Słońce świeci wszystkim - Monika Szwaja - ebook + książka

Słońce świeci wszystkim ebook

Monika Szwaja

4,2

Opis

"Słońce świeci wszystkim" tytuł zbioru opowiadań Moniki Szwai to także hasło, którym pisarka kierowała się, tworząc swoje kolejne powieści. Świat wymaga od nas powagi i determinacji, ale nie wolno zapominać, że tym, co daje nam siłę do życia, jest uśmiech i optymizm – a te z pewnością każdy odnajdzie w niniejszym tomie.

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (156 ocen)
72
55
24
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Margolcia23

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham styl pisania Moniki Szwai. Polecam. Poprawia humor, pozwala się wyluzować i zrelaksować.
00
Aguleczek5

Całkiem niezła

Opowiadania krótkie i typowe dla stylu autorki. Zdecydowanie nic odkrywczego i nie w moim typie.
00
Bamanczak

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie opowiadania pani Moniki jak i jej książki są świetne. zawsze chętnie do nich wracam. szkoda, że już więcej nic nie napiszę.
00
Renia-tablet

Nie oderwiesz się od lektury

Wielka szkoda, że nie będzie już więcej książek Moniki Szwaji. Jednak cieszę się, że wogóle zaczęła je pisać i wydawać. Tę książkę też czyta się tak po prostu, jakby się oddychało świeżym powietrzem.
00
AnnaGronostaj43

Nie oderwiesz się od lektury

super, czytałam jednym tchem!!!
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo SOL 2016

Copyright © Prószyński i S-ka

Copyright © Wydawnictwo MG

www.monikaszwaja.pl

Opracowanie redakcyjne:

Karina Stempel-Gancarczyk, Ewa Barczyk

Projekt okładki i ilustracje:

Monika Krzyżanowska

Warszawa 2016

ISBN 978-83-62405-87-9

Wydawca:

Wydawnictwo SOL

05-600 Grójec, Duży Dół 2a

[email protected]

www.wydawnictwosol.pl

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux

[email protected]

Opowiadania były publikowane przez wydawnictwa: Prószyński i S-ka (Wigilia jest tylko raz w roku, Pierścionek bez oczka), Empik (Nie dla mięczaków), Bauer (Kryminalny) i MG (Kapelusz z rajerem).

Urodzony w powietrzu

Mar­ko­wi Ka­spro­wi­czo­wi z przy­jaź­nią i wdzięcz­no­ścią...

– De­li­ve­ry, VIC Avia­tion 3756 re­qu­est cle­aran­ce and start-up to To­ulo­use, in­for­ma­tion Bra­vo re­ce­ived…1)

1) W języku lotniczych procedur oznacza to prośbę pilota samolotu linii VIC Aviation o numerze lotu 3756 o zgodę na lot do Tuluzy i zapuszczenie silników oraz informację o odebraniu biuletynu o warunkach pogodowych w obszarze wokół lotniska (wszystkie przypisy autorki).

Wy­gło­siw­szy tę for­mu­łę, Kon­rad po­pra­wił się w fo­te­lu i spoj­rzał na swo­je­go co-pi­lo­ta. Na­uczył się od ja­kie­goś cza­su rów­nież w my­ślach na­zy­wać dru­gie­go pi­lo­ta co-pi­lo­tem. Ostat­nio w ogó­le czę­ściej my­ślał po an­giel­sku lub po nie­miec­ku niż po pol­sku – nie wie­dział, czy po­wi­nien się z tego po­wo­du mar­twić, czy nie. Osta­tecz­nie już od pra­wie dzie­się­ciu lat miesz­kał w Ha­no­we­rze, pra­co­wał dla nie­miec­kiej fir­my i był peł­no­praw­nym oby­wa­te­lem Bun­de­sre­pu­bli­ki. Tro­chę go to ba­wi­ło, zwłasz­cza gdy przy­po­mi­nał so­bie, jak w dzie­ciń­stwie prze­mie­niał się wraz z ko­le­ga­mi w za­ło­gę „Ru­de­go” lub w J-23 i jego dziel­nych to­wa­rzy­szy bro­ni. Ży­cie mało przy­po­mi­na te­le­wi­zyj­ne se­ria­le.

– Po­pra­wił ci się ak­cent – za­uwa­żył z uśmie­chem Pa­tryk, któ­ry był o dwa­dzie­ścia lat młod­szy, an­giel­ską wy­mo­wę miał jak stu­dent Oks­for­du i w ogó­le nie mie­wał pro­ble­mów eg­zy­sten­cjal­nych, a już zwłasz­cza z okre­śle­niem wła­snej na­ro­do­wo­ści: uwa­żał się za Eu­ro­pej­czy­ka i był go­tów przy­jąć od świa­ta wszyst­ko, co naj­lep­sze. Kon­rad miał wo­bec nie­go uczu­cia mie­sza­ne. Lu­bił go, ale tro­chę draż­ni­ła go jego nie­wzru­szo­na pew­ność sie­bie.

– Dzi­siaj jest śro­da – burk­nął. – W śro­dy mó­wię le­piej.

Kon­tro­la no­so­wym gło­sem fa­ce­ta, któ­ry trzy dni pił i trzy dni miał kaca, wy­gło­si­ła ze­zwo­le­nie na za­pusz­cze­nie sil­ni­ków. Obaj pi­lo­ci zgod­nie za­ję­li się swo­ją pra­cą i nie­ba­wem sil­ni­ki zgrab­ne­go fok­ke­ra 27 war­cza­ły rów­nym ba­sem.

– Trze­ba bę­dzie zmie­nić fir­mę – za­uwa­żył Pa­tryk, do­pie­ro te­raz za­pi­na­jąc pas. – Za dużo ha­ła­su robi ta ma­szyn­ka, a ja mam de­li­kat­ne uszy.

– Prze­kwa­li­fi­kuj się na ba­lo­nia­rza – po­ra­dził mu Kon­rad, któ­ry do­brze wie­dział, że ma­rze­niem Pa­try­ka jest la­ta­nie na jak naj­więk­szych bo­ein­gach, a jesz­cze le­piej na air­bu­sie. Bę­dzie mu­siał na to jesz­cze po­pra­co­wać.

– Apron, VIC Avia­tion 3756 re­qu­est taxi! – za­żą­dał swo­im dźwięcz­nym te­nor­kiem Pa­tryk. Głos ko­lej­ne­go ska­co­wa­ne­go Fran­cu­za wy­ra­ził zgo­dę i fok­ker po­to­czył się w stro­nę pasa nu­mer 27R. Mu­sie­li jesz­cze prze­cze­kać spóź­nio­ne­go jum­bo jeta star­tu­ją­ce­go do No­we­go Jor­ku i wresz­cie Kon­rad mógł ode­rwać ma­szy­nę od zie­mi. Po chwi­li lot­ni­sko Char­les’a de Gaul­le’a zmie­ni­ło się w barw­ną kon­fi­gu­ra­cję świa­teł.

– Pa­ris Ra­dar, good mor­ning – za­śpie­wał do mi­kro­fo­nu Pa­tryk. – VIC Avia­tion 3756 air­bor­ne!

Kon­rad uśmiech­nął się mimo woli, jak za­wsze, kie­dy sły­szał to an­giel­skie słów­ko. Brzmia­ło jak air-born. W slan­gu lot­ni­czym ozna­cza­ło w za­sa­dzie tyl­ko tyle, że sa­mo­lot zna­lazł się w po­wie­trzu i te­raz cze­ka, aż ra­dar go zlo­ka­li­zu­je i poda wła­ści­wy kurs oraz po­ziom lotu. Ale Kon­rad lu­bił je ro­zu­mieć w do­słow­nym tłu­ma­cze­niu na pol­ski – uro­dzo­ny w po­wie­trzu. Kie­dyś po­wie­dział o tym nie­bacz­nie Pa­try­ko­wi, a ten do­stał ata­ku śmie­chu i stwier­dził, że to zu­peł­nie tak, jak­by­śmy „bia­ły bez” prze­tłu­ma­czy­li na an­giel­ski jako whi­te wi­tho­ut... Kon­rad z nie­ja­kim przy­mu­sem za­chi­cho­tał i po­nie­chał roz­wi­nię­cia my­śli. Naj­wy­raź­niej w spra­wach po­za­lot­ni­czych nie nada­wa­li na tych sa­mych fa­lach. Do­brze, że ro­zu­mie­li się w kok­pi­cie.

– Cie­ka­we, czy w Tu­lu­zie bę­dzie na­sza Bil­lie Ho­li­day – rzu­cił od nie­chce­nia Pa­tryk kil­ka mi­nut póź­niej. Ra­dar po­dał im kurs i wy­so­kość, prze­bi­ja­li się wła­śnie przez gę­stą war­stwę chmur i pra­wie, pra­wie wi­dzie­li już pierw­sze gwiaz­dy. – Może bym się z nią kie­dyś umó­wił. A ty?

– Masz w pla­nie Grup­pen­sex? We tro­je?

– Nie bądź taki ką­śli­wy, dziad­ku. Prze­cież wiesz: ty albo ja. Może wo­la­ła­by cie­bie. Ale ty nie lu­bisz czar­nych dziew­czyn, a ona jest czar­na jak noc. Dam so­bie rękę uciąć! To jest czar­ny głos. Czar­na ko­bie­ta. Wszyst­ko ma czar­ne. Łącz­nie z cha­rak­te­rem. Upra­wia mi­łość na czar­nej po­ście­li z czar­ny­mi ko­ron­ka­mi...

– Boże je­dy­ny...

Kon­rad nie miał za­mia­ru roz­wi­jać te­ma­tu kon­tro­ler­ki z Tu­lu­zy, a w każ­dym ra­zie nie z Pa­try­kiem. Jego zda­niem kon­tro­ler­ka nie była żad­ną czar­ną ko­bie­tą, jej głos nie przy­po­mi­nał w ogó­le za­chryp­nię­tej Bil­lie Ho­li­day, ra­czej Mi­re­il­le Ma­thieu... Lu­bił Mi­re­il­le, pod­czas gdy sta­ry do­bry jazz był mu naj­zu­peł­niej obcy, po­dob­nie zresz­tą jak każ­dy inny jazz. Jego gu­sty mu­zycz­ne nie były spe­cjal­nie roz­wi­nię­te. Od­róż­niał kil­ka pio­sen­ka­rek, zwłasz­cza tych śpie­wa­ją­cych peł­ny­mi, ni­ski­mi gło­sa­mi. Nie było ich wie­le, dwie lub trzy. Wy­star­cza­ło mu to w zu­peł­no­ści. I tak w po­wie­trzu słu­chał głów­nie dźwię­ku pra­cu­ją­cych sil­ni­ków, a kie­dy znaj­do­wał się na zie­mi, co­raz bar­dziej lu­bił ci­szę.

