Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zatoka trujących jabłuszek – istnieje naprawdę, w przeciwieństwie do Klubu Mało Używanych Dziewic, który ożył tylko na kartach książek Moniki Szwai.
Jego „matki założycielki” zdobyły sobie wszakże taką sympatię Czytelników, jakby były najprawdziwsze w świecie. Czy to znaczy, że takie „dziewice” drzemią w wielu z nas? Że - podobnie jak one – wiemy, co w życiu jest najważniejsze i że niekoniecznie jest to zrobienie kariery za wszelką cenę? Że umiemy, a przynajmniej próbujemy dostrzegać piękno w świecie – takim, jaki jest? Że ciągnie nas do drugiego człowieka? Że staramy się po prostu być szczęśliwymi ludźmi?..
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 21 min
Lektor: Czyta: Anna Kerth
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © Monika Szwaja 2007
www.monikaszwaja.pl
Redakcja:
Elżbieta Tyszkiewicz
Korekta:
Monika Kołakowska
Okładka:
Leszek Żebrowski
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62405-64-0
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Markowi Szurawskiemu i Jackowi Reschke, moim Przyjaciołom, dzięki którym świat jest zdecydowanie piękniejszy, a także Krysi Kajewskiej, Ani Łaszewskiej i Mirze Urbaniak – Siostrom Załogantkom…
Z podziękowaniem – jak zwykle – dla Tych Wszystkich, którzy cierpliwie odpowiadali mi na różne pytania (tu Ania psycholożka, Andrzej Mendygrał – kapitan jachtowej żeglugi wielkiej, Ela Masojć – pani wiceprezydent, nieoceniony Jędrzej Pawełko, doktor nauk zbędnych i wielu innych)...
I z uściskami dla Tych Wszystkich (a to się częściowo pokrywa), którzy byli obecni na rufie „Daru Młodzieży”, najpiękniejszego statku na świecie, w dniu, kiedy wodowaliśmy konspekt tej książki...
I ze specjalnymi uściskami dla komendanta Białej Fregaty, kapitana żeglugi wielkiej Mirosława Peszkowskiego, zwanego Pestką wśród tych, którzy słuchają szant... oraz Ani Peszkowskiej, autorki słów wielu pięknych pieśni, w tym „Mony”, której słuchając, wjechałam kiedyś w zupełnie inny samochód...
Ach, dla takich chwil warto jest żyć!1
[1] Tylko trzeba mieć autocasco!
– Płyń po morzach i oceanach wiedzy, a kiedy już dobijesz szczęśliwie do brzegu, nieś sławę naszego liceum, które oby stało się prawdziwą szkołą dla Europejczyków, ludzi światłych i inteligentnych! Irenko, możesz lać!
Taką to nietypową formułę wodowania wygłosiła lekko wzruszonym głosem Agnieszka Borowska, a Irenka Michałek, której udzieliły się emocje, chlusnęła ze sporego kielicha bezalkoholowym szampanem prosto na świeżo wyprasowaną śnieżnobiałą koszulę Dawida Niepiery. Bez mała setka uczniów nowiutkiej szkoły mieszczącej się w starej szczecińskiej kamienicy przy ulicy Storrady wydała z siebie radosny wrzask. Liceum wypływało na szerokie wody.
Patent na inaugurację stosowną dla miasta portowego i stoczniowego wymyśliła kiedyś Agnieszka w żartach, sugerując zresztą walnięcie Niepiery w łeb butelką prawdziwego szampana. Bystry młodzian o urodzie gibona przyjął żart za dobrą monetę, z pomocą koleżanki Jagulki Grosik nieco patent zmodyfikował i opowiedział o wszystkim paru kolesiom, którzy wraz z nimi dwojgiem przeszli do nowego liceum ze szkoły Rozbickich. Kolesie łyknęli pomysł i udali się do pani dyrektor z petycją, aby w taki właśnie sposób szkółkę zwodować. Zawsze to jakaś zabawa – rozumowali słusznie.
Uroczystość odbyła się dokładnie wtedy, kiedy uczniowie pozostałych szkół kraju w pozycji na baczność słuchali drętwych przemówień swoich dyrektorów. Tu nikt nie stał na baczność. Uczniowie i nauczyciele zebrali się przed budynkiem, grupa inicjatywna z drugiej klasy sprawnie rozdała obecnym plastikowe kieliszki-szampanki, a kiedy Niepiera był już mokry, strzeliły korki pozostałych butelek i złocisty, bąbelkowy, choć bezalkoholowy napój popłynął do owych szampanek.
Wyjaśnijmy jeszcze, że zaszczytu bycia oblanym dostąpił nasz stary przyjaciel gibon, ponieważ to on figurował na liście uczniów pod numerem pierwszym. Oblewająca Irenka Michałek z kolei zapisała się do liceum na Storrady ostatnia. Niczego nie pozostawiono przypadkowi.
– Wznieśmy kielichy! – Donośny głos profesora Frajmana od biologii z łatwością górował nad rozchichotaną młodzieżą. – Niech żyje nasza szkoła! Evviva studio!
Młodzież nie wiedziała, co to znaczy „evviva studio”, wrzasnęła więc kolektywnie „hura!” i wypiła to, co miała nalane. Znaczy „szampan Piccolo o smaku brzoskwiniowym”, raczej ohydnym.
– Ależ to świństwo – powiedział pogodnie Frajman. – Nikt mi nie wmówi, że dobrze jest być dzieckiem. Agnieszko, wygłosisz mowę?
– Jasne! – Dyrektorka i współwłaścicielka liceum promieniała, co z kolei przyprawiało o radosne bicie serca stojącego obok współwłaściciela szkoły i jej (Agnieszki, nie szkoły) aktualnego amanta – notariusza Brańskiego. Amanta, dodajmy, absolutnie prawdziwego. Agnieszka nie musiała sobie tym razem wyobrażać romansu, bowiem notariusz leciał na nią jak szalony i przy każdej okazji dawał temu wyraz. Zerknęła w jego kierunku i zobaczyła człowieka doskonale szczęśliwego. Troszkę ją to zaniepokoiło, ale nie pora teraz była na życie osobiste. – Jurek, a może ty im coś powiesz?
Brański tylko pokręcił głową. To był JEJ dzień. Zrozumiała jego intencje i zwróciła się w stronę wciąż chichoczącego tłumku.
– Halo, halo – powiedziała głośno. – Będę do was mówić! Dajcie mi szansę!
Nie używała żadnego nagłośnienia, jednak była doskonale słyszalna. Młodzi ludzie przestali hałasować, zaintrygowani dziwną w sumie dyrektorką. Wprawdzie wszyscy ją już znali ze wstępnych rozmów kwalifikacyjnych, ale teraz okazja była oficjalna, dyrekcja powinna wbić się w garsonkę i gadać do mikrofonu co najmniej kwadrans, nie przejmując się, czy ktoś jej słucha, czy nie. Ta cała Borowska miała na sobie obfitą kwiecistą suknię do kostek, bardzo elegancką, stonowaną kolorystycznie i absolutnie nieurzędową. Niektórym bardziej oczytanym uczennicom skojarzyła się z blondwłosą wersją Scarlett O’Hary. Taki jakiś miała ten sznyt. Niestety, brakowało w jej otoczeniu Rhetta Butlera. Choć było paru przystojniaków, w tym cherubiński blondyn z niebieskimi oczkami i wstrząsająco długimi rzęsami. Kilka dziewczyn zdążyło się już założyć, do czego to ciacho w szkole służy. Przeważała opinia, że jest wuefistą. Wyglądał na wuefistę. Choć mógłby mieć potężniejszą klatę.
Agnieszka przedstawiła Brańskiego i grono nauczycielskie. Wuefista bez klaty okazał się fizykiem. Boże, jaki on ma cudny ten uśmiech! Chemik też nie najgorszy… Za to gość od biologii to egzot jakiś kłapciaty, najbrzydszy belfer świata. Pchają się do niego różni tacy, co wyglądają, jakby go znali. Ach, to ci, co tu przyszli razem z dyrektorką i częścią nauczycieli. Może coś w nim jest. A te nauczycielki rozpromienione takie, zadowolone, bez sensu, przecież wakacje właśnie się skończyły, a nie dopiero zaczynają. I też poubierane jak nie do szkoły. No, nie wszystkie, część. Trzeba przyznać, że nie wyzywająco. Elegancko, ale swobodnie. Stanowiły rażący kontrast z większością uczennic, które przyodziały się w konwencjonalne białe bluzki i ciemne spódnice.
Dyrektorka skończyła pobieżną prezentację nauczycieli i leciała dalej.
– Nie wiem, czy lubicie długie, ideologiczne przemówienia – tu zabrzmiało ciche, ale stanowcze buczenie. – Ja nie przepadam, zwłaszcza kiedy sama mam je wygłaszać. W związku z tym niczego już nie wygłoszę, tylko będę życzyła nam wszystkim przyjemnej współpracy. Cała reszta dotrze się w praniu. Proponuję, żebyście udali się do swoich gabinetów. Każda klasa będzie gospodarzem jakiegoś gabinetu, poznacie się nawzajem, moi koledzy podadzą wam podstawowe komunikaty porządkowe i pożegnamy się do jutra. Chyba że macie teraz do mnie jakieś pytania, to chętnie odpowiem.
Zapadła normalna w takich okolicznościach cisza, którą po chwili przerwał na poły nieśmiały, na poły arogancki pisk:
– Czy możemy ubierać się tak jak pani?
Dwie czy trzy nowe nauczycielki prychnęły karcąco, ale dyrektorka nawet się nie uśmiechnęła.
– Jasne. W naszej szkole nie obowiązuje umundurowanie. Ogranicza nas tylko poczucie stosowności. To znaczy może być kolorowo, ale nie wściekle kolorowo, i prosimy, żeby nie eksponować przesadnie swoich wdzięków. W sensie dekolty i wprost przeciwnie.
– Co to znaczy „wprost przeciwnie”? – zapiszczał inny głos skontrapunktowany przez męski rechocik.
