Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat otwiera przed nami nieograniczone możliwości – do takiego wniosku dochodzi bohaterka książki i ma rację. Aby jednak z nich skorzystać, trzeba być otwartym na ten świat, nie bać się zmian ani wyzwań, nie zasklepiać w utartych zwyczajach i poglądach. Trzeba iść do ludzi, nie zastanawiając się, co nam to da i czy aby ktoś nie zrobi nam krzywdy. No risk, no fun!
Czy prawie-doktorantka, literaturoznawczyni, może z własnej woli zostać gosposią pracującą „po domach”? I to nie w Ameryce, ale u nas, w Polsce? Czy można mieć radość z pracy? Czy można pokochać kogoś o pięćdziesiąt lat starszego od siebie? Albo o pięćdziesiąt lat młodszego? Czy trzeba tkwić w związku z osobą, która uczyniła nam krzywdę? Zakres naszej wolności jest szerszy niż czasami chcemy to przyznać. Książka ta nie powstałaby, gdyby nie kilkoro moich Czytelników, których spotkałam na trasie autorskiej lub w Internecie. Oni poszerzyli moją wiedzę i podarowali mi wiele radości. Chciałabym te wartości przekazać dalej. Monika Szwaja
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 14 min
Lektor: Aneta Todorczuk
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © Monika Szwaja 2007
www.monikaszwaja.pl
Redakcja:
Elżbieta Tyszkiewicz
Korekta:
Katarzyna Nowak
Okładka:
Leszek Żebrowski
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62404-66-4
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Powiastkę tę chciałabym zadedykować moim Czytelnikom, których miałam szczęście spotkać osobiście lub internetowo, a bez których „Gosposia” może nigdy by nie powstała:
Panu Rafałowi Zielińskiemu – powinnam napisać: pamięci Pana Rafała, ale wierzę, że gdzieś tam z góry zagląda mi w klawiaturę komputera i tak jak się umawialiśmy, pomaga wymyślać postać pewnego starszego pana...
Pani Magdzie Kulus, osobie niezwykłego charakteru i uroku (koniecznie zajrzyjcie na stronę www.blondyniblondyna.blox.pl); przy okazji Igorowi łapę z szacunkiem ściskam...
Panom Marineros Zibiemu i Dżeremu, recte Zbigniewowi Koreniowi i Jerzemu Andrzejowi Kornickiemu z podziękowaniem za niezwykłą korespondencję. Pozdrowienia dla wszystkich Panów Mates pływających na offshorach po Morzu Północnym!
Specjalne uściski dla Andrzeja Koryckiego i Dominiki Żukowskiej, którzy wprawdzie nie mają czasu mnie czytać, ale za to jakże pięknie śpiewają rosyjskie ballady, w ten sposób czyniąc świat piękniejszym (bo inaczej, jak pytał Okudżawa, doprawdy, czyż warto na ziemi tej żyć?)...
Monika Szwaja
– Jesteś naszą największą radością – oświadczyła matka tonem podniosłym i otarła ledwie widoczną łzę wzruszenia. Bardzo dbała o swój makijaż i wcale nie miała zamiaru dopuścić, żeby jej się oko rozmazało. Niemniej Maria widziała, że matka naprawdę jest na granicy rozklejenia.
Stali we trójkę – Maria i jej rodzice – pod gigantyczną, jak na warunki domowe, palmą zdobiącą narożnik mieszkania. Mieszkanie też zresztą było gigantyczne, jak wiele podobnych, urządzanych w modnych obecnie loftach. Ten tutaj był swojego czasu sporą fabryczką tekstylną pod Żyrardowem. Fabryczkę kupił za bezcen chytry przedsiębiorca już ładnych kilkanaście lat temu; miał nadzieję, że moda na lofty przyjdzie w końcu i nad Wisłę, a wtedy inwestycja zwróci mu się z nawiązką. Słusznie przewidział, trend przegalopował z zachodu na wschód i rozgościł się, na razie dość nieśmiało, nie tylko nad Wisłą i Odrą, ale też nad Pisią Gągoliną przepływającą przez Żyrardów i okoliczne miejscowości.
Z dziesięciu ogromnych mieszkań urządzonych w starej fabryczce siedem było zajętych. W czterech zamieszkały małżeństwa (dwa z drobnymi dziećmi), w dwóch osoby samotne, a w jednym trzy specjalistki od pijaru, stanowiące podobno zgodną i kochającą się rodzinę, starającą się o adopcję dwojga niemowląt z domu małego dziecka. Wszyscy lokatorzy dojeżdżali do pracy w Warszawie, gdzie zgodnie usiłowali wspiąć się na wyżyny drabiny społecznej... jeśli jako wyznacznik owych wyżyn przyjmiemy kryteria finansowe i towarzyskie. Innymi słowy: byli to młodzi ludzie między niecałą trzydziestką a trzydziestką piątką, zatrudnieni w reklamie, rozmaitych konsultingach, bankach i telewizji. Wyjątkiem był czterdziestoletni lekarz internista tyrający z zapałem w miejscowym szpitalu (atrakcyjne lokum finansowała żona zasobna z domu), a szczególną ozdobą loftu zwanego bezpretensjonalnie Osiedle Tkalnia – prezenterka programów rozrywkowych współpracująca z różnymi stacjami telewizyjnymi i z pewną nonszalancją obnosząca status gwiazdy.
Teraz stała pod drugą palmą, w przeciwległym końcu dawnej hali fabrycznej, zaś mąż Marii, Aleks Strachociński, zaglądał jej głęboko w oczy. Na Marii nie robiło to wrażenia. Aleks zaglądał w oczy wszystkim, miał już taki odruch i nie miało to nic wspólnego z męsko-damskimi instynktami. Po prostu lubił być lubiany, bo nigdy nie wiadomo, kiedy sympatia tego lub owego osobnika mogła się okazać pożyteczna.
W środku był zimnym draniem.
Od jakiegoś czasu Maria wiedziała już o tym, choć zapewne nie potrafiłaby sprecyzować, na czym to jego draństwo polega. Gdyby ją docisnąć, przyznałaby się może do głębokiego przeświadczenia, że jej mąż zdolny jest do popełnienia dowolnego świństwa, byle tylko przyniosło mu wystarczająco dużą korzyść. No i oczywiście musiałoby pozostawać w granicach prawa – Aleks był niesłychanie zdolnym prawnikiem, adwokatem z dziada pradziada... no, w każdym razie tak samo jak jego ojciec, a ten zbił pokaźny majątek, podejmując się – z powodzeniem! – obrony członków rozmaitych wołomińsko-pruszkowskich rodzin, którzy popadli w tarapaty. Potomek kontynuował dzieło rodziciela, ciesząc się zarówno zaufaniem i wdzięcznością klientów, jak i niechętnym uznaniem przeciwników na sali sądowej, a także samych sędziów.
Maria nie znała szczegółów życia zawodowego męża. Przestrzegał on żelaznej zasady: nie mówił nigdy prywatnie o sprawach służbowych. Stało się to przyczyną pierwszego małżeńskiego nieporozumienia, kiedy Maria zobaczyła własnego męża w telewizji, wypowiadającego się w charakterze adwokata znanego gangstera. Wyraziła zdumienie i natychmiast została ustawiona do pionu... tonem, jakiego nigdy nie słyszała od swojego ślubnego Aleksa. Wstrząsnęło nią to do głębi, ale inteligentny małżonek jeszcze tego samego wieczoru postarał się jej to wynagrodzić.
Byli w sobie naprawdę zakochani.
Aleksowi przeszło to jakby szybciej. Być może dlatego, że pan i władca szybciej nuży się posłuszną niewolnicą niż posłuszna niewolnica panem i władcą. Bycie panem jest seksy. Bycie niewolnicą tylko do pewnego momentu.
Gdyby Aleks albo rodzice Marii, albo jej sąsiedzi usłyszeli, że czuje się niewolnicą, umarliby ze śmiechu. Była panią dwustumetrowego mieszkania, urządzonego tak, jak sama chciała je urządzić – poszło na to mnóstwo pieniędzy, bo jak wiadomo prawdziwa elegancja musi kosztować. Efekt był doskonały. Niemniej doskonałość ma to do siebie, że nie trzeba jej już poprawiać, więc po dwuletniej prawie zabawie w dom Maria straciła zabawkę. Co jakiś czas urządzała przyjęcia, o co prosił ją Aleks, i nawet ją to bawiło, ale tylko na etapie przygotowań. Niekończące się rozmowy o niczym z ludźmi, którzy jej nic a nic nie interesowali (ale mogli przydać się Aleksowi), były niemal tak męczące jak sprzątanie po imprezach. Robiła to sama, ponieważ Aleks nie mógł znieść myśli, że w jego domu będzie grasować jakaś obca osoba – czytaj: pomoc domowa.
– Nie masz przecież nic lepszego do roboty, kochana – przemawiał do żony czule od czasu do czasu. – A mnie się robi słabo, kiedy sobie wyobrażę, jak obca baba, nieznajoma, nie wiadomo skąd, grzebie mi w szufladach i przestawia rzeczy na biurku. Albo w sypialni. Naszej sypialni. Chyba mnie rozumiesz, Mario?
Maria nie miałaby nic przeciw temu, żeby obca osoba trzy razy w tygodniu posprzątała tę ogromną powierzchnię, ale się nie wyrywała z tym poglądem, wiedziała już bowiem, jak reaguje pan mąż, kiedy jest niezadowolony z postawy swojej żony.