Na­to­miast dziew­czy­na z Tu­lu­zy mia­ła głos, któ­ry spra­wiał, że ser­ce za­czy­na­ło mu bić szyb­ciej. Ni­ski, wy­raź­ny, wi­bru­ją­cy, o nie­ska­zi­tel­nej an­giel­skiej dyk­cji. Z bez­oso­bo­wą życz­li­wo­ścią po­da­wał im kurs i ży­czył po­myśl­ne­go lotu. Kon­rad po­tra­fił wy­obra­zić so­bie, jak ten głos tra­ci swo­ją bez­oso­bo­wość, na­bie­ra cie­pła i zu­peł­nie in­ne­go wy­ra­zu. Taki głos mógł­by go prze­ko­nać, że może cze­ka go w ży­ciu jesz­cze coś pięk­ne­go.

Nie pró­bo­wał wy­obra­żać so­bie jego wła­ści­ciel­ki. Było mu naj­zu­peł­niej obo­jęt­ne, jak wy­glą­da, ile ma lat, ja­kie ma wło­sy, oczy i całą resz­tę. W prze­ci­wień­stwie do ko­le­gi, któ­ry naj­chęt­niej umó­wił­by się z nią na ko­la­cję ze śnia­da­niem, wo­lał, aby po­zo­sta­ła tyl­ko gło­sem. Oczy­wi­ście nie miał za­mia­ru roz­ma­wiać na jej te­mat z Pa­try­kiem, ani zresz­tą z ni­kim in­nym. Cza­sa­mi, kie­dy kładł się spać o ja­kiejś dziw­nej go­dzi­nie (pi­lo­ci wo­żą­cy no­ca­mi pocz­tę na ogół cho­dzą spać o dziw­nych po­rach), sły­szał ten głos, szep­czą­cy mu do ucha ni to wy­zna­nia, ni to opo­wie­ści o czymś nie­zwy­kłym.

Chciał­by kie­dyś usły­szeć, jak ona się śmie­je.

Nie było na to spe­cjal­nych szans. Kon­tro­le­rzy ru­chu lot­ni­cze­go nie śmie­ją się przy wy­ko­ny­wa­niu obo­wiąz­ków służ­bo­wych.

On sam śmiał się ra­czej rzad­ko. Pa­tryk na­zy­wał go cza­sa­mi zgorzk­nia­łym sta­rusz­kiem – mło­dy osioł uwa­żał, że jest dow­cip­ny. To zdu­mie­wa­ją­ce, że nie miał świa­do­mo­ści, jak de­ner­wu­ją­cy bywa cza­sa­mi z tą agre­syw­ną mło­dzień­czo­ścią.

Przy swo­ich czter­dzie­stu sied­miu la­tach Kon­rad nie uwa­żał się by­naj­mniej za star­ca, zda­rza­ło mu się jed­nak od­czu­wać nie­przy­jem­ną pust­kę, kie­dy usi­ło­wał so­bie wy­obra­zić dal­sze ży­cie. Oczy­wi­ście, bę­dzie la­tał, do­pó­ki zdro­wie po­zwo­li. A co bę­dzie, kie­dy szlag tra­fi kon­dy­cję?

Za wcze­śnie na ta­kie roz­my­śla­nia. Jesz­cze wie­le lat w po­wie­trzu... nie­za­leż­nie od tego, ilu mło­dych i aro­ganc­kich Pa­try­ków za­sią­dzie obok w kok­pi­cie.

Mło­dy i aro­ganc­ki Pa­tryk wy­da­wał się tego dnia – a wła­ści­wie tej nocy – szcze­gól­nie za­do­wo­lo­ny z ży­cia. Nie było ku temu spe­cjal­ne­go po­wo­du. Ra­dość ży­cia, cho­le­ra, po­my­ślał Kon­rad i mimo woli uśmiech­nął się do swe­go co-pi­lo­ta.

– Bo­skie nie­bo – za­uwa­żył ten iry­tu­ją­cy mło­dzie­niec. – W po­przed­nim ży­ciu mu­sia­łem być po­etą, ina­czej by mnie tak nie raj­co­wa­ło. Ten księ­życ! In­spi­ro­wał mnie do pi­sa­nia naj­pięk­niej­szych po­ema­tów. By­łem By­ro­nem, mó­wię ci. Albo Bau­de­la­ire’em. Ju­tro bę­dzie peł­nia, co?

– Co? Ow­szem, bę­dzie peł­nia. A może nie by­łeś żad­nym po­etą, tyl­ko psem i peł­nia in­spi­ro­wa­ła cię do wy­cia?

– Nie­wy­klu­czo­ne. Tak czy ina­czej, czu­ję z nią du­cho­wy zwią­zek. Szko­da, że nad Tu­lu­zą za­chmu­rze­nie peł­ne, bo może by mi się uda­ło wy­rwać Bil­lie na ro­man­tycz­ny spa­cer pod gwiaz­da­mi.

– Wy­rwij ją na spa­cer pod chmu­ra­mi. – Wzru­szył ra­mio­na­mi Kon­rad. – Na pew­no ci się nie oprze. I ra­czej mu­sisz się spie­szyć, bo ta Tu­lu­za nam się urwie. Jesz­cze ze dwa loty i koń­czy­my chwi­lo­wo z Fran­cją.

– A co po­tem?

– Wło­chy i Szwaj­ca­ria, o ile wiem.

– No to zde­cy­do­wa­nie rwę na­szą Bil­lie. Ustą­pił­bym ci ze wzglę­du na star­szeń­stwo, ale sko­ro ty nie chcesz...

Śmiał się, bły­ska­jąc śnież­no­bia­ły­mi, nie­co dra­pież­ny­mi zę­ba­mi. Kon­rad za­wtó­ro­wał mu z uda­wa­ną swo­bo­dą. Miał dość tej roz­mo­wy, jed­nak nie chciał od­kry­wać się przed Pa­try­kiem.

Ale kie­dy zbli­ży­li się do Tu­lu­zy i za­wo­ła­li ra­dar, z wie­ży, przy­jem­nym, ba­ry­to­no­wym gło­sem ode­zwał się do nich męż­czy­zna.

Za nic na świe­cie Kon­rad nie przy­znał­by się ni­ko­mu do ulgi, jaką po­czuł, kie­dy go usły­szał.

Rze­czy­wi­ście, w cią­gu na­stęp­ne­go ty­go­dnia le­cie­li do Tu­lu­zy jesz­cze dwa razy. Pa­tryk nie tra­cił na­dziei na to, że dziew­czy­na, któ­rą na­zwał „Bil­lie”, bę­dzie jed­nak na dy­żu­rze, ale za każ­dym ra­zem przyj­mo­wał ich ten sam ba­ry­to­no­wy kon­tro­ler. Z roz­pa­czy, a w każ­dym ra­zie z po­wo­du, któ­ry na­zy­wał roz­pa­czą, Pa­tryk wraz z kil­ko­ma zna­jo­my­mi z ob­słu­gi lot­ni­ska udał się na małą im­prez­kę, z któ­rej wró­cił nie­mal bez gło­su, cho­ciaż ra­czej za­do­wo­lo­ny.

– Patrz, nie wy­szło nam – za­chry­piał te­raz, za­kła­da­jąc słu­chaw­ki i mosz­cząc się wy­god­nie w fo­te­lu przed ostat­nim star­tem z Tu­lu­zy. – A coś mi mówi, że by­ła­by to pięk­na przy­go­da... mam na my­śli na­szą dro­gą Bil­lie, oczy­wi­ście...

– A ja mam na my­śli ra­czej tę bu­rzę, bo już tym ra­zem jej nie unik­nie­my... – Kon­rad był nie­co za­nie­po­ko­jo­ny.

Bu­rza bu­do­wa­ła się już do­bre kil­ka­na­ście go­dzin, szła z pół­no­cy, znad Ma­sy­wu Cen­tral­ne­go, nie spie­sząc się – jak­by chcia­ła po­rząd­nie się przy­go­to­wać do na­tar­cia. Mi­nę­li jej po­cząt­ki, kie­dy le­cie­li w tę stro­nę. Wte­dy prze­szło ulgo­wo, była do­pie­ro w fa­zie, jak to okre­ślił Pa­tryk, przed­wstęp­nej. Wy­glą­da­ło na to, że te­raz będą mu­sie­li ja­koś się przez nią prze­drzeć. Z ko­mu­ni­ka­tu ATIS2) wy­ni­ka­ło, że to i tak nie bę­dzie jesz­cze za­sad­ni­cze ude­rze­nie, i tyl­ko dla­te­go Kon­rad zde­cy­do­wał się na start. Pa­tryk, mimo kaca i swo­jej strasz­nej chry­py, był ra­do­sny jak pro­się w deszcz – ten chło­pak wy­cho­wa­ny na grach kom­pu­te­ro­wych nie wie­dział, co to zna­czy bać się. Miał na­to­miast na­dzie­ję na nie­złą za­ba­wę typu su­rvi­val.

2) Aerodrome Terminal Information Service – informacja o pogodzie w rejonie lotniska.

– Zda­je się, że prze­sze­dłeś już je­den su­rvi­val... wczo­raj w nocy?

– Sta­ry, po tym, co prze­ży­li­śmy z ko­le­żan­ka­mi Iwon­ką i Ża­net­ką... to zna­czy Yvon­ne i Je­an­net­te... żad­na bu­rza z pio­ru­na­mi nie jest mi w sta­nie za­im­po­no­wać. Bę­dziesz ga­dał z kon­tro­lą dzi­siaj, do­brze? Ja prze­cho­dzę na czu­łe szep­ty...

Kon­rad za­śmiał się mimo woli. Zmar­no­wa­ny, ale dziel­ny do koń­ca – oto dzi­siej­sza wer­sja jego co-pi­lo­ta...