– Tyłek na wierzchu – objaśniła uprzejmie dyrektorka. – W szkole… zresztą nie tylko… jest objawem złego gustu. Uważamy, że bycie bezguściem to wprawdzie nie grzech, ale duży wstyd.
Kilka panienek zaczerwieniło się gwałtownie i usiłowało bezskutecznie obciągnąć na sobie mikroskopijne kawałki materiału występujące w roli spódniczek. Notariusz Brański wewnętrznie pękał ze śmiechu, ale trzymał się dzielnie i wyglądał jak uosobienie obojętności. Agnieszka podobała mu się jak nigdy. A właściwie jak zawsze. Co za wspaniała kobieta!
Wspaniała kobieta skonstatowała, że więcej pytań nie ma, i zaprosiła wszystkich do szkoły. Tuż za drzwiami oczy dziewcząt ucieszył woźny i konserwator Marcin, posiadacz imponującej klaty, wywijający klasycznym szkolnym dzwonkiem. Uczniowie nie wiedzieli jeszcze, że dzwonek w tej szkole stanie się wyłącznie rekwizytem okazjonalnym. Na co dzień granice lekcji i przerw wyznaczać będzie jedynie zegarek nauczyciela. Agnieszka nienawidziła dzwonków szkolnych tak samo jak budzika. Jedno i drugie uważała za źródło niebezpiecznych nerwic. W JEJ szkole – nie do przyjęcia.
Kolejne zaskoczenie czekało uczniów w klasach. Spodziewali się wysprzątanych pomieszczeń z ławkami ustawionymi w równy rządek. Posprzątane niby nawet było, w tym sensie, że nie brudno, ale stoliki i krzesła upchnięto niedbale w kącie gabinetu.
– To dlatego, że sami sobie ustalimy, jak chcemy siedzieć – wyjaśnił swoim nowym uczniom Jarek Dąbrowa, chemik ściągnięty z renomowanego szczecińskiego liceum przez swojego kolesia z piaskownicy, Bodzia Domaniuka. – To jest gabinet chemiczny, więc musicie uwzględnić konieczność wykonywania doświadczeń. Chodzi o to, żebyście dobrze widzieli, co robię na moim stole i żebyście sobie wzajemnie nie przeszkadzali, kiedy sami będziecie produkować na przykład materiały wybuchowe.
– Semtex – mruknął lekko pryszczaty pierwszoklasista, Romek Górski, w gimnazjum zwany Jasnogórskim z powodu niemal białych włosów.
– Semtex nie – odpowiedział stanowczo chemik. – Na semtex nie mamy licencji od Czechów. Sami sobie coś wymyślimy. Co proponujecie?
– W sensie pirotechniki? – drążył Jasnogórski.
– Nie, w sensie umeblowania – Jarek Dąbrowa rozbłysnął zniewalającym uśmiechem.
Jak było do przewidzenia, dwadzieścia minut później wszystkie dziewczyny siedziały możliwie najbliżej nauczycielskiego stołu. Jarek nie miał wprawdzie cherubińskiej urody swojego przyjaciela, ale też był zdecydowanie przystojny. W typie Macieja Silskiego, rockowego wokalisty z kropką na czole. Tyle że bez kropki.
Dziki rumor rozbrzmiewający w całej szkole upewnił Agnieszkę, że ustawianie mebli w gabinetach przebiega zgodnie z planem.
– Po co to? – spytał ciekawie Brański. – Żeby uczniowie poczuli się u siebie?
– Między innymi. – Agnieszka dolała mu kawy z kremowego dzbanuszka w kwiatki. Siedzieli we dwoje w gabinecie „armatorskim”, jak to określił gibon Niepiera, od jakiegoś czasu zafascynowany wszystkim, co miało związek ze statkami i morzem.
– Poza tym niech siedzą, jak im wygodnie. Niech się uczą szanować pomysły innych, bo to wiesz, w różnych klasach różnie te mebelki będą ustawione. I niech sobie pohałasują, to im dobrze zrobi. W ich wieku hałasowanie jest konieczne do życia. Kurczę, Jurek, patrz, jak nam się udało…
– Myślałaś, że nam się nie uda?
– Wiedziałam, że się uda, ale miałam pewne wątpliwości co do tego szaleńczego tempa. Pobiliśmy rekord świata w prędkości zakładania szkoły średniej. Nie… powiem ci uczciwie: nie sądziłam, że zaczniemy już w tym roku szkolnym.
– To i ja powiem uczciwie: też nie miałem pewności. Jesteś genialna, Agnieszko. Podziwiam cię. Słuchaj, chciałbym ci przedstawić moich synów, moich rodziców, no, rodzinę w ogóle, brata… kiedy mogłabyś? Obiecałaś, że za mnie wyjdziesz, więc sama rozumiesz…
Agnieszka jakby odrobinę spięła się w sobie, co Jerzy natychmiast spostrzegł.
– No, obiecałam, ale przecież nie zaraz! Teraz mamy początek roku, muszę się zająć szkołą. Jest w fazie organizacji tak naprawdę, jeszcze tysiąc rzeczy wyjdzie i trzeba będzie szybko reagować. Poza tym musimy przemyśleć, co z moim mieszkaniem, co z panią Różą… Nie mogę jej znienacka zostawić samej sobie. W ogóle nie mogę jej zostawić. Jurek, błagam, daj mi trochę czasu.
Notariusz Jerzy Brański westchnął – jak to on, dyskretnie i prawie niezauważalnie.
– Szefowie! – W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa sekretarki Ewy Borzęckiej. – Sorry. Telefon. Kuratorium. Łączyć cię teraz, Agnieszko?
– Tak, proszę.
Agnieszka rozłożyła ręce w geście mającym symbolizować niechętne poddanie się wyższej konieczności. Notariusz uśmiechnął się nieco krzywo. Wyglądało mu na to, że ukochana kobieta odetchnęła z ulgą.
•
Tylko jeden nauczyciel nie był obecny na uroczystym wodowaniu nowego liceum. Slawista na etacie anglisty, Irlandczyk Noel Hart, leciał właśnie samolotem z Dublina do Szczecina, a wraz z nim spory bagaż, który wraz z kilkoma tobołami nadanymi na cargo miał stanowić jego dobytek na najbliższych kilka lat. Noel siedział przy oknie, intensywnie wpatrując się w białe obłoki pod sobą i nad sobą, niewiele go one jednak obchodziły. Zastanawiał się, czy na pewno dobrze robi, zamieniając w miarę spokojne bytowanie nauczyciela akademickiego w niepełnym i dość dowolnym wymiarze godzin pracy na pełnoetatowe zatrudnienie w liceum, gdzie młodzież jest jeszcze niedojrzała i jeden Bóg wie, jakie może mieć pomysły. Wszystko przez nadmiernie romantyczną atmosferę wielkich żaglowców. Zgodził się przyjąć tę fuchę telefonicznie… Michalina złapała go na pokładzie irlandzkiej brygantyny „Asgard II” na wodach Finlandii; trwały regaty, wszyscy chodzili pięć centymetrów nad ziemią… Potem było jeszcze gorzej: finał regat w Szczecinie, setka żaglowców w porcie, kilka dni radosnego zamętu… no, dał się trochę zwariować. Każdy by się dał, gdyby właśnie odzyskiwał rodzinę. Nie żonę, broń Boże, żony w żadnym wypadku Noel nie zamierzał odzyskiwać, ale córkę. Małą Misię, która w międzyczasie stała się już Misią niemal czterdziestoletnią. Coś takiego, czterdziestoletnia córka!
To by oznaczało, że on jest stary. Za chwilę będzie miał zięcia, który przekroczył pięćdziesiątkę… nie wiadomo jak dawno temu. Misia jest w ciąży. Za kilka miesięcy on sam zostanie dziadkiem.
W Irlandii wszystko wydawało się prostsze. Oczywiście, po jakichś dwudziestu latach od wyjazdu z Polski, kiedy przestał się łudzić, że Bożenka pozwoli mu kiedykolwiek spotkać się z Michaliną. Inna rzecz, że był idiotą, nie próbując skontaktować się z dorosłą już córką. Z drugiej strony może podświadomie czekał na to, żeby dorosła córka skontaktowała się z nim?
Z drugiej strony, z trzeciej strony. A jakież to ma dzisiaj znaczenie?
Z czterdziestej czwartej strony – dobrze będzie oddalić się jakoś definitywnie od drogiej Stephanie. Ona, na szczęście, nienawidzi podróżować, przerażało ją nawet pokonanie dystansu z Dublina do Killybegs, dzięki czemu nie siedziała mu bezustannie na garbie i nie otaczała opieką. Może też trochę dlatego, że nie podał jej dokładnego adresu. Bóg w swojej niezmierzonej łaskawości obdarzył nas wszak telefonią komórkową – tak sobie to tłumaczył – a ta znakomicie wystarcza do utrzymania podstawowych kontaktów. Zresztą spotykali się co jakiś czas w Dublinie, kiedy przyjeżdżał wykładać na uczelni, gdzie ona była doktorem literatury angielskiej, specjalistką od średniowiecznych eposów, których on szczerze nie cierpiał. Czyniła mu wtedy wiele wyrzutów, a on, człowiek miękki, przepraszał, kajał się fałszywie i ostatecznie poddawał jej czułości i troskliwości. Przy najbliższej zaś okazji zwiewał do swojej nadmorskiej kryjówki, ona zaś pozostawała w objęciach „Beowulfa”.
Stewardesa miłym głosem poprosiła Noela, aby zapiął pas. Samolot zaczynał właśnie podchodzić do lądowania. Noel uśmiechnął się do sympatycznej dziewczyny. Do licha, czyżby panienka używała tych samych perfum co Stephanie?
Zapinając pas, zastanawiał się, czy to, co odczuwa względem Stephanie, to wyrzuty sumienia, czy nie. Trochę może tak, z drugiej strony jednak trudno pozwolić się zagłaskać na śmierć.
