Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Słońce świeci wszystkim" tytuł zbioru opowiadań Moniki Szwai to także hasło, którym pisarka kierowała się, tworząc swoje kolejne powieści. Świat wymaga od nas powagi i determinacji, ale nie wolno zapominać, że tym, co daje nam siłę do życia, jest uśmiech i optymizm – a te z pewnością każdy odnajdzie w niniejszym tomie.
W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej. Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo SOL 2016
Copyright © Prószyński i S-ka
Copyright © Wydawnictwo MG
www.monikaszwaja.pl
Opracowanie redakcyjne:
Karina Stempel-Gancarczyk, Ewa Barczyk
Projekt okładki i ilustracje:
Monika Krzyżanowska
Warszawa 2016
ISBN 978-83-62405-87-9
Wydawca:
Wydawnictwo SOL
05-600 Grójec, Duży Dół 2a
www.wydawnictwosol.pl
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
Opowiadania były publikowane przez wydawnictwa: Prószyński i S-ka (Wigilia jest tylko raz w roku, Pierścionek bez oczka), Empik (Nie dla mięczaków), Bauer (Kryminalny) i MG (Kapelusz z rajerem).
Markowi Kasprowiczowi z przyjaźnią i wdzięcznością...
– Delivery, VIC Aviation 3756 request clearance and start-up to Toulouse, information Bravo received…1)
1) W języku lotniczych procedur oznacza to prośbę pilota samolotu linii VIC Aviation o numerze lotu 3756 o zgodę na lot do Tuluzy i zapuszczenie silników oraz informację o odebraniu biuletynu o warunkach pogodowych w obszarze wokół lotniska (wszystkie przypisy autorki).
Wygłosiwszy tę formułę, Konrad poprawił się w fotelu i spojrzał na swojego co-pilota. Nauczył się od jakiegoś czasu również w myślach nazywać drugiego pilota co-pilotem. Ostatnio w ogóle częściej myślał po angielsku lub po niemiecku niż po polsku – nie wiedział, czy powinien się z tego powodu martwić, czy nie. Ostatecznie już od prawie dziesięciu lat mieszkał w Hanowerze, pracował dla niemieckiej firmy i był pełnoprawnym obywatelem Bundesrepubliki. Trochę go to bawiło, zwłaszcza gdy przypominał sobie, jak w dzieciństwie przemieniał się wraz z kolegami w załogę „Rudego” lub w J-23 i jego dzielnych towarzyszy broni. Życie mało przypomina telewizyjne seriale.
– Poprawił ci się akcent – zauważył z uśmiechem Patryk, który był o dwadzieścia lat młodszy, angielską wymowę miał jak student Oksfordu i w ogóle nie miewał problemów egzystencjalnych, a już zwłaszcza z określeniem własnej narodowości: uważał się za Europejczyka i był gotów przyjąć od świata wszystko, co najlepsze. Konrad miał wobec niego uczucia mieszane. Lubił go, ale trochę drażniła go jego niewzruszona pewność siebie.
– Dzisiaj jest środa – burknął. – W środy mówię lepiej.
Kontrola nosowym głosem faceta, który trzy dni pił i trzy dni miał kaca, wygłosiła zezwolenie na zapuszczenie silników. Obaj piloci zgodnie zajęli się swoją pracą i niebawem silniki zgrabnego fokkera 27 warczały równym basem.
– Trzeba będzie zmienić firmę – zauważył Patryk, dopiero teraz zapinając pas. – Za dużo hałasu robi ta maszynka, a ja mam delikatne uszy.
– Przekwalifikuj się na baloniarza – poradził mu Konrad, który dobrze wiedział, że marzeniem Patryka jest latanie na jak największych boeingach, a jeszcze lepiej na airbusie. Będzie musiał na to jeszcze popracować.
– Apron, VIC Aviation 3756 request taxi! – zażądał swoim dźwięcznym tenorkiem Patryk. Głos kolejnego skacowanego Francuza wyraził zgodę i fokker potoczył się w stronę pasa numer 27R. Musieli jeszcze przeczekać spóźnionego jumbo jeta startującego do Nowego Jorku i wreszcie Konrad mógł oderwać maszynę od ziemi. Po chwili lotnisko Charles’a de Gaulle’a zmieniło się w barwną konfigurację świateł.
– Paris Radar, good morning – zaśpiewał do mikrofonu Patryk. – VIC Aviation 3756 airborne!
Konrad uśmiechnął się mimo woli, jak zawsze, kiedy słyszał to angielskie słówko. Brzmiało jak air-born. W slangu lotniczym oznaczało w zasadzie tylko tyle, że samolot znalazł się w powietrzu i teraz czeka, aż radar go zlokalizuje i poda właściwy kurs oraz poziom lotu. Ale Konrad lubił je rozumieć w dosłownym tłumaczeniu na polski – urodzony w powietrzu. Kiedyś powiedział o tym niebacznie Patrykowi, a ten dostał ataku śmiechu i stwierdził, że to zupełnie tak, jakbyśmy „biały bez” przetłumaczyli na angielski jako white without... Konrad z niejakim przymusem zachichotał i poniechał rozwinięcia myśli. Najwyraźniej w sprawach pozalotniczych nie nadawali na tych samych falach. Dobrze, że rozumieli się w kokpicie.
– Ciekawe, czy w Tuluzie będzie nasza Billie Holiday – rzucił od niechcenia Patryk kilka minut później. Radar podał im kurs i wysokość, przebijali się właśnie przez gęstą warstwę chmur i prawie, prawie widzieli już pierwsze gwiazdy. – Może bym się z nią kiedyś umówił. A ty?
– Masz w planie Gruppensex? We troje?
– Nie bądź taki kąśliwy, dziadku. Przecież wiesz: ty albo ja. Może wolałaby ciebie. Ale ty nie lubisz czarnych dziewczyn, a ona jest czarna jak noc. Dam sobie rękę uciąć! To jest czarny głos. Czarna kobieta. Wszystko ma czarne. Łącznie z charakterem. Uprawia miłość na czarnej pościeli z czarnymi koronkami...
– Boże jedyny...
Konrad nie miał zamiaru rozwijać tematu kontrolerki z Tuluzy, a w każdym razie nie z Patrykiem. Jego zdaniem kontrolerka nie była żadną czarną kobietą, jej głos nie przypominał w ogóle zachrypniętej Billie Holiday, raczej Mireille Mathieu... Lubił Mireille, podczas gdy stary dobry jazz był mu najzupełniej obcy, podobnie zresztą jak każdy inny jazz. Jego gusty muzyczne nie były specjalnie rozwinięte. Odróżniał kilka piosenkarek, zwłaszcza tych śpiewających pełnymi, niskimi głosami. Nie było ich wiele, dwie lub trzy. Wystarczało mu to w zupełności. I tak w powietrzu słuchał głównie dźwięku pracujących silników, a kiedy znajdował się na ziemi, coraz bardziej lubił ciszę.