Od­czy­ty­wa­nie chec­kli­sty Pa­tryk rze­czy­wi­ście od­pra­co­wał szep­tem, po czym za­milkł osta­tecz­nie. Kon­rad, wciąż lek­ko roz­ba­wio­ny, „za­ła­twił” zgo­dę na za­pusz­cze­nie sil­ni­ków, ko­ło­wa­nie, wresz­cie start. Mimo umiar­ko­wa­nie opty­mi­stycz­ne­go ko­mu­ni­ka­tu ATIS tro­chę się jed­nak nie­po­ko­ił na­wał­ni­cą, któ­ra była te­raz wi­docz­na z da­le­ka go­łym okiem, a jej pierw­sze symp­to­my da­wa­ły się spo­strzec już na lot­ni­sku – po­wie­trze jak­by sta­nę­ło w miej­scu, wy­czu­wal­nie ema­nu­jąc elek­trycz­no­ścią.

Fok­ker za­trzy­mał się na pa­sie, ko­ły­sząc się lek­ko, jak­by jesz­cze roz­my­ślał: le­cieć czy nie – po chwi­li jed­nak ru­szył z miej­sca, płyn­nie na­brał szyb­ko­ści i po­szedł w górę, kie­ru­jąc nos pro­sto w wał nad­cho­dzą­cej bu­rzy.

– To­ulo­use Ra­dar, good mor­ning – po­wie­dział Kon­rad. – VIC Avia­tion 3756 air­bor­ne.

– Good mor­ning, VIC Avia­tion 3756…

– O, niech ja pęk­nę w po­przek – chryp­nął Pa­tryk, pod­czas gdy cie­pły i dźwięcz­ny za­ra­zem ko­bie­cy głos po­da­wał im kurs i wy­so­kość. – Jest Bil­lie! I po co ja z tą Yvon­ne...

– Good luck, VIC Avia­tion! Bon­ne chan­ce!

– Coś ta­kie­go! – Pa­tryk nie mógł wyjść ze zdu­mie­nia, jak­by to, że ja­kaś kon­tro­ler­ka mia­ła kil­ka dni wol­nych, było rze­czą nie­zwy­kłą. – I gdzie ona się po­dzie­wa­ła do tej pory?!

Kon­rad po­twier­dził kurs i wy­so­kość. Ogar­nę­ło go ir­ra­cjo­nal­ne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Je­steś kre­ty­nem, po­my­ślał, ale bez­sen­sow­na pew­ność, że nic im się te­raz stać nie może, ja­koś nie zni­ka­ła.

Fok­ker mo­zol­nie piął się w górę, za­ła­do­wa­ny do gra­nic okre­ślo­nych prze­pi­sa­mi. Na nie­bie sza­la­ły dzie­siąt­ki bły­ska­wic, ale ja­kimś cu­dem wciąż trzy­ma­ły się w pew­nym od­da­le­niu. Sa­mo­lot wszedł w chmu­ry. Tu Kon­rad spo­dzie­wał się tur­bu­len­cji, więc nie zdzi­wił się, kie­dy ma­szy­ną za­trzę­sło, jak­by się mia­ła roz­paść. Tur­bu­len­cja była gwał­tow­na, ale krót­ka, a kie­dy się skoń­czy­ła, sa­mo­lot wła­śnie wy­cho­dził po­nad chmu­ry.

– O ja pier­dzie­lę – wy­rwa­ło się Pa­try­ko­wi, któ­ry na­wet nie usi­ło­wał ukryć za­chwy­tu. – Do­le­cie­li­śmy do raju?

Kon­rad nie od­po­wie­dział, ale Pa­tryk chy­ba nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Za­milkł i sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi wpa­try­wał się w ciem­ną prze­strzeń przed okna­mi sa­mo­lo­tu.

Pa­no­wał tu ab­so­lut­ny spo­kój. Ze śnież­nej pu­sty­ni chmur pod nimi wy­ra­sta­ły trzy czy czte­ry po­tęż­ne ko­lum­ny chmur zwa­nych „to­we­ring cu­mu­lus”. Pa­tryk wi­dział je pierw­szy raz w ży­ciu, do­tąd znał je wy­łącz­nie z teo­rii i wie­dział, że są bar­dzo rzad­kim zja­wi­skiem. Kon­rad wi­dy­wał je już kil­ka­krot­nie, ale ni­g­dy tej wiel­ko­ści i ni­g­dy przed­tem nie roz­świe­tla­ły ich od we­wnątrz kon­wul­syj­ne bły­ski wy­ła­do­wań, od któ­rych „wie­że” pło­nę­ły fos­fo­rycz­nym bla­skiem. Ich wierz­choł­ki gi­nę­ły gdzieś wy­so­ko w ciem­no­ściach.

– To jest spe­cjal­na pre­mia od Bozi za na­sze do­bre spra­wo­wa­nie – uznał Pa­tryk w koń­cu i wes­tchnął głę­bo­ko. – Vic­tor T. za­ła­twił ją nam oso­bi­ście u Sze­fa.

Vic­tor Thad­deus Schne­ider był za­ło­ży­cie­lem i sze­fem fir­my, któ­ra ich za­trud­nia­ła. Sam był kie­dyś zna­ko­mi­tym pi­lo­tem, do­pó­ki idio­tycz­ny wy­pa­dek ze spa­da­ją­cą bel­ką na bu­do­wie wła­sne­go domu nie po­zba­wił go moż­li­wo­ści la­ta­nia. Chęt­nie za­trud­niał pol­skich pi­lo­tów, miał o nich bo­wiem do­bre zda­nie, po­nad­to – zwłasz­cza ci nie­co star­si, jak Kon­rad – by­wa­li mniej gry­ma­śni od nie­miec­kich. Młod­szym, jak Pa­tryk, za­le­ża­ło na zdo­by­ciu do­świad­cze­nia i też nie sta­wia­li wy­gó­ro­wa­nych żą­dań, ale za to szyb­ciej ucie­ka­li do Lu­fthan­sy lub in­nych prze­woź­ni­ków. Pa­tryk no­sił się wła­śnie z ta­kim za­mia­rem, z za­pa­łem ćwi­czył na ko­lej­nych sy­mu­la­to­rach i wy­glą­da­ło na to, że nie­ba­wem Kon­rad do­sta­nie no­we­go co-pi­lo­ta.

Istot­nie, po mniej wię­cej mie­sią­cu od tej ostat­niej Tu­lu­zy Pa­tryk za­pro­sił ko­le­gów i swe­go ka­pi­ta­na na piwo i za­ko­mu­ni­ko­wał im, że prze­sia­da się na bo­ein­ga 737. Jako dru­gi pi­lot, oczy­wi­ście, w do­dat­ku na ra­zie w ta­niej li­nii, ale nie szko­dzi, waż­ne, że na­uczy się cze­goś no­we­go.

– Dzię­ku­ję za wszyst­ko – po­wie­dział Kon­ra­do­wi nad­spo­dzie­wa­nie po­waż­nie. – Dużo mi dało to na­sze wspól­ne la­ta­nie. A jak­byś tra­fił kie­dyś do Tu­lu­zy i po­de­rwał jed­nak na­szą Bil­lie, to po­zdrów ją ode mnie.

Nie za­no­si­ło się na to ani w naj­bliż­szym cza­sie, ani w dal­szym. VIC Avia­tion ja­koś od­pu­ścił Fran­cję, kon­cen­tru­jąc się na lo­tach do Szwaj­ca­rii i Włoch. Zu­rych, Ge­ne­wa, An­co­na, Bo­lo­nia, Fer­ra­ra, Pa­dwa. W ta­kiej ko­lej­no­ści i we wszyst­kich moż­li­wych kon­fi­gu­ra­cjach. Z Kon­ra­dem la­tał te­raz jako co-pi­lot mniej wię­cej czter­dzie­sto­let­ni Nie­miec o mało skom­pli­ko­wa­nej oso­bo­wo­ści, po­nad wszyst­ko w świe­cie przed­kła­da­ją­cy pił­kę noż­ną. Wy­klu­cza­ło to ich wza­jem­ne po­ro­zu­mie­nie – Kon­ra­do­wi fut­bol był naj­do­sko­na­lej obo­jęt­ny. Jo­hann Bo­ehl­ke uwa­żał go za dzi­wa­dło nie z tej zie­mi, ale nie pró­bo­wał re­for­mo­wać. Nie miał ani odro­bi­ny łaj­dac­kie­go wdzię­ku Pa­try­ka, nie miał też jego ta­len­tu do la­ta­nia i na do­da­tek kon­se­kwent­nie my­lił dro­gi ko­ło­wa­nia na lot­ni­skach. Kon­rad na­wet nie usi­ło­wał go po­lu­bić.

A jed­nak to Jo­hann stał się dla nie­go czymś w ro­dza­ju do­brej wróż­ki przy­no­szą­cej szczę­ście. To on na­mó­wił go któ­re­goś dnia, pod­czas po­sto­ju w Pa­dwie, na wy­ciecz­kę do We­ne­cji. To prze­cież nie tak da­le­ko – twier­dził nie bez ra­cji – a trze­ba zo­ba­czyć We­ne­cję, za­nim się roz­le­ci do koń­ca.

Wy­na­ję­li w Hert­zu ma­łe­go mor­ri­sa, Jo­hann siadł za kie­row­ni­cą i po­je­cha­li.

Nie­ste­ty, nie wzię­li pod uwa­gę, że we Wło­szech jest wła­śnie śro­dek se­zo­nu i licz­ba tu­ry­stów na pla­cu Świę­te­go Mar­ka nie­mal prze­kra­cza licz­bę la­ta­ją­cych tam go­łę­bi.

Jo­han­no­wi wca­le to nie prze­szka­dza­ło, na­to­miast Kon­rad dość szyb­ko po­czuł się znu­żo­ny gwa­rem i tło­kiem. Nie lu­bił ani jed­ne­go, ani dru­gie­go. Iry­to­wa­ła go krzy­kli­wość Wło­chów i róż­no­ję­zycz­ny roz­gar­diasz wdzie­ra­ją­cy się do mó­zgu. Sta­rał się nie po­ka­zy­wać tego po so­bie, ale po trzech go­dzi­nach ła­że­nia i „chwy­ta­nia at­mos­fe­ry” miał dość. Na szczę­ście Jo­hann, któ­ry od ja­kie­goś cza­su roz­glą­dał się nie­spo­koj­nie, wy­pa­trzył w bocz­nej ulicz­ce mały pub ob­wie­szo­ny róż­no­barw­ny­mi cho­rą­giew­ka­mi, ze zdję­cia­mi ja­kichś bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nych dru­żyn pił­kar­skich na ścia­nach, i po­sta­no­wił za­żyć tam od­po­czyn­ku, oglą­da­jąc przy oka­zji mecz... „Ro­zu­miesz, sta­ry, AC Mi­lan i FC Por­to... nie mogę tego prze­ga­pić... od­prę­ży­my się, zje­my coś... za­raz się za­czy­na...”

