo­stań z pa­nią, ja pój­dę na sklep. Mo­że zrób her­ba­ty go­rą­cej, to pa­ni do­brze zro­bi. Kie­dy pa­ni ja­dła ostat­nio?

Mar­ce­la, zmie­sza­na, wznio­sła oczy ku su­fi­to­wi, z któ­re­go od­pry­ski­wa­ła far­ba.

– Izau­ra, daj pa­ni ja­kąś droż­dżów­kę. Tak nie moż­na. Ma pa­ni dziec­ko, to mu­si pa­ni być od­po­wie­dzial­na. Prze­cież nie ma pa­ni dwu­dzie­stu lat! Ko­bie­ta ni­by doj­rza­ła, a jak dziec­ko. No do­brze, za wy­gła­sza­nie ka­zań nikt mi nie pła­ci. A szko­da. Nie­jed­ne­mu bym chęt­nie wy­gar­nę­ła. Iza, po­ra­dzisz so­bie?

– Tak, pa­ni kie­row­nicz­ko, spo­koj­nie. Nie wy­pusz­czę pa­ni, do­pó­ki się nie po­si­li. To na­praw­dę z gło­du? Nie wy­glą­da pa­ni na ta­ką, co by nie mia­ła pie­nię­dzy. Do nas ta­kie przy­cho­dzą i ta­cy też, ale oni ina­czej wy­glą­da­ją.

– Za­po­mnia­łam zjeść śnia­da­nie – po­wie­dzia­ła Mar­ce­li­na mniej wię­cej zgod­nie z praw­dą.

– Jak ta ma­lut­ka Krzy­sia do­ro­śnie, to się pa­nią bę­dzie zaj­mo­wa­ła. – Izau­ra prze­ję­ła czę­ścio­wo spo­sób by­cia swo­jej sze­fo­wej. – A na ra­zie to pa­ni mu­si o nią dbać i o sie­bie, bo jak pa­ni kil­ka ra­zy jesz­cze wy­wi­nie ta­ki nu­mer, to ją pa­ni za­bio­rą do do­mu dziec­ka.

Mar­ce­la za­chły­snę­ła się her­ba­tą.

– Niech pa­ni na­wet tak nie mó­wi!

– Mo­gę nie mó­wić. Ale sa­ma pa­ni wie. Do­brze, że Bro­nik się ma­lut­ką za­jął, bo lu­dzie dzi­siaj cho­rzy wszy­scy na znie­czu­li­cę, mo­gła­by tak pła­kać i pła­kać…

– Bro­nik? To na­zwi­sko?

– Nie, to imię. Bro­ni­sław, Bro­nik.

– Nie Bro­nek?

– Nie. Nie wiem, dla­cze­go, bo fak­tycz­nie, ma pa­ni ra­cję, jak Bro­ni­sław, to po­wi­nien być Bro­nek. Ale on jest Bro­nik. Pra­cu­je na uni­wer­sy­te­cie, a po­za tym jest or­ni­to­lo­giem i przy­jeż­dża tu ob­ser­wo­wać pta­ki. Ja tam nie wiem, co on w zi­mie chce ob­ser­wo­wać, ale on się ze mnie śmie­je i mó­wi, że za­wsze coś so­bie znaj­dzie. To ja mu mó­wię, że bę­dzie miał mo­kro – ro­ze­śmia­ła się.

Mar­ce­li­na po­zaz­dro­ści­ła jej te­go bez­tro­skie­go śmie­chu i tej za­ży­ło­ści z Bro­ni­kiem, któ­ry praw­do­po­dob­nie wca­le nie był ta­ki nie­przy­ja­zny, jak­by to wy­glą­da­ło na pierw­szy rzut oka.

– Pa­ni się z nim przy­jaź­ni?