Natomiast dziewczyna z Tuluzy miała głos, który sprawiał, że serce zaczynało mu bić szybciej. Niski, wyraźny, wibrujący, o nieskazitelnej angielskiej dykcji. Z bezosobową życzliwością podawał im kurs i życzył pomyślnego lotu. Konrad potrafił wyobrazić sobie, jak ten głos traci swoją bezosobowość, nabiera ciepła i zupełnie innego wyrazu. Taki głos mógłby go przekonać, że może czeka go w życiu jeszcze coś pięknego.
Nie próbował wyobrażać sobie jego właścicielki. Było mu najzupełniej obojętne, jak wygląda, ile ma lat, jakie ma włosy, oczy i całą resztę. W przeciwieństwie do kolegi, który najchętniej umówiłby się z nią na kolację ze śniadaniem, wolał, aby pozostała tylko głosem. Oczywiście nie miał zamiaru rozmawiać na jej temat z Patrykiem, ani zresztą z nikim innym. Czasami, kiedy kładł się spać o jakiejś dziwnej godzinie (piloci wożący nocami pocztę na ogół chodzą spać o dziwnych porach), słyszał ten głos, szepczący mu do ucha ni to wyznania, ni to opowieści o czymś niezwykłym.
Chciałby kiedyś usłyszeć, jak ona się śmieje.
Nie było na to specjalnych szans. Kontrolerzy ruchu lotniczego nie śmieją się przy wykonywaniu obowiązków służbowych.
On sam śmiał się raczej rzadko. Patryk nazywał go czasami zgorzkniałym staruszkiem – młody osioł uważał, że jest dowcipny. To zdumiewające, że nie miał świadomości, jak denerwujący bywa czasami z tą agresywną młodzieńczością.
Przy swoich czterdziestu siedmiu latach Konrad nie uważał się bynajmniej za starca, zdarzało mu się jednak odczuwać nieprzyjemną pustkę, kiedy usiłował sobie wyobrazić dalsze życie. Oczywiście, będzie latał, dopóki zdrowie pozwoli. A co będzie, kiedy szlag trafi kondycję?
Za wcześnie na takie rozmyślania. Jeszcze wiele lat w powietrzu... niezależnie od tego, ilu młodych i aroganckich Patryków zasiądzie obok w kokpicie.
Młody i arogancki Patryk wydawał się tego dnia – a właściwie tej nocy – szczególnie zadowolony z życia. Nie było ku temu specjalnego powodu. Radość życia, cholera, pomyślał Konrad i mimo woli uśmiechnął się do swego co-pilota.
– Boskie niebo – zauważył ten irytujący młodzieniec. – W poprzednim życiu musiałem być poetą, inaczej by mnie tak nie rajcowało. Ten księżyc! Inspirował mnie do pisania najpiękniejszych poematów. Byłem Byronem, mówię ci. Albo Baudelaire’em. Jutro będzie pełnia, co?
– Co? Owszem, będzie pełnia. A może nie byłeś żadnym poetą, tylko psem i pełnia inspirowała cię do wycia?
– Niewykluczone. Tak czy inaczej, czuję z nią duchowy związek. Szkoda, że nad Tuluzą zachmurzenie pełne, bo może by mi się udało wyrwać Billie na romantyczny spacer pod gwiazdami.
– Wyrwij ją na spacer pod chmurami. – Wzruszył ramionami Konrad. – Na pewno ci się nie oprze. I raczej musisz się spieszyć, bo ta Tuluza nam się urwie. Jeszcze ze dwa loty i kończymy chwilowo z Francją.
– A co potem?
– Włochy i Szwajcaria, o ile wiem.
– No to zdecydowanie rwę naszą Billie. Ustąpiłbym ci ze względu na starszeństwo, ale skoro ty nie chcesz...
Śmiał się, błyskając śnieżnobiałymi, nieco drapieżnymi zębami. Konrad zawtórował mu z udawaną swobodą. Miał dość tej rozmowy, jednak nie chciał odkrywać się przed Patrykiem.
Ale kiedy zbliżyli się do Tuluzy i zawołali radar, z wieży, przyjemnym, barytonowym głosem odezwał się do nich mężczyzna.
Za nic na świecie Konrad nie przyznałby się nikomu do ulgi, jaką poczuł, kiedy go usłyszał.
Rzeczywiście, w ciągu następnego tygodnia lecieli do Tuluzy jeszcze dwa razy. Patryk nie tracił nadziei na to, że dziewczyna, którą nazwał „Billie”, będzie jednak na dyżurze, ale za każdym razem przyjmował ich ten sam barytonowy kontroler. Z rozpaczy, a w każdym razie z powodu, który nazywał rozpaczą, Patryk wraz z kilkoma znajomymi z obsługi lotniska udał się na małą imprezkę, z której wrócił niemal bez głosu, chociaż raczej zadowolony.
– Patrz, nie wyszło nam – zachrypiał teraz, zakładając słuchawki i moszcząc się wygodnie w fotelu przed ostatnim startem z Tuluzy. – A coś mi mówi, że byłaby to piękna przygoda... mam na myśli naszą drogą Billie, oczywiście...
– A ja mam na myśli raczej tę burzę, bo już tym razem jej nie unikniemy... – Konrad był nieco zaniepokojony.
Burza budowała się już dobre kilkanaście godzin, szła z północy, znad Masywu Centralnego, nie spiesząc się – jakby chciała porządnie się przygotować do natarcia. Minęli jej początki, kiedy lecieli w tę stronę. Wtedy przeszło ulgowo, była dopiero w fazie, jak to określił Patryk, przedwstępnej. Wyglądało na to, że teraz będą musieli jakoś się przez nią przedrzeć. Z komunikatu ATIS2) wynikało, że to i tak nie będzie jeszcze zasadnicze uderzenie, i tylko dlatego Konrad zdecydował się na start. Patryk, mimo kaca i swojej strasznej chrypy, był radosny jak prosię w deszcz – ten chłopak wychowany na grach komputerowych nie wiedział, co to znaczy bać się. Miał natomiast nadzieję na niezłą zabawę typu survival.
2) Aerodrome Terminal Information Service – informacja o pogodzie w rejonie lotniska.
– Zdaje się, że przeszedłeś już jeden survival... wczoraj w nocy?
– Stary, po tym, co przeżyliśmy z koleżankami Iwonką i Żanetką... to znaczy Yvonne i Jeannette... żadna burza z piorunami nie jest mi w stanie zaimponować. Będziesz gadał z kontrolą dzisiaj, dobrze? Ja przechodzę na czułe szepty...
Konrad zaśmiał się mimo woli. Zmarnowany, ale dzielny do końca – oto dzisiejsza wersja jego co-pilota...
Odczytywanie checklisty Patryk rzeczywiście odpracował szeptem, po czym zamilkł ostatecznie. Konrad, wciąż lekko rozbawiony, „załatwił” zgodę na zapuszczenie silników, kołowanie, wreszcie start. Mimo umiarkowanie optymistycznego komunikatu ATIS trochę się jednak niepokoił nawałnicą, która była teraz widoczna z daleka gołym okiem, a jej pierwsze symptomy dawały się spostrzec już na lotnisku – powietrze jakby stanęło w miejscu, wyczuwalnie emanując elektrycznością.