Kon­ra­do­wi nie chcia­ło się jeść, poza tym myśl o uczest­ni­cze­niu we wspól­nym ry­tu­al­nym oglą­da­niu me­czu ra­zem z roz­wrzesz­cza­ny­mi wło­ski­mi ki­bi­ca­mi przy­pra­wia­ła go o dresz­cze.

– Siedź tu – po­wie­dział do Jo­han­na – i baw się do­brze. Ja so­bie po­szu­kam cze­goś mniej ha­ła­śli­we­go. Do you spe­ak En­glish? – zwró­cił się do bar­ma­na.

Bar­man, któ­re­mu oczy już błysz­cza­ły na myśl o ma­ją­cych się za chwi­lę roz­po­cząć roz­gryw­kach, po­twier­dził ocho­czo. Kie­dy jed­nak Kon­rad spy­tał go, czy jest w oko­li­cy miej­sce o mniej­szym na­tę­że­niu ha­ła­su, po­pa­trzył na nie­go z po­li­to­wa­niem. Ma­don­na! Ten fa­cet nie chce oglą­dać me­czu! Ta­kie­go me­czu!

– Ci­cho jest w mu­zeum – po­wie­dział, nie ukry­wa­jąc lek­ce­wa­że­nia. – Dwie uli­ce stąd jest Gal­le­rie dell’Ac­ca­de­mia. Tam jest ci­cho. Jak w kost­ni­cy.

Dla nie­go każ­de mu­zeum było czymś w ro­dza­ju tru­piar­ni.

Kon­rad po­dzię­ko­wał, umó­wił się z Jo­han­nem na te­le­fon i z dużą ulgą opu­ścił pub, gdzie wrzask zdą­żył już osią­gnąć ja­kieś osiem­dzie­siąt de­cy­be­li.

Ga­le­rię zna­lazł bez tru­du. We­wnątrz daw­nej Scuo­la del­la Ca­ri­tà pa­no­wał przy­jem­ny chłód i – gra­zie, Ma­don­na! – ci­sza.

Kon­rad czuł, jak ustę­pu­je mu z pier­si nie­przy­jem­ny ucisk. W holu krę­ci­ło się tyl­ko kil­ka osób, ja­kaś ko­bie­ta przy ka­sie za­mie­rza­ła ku­pić bi­let.

– Ty ucie­kasz od lu­dzi. – Po­wie­dzia­ła mu kie­dyś Wan­da nie­mal z nie­na­wi­ścią w gło­sie. – Nie dzi­wię się. Na two­im miej­scu nie po­tra­fi­ła­bym spoj­rzeć w twarz ni­ko­mu. Ni­ko­mu.

Nie pró­bo­wał jej ni­cze­go tłu­ma­czyć, nie mia­ło­by to sen­su.

Sta­nął za ko­bie­tą przy ka­sie. Do­le­ciał go le­d­wie wy­czu­wal­ny za­pach – nie bar­dzo wie­dział cze­go. Może po pro­stu po­wie­trza. Per­fu­my pach­ną­ce jak po­wie­trze, za­baw­ne. Ale za­pach bar­dzo ład­ny. Wię­cej niż ład­ny. Po­cią­ga­ją­cy.

Zbli­żył się jesz­cze odro­bi­nę i w tym mo­men­cie usły­szał jej głos. Py­ta­ła, w któ­rej czę­ści ga­le­rii znaj­dzie ob­ra­zy Bel­li­nie­go. Mó­wi­ła po an­giel­sku, z nie­ska­zi­tel­ną dyk­cją, cie­płym, wi­bru­ją­cym al­tem.

To nie­moż­li­we!

No, jak nie­moż­li­we, kie­dy naj­wi­docz­niej moż­li­we!

Ta­kie przy­pad­ki się nie zda­rza­ją. W każ­dym ra­zie – nie jemu. To nie może być ona.

Ko­bie­ta dzię­ko­wa­ła wła­śnie za otrzy­ma­ne in­for­ma­cje. Jesz­cze chwi­la i pój­dzie do swo­je­go Bel­li­nie­go. No więc on też pój­dzie do Bel­li­nie­go.

Co za kre­tyń­stwo, nie bę­dzie prze­cież ga­niał za nią po pu­stych sa­lach.

Jego ser­ce wy­ko­ny­wa­ło sza­lo­ny ta­niec, ja­kąś cho­ler­ną wło­ską ta­ran­tel­lę, czy jak tam się te wi­ru­ją­ce obe­rki na­zy­wa­ją.

Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się i chcia­ła odejść od kasy. W tym mo­men­cie za­uwa­ży­ła Kon­ra­da, któ­ry blo­ko­wał jej dro­gę.

– Excu­se me – po­wie­dzia­ła z mi­łym uśmie­chem. – You are in my way3)...

3) Przepraszam. Stoi mi pan na drodze.

Kon­rad cof­nął się pod ścia­nę, ale coś w wy­ra­zie jego twa­rzy ka­za­ło się ko­bie­cie za­trzy­mać.

– May I help you?4)

4) Czy mogę w czymś pomóc?

– To­ulo­use Ra­dar, good mor­ning – po­wie­dział ci­cho. – VIC Avia­tion 3756 air­bor­ne…

Po­win­na te­raz spoj­rzeć na nie­go jak na wa­ria­ta i od­da­lić się spiesz­nie, pa­trząc za sie­bie, czy przy­pad­kiem jej nie goni. Nie zro­bi­ła jed­nak tego.

– VIC Avia­tion – po­wtó­rzy­ła. – To pan... Ba­łam się o was, kie­dy po­le­cie­li­ście w tę bu­rzę. Jak to do­brze, że nic się wam nie sta­ło...

– Mie­li­śmy szczę­ście... Nie, co ja mó­wię... te­raz do­pie­ro mam szczę­ście. To na­praw­dę pani... Co pani tu robi?

Ro­ze­śmia­ła się. Za­wsze chciał usły­szeć jej śmiech. Był taki, jaki po­wi­nien być.

– Pew­nie to samo, co i pan. Zwie­dzam We­ne­cję. Zro­bi­łam so­bie urlop. Dłu­go pan tu zo­sta­nie, VIC Avia­tion?

– Na­zy­wam się Kon­rad Mi­rec­ki... dziś w nocy le­ci­my do domu, do Nie­miec.

– Ale pan nie jest Niem­cem?

– Je­stem Po­la­kiem. Miesz­kam i pra­cu­ję w Niem­czech.

– A ja na­zy­wam się Pau­let­te An­dré. – Wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę. Mia­ła drob­ną dłoń, ale jej uścisk był moc­ny i rze­czo­wy. – Jak pan mnie po­znał? Po gło­sie?

– Oczy­wi­ście. Prze­cież nie mia­łem in­nych moż­li­wo­ści. Zresz­tą zna­łem tyl­ko pani głos. Te­raz wiem, jak pani wy­glą­da. I jak pach­nie...

Do­tar­ło do nie­go, że głu­pio gada, i zmie­szał się. Ale chy­ba nie uzna­ła go za głup­ca. Zno­wu się ro­ze­śmia­ła.

– I co, nie jest pan roz­cza­ro­wa­ny?

– Nie. Pani wy­gląd pa­su­je do pani gło­su.

Rze­czy­wi­ście tak uwa­żał. Była śred­nie­go wzro­stu, szczu­pła, choć bez prze­sa­dy, mia­ła brą­zo­we gład­kie wło­sy i oczy jak dwa kasz­ta­ny. Jej usta... też pa­so­wa­ły do tego al­to­we­go brzmie­nia.

– A co z tym za­pa­chem?

– Pach­nie pani jak wiatr. Jak ob­ło­ki. Nie wiem, jak co jesz­cze... Jak po­wie­trze w maju.

Nie śmia­ła się już, tyl­ko uśmie­cha­ła do nie­go.

– Pan jest pi­lo­tem czy po­kła­do­wym po­etą?

– Po­kła­do­wym po­etą był mój co-pi­lot, Pa­tryk. Ka­zał pa­nią po­zdro­wić, na­wia­sem mó­wiąc, kie­dy od­cho­dził do Easy-Jet.

– To miłe, dzię­ku­ję. I co, VIC Avia­tion, bę­dzie­my tak stać? Ja na­praw­dę chcia­łam zo­ba­czyć Bel­li­nie­go, a i ty po coś tu przy­sze­dłeś, praw­da?

– Mó­wiąc szcze­rze, ucie­ka­łem przed ha­ła­sem. Ale mogę po­pa­trzeć na ob­ra­zy.

Ku­pił bi­let i we­szli do pa­wi­lo­nu z ma­lar­stwem re­ne­san­so­wym. Pau­let­te zna­la­zła swo­je­go Bel­li­nie­go. Było tam kil­ka jego ob­ra­zów, ale ona chcia­ła zo­ba­czyć Ma­don­nę z Dzie­ciąt­kiem, świę­tym Ja­nem Chrzci­cie­lem i jesz­cze jed­ną świę­tą, któ­rej imie­nia nie okre­ślo­no.

– Ku­pi­łam so­bie kie­dyś re­pro­duk­cję – wy­ja­śni­ła, pod­cho­dząc do płót­na. – Po­do­ba­ła mi się ta Ma­don­na i po­do­bał mi się kra­jo­braz z tyłu. Strasz­nie chcia­łam zo­ba­czyć ory­gi­nał.

– Przy­jem­ne cu­mu­lu­sy – za­uwa­żył od nie­chce­nia. – Ale ja­kiś front tam się bu­du­je? Nie, to chy­ba góry...

– Oto pro­fan – ro­ze­śmia­ła się ser­decz­nie. – Pi­lo­ci my­ślą wy­łącz­nie o po­go­dzie?

– Za­wsze nie, ale czę­sto – przy­znał. – Patrz, tam jest ja­kaś bu­rza. Tro­chę po­dob­na do tej w Tu­lu­zie, tyl­ko w Tu­lu­zie nie było żad­nej go­łej pani.

– Ta goła pani to Ewa kar­mią­ca Ka­ina, bar­ba­rzyń­co.

– W ta­kim ra­zie ten go­guś to Adam? Już ubra­ny, tak? Ro­zu­miem – Bóg ich wy­pę­dził z raju przy uży­ciu tej bły­ska­wi­cy i te­raz mają za swo­je. Kto to na­ma­lo­wał?