Pięć lat temu Maria pracowała na Uniwersytecie Warszawskim i zyskiwała tam coraz większe uznanie jako specjalistka od komparatystyki, czyli literatury porównawczej. Właśnie otworzyła przewód doktorski, kiedy na ślubie przyjaciółki poznała młodego zdolnego adwokata i zakochała się w nim ciężko. Trudno się było w nim nie zakochać. Kobiety na jego widok automatycznie piękniały i wołały chórem: „Ale ciacho!”. Aleks jednak nie miał w sobie nic z ptysia. Był typem bardzo męskim, bardzo eleganckim, raczej powściągliwym. Maria nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że zwróci uwagę właśnie na nią. Nie brała pod uwagę, bo skąd miała wiedzieć, że jest niemal idealnie w typie Aleksa, który nie lubił kobiet anorektycznych, a preferował istoty wyposażone w ciało, jak to określał. Maria miała tego ciała dość sporo, co ją wpędzało w zrozumiałe kompleksy, no i nagle okazało się to jej największym atutem. Bo nie łudźmy się – na intelekt obiecującej teoretyczki literatury Aleks nie poleciał. Poleciał na pulchne, jedwabiste ciałko, wielkie, zielone oczy i kasztanowe loki prawie do pasa. Maria pogratulowała sobie, że nie zdążyła ich obciąć, co od jakiegoś czasu miała w planie, i rzuciła się głową naprzód w najpiękniejszy romans swojego życia.
Nie da się ukryć – był to naprawdę piękny romans. Hormony po obu stronach grały jak szalone i młodzi ludzie nawet nie zauważyli, że nie za bardzo mają o czym rozmawiać. Nie do im było. Ślub nastąpił jakieś pół roku po tym, jak się poznali, ku zadowoleniu obu rodzin, a zwłaszcza rodziców panny młodej, którzy byli zdania, że ich córka złapała Pana Boga za nogi. Dla potomkini wielkopolskich kolejarzy, gospodyni domowej Marii de domo Bochenek i nauczyciela historii w liceum, Kaszuba spod Kościerzyny, Władysława Kwiatka, zięć – warszawski adwokat o znakomitej opinii, znanej rodzinie oraz tłustym portfelu stanowił spełnienie marzeń. Tym bardziej że wciąż cierpieli z powodu młodszej córki, Doroty, osoby niezrównoważonej. Dorota nie tylko nie skończyła studiów (nienawidziła medycyny, na którą poszła za usilną namową rodziców), nie tylko zmieniała narzeczonych jak rękawiczki, ale, o zgrozo, stała się rozwódką, po czym z drugim mężem wyjechała na stałe do Ameryki, tam się po raz kolejny rozwiodła i teraz była żoną jakiegoś podejrzanego podobno-inżyniera; o kolejna, jeszcze większa zgrozo, czarnego jak heban i – największa zgrozo – protestanta. Państwo Kwiatkowie, oczywiście, w najmniejszym stopniu nie byli rasistami, nie mieli nic przeciwko czarnym, tylko nie chcieli, żeby ich córka miała czarnego heretyka za męża. Czy to wielkie wymagania?
Po tym strasznym numerze wyciętym przez małą Dorotkę (nie miała jeszcze dwudziestu trzech lat, kiedy zwiała do tej Ameryki, a jej małżeństwa trwały przeciętnie rok), rodzice poważnie zastanawiali się, czy nie zażądać od Marii powrotu z Warszawy, gdzie właśnie dostała etat na uniwersytecie i zaczynała się stabilizować. Ojciec był gotów jechać tam i ściągnąć ją za łeb do Słupska, ostatecznie tu też jest uczelnia... no, nie taki wypasiony uniwersytet... ale też można pracować! Matka okazała więcej rozwagi i przetłumaczyła mężowi, że w stolicy Maria ma większe szanse na dobre zamążpójście. No i wyszło na jej!
Doskonale wydana za mąż Maria, imienniczka matki, babki i prababki, stanowiła balsam na skołatane dusze rodziców. Dwa do trzech razy w roku opuszczali swój skromny domek w Słupsku (nic nie poradzimy tu na grę półsłówek, naprawdę mieszkali w Słupsku, w małym, rozkosznym domku w cieniu starych drzew) i przyjeżdżali w odwiedziny do słuszniejszej córki i jej niezrównanego męża. Maria seniorka kilka dni wcześniej wizytowała znajome gospodarstwa na przedmieściach i w okolicznych wioskach, a potem, ze zmagazynowanymi produktami spożywczymi, okopywała się w kuchni i oddawała orgii gotowania, smażenia i pieczenia. Bagażnik leciwego volkswagena jęczał i płakał, kiedy tonami niemal pakowała do niego najwyższej światowej klasy arcydzieła spożywcze własnego wyrobu. Na bazie tych arcydzieł zyskała sobie wielką sympatię zięcia, który przy całej swojej elegancji był żarłokiem nie lada.
– Powiem mamie w sekrecie, że ożeniłem się z Marią po to, żeby jeść te mamine cuda – powiedział jej kiedyś, a ona uznała to za najlepszy żart na świecie. No i była zachwycona. Z uczciwości jednak podkreśliła, że Maria jest równie dobrą gospodynią.
– Umie wszystko to samo, co ja – powiedziała.
– Prawie wszystko – sprostował zięć z ustami pełnymi rolady z karkówki z morelami i ziołami. – Takiej roladki mi nie robiła.
Przy najbliższej okazji matka nauczyła córkę, jak się robi roladę i jeszcze kilka innych drobiazgów.
Maria bez oporów przyjmowała nauki, ponieważ zawsze była tą „rodzinną” córką i w gruncie rzeczy lubiła bawić się w dom. Z tej przyczyny (oraz z powodu tego nieprzytomnego zakochania) początkowo nawet nie protestowała, kiedy Aleks zasugerował porzucenie przez nią pracy na uniwersytecie w okresie, kiedy kupowali i wyposażali swój żyrardowski loft. Naprawdę chciała uwić gniazdko swojemu przystojnemu mężowi, aby w już uwitym czekać na niego z obiadkami i kolacyjkami... Może nawet warto by od razu postarać się o dziecko – Aleks chciał iść za ciosem, więc przestali się zabezpieczać i rzeczywiście, Maria zaszła w ciążę, która jednak skończyła się poronieniem w czwartym miesiącu. Lekarz stwierdził jakieś drobne niedomagania, które, jak twierdził, dadzą się bez problemu wyleczyć. Podobno nawet je wyleczył, tylko w kolejną ciążę Maria jakoś nie zachodziła. Wtedy nie przejmowali się tym specjalnie, uważając, że jeszcze z tym zdążą.
Dziś Maria uważała, że dobrze się złożyło. Zamierzała bowiem prysnąć z loftu Osiedle Tkalnia.
Jak najdalej.
Decyzja dojrzewała w niej od pewnego czasu. Początkowa wielka namiętność trwała ponad trzy lata i znakomicie zastępowała Marii zdrowy rozsądek. W tym czasie młodzi przeprowadzili się z obszernej willi starszych państwa Strachocińskich na warszawskim Żoliborzu do Tkalni, co pozwoliło Marii na wielomiesięczną znakomitą zabawę w urządzanie mieszkania. W końcu jednak loft osiągnął doskonałość. Jedynym obowiązkiem Marii pozostało sprzątanie (Aleks, jak się rzekło, nie życzył sobie w domu obcej gosposi) oraz gotowanie dla męża-smakosza.
Na dłuższą metę okazało się to śmiertelnie nudne.
Podczas którejś wyprawy po zakupy do Warszawy Maria odwiedziła uniwersytet i swego promotora. Profesor Adam Zarembski ucieszył się szalenie, bowiem bardzo ją zawsze lubił i cenił. Odbyli długą, zabawną i sympatyczną rozmowę przy kawie i ptifurkach u Bliklego. Maria opowiadała o swoim beznadziejnym życiu domowym, a profesor o swoich beznadziejnych doktorantach. Kiedy już po raz setny oboje popłakali się ze śmiechu, z ust profesora padło nieuniknione pytanie:
– No to kiedy pani wraca? Mam już grzać miejsce?
– No to może od nowego roku akademickiego. Pan nie żartuje, panie profesorze?
– Ani mi to w głowie. Stęsknione łono uczelni przyjmie panią jak syna marnotrawnego, surowo, ale z miłością. Osobiście będę szczęśliwy. No i, wnioskując z tego, co mi tu pani mówiła, wreszcie będę miał pracownika, który nie marudzi o podwyżkę.
– Będę marudziła dla zasady.
– Nienawidzę zasad. Pani Maryniu, że się tak wyrażę jak do Połanieckiej, ale ja lubię tę formę... mogę tak?
– Jasne.
– No więc, pani Maryniu, niech mi pani teraz uczciwie powie, co pani właściwie strzeliło do głowy, żeby wtedy od nas odchodzić? Ja wiem, założyła pani rodzinę, ale to przecież nie choroba, mnóstwo osób zakłada i dalej pracuje.
– Na głowę mi padło – wyjaśniła Maria uprzejmie. – Byłam do nieprzytomności zakochana. Był pan kiedy zakochany do nieprzytomności?
– Aż do takiej, nie – odpowiedział ostrożnie profesor. – Ale owszem, zdarzało się robić głupstwa z ciężkiego afektu. No dobrze, najważniejsze, że pani oprzytomniała.
– Potencjał twórczy mi się nazbierał – zaśmiała się. – Boże, nawet pan nie wie, jaki kamień mi z serca spadł! Bałam się, że pan nie będzie chciał ze mną w ogóle gadać, a już naprawdę czułam ostatnio, jak mi szare komórki obumierają miliardami.
– Bardzo się cieszę, że znowu będziemy razem. Ręka, pani Maryniu!
Uścisnęli sobie ręce.
I na tym się, niestety, skończyło.
Tego samego popołudnia Maria opowiedziała Aleksowi o swoim spotkaniu z ulubionym profesorem. Mąż uśmiechał się uprzejmie, dopóki nie dotarła do sprawy zasadniczej.
– Chyba żartujesz – powiedział chłodno.
– Co żartuję? Że chcę wrócić na uniwersytet?