Fokker zatrzymał się na pasie, kołysząc się lekko, jakby jeszcze rozmyślał: lecieć czy nie – po chwili jednak ruszył z miejsca, płynnie nabrał szybkości i poszedł w górę, kierując nos prosto w wał nadchodzącej burzy.
– Toulouse Radar, good morning – powiedział Konrad. – VIC Aviation 3756 airborne.
– Good morning, VIC Aviation 3756…
– O, niech ja pęknę w poprzek – chrypnął Patryk, podczas gdy ciepły i dźwięczny zarazem kobiecy głos podawał im kurs i wysokość. – Jest Billie! I po co ja z tą Yvonne...
– Good luck, VIC Aviation! Bonne chance!
– Coś takiego! – Patryk nie mógł wyjść ze zdumienia, jakby to, że jakaś kontrolerka miała kilka dni wolnych, było rzeczą niezwykłą. – I gdzie ona się podziewała do tej pory?!
Konrad potwierdził kurs i wysokość. Ogarnęło go irracjonalne poczucie bezpieczeństwa. Jesteś kretynem, pomyślał, ale bezsensowna pewność, że nic im się teraz stać nie może, jakoś nie znikała.
Fokker mozolnie piął się w górę, załadowany do granic określonych przepisami. Na niebie szalały dziesiątki błyskawic, ale jakimś cudem wciąż trzymały się w pewnym oddaleniu. Samolot wszedł w chmury. Tu Konrad spodziewał się turbulencji, więc nie zdziwił się, kiedy maszyną zatrzęsło, jakby się miała rozpaść. Turbulencja była gwałtowna, ale krótka, a kiedy się skończyła, samolot właśnie wychodził ponad chmury.
– O ja pierdzielę – wyrwało się Patrykowi, który nawet nie usiłował ukryć zachwytu. – Dolecieliśmy do raju?
Konrad nie odpowiedział, ale Patryk chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Zamilkł i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemną przestrzeń przed oknami samolotu.
Panował tu absolutny spokój. Ze śnieżnej pustyni chmur pod nimi wyrastały trzy czy cztery potężne kolumny chmur zwanych „towering cumulus”. Patryk widział je pierwszy raz w życiu, dotąd znał je wyłącznie z teorii i wiedział, że są bardzo rzadkim zjawiskiem. Konrad widywał je już kilkakrotnie, ale nigdy tej wielkości i nigdy przedtem nie rozświetlały ich od wewnątrz konwulsyjne błyski wyładowań, od których „wieże” płonęły fosforycznym blaskiem. Ich wierzchołki ginęły gdzieś wysoko w ciemnościach.
– To jest specjalna premia od Bozi za nasze dobre sprawowanie – uznał Patryk w końcu i westchnął głęboko. – Victor T. załatwił ją nam osobiście u Szefa.
Victor Thaddeus Schneider był założycielem i szefem firmy, która ich zatrudniała. Sam był kiedyś znakomitym pilotem, dopóki idiotyczny wypadek ze spadającą belką na budowie własnego domu nie pozbawił go możliwości latania. Chętnie zatrudniał polskich pilotów, miał o nich bowiem dobre zdanie, ponadto – zwłaszcza ci nieco starsi, jak Konrad – bywali mniej grymaśni od niemieckich. Młodszym, jak Patryk, zależało na zdobyciu doświadczenia i też nie stawiali wygórowanych żądań, ale za to szybciej uciekali do Lufthansy lub innych przewoźników. Patryk nosił się właśnie z takim zamiarem, z zapałem ćwiczył na kolejnych symulatorach i wyglądało na to, że niebawem Konrad dostanie nowego co-pilota.
Istotnie, po mniej więcej miesiącu od tej ostatniej Tuluzy Patryk zaprosił kolegów i swego kapitana na piwo i zakomunikował im, że przesiada się na boeinga 737. Jako drugi pilot, oczywiście, w dodatku na razie w taniej linii, ale nie szkodzi, ważne, że nauczy się czegoś nowego.
– Dziękuję za wszystko – powiedział Konradowi nadspodziewanie poważnie. – Dużo mi dało to nasze wspólne latanie. A jakbyś trafił kiedyś do Tuluzy i poderwał jednak naszą Billie, to pozdrów ją ode mnie.
Nie zanosiło się na to ani w najbliższym czasie, ani w dalszym. VIC Aviation jakoś odpuścił Francję, koncentrując się na lotach do Szwajcarii i Włoch. Zurych, Genewa, Ancona, Bolonia, Ferrara, Padwa. W takiej kolejności i we wszystkich możliwych konfiguracjach. Z Konradem latał teraz jako co-pilot mniej więcej czterdziestoletni Niemiec o mało skomplikowanej osobowości, ponad wszystko w świecie przedkładający piłkę nożną. Wykluczało to ich wzajemne porozumienie – Konradowi futbol był najdoskonalej obojętny. Johann Boehlke uważał go za dziwadło nie z tej ziemi, ale nie próbował reformować. Nie miał ani odrobiny łajdackiego wdzięku Patryka, nie miał też jego talentu do latania i na dodatek konsekwentnie mylił drogi kołowania na lotniskach. Konrad nawet nie usiłował go polubić.
A jednak to Johann stał się dla niego czymś w rodzaju dobrej wróżki przynoszącej szczęście. To on namówił go któregoś dnia, podczas postoju w Padwie, na wycieczkę do Wenecji. To przecież nie tak daleko – twierdził nie bez racji – a trzeba zobaczyć Wenecję, zanim się rozleci do końca.
Wynajęli w Hertzu małego morrisa, Johann siadł za kierownicą i pojechali.
Niestety, nie wzięli pod uwagę, że we Włoszech jest właśnie środek sezonu i liczba turystów na placu Świętego Marka niemal przekracza liczbę latających tam gołębi.
Johannowi wcale to nie przeszkadzało, natomiast Konrad dość szybko poczuł się znużony gwarem i tłokiem. Nie lubił ani jednego, ani drugiego. Irytowała go krzykliwość Włochów i różnojęzyczny rozgardiasz wdzierający się do mózgu. Starał się nie pokazywać tego po sobie, ale po trzech godzinach łażenia i „chwytania atmosfery” miał dość. Na szczęście Johann, który od jakiegoś czasu rozglądał się niespokojnie, wypatrzył w bocznej uliczce mały pub obwieszony różnobarwnymi chorągiewkami, ze zdjęciami jakichś bliżej niesprecyzowanych drużyn piłkarskich na ścianach, i postanowił zażyć tam odpoczynku, oglądając przy okazji mecz... „Rozumiesz, stary, AC Milan i FC Porto... nie mogę tego przegapić... odprężymy się, zjemy coś... zaraz się zaczyna...”
Konradowi nie chciało się jeść, poza tym myśl o uczestniczeniu we wspólnym rytualnym oglądaniu meczu razem z rozwrzeszczanymi włoskimi kibicami przyprawiała go o dreszcze.
– Siedź tu – powiedział do Johanna – i baw się dobrze. Ja sobie poszukam czegoś mniej hałaśliwego. Do you speak English? – zwrócił się do barmana.