– Nie­ja­ki Gior­gio­ne.

– Bar­dzo ład­nie. A ty wszyst­ko wiesz o ma­lar­stwie?

– Bar­dzo mało wiem tak na­praw­dę – przy­zna­ła. – Ale sko­ro już się wy­bie­ra­łam do We­ne­cji, prze­czy­ta­łam kil­ka ksią­żek i obej­rza­łam kil­ka al­bu­mów, żeby wie­dzieć, na co pa­trzę.

– Opo­wiedz mi tro­chę o tym – po­pro­sił. – Je­śli cho­dzi o ma­lar­stwo, je­stem kom­plet­nym igno­ran­tem.

Na­stęp­ną go­dzi­nę spę­dzi­li, wę­dru­jąc po­mię­dzy ob­ra­za­mi. Pau­let­te chęt­nie dzie­li­ła się z Kon­ra­dem swo­ją wie­dzą, a on ro­bił wra­że­nie szcze­rze za­in­te­re­so­wa­ne­go. Nie­wie­le jed­nak po­tra­fił­by po­wtó­rzyć, gdy­by ze­chcia­ła go prze­eg­za­mi­no­wać. Ob­ra­zy in­te­re­so­wa­ły go mniej niż śred­nio, uwa­żał, że ża­den ma­larz nie jest w sta­nie stwo­rzyć ta­kich cu­dów, ja­kie umie stwo­rzyć na­tu­ra, w do­dat­ku są to cuda prze­mi­ja­ją­ce bar­dzo szyb­ko, po­nie­waż ich two­rzy­wem są kro­ple wody, ukła­da­ją­ce się w chmu­ry o nie­po­wta­rzal­nych kształ­tach i kon­fi­gu­ra­cjach. No i nie każ­de­mu te cuda są do­stęp­ne, a na­wet je­śli – to nie każ­dy umie na nie pa­trzeć. W su­mie całe ma­lar­stwo re­ne­san­su i wszyst­kich po­zo­sta­łych epok było mu ra­czej obo­jęt­ne. Chciał na­to­miast słu­chać jej gło­su. Czuł przy­spie­szo­ne bi­cie wła­sne­go ser­ca, tak jak za­zwy­czaj, kie­dy po­da­wa­ła im kurs i wy­so­kość; wte­dy jed­nak mó­wi­ła kil­ka zdań i wy­łą­cza­ła się, a te­raz mógł do woli cie­szyć się brzmie­niem cie­płe­go altu.

W koń­cu coś do niej do­tar­ło.

– Ty mnie wca­le nie słu­chasz, VIC Avia­tion! Uda­jesz, ale nie słu­chasz!

Ucie­szy­ło go, że jest in­te­li­gent­na i spo­strze­gaw­cza. Tyl­ko źle zde­fi­nio­wa­ła to, co za­uwa­ży­ła.

– Słu­cham cię, Pau­let­te. Jesz­cze ni­g­dy ni­ko­go tak nie słu­cha­łem. Ale słu­cham cie­bie, a nie tego, co mó­wisz. Bar­dzo cię prze­pra­szam...

– To ja się tu roz­wi­jam na­uko­wo, a mo­gła­bym re­cy­to­wać al­fa­bet – za­śmia­ła się. Po­do­ba­ło mu się, że tak ła­two się śmie­je i że się na nie­go nie ob­ra­zi­ła.

– Prze­pra­szam.

– Już nie prze­pra­szaj. To dla mnie chy­ba kom­ple­ment? Na­praw­dę mam taki głos do słu­cha­nia?

– Ko­cham twój głos – po­wie­dział po pro­stu. – A je­że­li ty je­steś taka, jak twój głos, ko­cham cie­bie.

Sta­ła przed nim, na tle jed­ne­go z tych nie­do­rzecz­nych pej­za­ży z ru­ina­mi i ga­ja­mi oliw­ny­mi, a jej oczy bar­wy kasz­ta­nów przy­bra­ły nie­od­gad­nio­ny wy­raz. Po­my­ślał, że te­raz każe mu się jed­nak za­bie­rać. Dla­cze­go mu­siał jej to po­wie­dzieć? Co go, na li­tość bo­ską, go­ni­ło?

– Taka jak mój głos – po­wie­dzia­ła w za­my­śle­niu. – Wy­obra­zi­łeś mnie so­bie na pod­sta­wie brzmie­nia gło­su w słu­chaw­kach. Je­że­li oka­żę się inna niż two­je wy­obra­że­nie, bę­dziesz roz­cza­ro­wa­ny.

Nie wie­dział, jak zna­leźć an­giel­skie sło­wa, żeby jej wy­tłu­ma­czyć, że wca­le nie pró­bo­wał jej so­bie wy­obra­żać. Była dla nie­go tyl­ko gło­sem i to mu wy­star­cza­ło.

Spró­bo­wał jej to po­wie­dzieć. Miał wra­że­nie, że po­szło mu ra­czej nie­skład­nie, ale wy­glą­da­ła, jak­by wie­dzia­ła, o co mu cho­dzi.

– A ja za­sta­na­wia­łam się, jaki je­steś, VIC Avia­tion – po­wie­dzia­ła po­wo­li.

Nie uwie­rzył.

– Pau­let­te, prze­cież roz­ma­wia­łaś z set­ka­mi pi­lo­tów...

– Ale tyl­ko je­den miał taką wy­mo­wę an­giel­ską... prze­pra­szam cię, to nie pre­ten­sja ani kry­ty­ka, mó­wisz przez ra­dio bar­dzo wy­raź­nie i za­wsze wszyst­ko ro­zu­mia­łam, ale masz taki za­baw­ny ak­cent. Róż­ni się od in­nych nie­pra­wi­dło­wych...

– An­giel­ski po pod­ha­lań­sku z nie­miec­ki­mi na­le­cia­ło­ścia­mi – za­śmiał się.

– Po ja­kie­mu? – Nie zro­zu­mia­ła.

– Je­stem gó­ra­lem, uro­dzi­łem się bli­sko Tatr. To na­sze na­ro­do­we góry. Bar­dzo pięk­ne, mimo że nie­du­że. Chciał­bym, że­byś mo­gła je kie­dyś zo­ba­czyć. Cho­ciaż nie wiem, czy sam tam jesz­cze kie­dyś po­ja­dę.

– Ni­g­dy nie wia­do­mo. A co zro­bi­my te­raz?

Kon­rad nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, bo za­brzę­cza­ła jego ko­mór­ka. Wy­do­był ją z kie­sze­ni, spoj­rzał na wy­świe­tlacz i wes­tchnął.

– Oba­wiam się, że nie­wie­le mo­że­my te­raz zro­bić. To mój ko­le­ga. – Prze­szedł na nie­miec­ki. – Tak, Jo­hann, je­stem.

Jo­hann za­rzu­cił go po­to­kiem słów, z któ­rych wy­ni­ka­ło, że mecz był po pro­stu re­we­la­cyj­ny, dwa je­den dla Por­to, do prze­rwy zero je­den, cho­ciaż jego zda­niem sta­now­czo po­wi­nien zwy­cię­żyć Mi­lan, ci chłop­cy gra­li o wie­le le­piej, pił­ka­rze Por­to mie­li po pro­stu wię­cej szczę­ścia niż ta­len­tu, ma­sa­kra po pro­stu, tak nie po­win­no być, a w ogó­le to gdzie on jest, cały czas w tym mu­zeum? Bo naj­wyż­szy czas star­to­wać do Pa­dwy, je­śli mają le­cieć tak, jak za­pla­no­wa­li.

– Jo­hann, czy mógł­byś zna­leźć sa­mo­chód i pod­je­chać po mnie? Tu koło ga­le­rii jest taka mała ka­fej­ka, spo­tka­łem zna­jo­mą, chce­my jesz­cze wy­pić kawę.

– Zna­jo­mą? Coś ta­kie­go! Wi­dzisz, mó­wi­łem, że mu­si­my przy­je­chać do We­ne­cji. Szko­da, że nie przy­pro­wa­dzi­łeś jej na ten mecz! Do­brze, sta­ry, cze­kaj na mnie, też wy­pi­ję jed­no espres­so, włą­cza­my do­pa­la­cze i za­po­mi­na­my o po­li­cji na dro­dze!

Kon­rad wy­łą­czył ko­mór­kę i po­krę­cił gło­wą z uśmie­chem. Stuk­nię­ty ki­bol... nie­mniej po­zo­sta­nie jego dłuż­ni­kiem do koń­ca ży­cia. Już ni­g­dy nie bę­dzie go opie­przał, kie­dy zda­rzy mu się po­my­lić dro­gi ko­ło­wa­nia, na­wet je­śli wja­dą pod jum­bo jeta.

– Pau­let­te... my rze­czy­wi­ście mu­si­my za­raz je­chać. Na ra­zie wy­sła­łem go po sa­mo­chód, mam na­dzie­ję, że go nie znaj­dzie zbyt szyb­ko, bo wiesz, on ma sła­bą orien­ta­cję w te­re­nie. Tro­chę to może po­trwać...

– A my wy­pi­je­my tę kawę – prze­rwa­ła. – Znam tro­chę nie­miec­ki. Chodź­my.

Idąc za nią, Kon­rad z przy­jem­no­ścią pa­trzył, jak zgrab­nie sta­wia­ła kro­ki, ale jed­no­cze­śnie przy­szło mu do gło­wy, że wła­ści­wie wszyst­ko mu jed­no, jak ona cho­dzi – miło, że nie jeź­dzi na wóz­ku in­wa­lidz­kim, ale gdy­by na­wet jeź­dzi­ła, nie mia­ło­by to spe­cjal­ne­go zna­cze­nia.

Wó­zek in­wa­lidz­ki. Co za sko­ja­rze­nia.

Ka­fe­te­ria była mała i sym­pa­tycz­na, wpraw­dzie pra­wie peł­na, ale w tej chwi­li Kon­rad mógł­by sie­dzieć w McDo­nal­dzie i był­by rów­nie za­chwy­co­ny. Na­prze­ciw­ko nie­go Pau­let­te po­pi­ja­ła café lat­té i spo­glą­da­ła nań spod oka.

– No i co da­lej, VIC Avia­tion?

– Dla­cze­go nie mó­wisz do mnie „Kon­rad”? Nie po­do­ba ci się to imię?