– Właśnie.
– Wcale nie żartuję. Aleks, sam zobacz. Ty stale siedzisz w Warszawie...
– Ja tam nie siedzę, moja droga.
– No, wiem, pracujesz. To ja siedzę. Sprzątam i gotuję. Gotuję i sprzątam. Ile można gotować i sprzątać? Wyobrażasz sobie, że ty żyjesz w ten sposób?
– Oczywiście, że sobie wyobrażam. Gdybyś z nas dwojga to ty miała lepsze wykształcenie, lepszą pracę i większe zarobki, z przyjemnością siedziałbym w domu i oddawał się nieróbstwu.
– Aleks! Proszę, nie nazywaj tego nieróbstwem! Mam cholernie dużo roboty, żeby doprowadzić do błysku tę stodołę!
– No właśnie, więc nie powinnaś się nudzić! Jak będzie wyglądało nasze mieszkanie, kiedy ty zajmiesz się nauczaniem tępych główek czegoś, co w gruncie rzeczy wcale nie będzie im potrzebne? Pożytku ojczyźnie nie przysporzysz, a męża pozbawisz podstawowego komfortu.
– Aleks, czy naprawdę nie możemy zatrudnić gosposi? Tu już wszyscy mają gosposie i nic złego się nie dzieje. Czego ty się boisz?
– Ja się nie boję, Mario. Ja się brzydzę. Jeśli ci za ciężko, powiedz, kupię ci najnowsze kombajny do zamiatania, odkurzania i froterowania, będziesz tylko guziki naciskać. Ale żeby mi obca baba, brudaska, nie daj Boże jakaś, pchała łapy... a może ty byś chciała, żeby ona też gotowała? Zwariowałaś kompletnie. Proszę, nie rozmawiajmy już na ten temat.
Maria jednak chciała rozmawiać na ten temat. Nie zauważyła zmiany wyrazu twarzy swojego męża, którego policzki pokryły się plackowatą purpurą, wargi zacisnęły, a oczy zaczęły rzucać paskudne błyski. Była właśnie w połowie wywodu, który pochwaliłaby każda feministka – wywodu o prawie do rozwoju osobistego człowieka, w tym więc automatycznie kobiety – kiedy mąż, zbladłszy dla odmiany śmiertelnie, zerwał się z fotela, chwycił ją za ramiona i potrząsnął raczej brutalnie.
– Czy ty nie zrozumiałaś, co powiedziałem? Podobno masz dyplom wyższej uczelni! Chyba wyrażałem się jasno? W naszym domu nie będzie obcych bab, od tego mam żonę, żeby o dom zadbała! Tu jest twoje miejsce, nie na żadnych uczelniach, żal się Boże! I przestań wygadywać głupoty, bo mnie doprowadzisz do ostateczności!
– Puść mnie! Co to znaczy, do ostateczności! Zabijesz mnie? Puść, to boli!
– Ma boleć! – warknął. – I lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała, co to znaczy... głupia krowo!
Zanim Maria zdążyła się zdumieć i oburzyć do głębi, poczuła, że leci. Kochający małżonek cisnął nią z dużą siłą, nie zwracając uwagi na kierunek, jaki jej nadaje. Szczęściem na trasie tego lotu stała rozłożysta kanapa, na której, mówiąc nawiasem, nieraz oddawali się namiętnej małżeńskiej miłości. Maria upadła prosto na nią, impet jednak był tak wielki, że przeturlała się przez poduchy i ostatecznie wylądowała na podłodze, uderzając głową w marmurową kolumienkę, na której stała donica z ogromną paprocią. Kolumienka była solidna, więc tylko się zachwiała, natomiast ciężka, ceramiczna, szkliwiona donica spadła prosto na nieszczęsną ofiarę, nie tłukąc się, tylko obficie siejąc wokół ziemią do kwiatów w najlepszym gatunku.
Mecenas Aleksander Strachociński, który już opuszczał salon, odwrócił się na odgłos upadku i widząc pobojowisko, wybuchnął homeryckim śmiechem.
– Posprzątaj ten syf! – rzucił i wyszedł ostatecznie.
Maria, oszołomiona kompletnie, poleżała jeszcze chwilę na podłodze. Bolała ją potylica, którą trzasnęła w kolumienkę, oraz czoło, w które oberwała donicą. Oczy miała zasypane ziemią. Gdzieś w środku dojrzewał jej wielki krzyk.
Twarda Kaszubka (po ojcu) nie była jednak z tych, które krzyczą. Odzyskała częściowo przytomność umysłu, usiadła z pewnym trudem, stwierdziła, że boli ją właściwie wszystko, może nawet niekoniecznie od upadku, i spróbowała pozbyć się cholernej ziemi z oczu. Potrwało to jakiś czas. Oprzytomniała do reszty i wstała. Zakręciło jej się w głowie i siadła na kanapie.
Tylko raz czuła się podobnie. Było to na balu maturalnym w Słupsku, gdzie ona i jej najbliżsi przyjaciele strąbili się w stopniu nieprzyzwoitym wódeczką czystą, co duszy nie plami, z niewielkim dodatkiem soku z czerwonego grejpfruta. Wtedy też siedziała na krzesełku w szatni i nie bardzo wiedziała, co się właściwie stało. I też świat kręcił się nieprzyjemnie, a przedmioty rozdwajały i roztrajały na przemian.
Pierwszą jako tako przytomną refleksją było, że teraz powinna się popłakać. Na nic podobnego jednak się nie zanosiło. W środku miała kompletną pustkę.
Pustkę, w której kiełkowała zadziwiająca myśl.
Gdyby kiedyś ktoś powiedział Marii, że wielka miłość może skończyć się w jednej chwili, nie uwierzyłaby. Teraz siedziała na brzegu tej samej kanapy, na której, jak już wiemy, lubili się kochać z Aleksem, i nie to, żeby czuła do niego nienawiść. Nie. Po prostu nie czuła już miłości. Miała niejasne wrażenie, że wisi gdzieś w powietrzu, w kosmosie. Dokoła niej coś dźwięczy, coś szumi, zapewne przelatują planety i galaktyki, ale ona generalnie ma to w nosie, niech sobie przelatują, jej to nie przeszkadza.
Poczuła mdłości. Oznaczało to, że należy zebrać siły, przejść te kilka kilometrów do toalety i wypuścić ptaka, bo jeszcze tego brakowało, żeby musiała sprzątać nie tylko ziemię z donicy, ale i własnego pawia.
Spróbowała wstać ponownie, ale tym razem zakręciło jej się w głowie mocniej, po raz drugi spadła z kanapy na podłogę (na szczęście z tej strony nie było żadnych kolumienek), zwymiotowała i zemdlała.
Aleks tymczasem wyjechał już samochodem z garażu z zamiarem oddalenia się od gęsi, która go zdenerwowała całkiem niepotrzebnie. Trochę mu nawet było głupio, ale to w końcu ona wyprowadziła go z równowagi, niech więc się nie dziwi, że lekko wyszedł z siebie. Jak wróci, to ją przeprosi, wyjmie tę schowaną Wdowę Clicquot i przekona Marię, że nie powinna już nigdy więcej tak go stresować.
Uniwersytet! Doktorat! Bzdury.
Portfel.
A, cholera, portfel z pieniędzmi i dokumentami został w domu, w innej marynarce.
Aleks niechętnie wysiadł z wielkiej terenowej toyoty i wrócił do mieszkania.
Marynarkę zostawił na krześle w salonie. Zapewne zastanie Marię przy sprzątaniu tego całego bałaganu... uznał, że na razie nie będzie bawił się w przeprosiny, zostawi to sobie na wieczór, a na razie zaprezentuje minę urażonego pana i władcy. Niech żona zrozumie, jak wielki był jej błąd.
Maria nie miała zamiaru ani sprzątać, ani niczego zrozumieć. Leżała w dziwnej pozycji nie tam, gdzie ją zostawił, tylko po drugiej stronie kanapy. Obok niej leżał paw. Nie ruszała się.
Aleks natychmiast zdenerwował się niebotycznie. Czy jej się wydaje, że on będzie sprzątał to wszystko?
– Nie udawaj! – warknął. – Przecież widzę, że komedię odgrywasz. Rusz się!
Nie ruszyła się.
– Dosyć narozrabiałaś jak na jeden dzień – warknął ponownie, ale już z mniejszym przekonaniem.
Podszedł do żony i ostrożnie, żeby się nie pobrudzić, chwycił ją za ramię i spróbował odwrócić. Otworzyła oczy i zamknęła je. Nie wyglądała dobrze.
– Szlag by trafił!
Aleks wykonał błyskawiczną pracę myślową. Wygląda na to, że potrzebna jest pomoc medyczna. Tu były dwie możliwości. Zawezwać pogotowie, a potem tłumaczyć ratownikom, jak to się stało, że małżonka spadła z kanapy i zrzuciła na siebie sporą donicę ze sporym kwiatem. Diabli wiedzą, czy nie wyciągnęliby jakichś mylnych wniosków. Druga możliwość to szybki telefon do sąsiada lekarza i błyskawiczna modlitewka, żeby był w domu. Miejmy nadzieję, że sobie poradzi... internista. I chyba nie będzie miał głupich myśli, przecież znają się jak łyse konie... Gdzieżby sąsiad lekarz miał podejrzewać sąsiada mecenasa o niecne czyny. A może żona pana doktora pomoże posprzątać te brudy?...
– Jacek, jesteś w domu?
– Cześć, Aleksie. Jestem. A coś ty taki nerwowy?
– Chryste, miałem szczęście. Słuchaj, przyjechałem do domu i zastałem Marię na podłodze, zarzyganą i nieprzytomną... musiała spaść z kanapy, bo donica wielka leży na podłodze, pewnie się napiła pod moją nieobecność, ona trochę pije, nie mówiłem ci o tym, bo to i nie temat... tą donicą chyba dostała w głowę... możesz przyjść?