Barman, któremu oczy już błyszczały na myśl o mających się za chwilę rozpocząć rozgrywkach, potwierdził ochoczo. Kiedy jednak Konrad spytał go, czy jest w okolicy miejsce o mniejszym natężeniu hałasu, popatrzył na niego z politowaniem. Madonna! Ten facet nie chce oglądać meczu! Takiego meczu!
– Cicho jest w muzeum – powiedział, nie ukrywając lekceważenia. – Dwie ulice stąd jest Gallerie dell’Accademia. Tam jest cicho. Jak w kostnicy.
Dla niego każde muzeum było czymś w rodzaju trupiarni.
Konrad podziękował, umówił się z Johannem na telefon i z dużą ulgą opuścił pub, gdzie wrzask zdążył już osiągnąć jakieś osiemdziesiąt decybeli.
Galerię znalazł bez trudu. Wewnątrz dawnej Scuola della Carità panował przyjemny chłód i – grazie, Madonna! – cisza.
Konrad czuł, jak ustępuje mu z piersi nieprzyjemny ucisk. W holu kręciło się tylko kilka osób, jakaś kobieta przy kasie zamierzała kupić bilet.
– Ty uciekasz od ludzi. – Powiedziała mu kiedyś Wanda niemal z nienawiścią w głosie. – Nie dziwię się. Na twoim miejscu nie potrafiłabym spojrzeć w twarz nikomu. Nikomu.
Nie próbował jej niczego tłumaczyć, nie miałoby to sensu.
Stanął za kobietą przy kasie. Doleciał go ledwie wyczuwalny zapach – nie bardzo wiedział czego. Może po prostu powietrza. Perfumy pachnące jak powietrze, zabawne. Ale zapach bardzo ładny. Więcej niż ładny. Pociągający.
Zbliżył się jeszcze odrobinę i w tym momencie usłyszał jej głos. Pytała, w której części galerii znajdzie obrazy Belliniego. Mówiła po angielsku, z nieskazitelną dykcją, ciepłym, wibrującym altem.
To niemożliwe!
No, jak niemożliwe, kiedy najwidoczniej możliwe!
Takie przypadki się nie zdarzają. W każdym razie – nie jemu. To nie może być ona.
Kobieta dziękowała właśnie za otrzymane informacje. Jeszcze chwila i pójdzie do swojego Belliniego. No więc on też pójdzie do Belliniego.
Co za kretyństwo, nie będzie przecież ganiał za nią po pustych salach.
Jego serce wykonywało szalony taniec, jakąś cholerną włoską tarantellę, czy jak tam się te wirujące oberki nazywają.
Kobieta odwróciła się i chciała odejść od kasy. W tym momencie zauważyła Konrada, który blokował jej drogę.
– Excuse me – powiedziała z miłym uśmiechem. – You are in my way3)...
3) Przepraszam. Stoi mi pan na drodze.
Konrad cofnął się pod ścianę, ale coś w wyrazie jego twarzy kazało się kobiecie zatrzymać.
– May I help you?4)
4) Czy mogę w czymś pomóc?
– Toulouse Radar, good morning – powiedział cicho. – VIC Aviation 3756 airborne…
Powinna teraz spojrzeć na niego jak na wariata i oddalić się spiesznie, patrząc za siebie, czy przypadkiem jej nie goni. Nie zrobiła jednak tego.
– VIC Aviation – powtórzyła. – To pan... Bałam się o was, kiedy polecieliście w tę burzę. Jak to dobrze, że nic się wam nie stało...
– Mieliśmy szczęście... Nie, co ja mówię... teraz dopiero mam szczęście. To naprawdę pani... Co pani tu robi?
Roześmiała się. Zawsze chciał usłyszeć jej śmiech. Był taki, jaki powinien być.
– Pewnie to samo, co i pan. Zwiedzam Wenecję. Zrobiłam sobie urlop. Długo pan tu zostanie, VIC Aviation?
– Nazywam się Konrad Mirecki... dziś w nocy lecimy do domu, do Niemiec.
– Ale pan nie jest Niemcem?
– Jestem Polakiem. Mieszkam i pracuję w Niemczech.
– A ja nazywam się Paulette André. – Wyciągnęła do niego rękę. Miała drobną dłoń, ale jej uścisk był mocny i rzeczowy. – Jak pan mnie poznał? Po głosie?
– Oczywiście. Przecież nie miałem innych możliwości. Zresztą znałem tylko pani głos. Teraz wiem, jak pani wygląda. I jak pachnie...
Dotarło do niego, że głupio gada, i zmieszał się. Ale chyba nie uznała go za głupca. Znowu się roześmiała.
– I co, nie jest pan rozczarowany?
– Nie. Pani wygląd pasuje do pani głosu.
Rzeczywiście tak uważał. Była średniego wzrostu, szczupła, choć bez przesady, miała brązowe gładkie włosy i oczy jak dwa kasztany. Jej usta... też pasowały do tego altowego brzmienia.
– A co z tym zapachem?
– Pachnie pani jak wiatr. Jak obłoki. Nie wiem, jak co jeszcze... Jak powietrze w maju.
Nie śmiała się już, tylko uśmiechała do niego.
– Pan jest pilotem czy pokładowym poetą?
– Pokładowym poetą był mój co-pilot, Patryk. Kazał panią pozdrowić, nawiasem mówiąc, kiedy odchodził do Easy-Jet.
– To miłe, dziękuję. I co, VIC Aviation, będziemy tak stać? Ja naprawdę chciałam zobaczyć Belliniego, a i ty po coś tu przyszedłeś, prawda?
– Mówiąc szczerze, uciekałem przed hałasem. Ale mogę popatrzeć na obrazy.
Kupił bilet i weszli do pawilonu z malarstwem renesansowym. Paulette znalazła swojego Belliniego. Było tam kilka jego obrazów, ale ona chciała zobaczyć Madonnę z Dzieciątkiem, świętym Janem Chrzcicielem i jeszcze jedną świętą, której imienia nie określono.
– Kupiłam sobie kiedyś reprodukcję – wyjaśniła, podchodząc do płótna. – Podobała mi się ta Madonna i podobał mi się krajobraz z tyłu. Strasznie chciałam zobaczyć oryginał.
– Przyjemne cumulusy – zauważył od niechcenia. – Ale jakiś front tam się buduje? Nie, to chyba góry...
– Oto profan – roześmiała się serdecznie. – Piloci myślą wyłącznie o pogodzie?
– Zawsze nie, ale często – przyznał. – Patrz, tam jest jakaś burza. Trochę podobna do tej w Tuluzie, tylko w Tuluzie nie było żadnej gołej pani.
– Ta goła pani to Ewa karmiąca Kaina, barbarzyńco.
– W takim razie ten goguś to Adam? Już ubrany, tak? Rozumiem – Bóg ich wypędził z raju przy użyciu tej błyskawicy i teraz mają za swoje. Kto to namalował?
– Niejaki Giorgione.
– Bardzo ładnie. A ty wszystko wiesz o malarstwie?