– Po­do­ba mi się. Jest ta­kie mę­skie. A ty je za­baw­nie wy­ma­wiasz. Tak twar­do. Ale do­syć dłu­go by­łeś dla mnie VIC Avia­tion. Chy­ba się do tego przy­wią­za­łam. La­ta­li­ście do Tu­lu­zy ja­kiś rok?

– Rok i tro­chę. Czy w związ­ku z tym chcia­ła­byś, że­bym na­zy­wał cię „To­ulo­use Ra­dar”?

– Nie­ko­niecz­nie. Ale chcia­ła­bym cię jesz­cze zo­ba­czyć. Jak to zro­bi­my, sko­ro już nie la­ta­cie do Fran­cji? A może jed­nak la­ta­cie?

– Nie, te­raz mamy na zmia­nę Szwaj­ca­rię i Wło­chy. Ale jest taka teo­re­tycz­na moż­li­wość, że we­zmę urlop i przy­ja­dę do Tu­lu­zy, albo gdzie mi ka­żesz.

– Do Tu­lu­zy nie. Spo­tkaj­my się na grun­cie neu­tral­nym. Pa­ryż.

– Mia­łem na­dzie­ję na ja­kieś ma­lut­kie mia­stecz­ko w Pro­wan­sji albo w Bre­ta­nii... żeby było jak naj­mniej lu­dzi.

– Naj­mniej lu­dzi to na An­tark­ty­dzie. Ja po pro­stu nie mam in­nej moż­li­wo­ści, mój te­go­rocz­ny urlop koń­czy się za trzy dni, a we wrze­śniu będę w Pa­ry­żu na szko­le­niu. Mógł­byś wpaść do Pa­ry­ża we wrze­śniu? Bywa cał­kiem przy­jem­ny.

– Kie­dy we wrze­śniu?

– Ja tam będę mię­dzy dzie­sią­tym a dwu­dzie­stym czwar­tym...

– Jak cię znaj­dę?

– Te­le­fo­nicz­nie, oczy­wi­ście. Daj mi swo­ją ko­mór­kę.

Dał jej apa­rat i pa­trzył, jak wstu­ku­je nu­mer i opis: To­ulo­use Ra­dar Pau­let­te An­dré. Na­ci­snę­ła kla­wisz i w jej to­reb­ce ode­zwał się wście­kły dzwo­nek. Na­sta­wio­ny ro­man­tycz­nie Kon­rad aż pod­sko­czył.

– Prze­pra­szam cię. – Pau­let­te po­spiesz­nie wy­grze­ba­ła ko­mór­kę z to­reb­ki i uci­szy­ła sy­gnał. – Te­raz obo­je mamy swo­je nu­me­ry, VIC Avia­tion. Ten ner­wu­sek to twój co-pi­lot?

Istot­nie, na środ­ku nie­wiel­kiej ka­fe­te­rii stał Jo­hann i roz­glą­dał się ner­wo­wo.

– Mó­wi­łem ci, że on nie jest zbyt spo­strze­gaw­czy – po­wie­dział Kon­rad. – Halo, Jo­hann, tu je­ste­śmy!

– Bene, ami­ci, bene! Mein Gott, z tru­dem was tu zna­la­złem. Sa­mo­chód też z tru­dem zna­la­złem. Przed­staw mnie pani. Jo­hann Bo­ehl­ke, VIC Avia­tion...

Pau­let­te i Kon­rad jed­no­cze­śnie spoj­rze­li na sie­bie, a w ich oczach bły­snę­ło na­głe po­ro­zu­mie­nie. O nie, ko­cha­ny. VIC Avia­tion to nie ty.

– Na­zy­wam się Pau­let­te An­dré...

Kon­rad miał na­dzie­ję, że nie doda ni­cze­go o Tu­lu­zie i ra­da­rze, i był za­do­wo­lo­ny, kie­dy wy­mie­ni­ła tyl­ko na­zwi­sko. Jo­hann jest do­bry chłop, ale nie musi wie­dzieć wszyst­kie­go. Za­mó­wi­li mu espres­so, Kon­rad i Pau­let­te do­koń­czy­li swo­je lat­té (Kon­rad wła­ści­wie nie lu­bił lat­té, ale ja­koś mu nie przy­szło do gło­wy, że może za­mó­wić coś in­ne­go niż ona) i już byli go­to­wi do dro­gi. Czas rze­czy­wi­ście za­czy­nał ich go­nić.

Pau­let­te ro­zu­mia­ła to do­sko­na­le i po­dzię­ko­wa­ła za pro­po­zy­cję pod­wie­zie­nia jej do ho­te­lu. Zo­sta­wi­li ją przed ka­fe­te­rią – ma­cha­ła im na po­że­gna­nie ręką.

Po­nie­waż za kie­row­ni­cą zno­wu sie­dział Jo­hann, Kon­rad nie wy­trzy­mał – wy­jął ko­mór­kę i wy­słał SMS-a: Tou­lo­use Ra­dar, good bye, VIC Avia­tion air­bor­ne.

Pół mi­nu­ty póź­niej otrzy­mał mało re­gu­la­mi­no­wą od­po­wiedź: „VIC Avia­tion, te­raz leć so­bie jak chcesz, ale pa­mię­taj, że we wrze­śniu masz kurs do Pa­ry­ża. Po­wo­dze­nia”.

Dwa dni póź­niej Kon­rad za­pew­ne był­by prze­ko­na­ny, że całe to spo­tka­nie w We­ne­cji było ha­lu­cy­na­cją spo­wo­do­wa­ną prze­mę­cze­niem, gdy­by nie za­cho­wa­ny SMS, któ­ry mó­wił mu zu­peł­nie coś in­ne­go. Mó­wił to gło­sem Pau­let­te. Ten głos był sta­le gdzieś w po­bli­żu świa­do­mo­ści Kon­ra­da, chwi­la­mi sły­szal­ny bar­dzo wy­raź­nie, in­nym ra­zem przy­tłu­mio­ny i da­le­ki – ale był. Prze­bi­jał się na­wet przez war­kot ko­siar­ki, któ­rą Kon­rad ko­sił traw­nik.

Cichł tyl­ko wte­dy, kie­dy wzrok Kon­ra­da za­trzy­my­wał się na Agniesz­ce, któ­rej wó­zek stał na wy­bru­ko­wa­nym pla­cy­ku pod wiel­ką ja­bło­nią. Ta ja­błoń jako je­dy­na prze­trwa­ła re­wo­lu­cję, któ­rą za­rzą­dzi­ła Wan­da na­tych­miast po tym, jak ku­pi­li dom ra­zem ze sta­rym ogro­dem. Ka­za­ła ściąć wszyst­kie drze­wa owo­co­we, w ich miej­sce po­sa­dzi­ła de­ko­ra­cyj­ne wi­śnie ja­poń­skie i pięk­nie kwit­ną­ce de­re­nie. Kon­rad usi­ło­wał wy­bro­nić roz­ro­śnię­te śli­wy i gru­sze, ale Wan­da nie chcia­ła z nim w ogó­le roz­ma­wiać na ten te­mat. Ja­bło­ni uda­ło się wy­łącz­nie dzię­ki chy­tre­mu ar­gu­men­to­wi, że Agniesz­ce miło bę­dzie od­po­czy­wać w jej cie­niu. Wan­da uzna­ła ar­gu­ment, ale wi­zja czer­wo­nych ja­błu­szek spa­da­ją­cych na mięk­ki traw­nik nie zdo­ła­ła jej prze­ko­nać – tra­wa pod drze­wem ustą­pi­ła miej­sca sza­ra­wej ko­st­ce bru­ko­wej.

– Jak ty so­bie wy­obra­żasz tra­wę w tym miej­scu? Uwa­żasz, że ja mam siłę pchać wó­zek po tra­wie? Albo że Agniesz­ka sama so­bie po­ra­dzi? Bo cie­bie prze­cież ni­g­dy nie ma!

– Taki mam za­wód. Poza tym cza­sem je­stem.

– Rzad­ko je­steś! Bar­dzo rzad­ko! Tyl­ko mi nie mów, że ktoś tu musi za­ra­biać na ży­cie!

– Prze­cież ni­g­dy tego nie mó­wię.

– Ale my­ślisz. Do­sko­na­le wiem, co my­ślisz!

– Wan­decz­ko...

– Nie mów do mnie „Wan­decz­ko”!

– Do­brze, nie będę. Tyl­ko że ja na­praw­dę zni­kam z domu, żeby za­ra­biać na ży­cie. Kie­dyś nie prze­szka­dzał ci mój za­wód, po­do­ba­ło ci się, że masz męża pi­lo­ta. Pi­lot jest od la­ta­nia.

– Ty mi nie mów, od cze­go jest pi­lot! Wiem do­sko­na­le, od cze­go! Gdy­byś tak uważ­nie pro­wa­dził sa­mo­chód jak sa­mo­lot...

– Wan­da, pro­szę cię. To jest cios po­ni­żej pasa.

– Cios po­ni­żej pasa? Jak śmiesz tak mó­wić! A jak mam na­zwać to, co zro­bi­łeś Agniesz­ce? I mnie przy oka­zji? Jak mam to na­zwać? Czy wiesz, jak my tu ży­je­my? Nie wiesz, nie ob­cho­dzi cię to, ty la­tasz!

Kie­dy roz­mo­wa z żoną do­cho­dzi­ła do tego mo­men­tu – a po­wta­rza­ła się w cy­klu dość re­gu­lar­nym, nie­ko­niecz­nie pod pre­tek­stem traw­ni­ka – Kon­rad za­ci­skał zęby i wy­cho­dził z po­ko­ju. Zda­rza­ło się dość czę­sto, że Wan­da bie­gła za nim, mno­żąc wy­rzu­ty i pre­cy­zu­jąc obe­lgi. Agniesz­ka włą­cza­ła się wów­czas do ro­dzin­nej dys­ku­sji se­rią nie­zbyt ar­ty­ku­ło­wa­nych dźwię­ków, któ­re Wan­da tłu­ma­czy­ła na bie­żą­co, jak jej to ser­ce dyk­to­wa­ło. Prze­waż­nie jako pre­ten­sje do ojca. Kon­rad ro­zu­miał Agniesz­kę i wie­dział, że Wan­da mówi nie­praw­dę.

Ser­ce mat­ki.

Kon­rad ro­zu­miał ser­ce mat­ki, na­to­miast Wan­da uwa­ża­ła, że coś ta­kie­go jak ser­ce ojca nie ist­nie­je, a już na pew­no nie w tym przy­pad­ku.