– Lecę.
Doktor Jacek Brudzyński nie zadawał już żadnych zbędnych pytań, tylko wyłączył się, złapał swoją podstawową torbę i po kilkunastu sekundach wchodził do mieszkania sąsiada. Przez ten czas Maria otworzyła oczy, ale na tym jej aktywność się skończyła.
– Maryś, Maryś, co ty wyprawiasz – zagderał doktor i pochylił się nad nią. – Czekaj, mała, nie ruszaj się. Co się stało, możesz mi powiedzieć? Uderzyłaś się?
– A prosiłem, nie pij, kiedy mnie nie ma w domu! – Aleks uważał, że w ten sposób dał żonie wyraźny sygnał, jakiej wersji ma się trzymać. Miał nadzieję, że nie powie nic głupiego. – Jacek, może przeniesiemy ją na kanapę...
Lekarz odsunął go niecierpliwym gestem.
– Nie ruszaj jej. Daj poduszkę. Maryś, popatrz mi w oczy!
Po kilkakrotnej próbie Marii udała się ta trudna sztuka. Lekarz delikatnie obmacywał jej zbolały czerep.
– Nie wiem, jak to zrobiłaś, że masz takie dwa piękne guzy. Oczka ci latają... Dużo wypiłaś? Nieważne zresztą. Leż spokojnie, i tak muszę zawołać posiłki.
Wyciągnął komórkę.
– Doktor Brudzyński z tej strony. Potrzebuję karetkę na Osied-le Tkalnia. Mam tu panią z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu... Nie wiem, co z kręgosłupem, nie sądzę, żeby był uszkodzony, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Czekamy niecierpliwie.
Aleks był głęboko niezadowolony. Na cholerę to pogotowie? Przecież po to wołał tego konowała, żeby uniknąć głupich pytań pogotowiarzy.
– Myślisz, że to naprawdę wstrząs mózgu? Po co te wszystkie korowody? Nie wystarczy położyć ją do łóżka, żeby leżała spokojnie?
– Wstrząśnienie. Mówimy: wstrząśnienie mózgu. Owszem, wszystko wskazuje na to, że je mamy. Aleks, Marysię trzeba zabrać do szpitala i porządnie przebadać. Nie wiadomo, co tam się mogło pouszkadzać. Może jakieś krwiaki powstały, te guzy są ogromne. Widziałeś? Jak połówka dużego jabłka.
– Który? – zdziwił się głupio Aleks.
– Oba – odrzekł sucho lekarz. – Trzeba jej zrobić tomografię... Maryś, hej, nie zasypiaj mi tutaj. Aleks, ty i tak nie masz nic lepszego do roboty, pozbieraj Marysi rzeczy na kilka dni. Piżama, szlafrok, kosmetyki, szczoteczka do zębów. Takie tam. Sam wiesz, co jest potrzebne w szpitalu.
– W życiu nie leżałem w szpitalu...
– To w hotelu. W hotelu leżałeś. Rusz się. Już jadą, byli blisko.
– Pojadę z nią.
– Ja z nią pojadę, a ty możesz dojechać, jeśli chcesz. Położymy ją na neurologii, u mojego kolegi, a ja będę miał na nią oko. Marysia, będę miał na ciebie oko. Cieszysz się? Nie zasypiaj teraz.
– Jacek, to poważne?
– Nie wiem. Na razie zakładamy, że tak. I miejmy nadzieję, że nie.
Przez cały ten czas Maria właściwie nie myślała, choć biedny, wstrząśnięty jej mózg rejestrował kolejne wydarzenia. Pogotowiarze założyli jej usztywniający kołnierz – lekarz wytłumaczył, że to na wszelki wypadek – umieścili na twardych, niewygodnych, deskowatych noszach i zapakowali do karetki. Była zadowolona, że Jacek z nią jedzie. Dawał jakieś nieokreślone, ale przyjemne poczucie bezpieczeństwa.
A Aleks nie. Nie dawał poczucia bezpieczeństwa. Na razie Maria nie wiedziała jeszcze, co zrobić ze swoją świeżo zdobytą wiedzą o ciemnej stronie charakteru męża, postanowiła więc pomyśleć o tym kiedy indziej. Wypróbowany patent Scarlett O’Hary.
Liczne badania, którym poddano ją w szpitalu, wykazały, że kręgosłup jest nienaruszony, krwiaka nie ma, a mózg doznał owego wstrząśnienia (nie wstrząsu, to zapamiętała). Tydzień w szpitalu. I nadzieja, że nic się więcej nie wykluje, bo krwiak w zasadzie owszem, jeszcze może. Najwyrazistszym uczuciem, jakiego doznawała w tej chwili, było coś w rodzaju złośliwej satysfakcji, że teraz Aleks będzie musiał posprzątać bałagan w pokoju. Tydzień z tym nie wytrzyma.
Pojawił się w szpitalu z torbą pełną jej rzeczy. Leżała sama w dwuosobowym pokoju, w przydzielonym sobie łóżku i znowu było jej niedobrze. Kiedy zobaczyła go w drzwiach, jakby jeszcze troszkę jej się pogorszyło. Zamknęła oczy i spróbowała wyglądać jak odrobina zgęszczonego powietrza.
– No cześć, malutka – powiedział czule, siadając na brzegu łóżka. – Jak się czujesz?
– Dobrze – odpowiedziała i zwymiotowała mu na buty. Zerwał się z okrzykiem obrzydzenia, który natychmiast pohamował.
– Jezus Maria, nic ci nie pomogli?! Poczekaj, zawołam jakąś salową czy kogoś, to posprząta.
Wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z salową.
– Dobrze, że pani się podniosła do wymiotu – orzekła ta przytomna osoba. – Wcale się pani nie upaprała, ani pościeli, nic. Tylko podłoga. To jest pikuś. Tak mówią moje wnuczki. Pikuś. Zaraz wymyję i śladu nie będzie.
Aleks patrzył z rozpaczą na swoje buty.
– A pan niech idzie do łazienki i wyczyści te trzewiki – poleciła salowa.
Kilka minut później sytuacja była opanowana. Maria leżała spokojnie i konstatowała z niejakim zdziwieniem, że bawi ją myśl o włoskich, zamszowych półbutach męża.
– Ależ narozrabiałaś – zaczął mąż tonem żartobliwie ciepłym. Marii nie chciało się odpowiadać. – Lepiej ci trochę?
– Niespecjalnie – mruknęła. – Wolę nie mówić.
– Nie mów, nie mów – rzucił pospiesznie, odrobinę się odsuwając. – Ja będę mówił. Jestem w końcu adwokatem. – Zaśmiał się nieco fałszywie. – Głupio wyszło. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe. Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że masz ten wstrząs. Wstrząśnienie. Spadłaś z kanapy czy co?
– Przecież widziałeś. Kazałeś mi posprzątać ten syf.
– No, rzeczywiście. Zapomniałem. Ale bo takiego strachu mi napędziłaś jak nigdy.
– Aleks, przestań...
– Kochana, wybacz, ale nie mogę przestać. Nigdy w życiu tak strasznie nie wyszedłem z siebie. Nie możesz mi robić takich rzeczy. Nie możesz mi grozić, że zostawisz nasz dom na pastwę losu. Dom, który razem urządzaliśmy, razem wymyślaliśmy, który kocham, tak samo jak ciebie kocham...
– Tylko się nie rozpłacz.
Za późno to powiedziała. Aleks właśnie się rozpłakał. Siedział już nie na łóżku, a na taborecie i łzy spływały mu po policzkach. Maria zastanawiała się, czy na sali sądowej jest zdolny do takiego samego cyrku. Naiwniejszych sędziów może to nawet nieźle ruszać.
– Mario moja jedyna, proszę, wybacz. Nie zniósłbym myśli, że mnie nienawidzisz. Powiedz, że tak nie jest. Że mnie nie znienawidziłaś. Tak naprawdę nie wiem, jakim cudem tak zareagowałem. Przecież mnie znasz, wiesz, jaki jestem...
– Teraz już wiem.
– Nie możesz tak o mnie myśleć. Powiem ci coś, kochana moja. Wyzdrowiejesz jak najszybciej, wrócisz do domu, ja tam będę na ciebie czekał...
Maria nie odpowiedziała, tylko spojrzała w stronę drzwi. Aleks poszedł za jej wzrokiem i zobaczył opartego o futrynę doktora Brudzyńskiego. Ciekawe, ile cholerny konował usłyszał z jego ekspiacyjnego zawodzenia.
– Aleks, to miło, że wpadłeś, ale Marysi najbardziej teraz potrzebny jest spokój. Ja bym proponował, żebyś zostawił jej rzeczy, poszedł do domu, strzelił sobie lufę za zdrowie małżonki, a małżonkę zostawił nam. My ją będziemy leczyć, a jak wyleczymy, to ci oddamy.
– Chcesz powiedzieć, że nie wolno mi odwiedzać żony w szpitalu?
– Chcę powiedzieć, że twoja żona jest chora, źle się czuje, potrzebuje odpoczynku. Od ciebie też. Od wszystkiego.
– Ale czy w nocy będzie się nią ktoś opiekował? Może ja wynajmę jakąś pielęgniarkę ekstra...
– Pielęgniarki będą do niej wpadać. Ja też, mam dyżur na mojej internie. Idź już, naprawdę. Tak będzie najlepiej. Jutro przyjdź. Na chwilkę.
Aleks wstał i wciąż demonstrując wielkie niezadowolenie z tego, że oto każą mu odejść od ukochanej żony, wyniósł się z sali.
Doktor Brudzyński usiadł na zwolnionym zydelku.
– Powinno ci już być nieco lepiej, Marysiu.
– Jest mi nieco lepiej.
– Słuchaj, moja droga... Aleks wspominał coś tam o twoim piciu...