– Mój oj­ciec się z nim przy­jaź­ni, a ja go znam od dziec­ka. My tu miesz­ka­my nie­da­le­ko i jak Bro­nik cał­kiem zmok­nie i zmar­z­nie, to przy­cho­dzi do nas się ogrzać. Ta­ta też pra­cu­je na uni­wer­sy­te­cie, tyl­ko w ad­mi­ni­stra­cji. Pa­ni się spro­wa­dzi­ła do te­go do­mu po Ja­błoń­skich, praw­da?

– Tak. Jesz­cze nie zdą­ży­łam tu lu­dzi po­znać…

– Po­zna pa­ni, jak wio­sna przyj­dzie i wszy­scy po­wy­cho­dzą na po­wie­trze. To i Bro­ni­ka pa­ni spo­tka na pew­no jesz­cze nie­raz. Chce pa­ni zro­bić za­ku­py? Ja mo­gę po­pil­no­wać Krzy­si, te­raz nie ma u nas tło­ku, to jesz­cze chwil­kę po­sie­dzę. Ja strasz­nie lu­bię dzie­ci. Jak wyj­dę za mąż, bę­dę mia­ła czwór­kę. Tak po­sta­no­wi­łam.

– Pa­ni chło­pak też tak po­sta­no­wił?

– Ja jesz­cze nie mam chło­pa­ka. Ale jak bę­dę mia­ła, to ta­kie­go, co bę­dzie chciał mieć czwór­kę dzie­ci.

Mar­ce­li­na uśmie­cha­ła się uprzej­mie. Czwór­ka dzie­ci. Ju­ści. Przy dru­gim pu­ści ją kan­tem. Naj­da­lej!

– Cześć, ma­mo, co tu tak cud­nie pach­nie? Pla­cek upie­kłaś! Re­we­la­cja!

Pa­ni Bo­że­na naj­chęt­niej scho­wa­ła­by resz­tę plac­ka, bo ostat­ni­mi cza­sy cór­ka de­ner­wo­wa­ła ją strasz­li­wie, ale by­ło już za póź­no. Mi­cha­li­na wy­czu­ła go no­sem i bez­błęd­nie się­gnę­ła do szaf­ki.

– Z kru­szon­ką! Bo­sko. Zro­bić ci her­ba­ty?

– Chy­ba ty cze­goś ode mnie chcesz. Kie­dy to ostat­nio z wła­snej wo­li ro­bi­łaś mi her­ba­tę?

– Dzi­siaj ra­no, do śnia­da­nia – od­par­ła bez­czel­nie Mi­cha­li­na, dła­wiąc się nie­co ogrom­nym kę­sem plac­ka. – Zro­bię ci. So­bie też zro­bię.

– O tej po­rze bę­dziesz pi­ła her­ba­tę? Na noc?

– Do­pie­ro wpół do dwu­na­stej.

– O tej go­dzi­nie się wra­ca do do­mu…

Mi­cha­li­na znie­cier­pli­wi­ła się od­ro­bi­nę.

– Ma­mo, ja mam czter­dzie­ści lat. Zresz­tą gdy­by nie to, że Grze­gorz ju­tro o pią­tej ra­no je­dzie do War­sza­wy, to bym w ogó­le nie wró­ci­ła.

– On ma na cie­bie zły wpływ.

– Mo­im zda­niem prze­ciw­nie. A cze­mu tak twier­dzisz?

– Zro­bi­łaś się bez­czel­na. Kie­dyś byś mi tak nie od­po­wia­da­ła.

– Czło­wiek doj­rze­wa. Po­dob­no le­piej póź­no niż wca­le. Her­bat­ka dla pa­ni. Ja so­bie jesz­cze we­zmę te­go plac­ka, bo w ży­ciu lep­sze­go nie ja­dłam.

Pa­ni Bo­że­na, z wy­ra­zem re­zy­gna­cji i ci­che­go cier­pie­nia na ob­li­czu, usia­dła przy sto­le i pre­cy­zyj­nie od­mie­rzy­ła ły­żecz­kę cu­kru, po czym wrzu­ci­ła go do fi­li­żan­ki ta­kim ge­stem, jak­by sy­pa­ła tam tru­ci­znę. Ta­lerz z plac­kiem od­su­nę­ła od sie­bie z po­gar­dą oso­by, któ­ra od osiem­na­stej nie bie­rze do ust żad­ne­go po­ży­wie­nia.