Kie­dy wró­cił z Pa­dwy, żona była w szcze­gól­nie złym na­stro­ju i wła­ści­wie cią­gle na­rze­ka­ła. Wy­trzy­mał je­den dzień bez re­ak­cji (wciąż obec­ny w pod­świa­do­mo­ści wi­bru­ją­cy, cie­pły alt ewi­dent­nie mu w tym po­ma­gał), dru­gie­go – a była to nie­dzie­la i Agniesz­ka nie mia­ła za­jęć w swo­jej szko­le spe­cjal­nej – pró­bo­wał od rana za­jąć się ko­ją­cy­mi ner­wy pra­ca­mi w ogro­dzie, ale i tu­taj Wan­da go do­pa­dła.

Dłu­gi, sta­ran­nie wy­pra­co­wa­ny mo­no­log do­ty­czył tym ra­zem nie­moż­no­ści uczest­ni­cze­nia przez Wan­dę w spo­tka­niach miej­sco­wej Po­lo­nii, bo prze­cież ktoś się musi sta­le zaj­mo­wać Agniesz­ką, sta­le, czy ty to ro­zu­miesz, sta­le!

Kon­rad przy­po­mniał jej, że prze­cież w każ­dej chwi­li mogą za­trud­nić pie­lę­gniar­kę, to nie są ja­kieś strasz­ne pie­nią­dze, stać ich na to...

– Stać nas na to, oczy­wi­ście! Zno­wu wy­po­mi­nasz mi to, że za­ra­biasz pie­nią­dze, a ja sie­dzę w domu! Ale ja się po­świę­ci­łam, mój dro­gi, po­świę­ci­łam ży­cie na­sze­mu dziec­ku, ktoś to mu­siał zro­bić, więc ja, oczy­wi­ście, cho­ciaż to nie ja za­wi­ni­łam...

– Je­śli chcesz, odej­dę z pra­cy.

– Tak naj­ła­twiej po­wie­dzieć! Chcesz mnie upo­ko­rzyć! Do­sko­na­le wiesz, że nie za­ro­bi­ła­bym na­wet jed­nej trze­ciej tego, co ty za­ra­biasz...

– No więc o czym my wła­ści­wie mó­wi­my? – Nie wy­trzy­mał i pod­niósł głos, co na­tu­ral­nie spo­wo­do­wa­ło atak łez.

Kon­rad, zre­zy­gno­wa­ny, wy­łą­czył ko­siar­kę z sie­ci, po­sta­wił w szo­pie i pod­szedł do cór­ki.

– Pój­dzie­my na spa­cer, chcesz, Agniesz­ko?

Agniesz­ka gwał­tow­nie po­ki­wa­ła gło­wą i po­wie­dzia­ła coś w swo­im ję­zy­ku.

– Nad je­zio­ro? Do­brze, pój­dzie­my nad je­zio­ro.

Agniesz­ka ma­cha­ła te­raz rę­ka­mi, wy­krzy­wia­jąc usta w kon­wul­syj­nym uśmie­chu. Mia­ło to ozna­czać ra­dość i Kon­rad tak to zro­zu­miał, ale ser­ce ści­snę­ło mu się jak za­wsze, kie­dy ob­ser­wo­wał te jej pró­by po­ro­zu­mie­nia z oto­cze­niem. Od­blo­ko­wał koła wóz­ka i nie zwra­ca­jąc już wię­cej uwa­gi na szlo­cha­ją­cą żonę, wy­to­czył wó­zek za furt­kę.

Nie­da­le­ko ich domu, ku­pio­ne­go oka­zyj­nie od ja­kie­goś daw­ne­go ha­no­wer­skie­go no­ta­bla, znaj­do­wał się spo­ry miej­ski staw, któ­ry Agniesz­ka uwiel­bia­ła i na­zy­wa­ła je­zio­rem. Kon­rad pa­mię­tał, jak po­szli tam po raz pierw­szy – była zima i staw, kom­plet­nie za­mar­z­nię­ty, zmie­nił się w miej­ską śli­zgaw­kę. Na brze­gu sta­ła or­kie­stra dęta i gra­ła wal­ce Straus­sów, wo­kół sta­wu roz­sta­wio­ne były stra­ga­ny z grzań­cem, na­zy­wa­nym tu Glüh­we­in, a we­se­li miesz­kań­cy Ha­no­we­ru wi­ro­wa­li na łyż­wach po ta­fli je­zio­ra. Słoń­ce od­bi­ja­ło się w zło­ci­stych trąb­kach i w srebr­nych dro­bi­nach lodu try­ska­ją­ce­go spod ły­żew.

Agniesz­ka do­sta­ła wte­dy go­rą­cej cze­ko­la­dy i była za­chwy­co­na. Kon­rad omal nie roz­pła­kał się na myśl, że jego cór­ka ni­g­dy nie za­tań­czy straus­sow­skie­go wal­ca na za­mar­z­nię­tym je­zior­ku.

To było dzie­więć lat temu. Agniesz­ka mia­ła wte­dy dzie­sięć lat. Mi­nę­ło pięć lat od wy­pad­ku. Pięć lat le­cze­nia i re­ha­bi­li­ta­cji w Pol­sce przy­nio­sło jaką taką po­pra­wę, ale Wan­da upar­ła się na ja­kichś nie­miec­kich spe­cja­li­stów, któ­rych jej po­le­ci­ły przy­ja­ciół­ki, i wy­mo­gła na Kon­ra­dzie prze­nie­sie­nie się do Ha­no­we­ru. Spe­cja­li­ści w za­sa­dzie po­twier­dzi­li dia­gno­zy i prze­wi­dy­wa­nia swo­ich pol­skich ko­le­gów po fa­chu, ale oka­za­ło się, że Agniesz­ka może tu mieć lep­szą re­ha­bi­li­ta­cję, no i jed­nak na Za­cho­dzie rze­czy­wi­ście le­piej trak­tu­je się oso­by nie­peł­no­spraw­ne. Agniesz­ka po­szła do szko­ły, w któ­rej na­uczo­no ją od nowa żyć, na­wet w tym sta­nie, w ja­kim się znaj­do­wa­ła. Za­czę­ła prze­ra­biać pra­wie nie­zmo­dy­fi­ko­wa­ny pro­gram szkol­ny, a jej na­uczy­cie­le zu­peł­nie se­rio mó­wi­li o stu­diach.

– No i nikt nas tu nie wy­ty­ka pal­ca­mi – ma­wia­ła Wan­da i Kon­rad mu­siał przy­znać jej ra­cję. W Pol­sce wi­dok Agniesz­ki na wóz­ku, po­py­cha­nym przez któ­reś z ro­dzi­ców, Agniesz­ki po­krę­co­nej, śli­nią­cej się, ma­cha­ją­cej nie­zbor­nie rę­ka­mi i beł­ko­cą­cej nie­zro­zu­mia­łe wy­ra­zy, za­wsze wy­wo­ły­wał ja­kieś małe sen­sa­cyj­ki. Cza­sem obcy lu­dzie pod­cho­dzi­li do nich z wy­ra­za­mi współ­czu­cia, ale tak na­praw­dę chcie­li się dziew­czyn­ce przyj­rzeć z bli­ska. W Niem­czech nie bu­dzi­ła naj­mniej­szej sen­sa­cji i nie zwra­ca­ła ni­czy­jej uwa­gi.

Nie­ste­ty, w mia­rę jak Agniesz­ka ra­dzi­ła so­bie co­raz le­piej – Wan­da ra­dzi­ła so­bie co­raz go­rzej. Kon­rad nie wie­dział, jak jej po­móc. Zresz­tą ona nie chcia­ła od nie­go żad­nej po­mo­cy, obar­cza­jąc go winą za wszyst­ko, co się sta­ło. Po kil­ku la­tach szar­pa­ni­ny za­prze­stał prób, kon­cen­tru­jąc się na za­ra­bia­niu pie­nię­dzy na dom i sta­ra­jąc się jak naj­czę­ściej prze­by­wać z cór­ką, któ­ra go uwiel­bia­ła.

Kie­dy skoń­czy­ła osiem­na­ście lat, na­pi­sa­ła doń na swo­im kom­pu­te­rze list, w któ­rym wy­raź­nie oświad­czy­ła, że nie ma do nie­go żad­ne­go żalu; ma tyl­ko na­dzie­ję, że tato wy­trzy­ma wszyst­kie sza­leń­stwa – tak to okre­śli­ła – mat­ki i nie znik­nie z jej, Agniesz­ki, ży­cia. Kon­rad za­pew­nił ją o tym uro­czy­ście, po czym uciekł do je­sien­ne­go ogro­du i, ukry­ty za krza­ka­mi de­re­nia, spła­kał się po raz pierw­szy od cza­sów, kie­dy miał czte­ry lata i nie­chcą­cy po­ła­mał swo­je­mu ojcu mo­del sa­mo­lo­tu Spit­fi­re. Oj­ciec wca­le się na nie­go wte­dy nie gnie­wał, ale jemu się wy­da­wa­ło, że nie jest w sta­nie znieść cię­ża­ru wła­snej winy.

Sie­dzie­li te­raz nad je­zior­kiem, wpa­trze­ni w srebr­ne gwiazd­ki na wo­dzie. Agniesz­ka po­pro­si­ła Kon­ra­da, żeby jej mó­wił o nie­bie i chmu­rach. Bar­dzo lu­bi­ła te jego opo­wie­ści, czę­ścio­wo po­etyc­kie, a czę­ścio­wo me­te­oro­lo­gicz­ne. Po raz enty za­żą­da­ła opi­su bu­rzy nad Tu­lu­zą i wie­żo­wych cu­mu­lu­sów.

Opo­wie­dział jej – tym chęt­niej, że wciąż miał w pa­mię­ci sło­wa Pau­let­te, „ba­łam się o was, kie­dy po­le­cie­li­ście w tę bu­rzę...”.

Nie po­tra­fił ja­koś prze­ko­nać sam sie­bie, że Pau­let­te na­praw­dę od­róż­nia­ła jego głos od tych se­tek mę­skich gło­sów prze­ma­wia­ją­cych do niej przez ra­dio. Ona tak twier­dzi­ła, ale czy to moż­li­we?

Być może w Pa­ry­żu wie­le się wy­ja­śni.