Masz ci los, znowu zaczął – z drugiej strony, z trzeciej strony! Hamlet to przy nim mistrz świata w precyzowaniu poglądów na czas.
Dość tego. Jest, jak jest. Samolot właśnie siada na pasie w Goleniowie. Misia na niego czeka. Nowe życie na niego czeka. Może jest to życie dziadka, ale kto powiedział, że dziadkowie już tylko patrzą na księżą oborę?
Zadowolony z przypomnienia sobie tego trudnego i kompletnie bezsensownego idiomu, Noel przeciągnął się w fotelu. Ahoj, przygodo! Kiedy mieszkał w Polsce, słyszał coś takiego w radiu. Ahoj, przygodo! Jakaś audycja w Trójce. Ciekawe, czy jest jeszcze Trójka…
•
Nika Mokrzycka siedziała w swoim pokoju i nie miała najmniejszego zamiaru chodzić na żadne inauguracje. Oczywiście wiedziała, że w końcu będzie musiała pójść do szkoły, ale przecież nie dzisiaj. Jutro, pojutrze. Popojutrze. Dziś nie.
– Czy ty, Nicole, kompletnie zwariowałaś? Co ty sobie właściwie wyobrażasz?
Matka jest beznadziejna. Nawet nie stać jej na oryginalne wyrażenie pretensji. „Co ty sobie wyobrażasz?”. Każda matka w ataku furii zadaje to kretyńskie pytanie.
– Nic sobie nie wyobrażam. Nie muszę. Ja wiem, jak wyglądają inauguracje roku szkolnego i ja ich nienawidzę. Mogę chodzić do szkoły po to, żeby się uczyć, ale nie mam zamiaru robić z siebie małpy.
– Małpę robisz z siebie tu i teraz! Ubieraj się na galowo i wychodź! Słyszysz?
Matka była purpurowa.
– Nigdzie nie idę. A ty się tak nie gorączkuj, bo afrykańskiej dzidzi zaszkodzisz.
Matka złapała się za brzuch.
Oczywiście nic po niej jeszcze nie było widać, dzidzia została poczęta jakieś dwa i pół miesiąca temu, w czasie afrykańskiej wycieczki matki i jej nowego męża na śniegi Kilimandżaro. Niemniej matka cackała się sama z sobą jak ze śmierdzącym jajkiem i palpitowała przy każdej okazji. Aż dziw, że dzisiaj o tym zapomniała i zajęła się Niką. To znaczy wypychaniem jej na szkolne uroczystości. Teraz jednak przypomniała sobie, co jest najważniejsze, złapała głęboki oddech, wydała nieartykułowany i już niegroźny okrzyk, po czym poleciała na taras, aby natychmiast zażyć świeżego powietrza i uspokoić niechybnie zdenerwowaną dzidzię.
Nika zaśmiała się sama do siebie i padła z powrotem na łóżko. Było to śliczne białe łóżeczko w typie dziewczyńskim, metalowe, z aniołkami przy oparciu i czterema ozdobnymi gałeczkami na obu szczytach. Cały pokój urządzony był rozkosznie i po dziewczyńsku. Nika nie miała jednak wątpliwości, że kiedy matka zabierała się do tych wszystkich przeróbek i nowego wyposażania jej pokoju (Nika leżała wtedy w szpitalu w Szczecinie), miała na celu nie tyle sprawienie córce przyjemności, ile własną zabawę w dom. Tylko patrzeć, jak zacznie wyposażać równie rozkoszny pokoik dziecięcy – jest w domu taki nieduży, akurat między sypialnią rodziców i salonem.
No, no. Nie rodziców. Państwa Kaczmarków, za przeproszeniem.
Fajny ten dom, obiektywnie biorąc – jednopoziomowy, za to rozległy, z trzema wyjściami – jednym od frontu i dwoma od strony ogrodu. A jedno z tych dwóch jest osobistym wyjściem Niki, z jej pokoju na słodki ganeczek. Salon z kolei otwiera się na zabójczy taras, wielki jak małe lotnisko. Można tam wydawać przyjęcia na czterdzieści osób. Kiedy jest więcej gości, rozstawia się stoły na trawniku.
No i co z tego wszystkiego, skoro nikomu w tym fajnym domu na niej nie zależy – kompletnie nie zależy.
Nika usiadła po turecku na swoim cacanym łóżeczku i popadła w zamyślenie.
Niestety, była całkowicie pewna, że ma rację i że naprawdę ani jej własna matka, ani tym bardziej pan Kaczmarek nie przejmują się zbytnio tym, co się z nią dzieje, co ona myśli i czuje. Wiele razy analizowała zachowanie ich obojga i swoje własne odczucia, i zawsze wychodziło jej to samo. Nie można powiedzieć, że stanowiła w domu jakieś specjalne obciążenie czy przeszkodę, co to, to nie. Pana Kaczmarka stać było na utrzymanie jeszcze z pięciu lub sześciu przybranych córeczek i prawdopodobnie tak samo by ich nie zauważał, jak nie zauważał Niki.
Nie, to nie jest właściwe określenie. On ją właściwie zauważał i nawet czasem z nią rozmawiał, ale tak, jakby rozmawiał z własnym kotem. Dawał jej przyzwoite kieszonkowe – z taką samą obojętnością, jakby sypał kotu whiskasa. Najbardziej był jednak zajęty sobą samym, swoim biznesem i rozmaitymi przyjemnościami typu golf, podróże, jazda konna i terenowe samochody. Im większe i na wyższych kółkach, tym lepiej. W zakres przyjemności wchodziła również aktualna pani Kaczmarkowa. Chyba nawet pan Kaczmarek się ucieszył z tego, że zaszła w ciążę, bo może wreszcie będzie miał syna. Pierwsza żona rozczarowała go dwiema córkami, na szczęście po rozwodzie wyjechała z obiema do Francji i uwolniła byłego męża od odpowiedzialności za potomstwo, wiążąc się z facetem sześć razy bogatszym od pana Kaczmarka.
Nika zastanowiła się głębiej. Czy pan Kaczmarek nie traktował przypadkiem matki jak rasowej kobyły, która może dać mu wystrzałowe źrebię?
Nie, to by jednak krzywdziło faceta. On matkę nawet lubił, w taki pobłażliwie protekcjonalny sposób. W ten sam pobłażliwie protekcjonalny sposób traktował Nikę, tyle że ona mu zwisa. Zwisa też matce, którą obchodzi wyłącznie pan Kaczmarek, obiektywnie przystojny i miły facet, nadzwyczaj dobrze sytuowany, nie to co kapitan Mokrzycki na etacie porucznika na żaglowcu Akademii Morskiej.
Zwisanie komukolwiek nie wydawało się Nice do przyjęcia. Ojciec robił wrażenie, jakby mu nie zwisała. To on zapłacił za implanty kostne, które Nice wszczepiono, a nie dziany ojczym.
Pomijając implanty – ojciec rozmawiał z nią jak z myślącą istotą. Przejmował się jej nastrojami. Zwierzał jej się. Razem planowali jego nowe małżeństwo i całkowitą reorganizację życia rodzinnego. Z ciocią Grosik. Z Jagą, córką cioci, i z Niką…
Poczuła nieprzyjemne mrowienie w okolicach serca. Czy to wszystko przypadkiem nie było jedną wielką dziecinadą? Był sobie festiwal żaglowców, wszyscy częściowo potracili głowy, powpadali sobie w objęcia – a potem festiwal się skończył, wszyscy wrócili do swoich zajęć, ciocia lata koło chorych dzieci, ojciec gania po pokładzie jakichś kursantów (Nika miała mgliste pojęcie o obowiązkach zastępcy dowódcy „Daru Młodzieży”), a ona, Nika, powinna się zająć nadrabianiem edukacji, nadszarpniętej odrobinę przez „przygodę z rakiem”.
Matka tak to kiedyś nazwała. Przygoda z rakiem. Boże święty, chyba miała kompletnie wyłączone myślenie w tej chwili. Przygoda!
Jeśli rzeczywiście wszyscy wrócili grzecznie do rzeczywistości i ma być jak dawniej, to ona, Nika, wpadnie w jakąś otchłań rozpaczy, zupełnie jak Ania z Zielonego Wzgórza. Tak, to chyba Ania wpadała w otchłań rozpaczy.
O nie! W nic takiego wpadać nie będziemy. Choroby lubią wracać, kiedy im się stworzy sprzyjające warunki. Nie ma lepszych warunków jak załamania i otchłanie rozpaczy. Żadnych więcej „przygód z rakiem”! Trzeba zagonić do roboty te wszystkie geny po tatusiu – geny zdecydowania, odwagi, determinacji…
Nika nie była pewna, czy dobrze użyła słowa „determinacja”, więc sprawdziła w Internecie. Owszem, dobrze. No więc jej też tego nie zabraknie.
Na początek trzeba dać matce nieco popalić. Niech sobie powoli zacznie zdawać sprawę, jak miło będzie w wielkim domu, kiedy Nikusia z niego zniknie.
•
Lilianna Bronikowska, dawno emerytowana fryzjerka i perukarka teatralna, dama lat sześćdziesiąt siedem, wciąż elegancka, energiczna i kochająca życie, siedziała na walizkach i czekała na synka Edusia. Miał się pojawić lada chwila i zabrać ją z wygodnego mieszkania na Zygmunta Starego do Bóg wie jakiego domu we wsi o haniebnej nazwie Stolec. Wprawdzie Eduś proponował kilka razy, żeby przyjechała do tego Stolca i zobaczyła sobie dom i kobietę, z którą się związał, ona jednak nie znalazła na to dotąd ani czasu, ani chęci. W zasadzie wolała nawet teraz jechać w nieznane – miało to posmak przygody. Nie survivalu, który pani Lilianna uważała za wyjątkowe kretyństwo, tylko właśnie przygody. Niezbyt ryzykownej, dodajmy, gdyż pani Bronikowska, której mąż wykładowca klepał wprawdzie biedę i umarł na zawał w stanie wojennym, była doskonale na stare lata wyposażona przez swojego świętej pamięci tatusia, doktora Nałęcza, rozchwytywanego ginekologa położnika z doskonale prosperującą prywatną praktyką. Mogła więc w razie czego wrócić ze wsi i do końca życia mieszkać w trzech obszernych pokojach z kuchnią, biegając do teatrów i opery na ploteczki (wszędzie tam miała przyjaciół, a zwłaszcza przyjaciółki) i na przedstawienia, które z lubością krytykowała (jak wiadomo, nic się nie równało ze spektaklami sprzed lat i z aktorami czasów minionych).