Mi­cha­li­na po­dej­rze­wa­ła – i słusz­nie – że jej mat­ka wcią­gnę­ła pół bla­chy zna­ko­mi­te­go droż­dża­ka i te­raz po pro­stu już nie mo­że na nie­go pa­trzeć.

– Ma­mo, po­słu­chaj… ja po pro­stu przy­pro­wa­dzę kie­dyś Grze­sia na obiad, ty go po­znasz, po­ga­da­cie jak lu­dzie, zo­ba­czysz, ja­ki jest faj­ny…

Pa­ni Bo­że­na spek­ta­ku­lar­nie ze­sztyw­nia­ła.

– Broń cię Bo­że! Nie ży­czę so­bie je­go obec­no­ści w mo­im do­mu.

Mi­cha­li­na po­li­czy­ła do dzie­się­ciu.

– Ale po­wiedz mi, dla­cze­go?

– Dla­te­go! Mam wy­czu­cie do lu­dzi i mo­je wy­czu­cie mi mó­wi, że to nie jest przy­zwo­ity czło­wiek. Jest aro­ganc­ki i się wy­wyż­sza. Ma złe oczy.

Mi­cha­li­na uwiel­bia­ła nie­co wy­bla­kłe, za to sza­le­nie prze­ni­kli­we oczy Grze­go­rza w oto­cze­niu zmarsz­czek „śmie­cho­wych” i uwa­ża­ła, że są to oczy wy­jąt­ko­wo do­bre. Uda­ło jej się nie wy­rwać jed­nak z tym stwier­dze­niem, że­by nie roz­ju­szyć mat­ki nie­po­trzeb­nie. Na­peł­ni­ło ją to za­słu­żo­ną du­mą. Jesz­cze nie­daw­no sta­nę­ła­by do nie­po­trzeb­nej dys­ku­sji, po któ­rej by­ła­by kom­plet­nie roz­trzę­sio­na. To Grze­gorz na­uczył ją opa­no­wa­nia.

Nie na wie­le się ono zda­ło, mat­ka bo­wiem, zna­ją­ca do­sko­na­le jej re­ak­cje, za­uwa­ży­ła ewi­dent­ne ob­ja­wy roz­ma­śle­nia świad­czą­ce­go o so­lid­nym za­ko­cha­niu i za­re­ago­wa­ła mo­de­lo­wo.

– Mo­żesz so­bie o nim my­śleć, co chcesz, ale ja ci mó­wię, że jesz­cze nie­raz przez nie­go za­pła­czesz! Wspo­mnisz wte­dy mo­je sło­wa, ale już bę­dzie za póź­no. Ru­dzi tak ma­ją. Twój oj­ciec też wy­glą­dał nie­win­nie, uro­czy był, wszy­scy go ko­cha­li… tyl­ko on nie ko­chał ni­ko­go…

Mi­cha­li­na, do­sko­na­le przez Grze­go­rza za­im­pre­gno­wa­na, po­zwo­li­ła mat­ce jesz­cze ja­kiś czas wspi­nać się na wy­ży­ny re­to­ry­ki, a po pię­ciu mi­nu­tach, kie­dy ro­dzi­ciel­ka za­mil­kła na mo­ment dla na­bra­nia tchu, za­gad­nę­ła nie­spo­dzie­wa­nie:

– Ma­mo, czy ty pa­mię­tasz wuj­ka Dzid­ka Oli­wia­ka?

W pa­nią Bo­że­nę ja­ko­by grom strze­lił.

– Chry­ste Pa­nie, co ci przy­cho­dzi do gło­wy? Cze­mu go so­bie te­raz przy­po­mnia­łaś?! Dwa­dzie­ścia lat go nie wi­dzia­łam!