– Bardzo mało wiem tak naprawdę – przyznała. – Ale skoro już się wybierałam do Wenecji, przeczytałam kilka książek i obejrzałam kilka albumów, żeby wiedzieć, na co patrzę.
– Opowiedz mi trochę o tym – poprosił. – Jeśli chodzi o malarstwo, jestem kompletnym ignorantem.
Następną godzinę spędzili, wędrując pomiędzy obrazami. Paulette chętnie dzieliła się z Konradem swoją wiedzą, a on robił wrażenie szczerze zainteresowanego. Niewiele jednak potrafiłby powtórzyć, gdyby zechciała go przeegzaminować. Obrazy interesowały go mniej niż średnio, uważał, że żaden malarz nie jest w stanie stworzyć takich cudów, jakie umie stworzyć natura, w dodatku są to cuda przemijające bardzo szybko, ponieważ ich tworzywem są krople wody, układające się w chmury o niepowtarzalnych kształtach i konfiguracjach. No i nie każdemu te cuda są dostępne, a nawet jeśli – to nie każdy umie na nie patrzeć. W sumie całe malarstwo renesansu i wszystkich pozostałych epok było mu raczej obojętne. Chciał natomiast słuchać jej głosu. Czuł przyspieszone bicie własnego serca, tak jak zazwyczaj, kiedy podawała im kurs i wysokość; wtedy jednak mówiła kilka zdań i wyłączała się, a teraz mógł do woli cieszyć się brzmieniem ciepłego altu.
W końcu coś do niej dotarło.
– Ty mnie wcale nie słuchasz, VIC Aviation! Udajesz, ale nie słuchasz!
Ucieszyło go, że jest inteligentna i spostrzegawcza. Tylko źle zdefiniowała to, co zauważyła.
– Słucham cię, Paulette. Jeszcze nigdy nikogo tak nie słuchałem. Ale słucham ciebie, a nie tego, co mówisz. Bardzo cię przepraszam...
– To ja się tu rozwijam naukowo, a mogłabym recytować alfabet – zaśmiała się. Podobało mu się, że tak łatwo się śmieje i że się na niego nie obraziła.
– Przepraszam.
– Już nie przepraszaj. To dla mnie chyba komplement? Naprawdę mam taki głos do słuchania?
– Kocham twój głos – powiedział po prostu. – A jeżeli ty jesteś taka, jak twój głos, kocham ciebie.
Stała przed nim, na tle jednego z tych niedorzecznych pejzaży z ruinami i gajami oliwnymi, a jej oczy barwy kasztanów przybrały nieodgadniony wyraz. Pomyślał, że teraz każe mu się jednak zabierać. Dlaczego musiał jej to powiedzieć? Co go, na litość boską, goniło?
– Taka jak mój głos – powiedziała w zamyśleniu. – Wyobraziłeś mnie sobie na podstawie brzmienia głosu w słuchawkach. Jeżeli okażę się inna niż twoje wyobrażenie, będziesz rozczarowany.
Nie wiedział, jak znaleźć angielskie słowa, żeby jej wytłumaczyć, że wcale nie próbował jej sobie wyobrażać. Była dla niego tylko głosem i to mu wystarczało.
Spróbował jej to powiedzieć. Miał wrażenie, że poszło mu raczej nieskładnie, ale wyglądała, jakby wiedziała, o co mu chodzi.
– A ja zastanawiałam się, jaki jesteś, VIC Aviation – powiedziała powoli.
Nie uwierzył.
– Paulette, przecież rozmawiałaś z setkami pilotów...
– Ale tylko jeden miał taką wymowę angielską... przepraszam cię, to nie pretensja ani krytyka, mówisz przez radio bardzo wyraźnie i zawsze wszystko rozumiałam, ale masz taki zabawny akcent. Różni się od innych nieprawidłowych...
– Angielski po podhalańsku z niemieckimi naleciałościami – zaśmiał się.
– Po jakiemu? – Nie zrozumiała.
– Jestem góralem, urodziłem się blisko Tatr. To nasze narodowe góry. Bardzo piękne, mimo że nieduże. Chciałbym, żebyś mogła je kiedyś zobaczyć. Chociaż nie wiem, czy sam tam jeszcze kiedyś pojadę.
– Nigdy nie wiadomo. A co zrobimy teraz?
Konrad nie zdążył odpowiedzieć, bo zabrzęczała jego komórka. Wydobył ją z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i westchnął.
– Obawiam się, że niewiele możemy teraz zrobić. To mój kolega. – Przeszedł na niemiecki. – Tak, Johann, jestem.
Johann zarzucił go potokiem słów, z których wynikało, że mecz był po prostu rewelacyjny, dwa jeden dla Porto, do przerwy zero jeden, chociaż jego zdaniem stanowczo powinien zwyciężyć Milan, ci chłopcy grali o wiele lepiej, piłkarze Porto mieli po prostu więcej szczęścia niż talentu, masakra po prostu, tak nie powinno być, a w ogóle to gdzie on jest, cały czas w tym muzeum? Bo najwyższy czas startować do Padwy, jeśli mają lecieć tak, jak zaplanowali.
– Johann, czy mógłbyś znaleźć samochód i podjechać po mnie? Tu koło galerii jest taka mała kafejka, spotkałem znajomą, chcemy jeszcze wypić kawę.
– Znajomą? Coś takiego! Widzisz, mówiłem, że musimy przyjechać do Wenecji. Szkoda, że nie przyprowadziłeś jej na ten mecz! Dobrze, stary, czekaj na mnie, też wypiję jedno espresso, włączamy dopalacze i zapominamy o policji na drodze!
Konrad wyłączył komórkę i pokręcił głową z uśmiechem. Stuknięty kibol... niemniej pozostanie jego dłużnikiem do końca życia. Już nigdy nie będzie go opieprzał, kiedy zdarzy mu się pomylić drogi kołowania, nawet jeśli wjadą pod jumbo jeta.
– Paulette... my rzeczywiście musimy zaraz jechać. Na razie wysłałem go po samochód, mam nadzieję, że go nie znajdzie zbyt szybko, bo wiesz, on ma słabą orientację w terenie. Trochę to może potrwać...
– A my wypijemy tę kawę – przerwała. – Znam trochę niemiecki. Chodźmy.
Idąc za nią, Konrad z przyjemnością patrzył, jak zgrabnie stawiała kroki, ale jednocześnie przyszło mu do głowy, że właściwie wszystko mu jedno, jak ona chodzi – miło, że nie jeździ na wózku inwalidzkim, ale gdyby nawet jeździła, nie miałoby to specjalnego znaczenia.
Wózek inwalidzki. Co za skojarzenia.
Kafeteria była mała i sympatyczna, wprawdzie prawie pełna, ale w tej chwili Konrad mógłby siedzieć w McDonaldzie i byłby równie zachwycony. Naprzeciwko niego Paulette popijała café latté i spoglądała nań spod oka.
– No i co dalej, VIC Aviation?
– Dlaczego nie mówisz do mnie „Konrad”? Nie podoba ci się to imię?