Eduś pojawił się w okolicach południa, jak to on, zadowolony i uśmiechnięty. Mama Bronikowska spojrzała na niego z pewnym rozrzewnieniem: jaki on przystojny! To ona doradziła mu kiedyś ostrzyżenie ciemnych włosów na lotniskowiec – oczywiście nie wiedziała, że ta twarzowa fryzura tak idiotycznie się nazywa, ale była świeżo pod wrażeniem obejrzanego w telewizji po raz trzeci filmu z Harrisonem Fordem i Wilemem Dafoe, w którym to filmie obaj panowie jechali do Wenezueli czy może Kolumbii w celach awanturniczych. A może jeden z nich już tam był, a drugi dojechał? Mama B. nie pamiętała tego dokładnie, ale bardzo podobała jej się fryzura jednego amerykańskiego snajpera z tego filmu. Oczywiście sama ostrzygła syna i efekt okazał się olśniewający.
Ciekawe, co ma na głowie ta jego nowa donna? Pani Lilianna była zdania, że po fryzurach ich poznacie. Pierwsza żona Edusia czesała się na topielicę, co w najmniejszym stopniu nie wzbudzało zaufania. Osoby czeszące się na topielicę bywają nastawione egoistycznie i nie potrafią stworzyć prawdziwego domu rodzinnego. No i rzeczywiście, inkryminowana Gosia po dwóch latach pretensji i cichych dni rzuciła biednego Edusia i złapała jakiegoś kauzyperdę z własną wypasioną kancelarią adwokacką. Było do przewidzenia!
Niestety, nowa donna Edusia miała na głowie jeszcze coś gorszego. Była ostrzyżona niechlujnie i co najmniej trzy miesiące temu, a jej włosy szczotki nie widziały od Bóg wie kiedy. Umyła je, owszem, jednak nie wymodelowała ani nic. Zwisały smętnie wokół twarzy – może nawet niebrzydkiej, ale jakby trochę zaszczutej. Mama Bronikowska znała się na twarzach. Donna, jakjejtam, Marcelina (imię z Beaumarchais, słowo daję! W „Weselu Figara” pęta się jakaś Marcelina!) starała się udawać swobodę i wesołość, ale gdzieś głęboko w jej oczach krył się smutek i strach.
Ciekawe, czego ona się boi?
A smutnym ludziom pani Lilianna nie wierzyła z zasady.
•
– Pani Michalina! Oczom nie wierzę. Szczęść Boże, pani Misiu. Pięknie pani wygląda.
– Szczęść Boże księdzu! Pięknie wyglądam, bo jestem, kurczę, szczęśliwa jak królewna z bajki. Ma ksiądz trochę czasu?
– Mam. To jest cud, ale mam. Zamierzałem nawet oddawać się grzesznym rozrywkom, ale skoro pani przyszła, to z radością zrobię nam obojgu herbaty i zaproszę panią pod krzaczki, które pani własnoręcznie zasadziła…
– Z księdza pomocą. A poza tym dobrzy ludzie sadzili. Widzę, że wszystko pięknie rośnie i nawet nie choruje. Przędziorek nie dobierał się znowu do iglaków?
– Dobierał się, ale zwalczyliśmy łobuza w zarodku. Pan Zbieraczyk bardzo fachowo się opiekuje ogrodem.
Istotnie, hospicyjny ogród prezentował cały późnoletni urok, na jaki było go stać. Michalina patrzyła z przyjemnością na ładnie skoszoną trawę, zdrowe krzewy i uporządkowane rabaty bylinowe. Część róż kwitła w najlepsze i nie było na nich ani jednej mszycy, ani jeden listek nie zwijał się w trąbkę. Widać pan Zbieraczyk naprawdę wziął sobie do serca zadanie, którego się podjął.
– On miał u was mamę, prawda?
Ksiądz Hieronim przyniósł właśnie pod krzak jaśminu dwa kubki z pięknie pachnącą herbatą i talerzyk niemniej pięknie pachnącego ciasta upieczonego przez jakąś wolontariuszkę. Domyślił się, o kogo pyta Michalina, i skinął głową.
– Tak. Leżała u nas dwa lata. Pan Zbieraczyk nie miał żadnej możliwości opiekowania się nią w domu, bo ona, biedaczka, nie mogła się ruszać z łóżka. Tu miała dobrze, a syn odwdzięcza się nam, jak potrafi. Dla niego to też jakaś forma ucieczki od samotności.
– On nikogo nie ma?
– Właściwie nikogo. Jakieś ciotki w południowej Polsce, też starsze panie. I dzieci tych ciotek. A tu ma grób żony, grób matki. I teraz ten ogród. Czyli, kochana pani Misiu, pani ogród po raz kolejny zrobił coś dobrego. Przynosi nam radość, a teraz daje sens życia panu Zbieraczykowi. Ja też tu czasem dłubię, wie pani?
– Bardzo zdrowo – zaśmiała się Michalina. – Niech zgadnę, róże ksiądz przycina.
Ksiądz też się zaśmiał.
– Tak, co do róż, to są moje i nikomu nie oddam sekatora. Za nic. Uważam, że nauczyłem się bardzo fachowo ciąć.
– Widzę. Pięknie się rozkrzewiły. Tnie ksiądz bez litości?
– Bez litości. W miarę nisko. One to lubią. A co u pani?
Michalina uśmiechnęła się marząco.
– Kwitnę jak te księdza róże. Zostałam prawidłowo przycięta swojego czasu. To ksiądz mnie chlasnął przy ziemi i odciął, co przekwitło. I wyrzucił. No, jestem z moim Grzegorzem, to ksiądz wie. Znalazłam ojca, to też już księdzu kiedyś mówiłam, jak byłam na inspekcji iglaków. A teraz mam dwie nowości. Nie, trzy. Ojciec przyjechał do Szczecina z tej swojej Irlandii, zamieszkał z nami na Rozmarynowej… ale będziemy się przenosić, to znaczy Grzegorz i ja, do Zdrojów, do mojej mamy. Nie chcemy, żeby zostawała sama. To raz. Po drugie, proszę mi gratulować, będę miała dziecko. Zawahała się nagle. – O kurczę, ksiądz chyba nie powinien mi gratulować, bo dziecko jakby nieślubne… Ale tu by była właśnie ta trzecia nowość, bo my z Grzesiem chcemy się pobrać.
Ksiądz uśmiechał się i najwyraźniej nie miał zamiaru ustawiać Michaliny do pionu.
– Cieszę się, pani Misiu. Ładnie się pani układa.
– No właśnie. W dużej mierze dzięki księdzu. Naprawdę, niech się ksiądz nie śmieje. To ksiądz mnie kopnął we właściwym kierunku… przepraszam za kolokwializm. Bo dalej bym się tak snuła między grobami.
– Widocznie znalazłem się we właściwym czasie we właściwym miejscu – powiedział filozoficznie ksiądz. – Może to przypadek, a może zamysł Najwyższego. Najważniejsze, że kilka osób może teraz Panu Bogu dziękować. Ma za co.
– No właśnie. Pamięta ksiądz nasze wszystkie rozmowy na te tematy… ani ja, ani Grzegorz nie jesteśmy specjalnie kościelnie zorientowani, ale chyba chcielibyśmy mieć ślub w kościele. Nie wiem, czy ksiądz nie uzna tego za niewłaściwe…
– Pani Misiu, ja już pani kiedyś powiedziałem: nie będę pani nawracał. Skoro ma pani taką potrzebę, mam na myśli ślub – to mogę się tylko cieszyć.
– Naprawdę? To ja się też cieszę. Bo dla mnie jedynym księdzem, który mógłby nam tego ślubu udzielić, jest właśnie ksiądz.
– Jako ten, co to… we właściwym kierunku?
– Tak. Jako ten. Czy jest to możliwe? Oczywiście nie myślałam o ślubie w kaplicy hospicyjnej…
Ksiądz podrapał się łyżeczką po głowie.
– No tak, nasza kaplica jest bardzo ładna, ale może istotnie niekoniecznie… Nieważne. Pani Misiu, ja już mam pewien pomysł, tylko muszę go, powiedziałbym, rozpracować. Proszę dać mi trochę czasu. Kiedy chcecie ten ślub?
– A dałoby się pod koniec września? Żeby jeszcze złapać złotą jesień, a nie pluchy, ksiądz rozumie…
– Myślę, że dałoby się. Pani Misiu, ja z radością was połączę… sama pani wie, dla mnie to też będzie miłe urozmaicenie po tych wszystkich pogrzebach…
– Ksiądz się ze mnie śmieje!
– A skądże. Nie z pani, tylko do pani.
Michalina poprawiła się na solidnej ławce zbudowanej zapewne przez kolejnych wdzięcznych.
– Jest jeszcze jedna sprawa, proszę księdza. Te… szkolenia małżeńskie, czy jak to się tam nazywa. Kursy. Wie ksiądz, co mam na myśli.
– Wiem. Nauki przedmałżeńskie. Nie jestem jednak pewien, czy państwu są one naprawdę potrzebne. Znam i panią, i pana doktora, pana doktora od lat zresztą, wcześniej niż los mnie zetknął ze zmokniętą dziewczyną pod platanem. To był platan?
– Chyba platan. Albo dąb. Nie pamiętam, co tam rośnie.
– Kora mu obłazi.
– A, to platan. Ale to nie choroba. One tak mają, platany. Rozumiem, że darujemy sobie nauki i tak dalej?