Maria nie miała zamiaru prostować wersji swojego męża. Ten cały Jacek to przecież jego koleżka najlepszy od golfa, i na tenisa razem latają... nie ma sensu żadne prostowanie. Skinęła tylko głową, nie otwierając oczu.
– Teraz też byłaś po alkoholu?
– Tak.
– Maryś – odezwał się lekarz tonem tak ciepłym, że Maria z zaskoczenia otworzyła oczy. – Co ty mi tu chrzanisz, dziewczyno? Gdzie twoja inteligencja, która mi się tak u ciebie zawsze podobała?
– Co ma wspólnego picie z inteligencją?
– Niewiele. Zauważyłaś może, że robiliśmy ci tutaj różne badania, prawda? Pobierały ci krew nasze dziewczyny?
– Badaliście zawartość alkoholu? – Maria nie powstrzymała uśmiechu.
– No, poprawia ci się. Oczywiście, że badaliśmy. W życiu nie widziałem nikogo trzeźwiejszego. Ponieważ nie zaprzeczyłaś oczywistej nieprawdzie, doszedłem do wniosku, że to Aleks tak cię urządził. Dlaczego?
Maria skrzywiła się.
– Różnica zdań na temat pojmowania roli żony. Powiedziałam mu, że chcę wrócić na uniwersytet. Zdenerwował się i rzucił mnie na kanapę, tylko zrobił to dość mocno... – Zaczęła się śmiać. Trochę przypominało to szloch. – Żałuj, że tego nie widziałeś. Jak u Disneya. Walnęłam głową w kolumienkę, a z niej zleciała mi na czółko donica z dużym kwiatkiem. Chyba miałam szczęście, że Aleks wrócił.
– Trochę miałaś, bo pewnie dotąd byś tam leżała. Ale mnie to wcale nie śmieszy. Maryś, tak naprawdę powinienem zawiadomić policję.
– A możesz nie zawiadamiać?
– Myślałem o tym. Jeśli zawiadomię, to i tak niewiele zmieni, a twój mąż zrobi ci piekło, co?
– Nie wiem. Nigdy nie robił mi specjalnego piekła.
– Do dzisiaj.
– No tak. Słuchaj, Jacek, jeśli możesz, to nie zawiadamiaj. Ja muszę sobie to wszystko poukładać. Sama. Na razie średnio mi się myśli. Boli mnie głowa. Cała jestem rozbita.
– Dobrze. Nie zawiadomię. Ale pamiętaj, jakbyś potrzebowała, to my tu oboje wiemy, jak było naprawdę. I mamy te kwity z laboratorium. Ja nie jestem za tym, żeby mężowie ciskali żonami po pokoju.
W ciągu następnego tygodnia Maria, którą powoli przestawała boleć głowa, wiele sobie przemyślała. Przypomniała sobie te wszystkie sytuacje, kiedy Aleks okazywał jej zniecierpliwienie albo ją żartobliwie strofował. Działo się tak zawsze wtedy, kiedy miała inne zdanie niż on. W dowolnej sprawie. Zawsze w końcu poddawała się i zgadzała z Aleksem, który tak cudownie potrafił być zadowolonym mężem. Bo przecież był również szalenie pociągającym mężem. Mężem cudownym w łóżku. Marię bawiło to wyciąganie świetnych szampanów z tajnych schowków, tanga-przytulanga na środku wielkiego salonu, ostateczne i spontaniczne godzenie się (czytaj: jej ustąpienie) na kanapie... tej samej, cholera, kanapie.
Po raz pierwszy zamierzała postawić na swoim, a on to zrozumiał. I ani mu się śniło na to pozwolić.
Najbardziej wciąż zdumiewał Marię fakt, że namiętna miłość, którą żywiła do swojego przystojnego męża, znikła, jakby jej nigdy nie było. Aleks po prostu przestał istnieć. Pojawił się jakiś kompletnie obcy facet. Maria nie wiedziała, czy powinna ten fakt jakoś opłakać albo przynajmniej pożałować, w końcu kilka lat byli razem i ona była szczęśliwa...
I co, i teraz wróci do domu, jakby nic się nie stało, i dalej będzie szczęśliwa?
Pod koniec pobytu w szpitalu (przepłakała cztery noce, a trzy całkiem spokojnie przespała) Maria postanowiła dać sobie jeszcze trochę czasu na myślenie. Tyle, ile będzie trzeba.
W dniu, w którym świętowali w gronie przyjaciół i rodziny czwartą rocznicę ślubu, decyzję miała już sprecyzowaną, a nawet pewne kroki podjęte. Po tej imprezie już nie posprząta.
Oczywiście nie była taką idiotką, żeby zwierzyć się Aleksowi ze swoich zamiarów i znowu wylądować w szpitalu. Nie mówiła też nic rodzicom, zachwyconym i dumnym z jednej przynajmniej córki. Istniała duża szansa, że natychmiast polecieliby do zięcia błagać, żeby przemówił jej do rozumu. Postanowiła jednak wtajemniczyć Jacka. Wydawało jej się, że jest mu to winna. Od tamtego wypadku czuła do niego dużą sympatię, była mu też zobowiązana i za opiekę, i za milczenie. Widzieli się potem kilka razy w jakimś przelocie, w okolicy domu albo na zakupach w miejscowym sklepiku. Właściwie nawet nie rozmawiali z sobą, on ją zazwyczaj pytał o samopoczucie, wymieniali uwagi o pogodzie i wracali do swoich wielkich mieszkań w starej tkalni. Skończyły się natomiast wspólne treningi Jacka i Aleksa, ale to też nie stało się tematem do rozmów.
Maria nalała do czterech szklaneczek półwytrawnego ponczu własnego pomysłu, wetknęła do nich niedbale jakieś parasolki, postawiła to wszystko na tacy i podeszła do Jacka, stojącego przy oknie w towarzystwie dwóch sąsiadów architektów.
– Odbijany – powiedziała z uśmiechem. – Czy mogę zabrać wam doktorka? Przyniosłam wam na pociechę ponczyk. Nie bójcie się, nie jest bardzo słodki. Musicie spróbować, sama go skomponowałam. Tylko uważajcie, dosypałam pieprzu. Jeśli się wam spodoba, dostaniecie przepis.
Architekci, śmiejąc się, poszli ze swoimi drinkami w kierunku gospodarza emablującego prezenterkę, a Maria przysiadła na szerokim parapecie.
– Pięknie wyglądasz na tle zachodzącego słońca – zauważył uprzejmie Jacek. – Trochę się boję twojego ponczu... po tych wszystkich łyskaczach. Ale co tam, jutro mam wolne, nie skrzywdzę żadnego pacjenta. Twoje zdrowie.
– I twoje. Słuchaj uważnie, bo chcę ci uczynić zwierzenie.
Doktor podniósł artystycznie jedną brew.
– Jestem do twojej dyspozycji. Zwierzaj się. Czy to jest to, o czym ja myślę?
– Nie wiem, o czym myślisz. Zamierzam wyjechać. Rozumiesz, że nie informowałam Aleksa o tym pomyśle. Nikogo nie informowałam. Właśnie robię jedyny wyjątek.
– Jestem zaszczycony – powiedział miękko.
– Wciąż jestem ci wdzięczna, wiesz za co. Uważam, że jesteś moim przyjacielem. Ostatnio w ogóle jedynym. Masz pojęcie, dopiero po tej historii kanapowej, co to wiesz...
– Wiem.
– Zorientowałam się, że pozrywałam wszystkie dawne kontakty. Aleks zastępował mi cały świat. Miłość padła mi na mózg i dopiero wstrząs... to znaczy wstrząśnienie tego mózgu, pamiętam, że wy tak mówicie... ono dopiero otworzyło mi oczy.
– Nie powinienem cię o to pytać, ale przemyślałaś wszystko dokładnie?
– Przemyślałam.
– Zażądasz rozwodu?
– Na razie wyjadę.
– Zostawisz mu wszystko?
– Nie do końca. Zabiorę mu trochę pieniędzy. Zabiorę mój samochód. Jak się zainstaluję, zadzwonię do niego. Ale nie będę mu podawać miejsca pobytu. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie.
– A ty już sama wiesz, dokąd chcesz uciec?
– Mam pewne pomysły. Na pewno nie do Warszawy, tam bym stale na niego wpadała, a jeśli nawet nie, to łatwo by mnie znalazł. Trudno, zrezygnuję na razie z uniwersytetu. Chcę sobie teraz zrobić tydzień urlopu, przez ten tydzień ostatecznie ustalę plany.
– Masz się na kim oprzeć? Do kogo pojechać? Do mamy i taty?
– Mama i tata wykluczeni, uwielbiają Aleksa i nigdy by mi nie uwierzyli w to, że mnie pobił, a jakby nawet uwierzyli, toby uznali, że go sprowokowałam. Żal mi ich, są strasznie dumni ze mnie. Z powodu mojego małżeństwa, nie ze mnie osobiście. Nie wiem jeszcze, gdzie wyląduję. Gdzieś na pewno.
– Zadzwonisz do mnie też?
– A chcesz?
– Chciałbym wiedzieć, jak ci się powodzi.
– To zadzwonię. Jacek, a dlaczego właściwie przyszedłeś bez żony?
Pytanie było trochę nietaktowne, ale Maria, odkąd zdecydowała się na zniknięcie z dawnego życia, stała się odważniejsza... również w zakresie nietaktownych pytań.
Jacek nie miał jej za złe.
– Rozwodzimy się z Kasią. Niedługo też wyprowadzę się z tej całej Tkalni.
– Boże, przepraszam cię!