– Mo­im zda­niem pięt­na­ście. Do­star­czał for­sę od oj­ca do koń­ca mo­ich stu­diów. Mia­łaś z nim jesz­cze ja­kieś kon­tak­ty?

– Osza­la­łaś! To był przy­ja­ciel two­je­go oj­ca, nie mój. Znik­nął jak tyl­ko twój oj­ciec za­krę­cił kra­nik z pie­niędz­mi, bo do­szedł do wnio­sku, że je­steś do­ro­sła i sa­ma so­bie po­ra­dzisz! Ja­ka do­ro­sła? Ty do tej po­ry je­steś ma­łą dziew­czyn­ką i trze­ba by cię za rącz­kę pro­wa­dzić, bo ina­czej na­ro­bisz głu­pot! Tyl­ko że je­steś nie­wdzięcz­na i nie po­tra­fisz do­ce­nić te­go, kto ci na­praw­dę do­brze ży­czy. Za­pła­cisz za to dro­go, zo­ba­czysz! Wró­cisz wte­dy do mat­ki, a mat­ka mo­że już na­wet żyć nie bę­dzie…

Mi­cha­li­na pa­trza­ła na sa­mo­na­pę­dza­ją­cą się ro­dzi­ciel­kę i zro­bi­ło jej się przy­kro. Nie że­by po­czu­ła się do­tknię­ta. Na to Grze­gorz na­praw­dę ją nie­źle uod­por­nił. By­ło jej żal mat­ki, tak bez­na­dziej­nie bez­bron­nej w tej swo­jej wście­kło­ści.

– Ma­mo – ode­zwa­ła się ci­cho. – Cze­mu ty tak strasz­nie nie lu­bisz lu­dzi? Prze­cież te­go mo­je­go Grze­sia wca­le nie znasz. A oj­ciec chy­ba mu­siał mieć ja­kieś po­zy­tyw­ne ce­chy? Mó­wisz ta­kie strasz­ne rze­czy; prze­cież chy­ba nie wie­rzysz w to wszyst­ko? Po­patrz na mnie, ja na­praw­dę je­stem do­ro­sła i to ra­czej od daw­na. Nie zmie­nisz mnie już. A swo­je ży­cie mu­szę prze­żyć sa­ma, na­wet je­że­li na­ro­bię głu­pot. Okrop­ne ba­na­ły ci tu sa­dzę, ale to prze­cież praw­da. Słu­chaj, ja na­praw­dę Grze­sia ko­cham. – Za­sta­no­wi­ła się uła­mek se­kun­dy i po­sta­no­wi­ła pójść na ca­łość. – Chce­my mieć dziec­ko, wiesz? Ja chcę mieć z nim dziec­ko. To zna­czy, on też, ale nie wiem, czy ja nie bar­dziej…

Re­ak­cja pa­ni Bo­że­ny by­ła na­tych­mia­sto­wa. Ma­tro­na wsta­ła z krze­sła jak kró­lo­wa mat­ka z tro­nu, wy­pro­sto­wa­ła się i pa­trząc w bli­żej nie­okre­ślo­ną prze­strzeń, po­wie­dzia­ła:

– Za­tem nie bio­rę od­po­wie­dzial­no­ści już za nic.

To rze­kł­szy, od­wró­ci­ła się od cór­ki mar­no­traw­nej z de­mon­stra­cyj­ną po­gar­dą i od­da­li­ła się tak god­nie i sztyw­no, jak tyl­ko po­tra­fi­ła.

– Chcesz, to ci po­wró­żę – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka, mie­sza­jąc ły­żecz­ką reszt­ki ka­wy. Przy­ja­ciół­ki sie­dzia­ły w jaz­zo­wej piw­ni­cy, w któ­rej tym ra­zem nie by­ło śla­du ży­we­go mu­zy­ka, tyl­ko nie wia­do­mo skąd po­gry­wał nie­zbyt gło­śno Oscar Pe­ter­son. – Ma­ło tych fu­sów, ale mo­że coś zo­ba­czę.