– Myślę, że możemy. Cieszę się, pani Misiu, że ładnie się pani wszystko ułożyło. Naprawdę. I gratuluję z całego serca. Będziemy w kontakcie w sprawie ślubu, dobrze?
– Dobrze. A proszę mi jeszcze coś powiedzieć, bo mnie strasznie ksiądz zaintrygował…
– Tak, pani Misiu?
– Te grzeszne rozrywki… Jakim grzesznym rozrywkom może się oddawać ksiądz taki jak ksiądz?
– Ach, to… Ja, pani Misiu… tylko proszę, niech pani się ze mnie nie śmieje. Ja gram na komputerze w kulki. Bardzo mnie to pochłania ostatnio.
– Matko moja, w jakie kulki?
– No, takie kulki. Ja mam dużą kulkę, a dokoła mnie latają małe. Niebieskie i pomarańczowe. Ja zjadam niebieskie, a pomarańczowe zjadają mnie, więc muszę je omijać. Pełno ich wszędzie, ale jakoś daję sobie z nimi radę. A co jakiś czas jestem nieśmiertelny i wtedy mogę zjadać pomarańczowe. Potem przestaję być nieśmiertelny… No dobrze, zdaję sobie sprawę, że to dziwnie brzmi. Może nawet trochę bluźnierczo. Ale zawsze byłem przekonany, że Pan Bóg ma największe poczucie humoru we wszechświecie… I niech się pani ze mnie nie śmieje, bo pani ślubu nie dam!
•
Notariusz i ostatnio biznesmen oświatowy Jerzy Brański siedział na starym fotelu w rodzinnym domu na Pogodnie. W innych starych fotelach i na równie starych krzesłach siedzieli jego rodzice, mecenas Ewa Brańska i sędzia Andrzej Brański, oraz dwaj synowie, Andrzej Junior i Jerzy Junior, studenci prawa, którzy korzystali jeszcze z akademickiej wolności przed wyjazdem na uniwersytety w Warszawie i Krakowie. Na stoliku stały kieliszki ze znakomitym koniakiem i urocze miśnieńskie półmiseczki z ptifurkami. Notariusz i biznesmen Brański czuł się w tej chwili jak jedna z ofiar własnego ojca, który na wydziale prawa systematycznie wykańczał co tępszych studentów, zakładając, że prawnik nie ma prawa być nygusem i niedoukiem. Wezwano Jerzego na rodzinny dywanik w sprawie Agnieszki, która dzień wcześniej uczestniczyła w rodzinnej kolacji i która (Agnieszka, nie kolacja) zrobiła na rodzinie jak najlepsze wrażenie.
– Dziadku, czy ja mogę przewodniczyć? – wyrwał się najmłodszy w zgromadzeniu Jerzy Junior, zwany w rodzinie Jurusiem. Tak go nazwała kiedyś babcia i, niestety, zostało.
– Jeśli twoja babka nie ma nic przeciwko temu, to proszę bardzo – zgodził się sędzia Brański. – Przewodnicz.
Mecenas Ewa Brańska pobłażliwie skinęła ręką. Niech się dziecko wprawia.
– O, przepraszam, ja mam coś przeciwko – zaprotestował notariusz. – Nie będzie mnie przesłuchiwał mój własny syn. I to młodszy. Mogę z wami rozmawiać, ale normalnie, bez tego prawniczego cyrku. Po coście zwołali ten konwentykiel? Agnieszka wam się nie podoba?
– Przeciwnie – powiedziała rodzina jednogłośnie.
– Twoja Agnieszka jest wspaniałą kobietą, mój drogi – dodał ojciec, uśmiechając się na wspomnienie obiektu rozmowy. – W tym cała rzecz.
– No to o co wam chodzi, do diabła? Przepraszam cię, mamo, najmocniej.
– Nie przepraszaj, synu. Oni są okropni. Ale ja też chciałabym wiedzieć, czy wiążesz z Agnieszką jakieś konkretne plany. Zrozum, nas po prostu zżera ciekawość.
– I chcieliśmy, tato, żebyś wiedział, że w razie czego jesteśmy z tobą – dołożył starszy syn Andrzej Junior. – Masz nasze całkowite i absolutne poparcie. Uważamy, że ona do ciebie pasuje idealnie.
– Coś podobnego! – wyrwało się Jerzemu. – A wyglądacie, jakbyście mnie chcieli skazać na śmierć.
– Widzisz, synu, jak to pozory mylą – zmartwił się obłudnie senior rodziny. – Źle nas oceniłeś. To teraz już nie matacz, tylko opowiadaj. Żenisz się z nią?
Cztery pary oczu zachłannie wpatrzyło się w notariusza.
Jerzy westchnął i wzruszył ramionami.
– Uważam, że robisz błąd, zwlekając – powiedziała ostrożnie jego matka, odczekawszy kilkanaście sekund. – Jeśli będziesz się za długo namyślał, Agnieszka gotowa pomyśleć, że ci na niej nie zależy… a może naprawdę ci nie zależy?
Atmosfera egzaminu jakby wróciła.
– Mnie zależy – wyznał notariusz. – Ja mógłbym już, jutro, proszę bardzo, dzisiaj, proszę bardzo. Ona mnie zbywa.
– Co to znaczy, zbywa? Opowiedz nam po porządku.
– Przy dzieciach? – wyrwało się Jerzemu.
– Tato, przestań…
– Od lat jesteśmy dorośli. Na trzecim roku prawa wie się o życiu wszystko. Zwłaszcza w Krakowie.
– Zwłaszcza w Krakowie w wieku lat dwudziestu dwóch nie wie się o życiu nic. Ale dobrze. Doceniam waszą zbiorową życzliwość. Tylko że już wam powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Agnieszka kręci. Niby chce być ze mną, a kiedy zaczynam z nią rozmawiać o ślubie, zamieszkaniu razem, to mi mówi, że ma na opiece staruszkę.
– Jaką staruszkę? – zainteresowała się Ewa Brańska.
– Nawet zabawną. Poznałem ją kiedyś. Wiozłem je obie z Krakowa, gdzie spotkaliśmy się absolutnie przypadkowo. Zobaczyłem je przez szybę u Noworola, wyobrażacie sobie? No i zawiozłem do Szczecina. Agnieszka zabrała ją do Krakowa wagonem sypialnym.
– Wagonem sypialnym? Dlaczego?
– Bo babcia nigdy w życiu nie jechała wagonem sypialnym i Agnieszka chciała jej zrobić przyjemność. To było tuż po tym, jak ją wylali z poprzedniej pracy.
– Ma kobieta charakter – powiedział sędzia Brański z zadowoleniem. – Umieszczenie babci w wygodnym domu opieki zapewne nie wchodzi w rachubę?
– Tato! Gdybym wspomniał Agnieszce o czymś takim, przestałaby ze mną rozmawiać na zawsze i nieodwołalnie.
– Tak myślałem, ale chciałem się upewnić. I co zrobisz?
– Nie wiem. Napadacie na mnie znienacka – poskarżył się Jerzy. – Sam się zastanawiam, co by tu zrobić. Bo mam wrażenie, że sprawa nie tylko w babci. Agnieszka ma jakieś opory. Może chce najpierw stanąć na nogach w szkole.
– Tato, ale masz pewność, że ona cię kocha?
– Synu! W Krakowie nie nauczyli cię, że w takich sprawach nigdy nie ma się całkowitej pewności?! Rodzino, proszę. Dajcie mi spokój. Sam nie wiem jeszcze, na jakim świecie żyję! Jak się dowiem, to wam powiem. Na razie porozmawiajmy o czymś innym. Andrzej, kiedy dostaniesz temat pracy magisterskiej?
•
Agnieszka czesała grubą szczotką ogon kota Rambo i myślała dokładnie o tym samym, co zajmowało aktualnie notariusza Brańskiego i jego najbliższych. Nie tak dawno – oczywiście na fali ogólnego szaleństwa żaglowcowego – popadła w nadmierną romantyczność i obiecała Jerzemu, że za niego wyjdzie. Teraz wcale nie była taka pewna, czy to było najmądrzejsze z jej strony. Jerzy okazał się cudownym amantem, to prawda, i należy to traktować jako szczególny podarunek od losu. Nie wiadomo jednak, czy jako mąż będzie taki sam? Czy może troszkę inny? Troszkę bardziej… w kapciach? A ona? Czy jako żonie będzie jej wypadało biegać po domu w bieliźnie? No ale skoro on w kapciach? A może on nie jest kapciarzem, tylko przeciwnie, do kolacji siada w smokingu i lakierkach?
Matko jedyna!
No i pani Róża.
Nie wolno zostawić pani Róży samotnej, to znaczy w towarzystwie kota Żuczka, ale właściwie samotnej… Teraz można wpadać do niej codziennie chociażby na chwilkę – stało się to o wiele łatwiejsze, odkąd stara dama zamieniła swoje mieszkanie na trzecim piętrze na parter. Ale jeśli Agnieszka przeprowadzi się do Jerzego, to będzie kompletnie nie po drodze!
– Nie zrobię tego, Rambuś. Nie mogłabym. W ten to sposób chyba nie wyjdę za Jerzego, za którego chciałabym wyjść. Patrz, kocik, pierwszy prawdziwy, a ja nie mogę za niego wyjść… To jest jakieś straszne świństwo, nie uważasz? Bo mam wrażenie, że jednak chciałabym za niego wyjść.
Ośmiokilowy Rambo pomrukiwał zachęcająco. Bardzo lubił, kiedy jego pani zajmowała się nim, a nie jakimiś obcymi facetami. Wcale mu nie zależało na obecności w domu jegomościa, który absorbuje panią do tego stopnia, że kiedyś nawet zapomniała mu nalać wody do miseczki. To było po prostu niesłychane. On, Rambo, miauczał i popiskiwał, a oni w ogóle nie zwracali na niego uwagi, tylko, za przeproszeniem, bzykali się na kanapie!
Rambo, pozbawiony męskości we wczesnym kocięctwie, nie był zainteresowany bzykaniem w żadnych jego przejawach.