– Podoba mi się. Jest takie męskie. A ty je zabawnie wymawiasz. Tak twardo. Ale dosyć długo byłeś dla mnie VIC Aviation. Chyba się do tego przywiązałam. Lataliście do Tuluzy jakiś rok?
– Rok i trochę. Czy w związku z tym chciałabyś, żebym nazywał cię „Toulouse Radar”?
– Niekoniecznie. Ale chciałabym cię jeszcze zobaczyć. Jak to zrobimy, skoro już nie latacie do Francji? A może jednak latacie?
– Nie, teraz mamy na zmianę Szwajcarię i Włochy. Ale jest taka teoretyczna możliwość, że wezmę urlop i przyjadę do Tuluzy, albo gdzie mi każesz.
– Do Tuluzy nie. Spotkajmy się na gruncie neutralnym. Paryż.
– Miałem nadzieję na jakieś malutkie miasteczko w Prowansji albo w Bretanii... żeby było jak najmniej ludzi.
– Najmniej ludzi to na Antarktydzie. Ja po prostu nie mam innej możliwości, mój tegoroczny urlop kończy się za trzy dni, a we wrześniu będę w Paryżu na szkoleniu. Mógłbyś wpaść do Paryża we wrześniu? Bywa całkiem przyjemny.
– Kiedy we wrześniu?
– Ja tam będę między dziesiątym a dwudziestym czwartym...
– Jak cię znajdę?
– Telefonicznie, oczywiście. Daj mi swoją komórkę.
Dał jej aparat i patrzył, jak wstukuje numer i opis: Toulouse Radar Paulette André. Nacisnęła klawisz i w jej torebce odezwał się wściekły dzwonek. Nastawiony romantycznie Konrad aż podskoczył.
– Przepraszam cię. – Paulette pospiesznie wygrzebała komórkę z torebki i uciszyła sygnał. – Teraz oboje mamy swoje numery, VIC Aviation. Ten nerwusek to twój co-pilot?
Istotnie, na środku niewielkiej kafeterii stał Johann i rozglądał się nerwowo.
– Mówiłem ci, że on nie jest zbyt spostrzegawczy – powiedział Konrad. – Halo, Johann, tu jesteśmy!
– Bene, amici, bene! Mein Gott, z trudem was tu znalazłem. Samochód też z trudem znalazłem. Przedstaw mnie pani. Johann Boehlke, VIC Aviation...
Paulette i Konrad jednocześnie spojrzeli na siebie, a w ich oczach błysnęło nagłe porozumienie. O nie, kochany. VIC Aviation to nie ty.
– Nazywam się Paulette André...
Konrad miał nadzieję, że nie doda niczego o Tuluzie i radarze, i był zadowolony, kiedy wymieniła tylko nazwisko. Johann jest dobry chłop, ale nie musi wiedzieć wszystkiego. Zamówili mu espresso, Konrad i Paulette dokończyli swoje latté (Konrad właściwie nie lubił latté, ale jakoś mu nie przyszło do głowy, że może zamówić coś innego niż ona) i już byli gotowi do drogi. Czas rzeczywiście zaczynał ich gonić.
Paulette rozumiała to doskonale i podziękowała za propozycję podwiezienia jej do hotelu. Zostawili ją przed kafeterią – machała im na pożegnanie ręką.
Ponieważ za kierownicą znowu siedział Johann, Konrad nie wytrzymał – wyjął komórkę i wysłał SMS-a: Toulouse Radar, good bye, VIC Aviation airborne.
Pół minuty później otrzymał mało regulaminową odpowiedź: „VIC Aviation, teraz leć sobie jak chcesz, ale pamiętaj, że we wrześniu masz kurs do Paryża. Powodzenia”.
Dwa dni później Konrad zapewne byłby przekonany, że całe to spotkanie w Wenecji było halucynacją spowodowaną przemęczeniem, gdyby nie zachowany SMS, który mówił mu zupełnie coś innego. Mówił to głosem Paulette. Ten głos był stale gdzieś w pobliżu świadomości Konrada, chwilami słyszalny bardzo wyraźnie, innym razem przytłumiony i daleki – ale był. Przebijał się nawet przez warkot kosiarki, którą Konrad kosił trawnik.
Cichł tylko wtedy, kiedy wzrok Konrada zatrzymywał się na Agnieszce, której wózek stał na wybrukowanym placyku pod wielką jabłonią. Ta jabłoń jako jedyna przetrwała rewolucję, którą zarządziła Wanda natychmiast po tym, jak kupili dom razem ze starym ogrodem. Kazała ściąć wszystkie drzewa owocowe, w ich miejsce posadziła dekoracyjne wiśnie japońskie i pięknie kwitnące derenie. Konrad usiłował wybronić rozrośnięte śliwy i grusze, ale Wanda nie chciała z nim w ogóle rozmawiać na ten temat. Jabłoni udało się wyłącznie dzięki chytremu argumentowi, że Agnieszce miło będzie odpoczywać w jej cieniu. Wanda uznała argument, ale wizja czerwonych jabłuszek spadających na miękki trawnik nie zdołała jej przekonać – trawa pod drzewem ustąpiła miejsca szarawej kostce brukowej.
– Jak ty sobie wyobrażasz trawę w tym miejscu? Uważasz, że ja mam siłę pchać wózek po trawie? Albo że Agnieszka sama sobie poradzi? Bo ciebie przecież nigdy nie ma!
– Taki mam zawód. Poza tym czasem jestem.
– Rzadko jesteś! Bardzo rzadko! Tylko mi nie mów, że ktoś tu musi zarabiać na życie!
– Przecież nigdy tego nie mówię.
– Ale myślisz. Doskonale wiem, co myślisz!
– Wandeczko...
– Nie mów do mnie „Wandeczko”!
– Dobrze, nie będę. Tylko że ja naprawdę znikam z domu, żeby zarabiać na życie. Kiedyś nie przeszkadzał ci mój zawód, podobało ci się, że masz męża pilota. Pilot jest od latania.
– Ty mi nie mów, od czego jest pilot! Wiem doskonale, od czego! Gdybyś tak uważnie prowadził samochód jak samolot...
– Wanda, proszę cię. To jest cios poniżej pasa.
– Cios poniżej pasa? Jak śmiesz tak mówić! A jak mam nazwać to, co zrobiłeś Agnieszce? I mnie przy okazji? Jak mam to nazwać? Czy wiesz, jak my tu żyjemy? Nie wiesz, nie obchodzi cię to, ty latasz!
Kiedy rozmowa z żoną dochodziła do tego momentu – a powtarzała się w cyklu dość regularnym, niekoniecznie pod pretekstem trawnika – Konrad zaciskał zęby i wychodził z pokoju. Zdarzało się dość często, że Wanda biegła za nim, mnożąc wyrzuty i precyzując obelgi. Agnieszka włączała się wówczas do rodzinnej dyskusji serią niezbyt artykułowanych dźwięków, które Wanda tłumaczyła na bieżąco, jak jej to serce dyktowało. Przeważnie jako pretensje do ojca. Konrad rozumiał Agnieszkę i wiedział, że Wanda mówi nieprawdę.
Serce matki.