– Nie przepraszaj, nie ma za co. Nam się już od roku psuło. Kasia miała zawsze swoje własne życie, teraz ma też jakiegoś palanta... nie śmiej się, naprawdę straszny palant, rozmawiałem z nim kiedyś. To scenograf telewizyjny. Głupi jak but, a zdolności, popatrz, ma. I dobre te scenografie robi. A moja Kasia architektka, to się dogadali. Ze mną nie miała o czym rozmawiać. Ja w teatrze zasypiam, wolę łono natury, byle jaką łączkę zieloną. A ona naturę ma w nosie... Rozstajemy się w przyjaźni.
– Macie szczęście.
– W sumie takie sobie. Ale na pewno większe niż ty. Mam nadzieję, że teraz ci się odwróci.
•
Maria też miała nadzieję, że teraz jej się odwróci. Zaczęła już działać w tej sprawie. Przyjątko skończyło się koło północy, goście rozeszli się do własnych domów, a rodzice Marii, kontenci bardzo, odpłynęli na fali szczęścia i dumy z córki do gościnnego pokoju. Aleks oddał tego wieczoru sprawiedliwość zarówno ponczowi swojej żony, jak i Wdowie Clicquot wyciągniętej z szafki na okoliczność rocznicową, a poza tym cały wieczór popijał swojego ulubionego Glenfiddicha – był więc w doskonałym nastroju i miał ochotę na amory, jednak wszystkie wypite trunki zmówiły się złośliwie przeciw niemu i spełnienie zamiaru uniemożliwiły. Zasnął w małżeńskim łożu, zanim zdążył wypowiedzieć władcze: „Chodź tu do mnie, kochanie”.
Maria była zadowolona z takiego obrotu spraw. Od swojego powrotu ze szpitala kilka razy kochała się z Aleksem (o ile można użyć tego określenia) – bez przyjemności, bez satysfakcji, właściwie bez żadnych uczuć. Przeważnie jednak w odpowiedzi na jego zaproszenia do figielków skarżyła się na nieznośny ból uszkodzonej głowy. Dopiero niedawno Aleks zaczął dochodzić do wniosku, że ona chyba kręci. Ona sama zaś zadawała sobie pytanie – czy ta zimna obojętność wobec niego rozciągnie jej się na wszystkich facetów?
Na razie nie miała ochoty tego sprawdzać.
Zostawiła odłogiem cały przyjęciowy bałagan i zrobiła sobie pachnącą, relaksującą kąpiel w ziołach, solach i aromatach. Umyła głowę i położyła na twarzy odżywczą maseczkę. Śpiący snem sprawiedliwego Aleks nie miał pojęcia, że jego żona właśnie zaczyna nowe życie... nie to, żeby przedtem się nie kąpała: tę kąpiel jednak potraktowała symbolicznie, jakby sole i szampony miały zmyć z niej resztę stresów ostatnich miesięcy.
Oczywiście nic podobnego nie zrobiły, ale Maria wolała tak właśnie myśleć.
Małżeńskie łoże mieli tak szerokie, że jeśli chcieli, mogli spać całkiem daleko od siebie. Dzisiaj ona tak chciała.
Rankami zazwyczaj wstawała wcześniej, aby zrobić doskonałe śniadanie – Aleks lubił wyjeżdżać do Warszawy, do pracy solidnie pokrzepiony – tym razem nawet się nie ruszyła z posłania. W podobnych przypadkach ściągał ją z łóżka niby to żartobliwie, ale bezwzględnie; teraz głupio mu było wobec teściowej, która od bladego świtu z pieśnią na ustach smażyła bekonik od znajomego rzeźnika i jajeczka od miejscowych kur, siekała szczypiorek i rzodkiewki, mieszała ze świeżutkim twarożkiem, parzyła wonną kawę i układała w misterny stosik bułeczki, po które zdążyła już polecieć do piekarni.
Pan mecenas nażarł się tego wszystkiego jak pyton, podziękował wylewnie teściowej, całując ją po rączkach, wydzwonił taksówkę (nie był pewien swoich promili), zabrał wielką czarną tekę i tyle go było.
Maria uznała, że może już wstać. Rozanielona wciąż mamunia dosmażyła jej jajeczniczki, chwaląc wciąż wczorajszy wieczór, jego ogólną wytworność, widocznie wysoki status gości i nade wszystko zięcia. Maria poprzestała na uprzejmych uśmiechach, co pozwoliło mamuni przypuszczać, że córkę męczy kac. Nie wymagała więc od niej udziału w konwersacji, zresztą sama gadała wystarczająco dużo.
Po śniadaniu Maria wzięła orzeźwiający prysznic, rzuciła na twarz delikatny makijaż i zasiadła do komputera. Korzystając z nieocenionej bankowości elektronicznej, przelała pewną sumę z małżeńskiego konta na świeżo założone własne. Sympatyczny pan w banku wyjaśnił jej kilka dni temu, że może tak zrobić, bowiem oboje z mężem dysponują kontem na równych prawach. Mąż wprawdzie będzie znał numer konta, na które poszły pieniądze, nic mu jednak ta wiedza nie da, bo to jej osobiste konto, a on nie będzie mógł go ruszyć palcem.
Trochę jej się przy tej operacji trzęsły ręce, a gdzieś w uszach dzwoniło nieprzyjemnie. Wzięła jednak głęboki oddech i zrobiła, co zamierzała.
– Co robisz tak od rana? – Matka zabierała się właśnie do sprzątania pobojowiska w salonie i chętnie widziałaby jakąś pomoc. – Lepiej chodź tu do mnie! Ja nie wszystko wiem, co gdzie poustawiać, co można w zmywarce, a co nie...
– Dawaj wszystko do zmywarki. – Wraz z miłością do męża wygasła Marii miłość do starej angielskiej porcelany, którą dotąd traktowała z ostrożnym szacunkiem. – Ja muszę popłacić rachunki, bo dzisiaj mija termin.
W zasadzie nie kłamałam, załatwiam rachunki – pomyślała i kontynuowała dzieło. Teraz należało napisać list do Aleksa.
„Drogi Aleksie. Moja mama już Ci na pewno powiedziała, że wyjechałam. Traktuj to jako rozstanie. Rozwód załatwimy za jakiś czas, jak dojrzeję. Na razie najpilniejszą dla mnie sprawą jest oddalenie się od Ciebie. Nie miałam pojęcia, że miłość może zniknąć w jednej chwili – domyślasz się, która to była chwila. Kochałam Cię naprawdę przez te wszystkie lata i nawet byłam szczęśliwa jako Twoja żona. Nie mogę jednak Cię kochać, kiedy już wiem, do czego potrafisz się posunąć. Nie mogę Cię kochać, skoro zamierzasz mnie traktować jak swoją własność, a nie jak człowieka. Nie rozumiesz mnie i nigdy nie miałeś zamiaru zrozumieć. Myślę też, że nigdy mnie naprawdę nie kochałeś.
Nie jest mi z tym łatwo ani przyjemnie żyć – ale będę musiała się nauczyć. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę pamiętała głównie to, co między nami było dobre. Na razie jestem pod wrażeniem tego, co mi uświadomiłeś: że cztery lata byłam Twoją gejszą, kucharką, sprzątaczką, hostessą, panienką od seksu.
Wypłaciłam sobie honoraria za tę pracę. Ponieważ byłam dyspozycyjna dwadzieścia cztery godziny na dobę, przyjęłam stawkę miesięczną, jak dla stałej gosposi, a nie od godziny. Wielofunkcyjną gosposię nasi sąsiedzi Witkowscy (pamiętasz, mieszkali rok w tym mieszkaniu, do którego potem wprowadzili się Brudzyńscy) mieli za trzy tysiące miesięcznie. Z tych trzech tysięcy odliczyłam półtora na jedzenie, kiecki, kosmetyki, prąd, gaz i wodę. I co tam jeszcze. Wyszło półtora miesięcznie – przez czterdzieści osiem miesięcy to daje siedemdziesiąt dwa tysiące. Tyle właśnie przelałam sobie z naszego konta na moje własne. Zostało Ci jeszcze dwadzieścia siedem, ale szybko dorobisz, jak znam życie.
Zabieram też yarisa. Doceń, że zostawiam Ci land cruisera, a przydałby mi się jego bagażnik... będę się musiała ograniczać.
Uważam, że całkiem sporo Ci na pociechę zostaje – sam nasz lofcik wart jest, nie wiem ile, ale bardzo dużo, a jeszcze te wszystkie antyki i obrazki na ścianach... nie zginiesz. O rozwód wystąpię za jakiś czas. Gdybyś chciał mi robić jakieś trudności, pamiętaj, że tydzień leżałam na neurologii pobita przez Ciebie, a gdybyś jeszcze chciał wmawiać komuś, że się strąbiłam i zaatakowałam doniczkę po pijanemu – nie zapominaj, że w szpitalnej dokumentacji jest wynik mojego badania krwi stwierdzającego, że byłam trzeźwa – wbrew temu, co głosiłeś wszem i wobec.
Nie wiem jeszcze, gdzie ostatecznie osiądę. Nie szukaj mnie. Sama Cię znajdę, jak uznam, że pora na zalegalizowanie rozwodu. Wtedy też wezmę resztę moich rzeczy. Nie wyrzucaj ich, proszę. Gdybyś jednak chciał to zrobić, daj znać, zabiorę je szybciej.
Komórkę i adres mailowy sobie zmieniam, więc nie pisz, bo nie odpowiem. Jak sobie kupię nowy telefon i zastrzegę numer, to się odezwę.
Nie jest mi dobrze z tym, co robię. Ale byłoby znacznie gorzej, gdybym tego nie zrobiła.
Zostawiam Ci moich zdziwionych rodziców. Oni nic nie wiedzieli, więc jakby co, to się na nich nie wyżywaj. Jutro i tak mają wracać do Słupska. A jeśli okażesz uprzejmość mojej mamie, to zrobi Ci genialną kolacyjkę na pocieszenie.
No to żegnaj”.