Agnieszka, owszem, była. Nie posunęłaby się jednak do nazywania tego bzykaniem. W ich wykonaniu – jej i notariusza – bywało to coś o wiele wspanialszego, piękniejszego, niosącego mnóstwo emocji i zakończonego niezwykłą falą czułości u obojga.
Kilka razy w sprzyjających okolicznościach Agnieszka zastanawiała się, w jakim stopniu jakość ich wzajemnych kontaktów (łóżkowych) ma coś wspólnego z ogólnym poziomem osobistym. W tym wykształcenia oraz kindersztuby.
Czy osoby, które czytały Owidiusza, ale też Hłaskę i Houellebecqa, i Tomasza Manna, i Orzeszkową, miewają lepszy seks niż osoby, które nie czytały?
Spytała kiedyś o zdanie Jerzego, a on, ku jej wielkiemu zadowoleniu, potraktował zagadnienie jak najbardziej poważnie.
– Sądzę, że tak, kochanie – powiedział, wstając z kanapy i demonstrując komplet męskich wdzięków. Agnieszka kochałaby go również, gdyby był nieforemnym konusem (Napoleon, którego wielbiła, też był, no, powiedzmy, lekkopółśredni), cieszyła się jednak, że jest wysportowany i ogólnie przystojny. – Zrobię nam kawy, chcesz? I dosypię kulek Rambusiowi.
Rambo machnął pogardliwie ogonem.
Agnieszka mniemała, że Jerzy już się wypowiedział do końca w temacie związków seksu i kindersztuby z wykształceniem do kompletu, ale on przyniósł jej kawę i zamierzał kontynuować rozmowę.
– Myślę o tym, co powiedziałaś. To bardzo poważna sprawa. Tylko nie jestem pewien, czy to działa w obie strony…
– Co to znaczy: w obie strony?
Zastanowił się chwilę.
– To jest też kwestia osobowości, na pewno. Bo są ludzie, a znam kilka sztuk, którzy przeczytają całą literaturę świata i nic im to nie da.
– Tępe główki – podpowiedziała Agnieszka, popijając kawę. Była świetna. Kawa.
– Tępe główki. Ale ich nie brałbym pod uwagę w naszych rozważaniach. Stanowią pomyłkę przyrody. Pozostali mają, zakładamy, pewien stopień wrażliwości, inteligencji i tak dalej. I teraz, jeśli mają tylko to, mogą się z poradników i telewizji uczyć dowolnych technik seksualnych, a osiągną efekty zbliżone jedynie do umiejętnego użycia wibratora…
– Nie, jeśli mają wrażliwość wrodzoną, empatię i tak dalej, no i kochają partnera, to jednak będzie chyba trochę lepiej…
– Tylko trochę.
– Jurek, nie chcesz chyba powiedzieć, że taki wykształciuch w łóżku myśli sobie: teraz to ja kocham jak Romeo z lekką domieszką Otella plus odrobinka d’Artagnana i pana Andrzeja Kmicica…
– Nie, nie, skądże. On tego nie myśli. Ale on MA w sobie trochę Romea i trochę Otella, i tych pozostałych panów, plus jeszcze doktor Ravic i mój ulubiony Piotr Blood…
– Jurek! Ty i kapitan Blood?
– Oczywiście. Pamiętaj, że kapitan Blood był nie tylko piratem, ale i dżentelmenem. I potrafił pięknie kochać… tę głupią gęś Arabellę.
– Jerzy, czy ty chcesz powiedzieć, że jestem gęsią?!
– Mój Boże, nigdy by mi to do głowy nie przyszło! Agnieszko, właściwie to już mi się nie chce teoretyzować. Słuchaj, ja czytałem te wszystkie lektury obowiązkowe i ty również. Może sprawdzimy ich działanie na żywym przykładzie?
– Już w zasadzie sprawdzaliśmy…
– Ale nie pod tym konkretnym kątem, kochanie.
Jakiś czas później rozmarzony notariusz Brański zadał swojej pięknej i równie rozmarzonej kobiecie pytanie:
– Agnieszko, a dlaczego właściwie zaczęłaś z tą całą teorią literatury?
Agnieszka usiadła na poduszce, a oczy jej rozbłysły.
– Myślałam o wychowaniu seksualnym w naszej szkole, rozumiesz. Do życia w rodzinie to raz, ale do miłości i szczęścia to dwa… Widziałeś kiedy, żeby w szkole uczyli, jak być człowiekiem szczęśliwym? Niekoniecznie na przykładzie literatury… oczywiście nie mam na myśli zajęć praktycznych…
Jerzy z udawaną rozpaczą padł na tę samą poduszkę.
– Chryste Panie! Oświadczyłem się wydziałowi oświaty!
•
Pani Lilianna przechadzała się po sadzie i robiła przegląd wojska. To, co widziała, nie napawało jej optymizmem. Na jabłoniach wisiały jabłka, których nikt nie miał zamiaru zbierać, i gruszki, którym było przeznaczone tu wisieć aż do samobójstwa przez upadek na glebę. Względnie do zjedzenia przez robaki. Wysokie zarośla wszelakich chwastów utrudniały poruszanie się skrupulatnie swego czasu wyznaczonymi alejkami. Pokrzywy i lebiody miały się świetnie i rozsiewały swobodnie, gdzie tylko chciały. Z krzaków opadały zwiędłe grona porzeczek i owoce agrestu, a liście na tych krzakach zostały dokładnie ogołocone przez nieznanego wroga.
Panią Liliannę trafiał potężny szlag. Z natury była gospodarna, a poza tym dostatecznie stara, żeby pamiętać powojenną biedę, kiedy taki sad z tyloma owocami stanowiłby majątek. Dlaczego ta smętna amantka Edusia, ta cała Marcelina, nic z tym dobrem nie robi? Bo w ciągu ostatniego tygodnia, to jest odkąd mama Bronikowska zamieszkała w Stolcu, Marcelina ani razu nie wytknęła nosa poza jako tako uporządkowane podwóreczko. Siadała tam z małą Krzysią i bawiła się z nią w koci-koci-łapci czy coś w tym guście. Albo mała bawiła się sama, a jej matka wbijała tępawy wzrok w kojec córeczki.
Krzysia jest milutka, nawiasem mówiąc. Eduś mógłby się postarać o własne dziecko, pani Lilianna chętnie zostałaby babcią i nawet od czasu do czasu (nie za często) gotowa byłaby nieść pomoc w wychowaniu, a zwłaszcza rozpieszczaniu wnuczęcia. Tylko czy naprawdę chciałaby mieć wnuczę od smętnej Marcelki?
Miał, osioł jeden, ładną i niekonfliktową Gosię (co prawda trochę lalkowatą i jak się dobrze przyjrzeć, to niezłą egoistkę), to tak ją traktował, że nawet ta anielska (powiedzmy) dziewczyna nie wytrzymała. Nie chciała stawać do konkurencji z czaplami, żurawiami i innymi ptaszyskami taplającymi się w błocie. A głupi Eduś wolał taplać się w błocie razem z czaplami. Łaził po moczarach i nagrywał ptasie głosy. Mój Boże – pani Lilianna niewiele paskudniejszych dźwięków słyszała niż wrzask żurawi. Klangor, poprawiał ją Eduś, cały zachwycony. Proszę bardzo, może być klangor. Dla niej było to skrzypienie żelaznych zawiasów starych wrót od stodoły.
Stodoła, czy raczej spory budyneczek gospodarczy w ogrodzie, była tak samo zapuszczona, jak ogród i jak dom. Bo najgorsze okazało się, niestety to, że dom jest zapuszczony okropnie. Wprawdzie Marcelina z grubsza posprzątała, ale było widać, że to tylko śmieci zamiecione pod dywan.
A Edusiowi to odpowiada…
Bzdura. Eduś jest naiwny jak dziecko i nie ma pojęcia o tym, że wybrał sobie kobietę niechlujkę. Jemu wystarczą pozory. Jak większości mężczyzn!
Pani Lilianna miała określone zdanie na temat mężczyzn. Na temat kobiet również. Osoba, która pracowała w teatrach tyle lat co ona, po prostu musiała wiedzieć o życiu wszystko.
Zaczęła się zastanawiać, czy lepiej wygarnąć Edusiowi całą prawdę prosto w oczy, czy może raczej zastosować wyrafinowaną dyplomację i stopniowo obrzydzić mu Marcelinę. Na razie jednak postanowiła zlecić mu zakupienie stu… lepiej stu dwudziestu słoików z zakrętkami typu twist. Zawekuje trochę tych jabłek. I zrobi gruszki w occie. A resztę trzeba dać jakiemuś domowi dziecka czy coś. Niech sobie zerwą i zjedzą, jeśli ma się zmarnować!
•
– Słuchajcie mnie wszyscy! – zaintonował doktor Grzegorz Wroński, bardzo dzisiejszego wieczoru elegancki i dość wzruszony, choć mistrzowsko wzruszenie maskujący. W ręce trzymał kieliszek francuskiego szampana, z którego wesolutko ulatywały bąbelki.
– Słuchajcie mnie, o wilcy! – nie wytrzymała Michalina, równie elegancka jak Grzegorz i również z kieliszkiem w dłoni.
– Szanujcie wiek podeszły! – zabuczał Noel i wszyscy troje prychnęli niepowstrzymanym śmiechem.
– Wszyscy czytaliśmy „Księgę dżungli”! – Grzegorz pierwszy przestał się śmiać i upił łyczek szampana. – Nasze zdrowie. Ale i tak mam wam coś do powiedzenia.
– Zawsze ceniłem ten przekład – zauważył Noel. – Ma mnóstwo wdzięku, jak zresztą wszystkie jego tłumaczenia.
– Czyje, tato? – Michalina okazała niejaką ignorancję.
– Birkenmajera, dziecko. Józefa Birkenmajera. A krokodyl z Mugger Ghaut wołał o poszanowanie wieku sędziwego. Na wszelki wypadek czynię to samo.