Konrad rozumiał serce matki, natomiast Wanda uważała, że coś takiego jak serce ojca nie istnieje, a już na pewno nie w tym przypadku.
Kiedy wrócił z Padwy, żona była w szczególnie złym nastroju i właściwie ciągle narzekała. Wytrzymał jeden dzień bez reakcji (wciąż obecny w podświadomości wibrujący, ciepły alt ewidentnie mu w tym pomagał), drugiego – a była to niedziela i Agnieszka nie miała zajęć w swojej szkole specjalnej – próbował od rana zająć się kojącymi nerwy pracami w ogrodzie, ale i tutaj Wanda go dopadła.
Długi, starannie wypracowany monolog dotyczył tym razem niemożności uczestniczenia przez Wandę w spotkaniach miejscowej Polonii, bo przecież ktoś się musi stale zajmować Agnieszką, stale, czy ty to rozumiesz, stale!
Konrad przypomniał jej, że przecież w każdej chwili mogą zatrudnić pielęgniarkę, to nie są jakieś straszne pieniądze, stać ich na to...
– Stać nas na to, oczywiście! Znowu wypominasz mi to, że zarabiasz pieniądze, a ja siedzę w domu! Ale ja się poświęciłam, mój drogi, poświęciłam życie naszemu dziecku, ktoś to musiał zrobić, więc ja, oczywiście, chociaż to nie ja zawiniłam...
– Jeśli chcesz, odejdę z pracy.
– Tak najłatwiej powiedzieć! Chcesz mnie upokorzyć! Doskonale wiesz, że nie zarobiłabym nawet jednej trzeciej tego, co ty zarabiasz...
– No więc o czym my właściwie mówimy? – Nie wytrzymał i podniósł głos, co naturalnie spowodowało atak łez.
Konrad, zrezygnowany, wyłączył kosiarkę z sieci, postawił w szopie i podszedł do córki.
– Pójdziemy na spacer, chcesz, Agnieszko?
Agnieszka gwałtownie pokiwała głową i powiedziała coś w swoim języku.
– Nad jezioro? Dobrze, pójdziemy nad jezioro.
Agnieszka machała teraz rękami, wykrzywiając usta w konwulsyjnym uśmiechu. Miało to oznaczać radość i Konrad tak to zrozumiał, ale serce ścisnęło mu się jak zawsze, kiedy obserwował te jej próby porozumienia z otoczeniem. Odblokował koła wózka i nie zwracając już więcej uwagi na szlochającą żonę, wytoczył wózek za furtkę.
Niedaleko ich domu, kupionego okazyjnie od jakiegoś dawnego hanowerskiego notabla, znajdował się spory miejski staw, który Agnieszka uwielbiała i nazywała jeziorem. Konrad pamiętał, jak poszli tam po raz pierwszy – była zima i staw, kompletnie zamarznięty, zmienił się w miejską ślizgawkę. Na brzegu stała orkiestra dęta i grała walce Straussów, wokół stawu rozstawione były stragany z grzańcem, nazywanym tu Glühwein, a weseli mieszkańcy Hanoweru wirowali na łyżwach po tafli jeziora. Słońce odbijało się w złocistych trąbkach i w srebrnych drobinach lodu tryskającego spod łyżew.
Agnieszka dostała wtedy gorącej czekolady i była zachwycona. Konrad omal nie rozpłakał się na myśl, że jego córka nigdy nie zatańczy straussowskiego walca na zamarzniętym jeziorku.
To było dziewięć lat temu. Agnieszka miała wtedy dziesięć lat. Minęło pięć lat od wypadku. Pięć lat leczenia i rehabilitacji w Polsce przyniosło jaką taką poprawę, ale Wanda uparła się na jakichś niemieckich specjalistów, których jej poleciły przyjaciółki, i wymogła na Konradzie przeniesienie się do Hanoweru. Specjaliści w zasadzie potwierdzili diagnozy i przewidywania swoich polskich kolegów po fachu, ale okazało się, że Agnieszka może tu mieć lepszą rehabilitację, no i jednak na Zachodzie rzeczywiście lepiej traktuje się osoby niepełnosprawne. Agnieszka poszła do szkoły, w której nauczono ją od nowa żyć, nawet w tym stanie, w jakim się znajdowała. Zaczęła przerabiać prawie niezmodyfikowany program szkolny, a jej nauczyciele zupełnie serio mówili o studiach.
– No i nikt nas tu nie wytyka palcami – mawiała Wanda i Konrad musiał przyznać jej rację. W Polsce widok Agnieszki na wózku, popychanym przez któreś z rodziców, Agnieszki pokręconej, śliniącej się, machającej niezbornie rękami i bełkocącej niezrozumiałe wyrazy, zawsze wywoływał jakieś małe sensacyjki. Czasem obcy ludzie podchodzili do nich z wyrazami współczucia, ale tak naprawdę chcieli się dziewczynce przyjrzeć z bliska. W Niemczech nie budziła najmniejszej sensacji i nie zwracała niczyjej uwagi.
Niestety, w miarę jak Agnieszka radziła sobie coraz lepiej – Wanda radziła sobie coraz gorzej. Konrad nie wiedział, jak jej pomóc. Zresztą ona nie chciała od niego żadnej pomocy, obarczając go winą za wszystko, co się stało. Po kilku latach szarpaniny zaprzestał prób, koncentrując się na zarabianiu pieniędzy na dom i starając się jak najczęściej przebywać z córką, która go uwielbiała.
Kiedy skończyła osiemnaście lat, napisała doń na swoim komputerze list, w którym wyraźnie oświadczyła, że nie ma do niego żadnego żalu; ma tylko nadzieję, że tato wytrzyma wszystkie szaleństwa – tak to określiła – matki i nie zniknie z jej, Agnieszki, życia. Konrad zapewnił ją o tym uroczyście, po czym uciekł do jesiennego ogrodu i, ukryty za krzakami derenia, spłakał się po raz pierwszy od czasów, kiedy miał cztery lata i niechcący połamał swojemu ojcu model samolotu Spitfire. Ojciec wcale się na niego wtedy nie gniewał, ale jemu się wydawało, że nie jest w stanie znieść ciężaru własnej winy.
Siedzieli teraz nad jeziorkiem, wpatrzeni w srebrne gwiazdki na wodzie. Agnieszka poprosiła Konrada, żeby jej mówił o niebie i chmurach. Bardzo lubiła te jego opowieści, częściowo poetyckie, a częściowo meteorologiczne. Po raz enty zażądała opisu burzy nad Tuluzą i wieżowych cumulusów.
Opowiedział jej – tym chętniej, że wciąż miał w pamięci słowa Paulette, „bałam się o was, kiedy polecieliście w tę burzę...”.
Nie potrafił jakoś przekonać sam siebie, że Paulette naprawdę odróżniała jego głos od tych setek męskich głosów przemawiających do niej przez radio. Ona tak twierdziła, ale czy to możliwe?
Być może w Paryżu wiele się wyjaśni.