Wydrukowała list, podpisała i położyła na biurku Aleksa.
Ignorując wołania matki, poszła do garderoby i załadowała ubraniami trzy duże torby. Do czwartej włożyła kilka książek, trochę swoich papierów, notatek i dokumentów, kosmetyki, jakieś drobiazgi, bez których nie chciała odjeżdżać. Zniosła wszystko do garażu i z pewnym trudem upchnęła do małej toyoty.
– A co ty robisz, dziecko? Naprawdę, mogłabyś mi pomóc! Chodź, ojciec się wylągł wreszcie, zrobiłam świeżej kawy, napijemy się wszyscy. Są jeszcze te nadzwyczajne ciasteczka z wczoraj.
– Zaraz wam wszystko wyjaśnię, mamo. Kawa, genialny pomysł. Już lecę.
Tata Kwiatek w szlafroku i kapciach rozsiadał się właśnie przy stole. Mama Kwiatkowa nalewała kawę i rozstawiała talerzyki na ciastka. Oboje konsekwentnie od wczoraj promienieli.
Marii zrobiło się ich żal. Zaraz zrobi im potężną przykrość.
– Słuchajcie, kochani... mamo, tato. Głupio mi strasznie, ale muszę wam coś powiedzieć.
Matka znieruchomiała z dzbankiem uniesionym nad filiżanką. Ojciec jakby się nachmurzył.
– Mareszko... – Tak mówił do niej dziadek Kwiatek, a w wyjątkowych chwilach i ojcu się zdarzało. – My chyba wiemy, co nam chcesz powiedzieć.
– Marysiu, nic się nie martw – wtrąciła szybko matka. – To się zdarza. My cię nie potępimy.
– To świetnie, że mnie nie potępicie – powiedziała Maria, zdumiona niebotycznie. – Tylko, na Boga, skąd wiecie? Przecież nic nikomu nie mówiłam na ten temat. – Zastanowiła się przez chwilę i nagle zrobiło jej się nieprzyjemnie. – Jacek wam powiedział?
– Kto to jest Jacek?
– Nasz sąsiad, doktor Brudzyński. Był wczoraj. Ten wysoki, ciemny typek.
Ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Ach, ten. Leczysz się u niego, prawda? Ale on nam nic nie mówił. Przecież na pewno obowiązuje go tajemnica lekarska. Aleks nam powiedział. On cię bardzo kocha.
Teraz Maria osłupiała na dobre.
– Chwila. Ja zwariowałam. Zacznijmy od początku. Co uważacie, że wiecie?
Twarz mamy Kwiatkowej pokryła się ciemnym rumieńcem. Matka spuściła oczy, jakby rzecz była niesłychanie wstydliwa.
– Wiemy, że pijesz – powiedział ojciec cichym głosem, ze wzrokiem wbitym w okno.
– Ale jeśli zaczęłaś się leczyć, to wszystko będzie dobrze – dodała szybko matka. – Marysiu, nie martw się. Aleks ci pomoże, my pomożemy. Dasz radę. Wczoraj widziałam, jak się dzielnie ograniczałaś. Szklaneczka ponczu, nawet niepełna... i trochę szampana... Ale tak naprawdę to chyba w ogóle nie powinnaś...
– Mamo! Obserwowałaś, ile ja piję?
– Bałam się o ciebie...
– Chryste Panie! To jakaś paranoja kompletna... Dajcie tej kawy...
Maria wypiła filiżankę mocnej kawy i udało jej się opanować.
– Mamo, tato. Posłuchajcie mnie, proszę, uważnie. Aleks wam skłamał. Ja nie piję i nigdy nie piłam. W sensie nałogu. Sami wczoraj widzieliście. Tato, nie przerywaj, błagam. Chciałam wam powiedzieć zupełnie coś innego. Odchodzę od Aleksa.
– Zwariowałaś!
– Nie zwariowałam. Aleks powiedział wam, że piję, to samo powiedział w szpitalu, kiedy miałam wstrząśnienie mózgu... a miałam je, bo mnie pobił. Nie dosłownie, rzucił mnie, a ja trafiłam głową w kolumienkę z kwiatem. Ten kwiat na mnie zleciał...
– Przecież nie masz tu żadnej kolumienki! – Ojciec rozejrzał się po salonie.
– Wymieniłam ją na palmę. Ale była kolumienka, na niej stała taka wielka paproć orlica.
– Ale dlaczego Aleks miałby to zrobić? On nam to też opowiedział. Wrócił do domu, zastał bałagan i kompletnie pijaną żonę. Mario, nie mówiłem ci, ale wstyd mi za ciebie! Po co kłamiesz? My jesteśmy z tobą.
– Tato, jakie ze mną? Jesteście z Aleksem, nie ze mną! Aleks nie chciał się zgodzić, żebym wróciła na uniwersytet, bo on chce mnie mieć tu w charakterze służącej! Gosposi do wszystkiego! A ja muszę mieć jakieś własne życie, bo oszaleję! A poza tym nie mogę być żoną faceta, który mną ciska o podłogę!...
Maria spojrzała na swoich rodziców i w ich spojrzeniach dostrzegła coś, co ją przeraziło.
– Nie wierzycie mi, co?
– Nie wierzymy, córeczko – wyszeptała matka. – My wiemy, że alkoholicy szukają sobie usprawiedliwień.
– Jasny szlag by to trafił!
– Nie wyrażaj się! – W domach Bochenków i Kwiatków nie używano tak zwanych brzydkich wyrazów, a słowo „głupi” stanowiło najstraszniejszą obelgę.
– Boże jedyny... to znaczy, że mi nie pomożecie...
– I nie używaj imienia Boga nadaremno – ofuknął ją ojciec. – Właśnie chcemy ci pomóc. Nie pozwolimy ci zrobić żadnego głupstwa. Bo coś ty chciała zrobić? Uciec? Nawet o tym nie myśl! Nigdzie ci nie będzie lepiej niż tu, przy kochającym mężu, troskliwym...
Maria przestała słuchać. Było gorzej niż źle. Pogratulowała sobie, że zaniosła już torby z rzeczami do garażu, do samochodu. Szkoda tylko, że nie wyprowadziła go na dziedziniec. Tatunio gotów zrobić Rejtana przy drzwiach, albo, co gorsza, użyć siły i nie wypuścić jej z domu. Wszystko się opóźni. Aleks wykryje braki na koncie i Bóg jeden wie, co zrobi.
O, nie.
W chwilach wymagających skupienia, wszystkie siły umysłowe Marii koncentrowały się na zasadniczym zagadnieniu. Teraz jedno tylko było ważne: wydostać się z własnego domu.
Czy Jacek nie wspomniał wczoraj mimochodem, że ma dzisiaj wolne?
Ignorując wciąż przemawiającego ojca, wstała od stołu.
– Przepraszam, muszę pilnie do łazienki. Kawa tak na mnie działa.
Łazienka w lofcie była chyba jedną z największych łazienek nowoczesnej Europy, a właściwie ogromnym pokojem kąpielowym, którego okno wychodziło na tyły dawnej fabryczki. Aleks zainstalował tam kiedyś małą wieżę stereo, lubił się bowiem pluskać w wannie przy dźwiękach muzyki. Maria włączyła aparaturę i na łazienkę popłynęły tony nokturnu Chopina. Poprztykała trochę pilotem i kojący nokturn zamienił się w burzliwą Etiudę Rewolucyjną. Wyciągnęła z kieszeni komórkę i wybrała numer, modląc się, żeby Jacek był w domu.
– Brudzyński, słucham.
– Cześć, Jacuś. Obudziłam cię?
– Trochę tak. Odsypiałem wszystkie dyżury z tego miesiąca. Ale nic nie szkodzi, miło mi cię słyszeć.
W łóżku leży! Dzięki!
– Jacek, słuchaj. Wszystko ci wyjaśnię później, ale musisz mi pomóc. Wstań jak najszybciej i podejdź pod okno mojej łazienki. Rzucę ci klucze do yariska. Wyprowadź go, proszę, na dwór i postaw jak najbliżej mojego wyjścia, dobrze?
– Będziesz szybko uciekać?
– Aleks wmówił moim rodzicom, że jestem alkoholiczką. Mogą chcieć mnie zatrzymać na siłę. Jak będę miała auto na wierzchu, to wybiegnę szybko i odjadę, a jakbym je dopiero wyprowadzała... Zostaw klucze na siedzeniu.
– Jakieś rzeczy zabierasz, czy tak uciekasz bez niczego?
– W aucie są.
– Rozumiem. Za dwie minuty jestem pod twoim oknem.
Był po półtorej minuty. Maria rzuciła mu klucze, a on złapał je w locie i zniknął w bramie garażu.
Zdecydowała pokazać się rodzicom, żeby nie mieli głupich myśli.
– Co tam robiłaś tyle czasu? – spytała matka podejrzliwie. Prawdopodobnie z trudem wstrzymywała się z prośbą o chuchnięcie.
– A co się robi w łazience? – odpowiedziała Maria, wzruszając ramionami. Myślała teraz intensywnie, jakim cudem zdoła wziąć torebkę z dokumentami i prysnąć do tego samochodu. W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Poszła otworzyć, a ojciec niemal następował jej na pięty.
W drzwiach stał Jacek z miną doskonale obojętną.
– O, doktor Brudzyński... Tato, poznałeś doktora wczoraj.
Ojciec przywitał się z niepewną miną.
– Pan leczy moją córkę, tak? Coś tam słyszałem.
– Tak – odrzekł Jacek tonem artystycznie chłodnym. – Pani Mario, mieliśmy jechać do pani nowego terapeuty. Jest pani gotowa?
Maria połapała się natychmiast i wzruszyła ramionami.
– To dzisiaj miało być?
– Dzisiaj. Zapomniała pani. Za dużo pani ostatnio zapomina. Sama pani widzi. No już. Torebka, kurteczka i jedziemy.