Do Pa­ry­ża po­je­chał dwu­na­ste­go wrze­śnia, sy­mu­lu­jąc przed żoną ko­niecz­ność od­by­cia do­dat­ko­wych ba­dań lot­ni­czo-le­kar­skich. Oświad­czył, że pi­lo­ci w jego wie­ku mu­szą prze­cho­dzić spe­cjal­ne te­sty w spe­cjal­nych ośrod­kach i że po­trwa to ja­kieś pięć dni do ty­go­dnia. Nie przej­mo­wał się tym, czy Wan­da mu wie­rzy, czy nie. Mia­ła wresz­cie oka­zję do spo­tka­nia się z po­lo­nij­ny­mi dzia­łacz­ka­mi. Agniesz­ka była w tym cza­sie na mie­sięcz­nym obo­zie re­ha­bi­li­ta­cyj­nym w Ba­wa­rii pod do­brą opie­ką sióstr za­kon­nych.

Za­dzwo­nił do Pau­let­te ja­kieś pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów przed Pa­ry­żem. Ode­bra­ła na­tych­miast, jak­by cze­ka­ła tyl­ko na jego te­le­fon.

– VIC Avia­tion – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się mimo woli. – Zgła­szam się.

– Bar­dzo do­brze – od­rzekł cie­pły alt w słu­chaw­ce. – Umiesz do­je­chać do Mont­mar­tre’u? Rue de Cli­gnan­co­urt dzie­więć­dzie­siąt pięć.

– Ja­kiś ho­tel?

– Nie, nie ho­tel. Miesz­kam u przy­ja­ciół­ki. Przy­ja­ciół­ki nie ma, na­wia­sem mó­wiąc, wy­je­cha­ła do Mek­sy­ku. Mam dla cie­bie ko­la­cję. No­co­wać mo­żesz na są­sied­niej uli­cy, u Ara­ba, w ta­kim mi­łym, nie­dro­gim ho­te­li­ku, albo u mnie, Ca­ro­li­ne ma trzy po­ko­je. Uwa­żaj na kie­run­ki ru­chu, tu sza­łu moż­na do­stać, je­śli się nie zna za­sad...

Wie­dział o tym, bo już kil­ka­krot­nie by­wał w Pa­ry­żu – na wszel­ki wy­pa­dek miał plan mia­sta z za­zna­czo­ny­mi kie­run­ka­mi jaz­dy. Sta­nął na par­kin­gu przy au­to­stra­dzie i prze­stu­dio­wał mapę. Wbił so­bie w pa­mięć tra­sę i ru­szył.

Przed bra­mą nu­mer dzie­więć­dzie­siąt pięć na rue de Cli­gnan­co­urt sta­ła Pau­let­te. W jej kasz­ta­no­wych wło­sach lśni­ły ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca, któ­re już zbli­ża­ło się ku za­cho­do­wi. Wy­da­ła mu się tro­chę nie­rze­czy­wi­sta, prze­świe­tlo­na tym słoń­cem jak na ob­ra­zach im­pre­sjo­ni­stów – przy ca­łej swo­jej igno­ran­cji w dzie­dzi­nie ma­lar­stwa im­pre­sjo­ni­stów od­róż­niał i na­wet do­syć lu­bił. Za­mie­rzał zna­leźć so­bie miej­sce do za­par­ko­wa­nia, ale Pau­let­te po­ma­cha­ła mu ręką na znak, że chce wsiąść do sa­mo­cho­du. Za­trzy­mał się przy kra­węż­ni­ku, a ona wsia­dła.

– Mu­si­my stąd od­je­chać – po­wie­dzia­ła za­miast po­wi­ta­nia. – Tu nie wol­no par­ko­wać. Naj­le­piej bę­dzie, je­śli od­sta­wisz sa­mo­chód do ga­ra­żu, tu nie­da­le­ko jest taki pod­ziem­ny. Po mie­ście bę­dzie­my jeź­dzić me­trem. Zde­cy­do­wa­łeś, gdzie chcesz za­miesz­kać?

– Nie chcę miesz­kać u Ara­ba ani u żad­ne­go in­ne­go ho­te­la­rza. Chcę miesz­kać u Ca­ro­li­ne. To na pew­no bar­dzo miła i tak­tow­na oso­ba. Tym bar­dziej, że jej nie ma.

Ro­ze­śmia­li się obo­je.

Przed wy­jaz­dem Kon­rad za­sta­na­wiał się, czy nie po­wi­nien mieć dla Pau­let­te ja­kie­goś dro­bia­zgu, ale że nie miał po­ję­cia, co by to mógł być za dro­biazg, zre­zy­gno­wał. Te­raz czuł się nie­co nie­swo­jo. Cho­ciaż kwia­tek by się przy­dał na dzień do­bry.

Miesz­ka­nie Ca­ro­li­ne było ra­czej spo­re, a przy tym sen­sow­nie roz­pla­no­wa­ne, dużo miej­sca i dużo po­wie­trza. Stół w sa­lo­ni­ku za­sta­wio­ny był na dwie oso­by, z kuch­ni do­bie­gał przy­jem­ny za­pach.

– Ob­li­czy­łam czas two­je­go przy­jaz­du i na­sta­wi­łam za­pie­kan­kę. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie ci sma­ko­wać. Zro­bić ci ja­kie­goś drin­ka?

– Nie, dzię­ku­ję za drin­ka, za­snął­bym na­tych­miast. Tro­chę mnie zmę­czy­ła ta jaz­da. Spie­szy­łem się, a na dro­dze były kor­ki... w Niem­czech, nie we Fran­cji. Tu mi się już do­brze je­cha­ło. Na­pił­bym się kawy, je­śli mogę gry­ma­sić.

– A gry­maś so­bie, ile chcesz. Ca­ro­li­ne ma taki śmiesz­ny mały eks­pre­sik, bar­dzo do­bra kawa z nie­go wy­cho­dzi. Chcesz lat­té?

– Nie, lat­té nie, dzię­ku­ję. Praw­dę mó­wiąc, nie lu­bię lat­té.

Unio­sła brwi py­ta­ją­co.

– W We­ne­cji pi­łeś!

– W We­ne­cji było mi wszyst­ko jed­no, co piję. Od tej pory zdą­ży­łem się przy­zwy­cza­ić do my­śli, że znam cię na­praw­dę, że ty to ty i że je­ste­śmy tu ra­zem w Pa­ry­żu...

– Al­bo­wiem nie masz bó­stwa po­tęż­niej­sze­go niż Przy­pa­dek – za­śmia­ła się, a brzmie­nie tego śmie­chu wy­wo­ła­ło u Kon­ra­da drże­nie ser­ca. Zro­zu­miał jed­nak, że nie po­wi­nien przy­spie­szać bie­gu wy­da­rzeń, to ona musi sama zde­cy­do­wać, cze­go chce. On już wła­ści­wie wszyst­ko po­wie­dział – wte­dy w We­ne­cji, no a te­raz po­twier­dził to, przy­jeż­dża­jąc na jej we­zwa­nie do Pa­ry­ża.

A Pau­let­te nie spie­szy­ła się z ni­czym, jak­by mie­li przed sobą ja­kieś sto lat, może tro­chę wię­cej... Zje­dli do­sko­na­łą ko­la­cję, po­pi­ja­jąc ła­god­nym bia­łym wi­nem i roz­ma­wia­jąc, no cóż, o star­tach i lą­do­wa­niach. Tak­że tro­chę o jej ży­ciu. Oj­ciec Pau­lett­te był pi­lo­tem Air Fran­ce, mat­ka ste­war­des­są – choć tyl­ko do cza­su, kie­dy uro­dzi­ła cór­kę i w rok póź­niej syn­ka, Pier­re’a. Pięk­na Do­mi­ni­que uzna­ła wte­dy, że ktoś musi za­jąć się do­mem, i zre­zy­gno­wa­ła z la­ta­nia. Nie­ste­ty, ja­kiś czas póź­niej zre­zy­gno­wa­ła rów­nież z mał­żeń­stwa z pi­lo­tem, do­szła bo­wiem do wnio­sku, że to nie w po­rząd­ku: ona musi dźwi­gać na so­bie cię­żar pro­wa­dze­nia domu, zaj­mo­wa­nia się dzieć­mi i tak da­lej, pod­czas gdy ten mą­dra­la w wy­cac­ka­nym mun­du­rze zaj­mu­je się głów­nie ro­bie­niem do­bre­go wra­że­nia. Oczy­wi­ście wie­dzia­ła, że jest nie­spra­wie­dli­wa, ale jej złość i roz­go­ry­cze­nie były już zbyt sil­ne, aby mo­gła się kon­tro­lo­wać. Pau­let­te mia­ła dzie­sięć lat, kie­dy ro­dzi­ce się roz­wie­dli w okrop­nej at­mos­fe­rze ob­rzu­ca­nia się na­wza­jem ab­sur­dal­ny­mi za­rzu­ta­mi. Ja­kimś cu­dem uda­ło jej się za­cho­wać psy­chicz­ną rów­no­wa­gę – w prze­ci­wień­stwie do słab­sze­go Pier­re’a, któ­ry do­stał po­tęż­nej ner­wi­cy i zna­la­zł­szy opar­cie w mat­ce, znie­na­wi­dził ojca.

Pau­let­te wy­pro­wa­dzi­ła się z domu, kie­dy tyl­ko skoń­czy­ła szko­łę. Oj­ciec sfi­nan­so­wał jej miesz­ka­nie i stu­dia – mat­ka mia­ła na­dzie­ję, że Pau­let­te ni­g­dy w ży­ciu nie ze­tknie się już ze śro­do­wi­skiem, któ­re ona sama opu­ści­ła, i była wście­kła, kie­dy usły­sza­ła, co jej cór­ka za­mie­rza ro­bić w ży­ciu. Do Tu­lu­zy Pau­let­te tra­fi­ła z po­wo­du pew­ne­go mło­de­go czło­wie­ka, któ­re­go spo­tka­ła na stu­diach – trzy lata byli ra­zem, kie­dy oka­za­ło się, że mło­dy czło­wiek bar­dziej niż Pau­let­te ko­cha swo­je­go bez­po­śred­nie­go sze­fa, in­ży­nie­ra w za­kła­dach, gdzie obaj pra­co­wa­li. Praw­dę mó­wiąc, nie­spe­cjal­nie dłu­go po nim pła­ka­ła – za­czę­ła wła­śnie pra­cę na wie­ży przy ra­da­rze i ta pra­ca oka­za­ła się dużo cie­kaw­sza od by­łe­go ko­chan­ka. Od tam­tej pory mi­nę­ło osiem lat.