Do Paryża pojechał dwunastego września, symulując przed żoną konieczność odbycia dodatkowych badań lotniczo-lekarskich. Oświadczył, że piloci w jego wieku muszą przechodzić specjalne testy w specjalnych ośrodkach i że potrwa to jakieś pięć dni do tygodnia. Nie przejmował się tym, czy Wanda mu wierzy, czy nie. Miała wreszcie okazję do spotkania się z polonijnymi działaczkami. Agnieszka była w tym czasie na miesięcznym obozie rehabilitacyjnym w Bawarii pod dobrą opieką sióstr zakonnych.
Zadzwonił do Paulette jakieś pięćdziesiąt kilometrów przed Paryżem. Odebrała natychmiast, jakby czekała tylko na jego telefon.
– VIC Aviation – powiedział, uśmiechając się mimo woli. – Zgłaszam się.
– Bardzo dobrze – odrzekł ciepły alt w słuchawce. – Umiesz dojechać do Montmartre’u? Rue de Clignancourt dziewięćdziesiąt pięć.
– Jakiś hotel?
– Nie, nie hotel. Mieszkam u przyjaciółki. Przyjaciółki nie ma, nawiasem mówiąc, wyjechała do Meksyku. Mam dla ciebie kolację. Nocować możesz na sąsiedniej ulicy, u Araba, w takim miłym, niedrogim hoteliku, albo u mnie, Caroline ma trzy pokoje. Uważaj na kierunki ruchu, tu szału można dostać, jeśli się nie zna zasad...
Wiedział o tym, bo już kilkakrotnie bywał w Paryżu – na wszelki wypadek miał plan miasta z zaznaczonymi kierunkami jazdy. Stanął na parkingu przy autostradzie i przestudiował mapę. Wbił sobie w pamięć trasę i ruszył.
Przed bramą numer dziewięćdziesiąt pięć na rue de Clignancourt stała Paulette. W jej kasztanowych włosach lśniły ostatnie promienie słońca, które już zbliżało się ku zachodowi. Wydała mu się trochę nierzeczywista, prześwietlona tym słońcem jak na obrazach impresjonistów – przy całej swojej ignorancji w dziedzinie malarstwa impresjonistów odróżniał i nawet dosyć lubił. Zamierzał znaleźć sobie miejsce do zaparkowania, ale Paulette pomachała mu ręką na znak, że chce wsiąść do samochodu. Zatrzymał się przy krawężniku, a ona wsiadła.
– Musimy stąd odjechać – powiedziała zamiast powitania. – Tu nie wolno parkować. Najlepiej będzie, jeśli odstawisz samochód do garażu, tu niedaleko jest taki podziemny. Po mieście będziemy jeździć metrem. Zdecydowałeś, gdzie chcesz zamieszkać?
– Nie chcę mieszkać u Araba ani u żadnego innego hotelarza. Chcę mieszkać u Caroline. To na pewno bardzo miła i taktowna osoba. Tym bardziej, że jej nie ma.
Roześmiali się oboje.
Przed wyjazdem Konrad zastanawiał się, czy nie powinien mieć dla Paulette jakiegoś drobiazgu, ale że nie miał pojęcia, co by to mógł być za drobiazg, zrezygnował. Teraz czuł się nieco nieswojo. Chociaż kwiatek by się przydał na dzień dobry.
Mieszkanie Caroline było raczej spore, a przy tym sensownie rozplanowane, dużo miejsca i dużo powietrza. Stół w saloniku zastawiony był na dwie osoby, z kuchni dobiegał przyjemny zapach.
– Obliczyłam czas twojego przyjazdu i nastawiłam zapiekankę. Mam nadzieję, że będzie ci smakować. Zrobić ci jakiegoś drinka?
– Nie, dziękuję za drinka, zasnąłbym natychmiast. Trochę mnie zmęczyła ta jazda. Spieszyłem się, a na drodze były korki... w Niemczech, nie we Francji. Tu mi się już dobrze jechało. Napiłbym się kawy, jeśli mogę grymasić.
– A grymaś sobie, ile chcesz. Caroline ma taki śmieszny mały ekspresik, bardzo dobra kawa z niego wychodzi. Chcesz latté?
– Nie, latté nie, dziękuję. Prawdę mówiąc, nie lubię latté.
Uniosła brwi pytająco.
– W Wenecji piłeś!
– W Wenecji było mi wszystko jedno, co piję. Od tej pory zdążyłem się przyzwyczaić do myśli, że znam cię naprawdę, że ty to ty i że jesteśmy tu razem w Paryżu...
– Albowiem nie masz bóstwa potężniejszego niż Przypadek – zaśmiała się, a brzmienie tego śmiechu wywołało u Konrada drżenie serca. Zrozumiał jednak, że nie powinien przyspieszać biegu wydarzeń, to ona musi sama zdecydować, czego chce. On już właściwie wszystko powiedział – wtedy w Wenecji, no a teraz potwierdził to, przyjeżdżając na jej wezwanie do Paryża.
A Paulette nie spieszyła się z niczym, jakby mieli przed sobą jakieś sto lat, może trochę więcej... Zjedli doskonałą kolację, popijając łagodnym białym winem i rozmawiając, no cóż, o startach i lądowaniach. Także trochę o jej życiu. Ojciec Paulettte był pilotem Air France, matka stewardessą – choć tylko do czasu, kiedy urodziła córkę i w rok później synka, Pierre’a. Piękna Dominique uznała wtedy, że ktoś musi zająć się domem, i zrezygnowała z latania. Niestety, jakiś czas później zrezygnowała również z małżeństwa z pilotem, doszła bowiem do wniosku, że to nie w porządku: ona musi dźwigać na sobie ciężar prowadzenia domu, zajmowania się dziećmi i tak dalej, podczas gdy ten mądrala w wycackanym mundurze zajmuje się głównie robieniem dobrego wrażenia. Oczywiście wiedziała, że jest niesprawiedliwa, ale jej złość i rozgoryczenie były już zbyt silne, aby mogła się kontrolować. Paulette miała dziesięć lat, kiedy rodzice się rozwiedli w okropnej atmosferze obrzucania się nawzajem absurdalnymi zarzutami. Jakimś cudem udało jej się zachować psychiczną równowagę – w przeciwieństwie do słabszego Pierre’a, który dostał potężnej nerwicy i znalazłszy oparcie w matce, znienawidził ojca.
Paulette wyprowadziła się z domu, kiedy tylko skończyła szkołę. Ojciec sfinansował jej mieszkanie i studia – matka miała nadzieję, że Paulette nigdy w życiu nie zetknie się już ze środowiskiem, które ona sama opuściła, i była wściekła, kiedy usłyszała, co jej córka zamierza robić w życiu. Do Tuluzy Paulette trafiła z powodu pewnego młodego człowieka, którego spotkała na studiach – trzy lata byli razem, kiedy okazało się, że młody człowiek bardziej niż Paulette kocha swojego bezpośredniego szefa, inżyniera w zakładach, gdzie obaj pracowali. Prawdę mówiąc, niespecjalnie długo po nim płakała – zaczęła właśnie pracę na wieży przy radarze i ta praca okazała się dużo ciekawsza od byłego kochanka. Od tamtej pory minęło osiem lat.