– Myślałeś, że chcemy ci jakoś uchybić? – zainteresował się Grzegorz.
– Tato, ja pamiętam krokodyla, tylko nie pamiętałam Birkenmajera. Ale ja też chcę wam coś powiedzieć.
– To nie będzie łatwe małżeństwo – mruknął Grzegorz. – Byłem pierwszy. Jednak ustępuję kobiecie i przyszłej żonie.
Obaj panowie wpatrzyli się z nieskrywaną miłością i ukontentowaniem w Michalinę, która zakwitała jako ta róża na końcu stołu.
– Chłopaki – powiedziała czule. – Kocham was bardzo.
– My cię też – odparli obaj zgodnie.
– To ja już mogę? – spytał z nadzieją Grzegorz.
– Nie, nie. To był tylko wstęp. A meritum mojego wystąpienia zasadza się na czymś zupełnie innym. Grzesiu, załatwiłam nam ślub kościelny… bez uprzednich kursów przygotowawczych. Ksiądz Hieronim. Znasz go. Obiecał, że nas… tego… pobierze. Tato, ksiądz Hieronim to ten ksiądz z hospicjum. Opowiadałam ci.
– Pamiętam. Mówiłaś, że bardzo dorzeczny. Cieszę się. Ja jestem starszym człowiekiem i jest mi jakoś przyjemnie, kiedy moja córka zakłada prawdziwą rodzinę. Z mężem, dzieckiem, domem i ślubem. Kiedy mam oddać frak do czyszczenia?
– Pod koniec miesiąca jakoś. To już niedługo. Ale chyba zrobimy wszystko bezfrakowo, co, Grzesiu? Tylko najbliżsi przyjaciele i rodzina.
– Nie będzie to tłum, zgadza się. Dla mnie najważniejsze jest, żebyś ty była, no i Noel, bo ojciec musi cię poprowadzić do ołtarza…
– No właśnie. Jeszcze nie wiem tylko, w jakim kościele będzie ten ślub, ksiądz nie umiał mi powiedzieć, kiedy z nim rozmawiałam.
Grzegorz uśmiechnął się szeroko.
– A mnie już umiał…
Michalina zrobiła wielkie oczy.
– Rozmawiałeś z nim? I nic mi nie powiedziałeś?
– Ty też mi nie powiedziałaś, kotku. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Tak samo jak ty mnie. Ty wpadłaś na ten pomysł pierwsza. Kiedy ja go dopadłem, już miał kościół załatwiony. Zgadnij gdzie.
– Nie zgadnę. Nie męcz mnie!
– W Karsznie. Chcesz wziąć ze mną ślub w Karsznie?
– Chcę wziąć z tobą ślub wszędzie. Co to jest Karszno?
– Ten malutki kościółek przed Nowym Warpnem, kojarzysz?
Michalina pomyślała chwilę i nagle przypomniała sobie.
– Karszno! Wiem! Mały kościółeczek w krzakach! Ryglówka, pruski mur! Grzesiu! Pewnie, że chcę! Jak on na to wpadł, ten ksiądz Hieronim, czarodziej?
– Nie opowiadałaś mu nigdy, jak jeździliśmy do Nowego Warpna? Noelu, to znaczy, chciałem powiedzieć, teściu prawie… Nie możesz tego wiedzieć, ale ja ją tam pierwszy raz pocałowałem. I jedliśmy tam rosół z leszcza… Mniej więcej rok temu. Misiu, a gdyby zrobić ślubne przyjęcie w barze Argus?
– Mama dostanie szału…
– Dlaczego mama ma dostać szału? – zaciekawił się ojciec.
– Bo to naprawdę malutki bar w bocznej uliczce miasteczka na końcu świata. Tato, byłeś tam kiedyś?
– W Nowym Warpnie? Byłem. Jakieś sto lat temu. Nie pamiętam nic.
– Bo tam nie ma nic do pamiętania, niestety. Kiedyś tam były plaże, restauracje, statki wycieczkowe, a po wojnie wszystko zniszczono. Jakiś czas pływały statki między Nowym Warpnem a Starym, czyli Altwarp w Enerdówku, wiesz, głównie po to, żeby można było zrobić zakupy wolnocłowe. Urwało się, jak weszliśmy do Unii. Ja uważam, że to świetny pomysł, żeby zrobić przyjęcie weselne w tym barze. Zjemy rosół, po rybce albo pierogi, właścicielki upieką ciasto… Kurczę, będzie ślub stulecia. Grzesiu?
– Jestem za. Ten szampan już się prawie ugotował. Twoje zdrowie, Misiu.
•
Pani Bożena Konik-Hart, oczywiście, dostała szału.
– Ja nie wiem, który z nich ma na ciebie gorszy wpływ – syczała następnego dnia przy późnym obiedzie, kiedy Michalina wróciła z pracy. – Ten twój doktor niby poważny człowiek, bo wiadomo, że Noel stary i głupi, ale żeby doktor brał ślub w jakimś kościółku na końcu świata! Oni się, widzę, dogadali. Ja ci mówię, Michalino, rude to fałszywe i robisz ten sam błąd, co ja zrobiłam wiele lat temu…
– Ja też jestem ruda – zauważyła Michalina pogodnie. Myśl o rychłym ślubie z doktorkiem miała na nią wpływ zdecydowanie kojący.
– Kobiety to co innego – prychnęła wzgardliwie jej matka. – Rudy facet to rudy facet. Michalino, ja, twoja matka, żądam od ciebie, żebyś nie ulegała takim idiotycznym namowom. Mamy w Dąbiu duży, porządny kościół, w Podjuchach, albo jak wolisz, sanktuarium na Słonecznym; proszę bardzo, tam będzie godny ślub. I tam się wszyscy zmieszczą spokojnie.
– Mamo, to nie jest tak, że uległam namowom. Ja się bardzo ucieszyłam, bo to śliczny kościółek, zobaczysz.
– Ale sama mówisz, że malutki i że tam się nikt nie zmieści!
– A kto ma się zmieścić?
– Cała rodzina – oświadczyła godnie matka. – Twoi wujkowie i ciotki.
– Przecież ja nie mam wujków i ciotek. Mamo, zapomniałaś, że byłaś jedynaczką?
– Mam braci i siostry cioteczne! W całej Polsce! Córki i synowie mojej ciotki Zdzisi i ciotki Balbinki, i wujka Franka!
– Mamo, przecież nigdy nie utrzymywaliśmy z nimi żadnych kontaktów…
– No i właśnie ślub w rodzinie to jest okazja do nawiązania kontaktów!
– Mamo, proszę. Zapomnij. Z rodziny ty i ojciec. Rodzice i młodszy brat Grzegorza przyjadą z Francji. Kurczę, coś mi przyszło do głowy! Trzeba będzie ich zwizytować, oni mieszkają w Prowansji!
– Nie zamydlaj mi oczu Prowansją! – warknęła matka. – Nie zgadzam się na twoje idiotyczne pomysły!
Michalina pomyślała z zadowoleniem, że jakiś czas temu, wcale nie tak dawno, skuliłaby się pod tym wściekłym spojrzeniem i zrobiła wszystko, żeby matkę zadowolić. A teraz – nic. Zero strachu. Zero tego okropnego niepokoju. Zero dławienia w gardle i ściskania w żołądku. Sam spokój i łagodność płynąca gdzieś spod serca. Może to nie tylko światły wpływ Grzegorza, ale i świadomość istnienia Grzesiowego dzieciaczka?… Ach, dzieciaczka! A może strzelić w mamusię dzieciaczkiem?
– Mamo, proszę, miej wzgląd na twojego pierwszego wnuka i nie rób mi scen – rzekła najłagodniejszym głosem, na jaki było ją stać. – Nie powinnam się stresować, bo to ma wpływ na dziecko, jak zapewne wiesz.
W matkę jakby piorun strzelił. Starała się, żeby Michalina nic po niej nie poznała, ale bardzo wyczekiwała tego wnuczka. Snuła nawet całkiem niezwykłe jak na nią marzenia o tym, jak będzie małemu – a może dziewczyneczce malutkiej?! – pokazywała świat, dom, las, drzewa – listek po listku, trawka po trawce.
Zaczerwieniła się jak piwonia i zdusiła w sobie to, co jej się cisnęło na usta.
– Ja nie chcę mieć wielkiego ślubu, mamo. Nie chcę tego całego zamieszania. Tylko najbliżsi. Ci, których to naprawdę obchodzi.
Michalina nie powiedziała matce, że niechęć do wielkich ceremonii powzięła dawno temu, kiedy szła do pierwszej komunii, a matka zrobiła z tego nieprawdopodobny cyrk – z falbaniastą sukienką, diademem na głowie, białymi rękawiczkami z koronki, bankietem dla wszystkich psiapsiółek i koleżanek z pracy… swoich, ma się rozumieć. Misia zmuszona była uczestniczyć w tym bankiecie i cały czas umierała ze strachu, żeby nie pobrudzić sukienki albo rękawiczek. Matka zabroniła ich zdejmować i biedna dziewczynka odmówiła zjedzenia kawałka tortu, chociaż miała na niego taką wielką ochotę. Nie wiedziała jednak, jak się do tego zabrać, i wolała udawać, że jest jej niedobrze. Zresztą naprawdę było jej wtedy niedobrze.
O nie. Nigdy więcej. Jej ślub – i to z Grzesiem, kurczę, jakie ona miała szczęście, że on na nią poleciał!… Jej ślub to będzie samo fajne.
Trzeba zwołać nadzwyczajne zebranie Klubu i omówić z dziewczynami szczegóły.
•
– Jak to, pani Marcelinko – zaświergotała z autentycznym zdumieniem mama Bronikowska znad stu dwudziestu słoików czekających grzecznie na dżemy, konfitury i pikle. – Nie piecze pani w ogóle ciasta na przyjęcie gości?
Marcelina wzruszyła ramionami. Na spotkanie organizacyjne Klubu w zupełności wystarczą duńska rolada z kremem i duńskie kruche ciasteczka z puszki, których dwa miesiące temu kupiła niezły zapasik. W puszkach się nie psują.