– To po­win­naś zaj­rzeć do jej fu­sów, nie do swo­ich – wtrą­ci­ła Ali­na, chi­cho­cząc. – Mnie też po­wró­żysz?

– Póź­niej. Ja umiem każ­de­mu wró­żyć z wła­snych. Miś­ka, cze­ka cię wie­le szczę­ścia i sło­dy­czy z Grze­siem, roz­kosz­ne bo­bo al­bo na­wet dwa bo­ba i je­den cho­ler­ny, nie­usta­ją­cy pro­blem z ma­muś­ką. Two­ja ma­ma jest cho­ra na nie­na­wiść i spy­taj swo­je­go dok­tor­ka… pa­trz­cie, a kie­dyś to był nasz dok­to­rek! Spy­taj swo­je­go dok­tor­ka, jak się to na­zy­wa. Bę­dziesz mia­ła do wy­bo­ru – wziąć ją so­bie na gar­ba, jak już się ze­sta­rze­je do resz­ty, al­bo mę­czyć się z wy­rzu­ta­mi su­mie­nia do koń­ca ży­cia.

– Mo­że nie bę­dzie tak źle. Mo­że two­ja ma­ma do­sta­nie ja­kiejś ła­god­nej skle­ro­zy – po­cie­szy­ła Ali­na. – Bę­dzie mi­lut­ką sta­rusz­ką i za­po­mni, o co się wście­ka­ła.

– Mi­lut­kie wa­rzyw­ko – mruk­nę­ła Mi­cha­li­na i skrzy­wi­ła się szpet­nie. – Obie je­ste­ście mał­py.

Ali­na i Agniesz­ka zgod­nie po­krę­ci­ły gło­wa­mi.

– Mo­że mał­py, ale przy­tom­ne. I uwa­ża­my, że praw­dzie na­le­ży pa­trzeć pro­sto w oczy.

– Al­ka ma ra­cję. A ty rób te ćwi­cze­nia na uod­por­nie­nie i już. Ona się uod­por­ni­ła na szpi­tal, to ty mo­żesz na ma­muś­kę. Ina­czej zwa­riu­jesz i co gor­sza, zmar­nu­jesz so­bie szczę­ście.

– Z na­szym dok­tor­kiem.

Ro­ze­śmia­ły się wszyst­kie trzy. Pierw­sza prze­sta­ła się śmiać Ali­na.

– Pa­trz­cie, dziew­czyn­ki, ja­kaś epi­de­mia po­szu­ki­wa­nia ta­tu­siów. Nie tak daw­no mo­ja Wi­sien­ka ro­bi­ła mi awan­tu­ry o oj­ca i wy­bie­ra­ła się szu­kać je­go śla­dów na tym drze­wie, na któ­rym się roz­bił…

Mi­cha­li­na gwał­tow­nie od­pu­ka­ła w blat sto­li­ka od spodu.

– Zgiń, prze­pad­nij, si­ło nie­czy­sta! Co ty za bzdu­ry ga­dasz! Mam na­dzie­ję, że mój oj­ciec nie roz­bił się na żad­nym drze­wie! Po­za tym twój Ku­ba to był, zda­je się, ta­ki bar­dziej słod­ki dra­niu­lek, któ­ry cię zro­bił w gru­chę, ja­kiej świat nie wi­dział!

– Two­ja ma­ma twier­dzi, że twój oj­ciec też…

– Nie wie­rzę – oświad­czy­ła sta­now­czo Mi­cha­li­na. – Znam wła­sną ma­muś­kę. Świę­te­go by wy­koń­czy­ła. Mo­że on zresz­tą i nie był świę­ty, ale chęt­nie to spraw­dzę.

Przy­ja­ciół­ki zno­wu się ro­ze­śmia­ły.

– Przy­znaj się, chcesz po pro­stu je­chać z Grze­siem na Pa­try­ka, na­pić się pi­wa i po­słu­chać ir­landz­kiej mu­zycz­ki u źró­deł. Al­ka, a mo­że po­je­dzie­my za ni­mi i bę­dzie­my im prze­szka­dzać?