– Gdzie pan ją zabiera? – Matka zaniepokojona też przydreptała do drzwi.
– Do Żyrardowa, szanowna pani, do poradni dla uzależnionych. Mamy umówioną wizytę. Obiecałem Aleksowi, że zawiozę żonę gdzie trzeba, akurat mam dziś wolny dzień, mogę coś zrobić dla przyjaciela. Mam nadzieję, że państwo wiedzą, o czym mówię.
– Wiemy. – Matka pokiwała głową z rezygnacją. – Aleks nam powiedział.
– Bardzo rozsądnie. Tu się nie ma co pieścić. No jak?
– Mogę iść.
– Do widzenia państwu – powiedział Jacek. – Za dwie godziny będziemy z powrotem. Będę chciał i z państwem porozmawiać.
– Oczywiście, panie doktorze – odrzekli jednym głosem państwo Kwiatkowie.
Pan doktor i zachwycona jego pomysłowością Maria bez przeszkód opuścili Osiedle Tkalnia i odjechali w kierunku Żyrardowa. Tam zatrzymali się na pierwszym postoju taksówek.
– Dokąd teraz?
– Mam pewien pomysł, ale trochę dziwny. Czy ty poznałeś matkę Aleksa?
– Twoją teściową? Przelotnie. Ale wiem, co jest na rzeczy. Aleks mi kiedyś opowiedział, obaj byliśmy wtedy na bani, ale zapamiętałem. Ona zwiała od swojego męża tak samo jak ty od Aleksa, co? Być może już wiemy, skąd te skłonności do damskiego boksu. Genetyczne. Chyba że się źle domyślamy.
– Ale ona ze swoim wytrzymała dłużej niż ja. Po naszym ślubie od niego odeszła. A na ślubie była bardzo sympatyczna. Powiedziała coś takiego, co mnie wtedy zdziwiło. Że gdybym kiedykolwiek potrzebowała pomocy, to ona jest do mojej dyspozycji. Myślałam, że to taka kurtuazja. A to mogło być całkiem konkretne... Teraz będzie jej przykro, że synek się wdał w tatusia.
– Takie życie – stwierdził Jacek filozoficznie. – Maryś, życzę ci szczęścia. I pamiętaj, czekam na twój telefon. A teraz wrócę do twoich rodziców i rozwieję ich złudzenia.
Uściskali się serdecznie, trochę jak para konspiratorów wożących bibułę w stanie wojennym i rozjechali w dwie strony świata: Jacek pojechał taksówką w stronę Osiedla Tkalnia, a Maria w stronę Grójca, gdzie zamierzała dostać się na gierkówkę i skręcić na południe.
•
Aleks zadzwonił, zanim Maria zdążyła dojechać do Piotrkowa. Widocznie Jacek wrócił do domu, wyjaśnił państwu Kwiatkom to i owo, a oni nadali komunikat.
– Maria? Co ty wyprawiasz, na miłość boską?!
Poczuła wielką gulę w gardle, ale policzyła do dziesięciu i odpowiedziała spokojnie:
– Wiesz, co wyprawiam. I wiesz dlaczego, więc po co głupio pytasz?
– Proszę, wracaj natychmiast!
– Przeszkadzasz mi prowadzić.
– Mario, to jest niemożliwe, żebyś mnie zostawiła! Ja cię kocham! Nie wyobrażam sobie życia, cholera, bez ciebie! Ty mnie też kochasz!
– A tu się mylisz. – Maria zjechała na stację paliw i stanęła w zatoczce. – Coś mi się takiego porobiło, że już cię nie kocham. Sama byłam zdziwiona, bo nie myślałam, że to możliwe. List do ciebie napisałam, czytałeś już?
– Nie, jestem w pracy. Twoja mama dzwoniła. Wracaj. Robisz straszny błąd. Wracaj. Przysięgam, że nie będę... że nic ci nie zrobię. Nie podniosę na ciebie ręki, chociaż, jak Boga kocham, należy ci się! Wracaj!
– Aleks, raz na mnie rękę podniosłeś i nie dam ci drugiej takiej możliwości. Jak wrócisz do domu, przeczytaj mój list, wszystko ci napisałam...
– Masz kogoś! Co ja mówię, przecież wiem kogo! Ten mały gnojek, konował z bożej łaski, obiję mu mordę, jak tylko go zobaczę...
– Masz na myśli Jacka? To jesteś w błędzie. Jacek tylko pomógł mi zwiać własnym rodzicom, bo oni ci wierzą, w przeciwieństwie do mnie. Powiedziałeś im, że jestem pijaczką. Ty naprawdę jesteś drań. A Jacek doskonale wie, jak wyglądała prawda. Nie zgłosił na policję, bo go prosiłam, inaczej już byś siedział. Będzie świadkiem na naszej rozprawie rozwodowej... kiedy już do niej dojrzeję, bo na razie muszę sobie ułożyć życie na nowo.
– Dokąd ty się wybierasz, kretynko! Jak sobie zamierzasz dać radę beze mnie!
– A to już moja sprawa. I nie dzwoń do mnie, bo za chwilę będę miała nowy telefon i nowy numer. I jak będę miała do ciebie interes, to zadzwonię sama.
Telefon eksplodował stekiem wyzwisk i pogróżek. Maria posłuchała jeszcze chwilę i wyłączyła komórkę. Znowu jej się ręce trzęsły – ale nie głos, kiedy rozmawiała – to ją pocieszyło. Wysiadła z samochodu i poszła do baru, gdzie zamówiła kawę i hot doga (żucie uspokaja!). Zadzwoniła do Jacka, który nie wydawał się wcale przestraszony groźbą obicia mu mordy. Opowiedział Marii, jak próbował uświadomić jej rodziców i nawet trochę mu się udało zrobić wyłom w ich poglądach, nie do końca jednak, bo, jak widać, od razu zadzwonili do kochanego zięcia.
– Ty się o nic nie martw, Marysia – powiedział tonem niezrównanego doktora Pawicy. – Jesteś młoda, wolna i kumata. Nie widzę powodów, dla których nie miałabyś sobie poradzić w życiu. Jedź dalej, tylko uważaj na piratów drogowych. I suszarki.
•
Matka Aleksa, Olga Witek-Strachocińska, mieszkała w Zakopanem na Lipkach, w domu z imponującym widokiem na północną ścianę Giewontu. Odziedziczyła ów dom po rodzicach i natychmiast zlikwidowała znajdujący się tam mały pensjonat (przyjeżdżał tu kiedyś starszy mecenas Strachociński, Mirosław, zapalony narciarz – zanim jeszcze został jej mężem), po czym założyła firmę rozliczeniową i doradztwa podatkowego. Okazała się niezwykle zdolną doradczynią, ze świetnymi pomysłami na przechytrzenie fiskusa, bardzo szybko więc jej firemka zyskała renomę, a ona sama pieniądze. Nie była to skala zamożności, do której przywykła przy mężu, jak dla niej jednak wystarczało aż nadto.
Maria przejechała czterysta kilometrów z jedną dłuższą przerwą na obiad w jakiejś przydróżce, bez trudu znalazła Lipki i stanęła przed starym domem w stylu niemal witkiewiczowskim. Zaparkowała i zagapiła się na Giewont, oświetlony promieniami zniżającego się już słońca.
– Wspaniały jest, prawda?
Maria odwróciła się gwałtownie i zobaczyła swoją teściową wyglądającą z okna na parterze.
– Ja też zawsze się na niego gapię o zachodzie – zawiadomiła ją teściowa. – Ty jesteś Marysia, żona Aleksa? Dobrze poznaję?
– To ja...
Marii nagle zrobiło się głupio. Dlaczego właściwie sądziła, że matka Aleksa jej pomoże? Matka trzyma na ogół stronę syna. Choć jej własna matka... szkoda gadać... nie trzymała strony córki.
Teściowa znalazła się już koło furtki. Po raz drugi w życiu spodobała się Marii – elegancka nawet w domowym swetrze i dzianinowej spódnicy, świetnie ostrzyżona, z delikatnym makijażem. Zdecydowanie dama. Obok niej kroczył wielki biały owczarek podhalański. Jako dodatek do damy powinien wprawdzie występować raczej york z kokardką, jednakże tu, pod Giewontem, owczarek był jak najbardziej na miejscu.
– Nie bój się Gapcia. Gapcio jest samo dobre. Przecież to po nim od razu widać, nie?
Gapcio wyglądał nader godnie. Był bardzo urodziwy, choć już mocno wiekowy. Delikatnie machał puszystym ogonem na znak, że ma zamiary pokojowe. Marii na jego widok przemknęło przez myśl, że wszystkie silnie amerykańskie golden retrievery razem ze swoją złocistą urodą mogą się schować wobec naszych podhalańczyków. Wyciągnęła rękę, a pies dotknął jej dłoni miękkim pyskiem.
– Boże, jaki kochany – rozczuliła się.
Gapcio bezbłędnie rozpoznał przyjaciółkę wszystkich psów i ufnie złożył cały pysk w jej dłoni, sugerując małe pieszczoszki.
– Manipuluje tobą, jak chce – zaśmiała się jego właścicielka. – Chodźcie do domu. Masz jakieś bagaże?
– Mam, ale myślałam raczej o hotelu. Chciałam tylko pogadać...
– Nie zawracaj głowy. Jaki hotel? Pomogę ci z tobołami. Ooo – zdziwiła się nagle, dojrzawszy rozmiar bagażu wciśniętego do niewielkiej toyotki. – Wyjechałaś na dłużej?
– Tak jakby.
Olga znieruchomiała z sakwojażem w ręce.
– Nie mów, że zrobiłaś to, co ja.
– Właśnie zrobiłam. Jeśli jest prawdą, że ty to zrobiłaś. – Maria zaplątała się odrobinę.