– Panie mają jakąś organizację? – drążyła pani Lilianna. – Klub kobiet? Koleżanek ze szkoły? Czy to może „Nasza klasa”? Och, już wiem! Przypomniałam sobie! Eduś mi kiedyś opowiadał, taka śmieszna nazwa, ale on poznał te panie i mówił, że są bardzo sympatyczne. Jedna chciała go zastrzelić z dezodorantu. To te same?
– Te same – mruknęła niechętnie Marcelina. – Klub Mało Używanych Dziewic. To żart, ta nazwa.
– Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej – prychnęła mama B., lekko już poirytowana niemrawością synowej. O matko! Jeszcze nie synowej i oby nigdy nie! Inna rzecz, Eduś chyba się do niej przywiązał… Ciekawe, czy dałoby się go odwiązać?
Pani Lilianna mieszkała w Stolcu już dwa tygodnie i zdążyła zaobserwować to i owo. Smętna donna Marcela nabierała energii w obecności jej pierworodnego (i jedynego) Edusia, ten zaś w jej towarzystwie zakwitał. Pani Lilianna nie rozumiała, dlaczego on nie widzi, że Marcela jest zakamuflowanym flejtuchem i melancholiczką, która głównie udaje entuzjazm… i z kolei dlaczego do Marceliny nie dociera, że jemu bardziej chodzi o wikt i opierunek w bezpośredniej bliskości błot i moczarów niż o prawdziwy, pełnokrwisty związek z kobietą.
A może nie chcieli być przesadnie spostrzegawczy? Może uznali oboje, że pasują do siebie? W takim razie nie należałoby przeszkadzać.
Ale czy matka może patrzeć spokojnie, jak jej syn marnuje sobie życie z nieodpowiednią kobietą?
Trzeba dokładniej rozeznać sprawę, a na razie wyręczyć nyguskę i upiec chociaż ciasto z owocami…
– Zrobię tartę z jabłkami – oświadczyła, na co Marcela tylko kiwnęła obojętnie głową. – I może drożdżowe ze śliwkami. Te węgierki z końca sadu są fantastyczne. Muszę poprosić Edusia o kolejne słoje, trzeba usmażyć powidła.
– Już pani smażyła – zdziwiła się Marcelina.
– Mało. Mnóstwo owoców się zmarnuje.
– Ale kto to zje?
– My zjemy. Eduś, pani, ja. Krzysia przede wszystkim będzie lubiła. A jak nie zjemy wszystkiego, co zrobię, to oddam komuś. Pani przyjaciółkom. Albo do domu dziecka. Ach! – wykrzyknęła, aż Marcela podskoczyła. – Gruszki w czerwonym winie! Też zrobię!
Marcela uznała, że mama Edusia chyba lubiła bawić się w dom i nie wybawiła do końca w dzieciństwie. Nie miała zamiaru jej przeszkadzać, niech sobie babcia pichci, jak chce.
W rezultacie przybywające in gremio Dziewice zostały zaskoczone niesłychanymi wprost zapachami, które owionęły je, gdy tylko weszły do sieni.
– Marcela! Wracasz do formy! Znowu zaczęłaś piec ciasto!
– To nie są sklepowe zapachy!
– Przywiozłyśmy stosowne wino, patrz! – Agnieszka wyciągała pękatą flaszkę. – To znaczy, mam nadzieję, że stosowne. Nigdy nie piłam porto i chciałam spróbować.
Z kuchni wychynęła głowa z włosami we wszystkich możliwych kolorach. Spod pasiastej grzywki wyłaniała się twarz niewątpliwie leciwa. Bystre oczka, ładnie umalowane, dokonały błyskawicznego przeglądu gości.
– Pani pozwoli, pani Lilu – powiedziała Marcelina jakby niechętnie. – To moje przyjaciółki. Pani Lilianna Bronikowska. Te ciasta… to pani.
– Mama Bronika – ucieszyła się impulsywnie Michalina. – Bardzo nam przyjemnie. Ja się nazywam Michalina Hart.
– Dzidzia w drodze? Gratuluję! – Mama Bronikowska uścisnęła rękę Michalinie, którą od razu oceniła pozytywnie; na podstawie fryzury: pięknych, ciemnorudych loków, doskonale ostrzyżonych. Nie jest rzeczą łatwą poradzić sobie z włosami, które się kręcą, bo one zawsze idą tam, gdzie chcą. Tu ktoś wykorzystał ich naturalne tendencje i po mistrzowsku je wymodelował, tak że uwydatnił lekko wystające kości policzkowe i wyrazisty uśmiech. To musi być dobra dziewczyna, szkoda, że już ją ktoś złapał.
– Dziękuję – odrzekła Michalina, lekko zdumiona. – Przecież nic nie widać! Marcela powiedziała, że jestem w ciąży?
– Ja zawsze wiem, kiedy kobieta jest w ciąży – oznajmiła tryumfalnie pani Lilianna. – A pani jest jakąś dyrektorką? Biznesłumen?
– Trafiła pani – roześmiała się Agnieszka, która nie mogła wzroku oderwać od kolorowej czupryny starszej damy. – Jedno i drugie. Ale dyrektorka szkoły. Nauczycielka.. Zawsze pani wie, kiedy kobieta jest biznesłumen? To tak jak z tą ciążą?
– Nie, to głównie po włosach – odrzekła starsza dama pozornie bez sensu. – Świetna fryzura, prawdziwy szyk. I nosi ją pani bardzo ładnie. A że nauczycielka, to wcale nie przeszkadza, że kobieta interesu. Pani musi być bardzo zdecydowana. Nadaje się pani na dyrektora.
– To ja też poproszę o szybką psychoanalizę – odezwała się Alina. – Nazywam się Alina Grosik. I kto ja jestem?
– Polka mała – mruknęła pani Bronikowska. – Z panią nie pójdzie mi tak łatwo. Pani jest tajemnicza. Ale jak tak patrzę na panią, tobym powiedziała: opiekunka. Nie wiem, kim się pani opiekuje, ale stawiałabym właśnie na to. Ma pani łagodne włosy.
Koleżanki spojrzały na siebie nawzajem i skoncentrowały się na głowie Aliny.
Coś w tym było. Same by na to nie wpadły, ale teraz, kiedy usłyszały tę dziwną definicję, widziały wyraźnie: Alina miała łagodne włosy. Ciemne, prawie czarne, gęste, półdługie, naturalnie spływające na ramiona.
– Ja bym je odrobinkę przycieniowała… Chce pani, to możemy od razu.
– Pani to potrafi? – spytała Alina z odrobinką powątpiewania. Za tę fryzurę zapłaciła prawie dwie stówy. I rzeczywiście, nie bardzo śmiała powiedzieć mistrzowi, do którego czekała w kolejce półtora miesiąca, że efekt niespecjalnie ją zachwycił.
– Całe życie byłam fryzjerką w teatrze – zaśmiała się mama Edusia, a Dziewice zrozumiały w tym momencie fenomen jej kolorowych włosów. – Wszystko potrafię. A z tą opiekunką trafiłam? Opiekuje się pani kimś?
– Chorymi dziećmi.
– No widzi pani. To co, tniemy?
Alina poczuła nagłą sympatię dla wyraźnie zwariowanej starszej pani, w której podmalowanych oczkach kryły się wesolutkie iskierki, znamionujące osoby kochające zabawę (czasami kosztem bliźnich). A jeśli kobietka zrobi z niej maszkarona?
To trudno.
No risk, no fun!
Chyba Michalina ją nauczyła tego powiedzonka. A może ktoś inny? Nieważne.
– Tniemy. Teraz czy potem?
– Teraz, teraz! Eduś zaprosi panie do stołu, poda ciasto, kawkę, pogadacie sobie o tym ślubie pani Misi, a my tymczasem szybciutko poprawimy tego papraka, co się do pani dobrał! Siądźmy w moim pokoju, tam jest odpowiednie lustro!
Proszę, babcia ma tempo!
Mama Bronikowska posadziła Alinę przed toaletką z trójdzielnym lustrem, z szuflady wyciągnęła kilka różnych par nożyczek i zabrała się do dzieła, nie bawiąc się w takie drobiazgi jak zwilżanie włosów. Alina ze zdumieniem patrzyła, jak w ciągu kilku minut jej twarz nabrała zupełnie innego wyrazu – nie tracąc wrodzonej łagodności, stała się weselsza i bardziej otwarta.
– Coś podobnego – powiedziała ze szczerym uznaniem. – Ależ pani jest artystką!
Pani Lilianna z głębokim zadowoleniem zakłapała nożyczkami tuż przed nosem zafascynowanej klientki.
– Bardzo dobry efekt! – zachichotała. – Bardzo! Wiedziałam. Tylko wie pani, pani Alu… mogę tak do pani mówić, prawda? Ja bym poszła na całość. Zaryzykuje pani?
– Co to znaczy „na całość”? Na łyso?
– Na łyso nie, ale na krócej. No, na całkiem krótko. Ja pani mówię. To co, jedziemy dalej?
Alina w pierwszej chwili się zawahała, jednak po sekundzie podjęła decyzję.
– Jedziemy, pani Lilu. Nie wiem, co pani chce ze mnie zrobić, ale zaryzykuję. Na pani odpowiedzialność.
– Oczywiście, że na moją! Odmłodzę panią o dziesięć lat!
– Nawet pięć mi robi…
Kiedy kwadrans później obie panie wchodziły do pokoju, gdzie towarzystwo zażerało się wypiekami pani Bronikowskiej, powitał je zbiorowy okrzyk zachwytu i zaskoczenia. Alina miała teraz góra trzydzieści lat i generalnie była młodą dziewczyną, przed którą świat stoi otworem! Najgłośniej wołała Michalina, domagając się natychmiastowego strzyżenia. Lecz tu mama Bronikowska stanowczo odmówiła.
– Nie teraz. Pani ma bardzo dobrą głowę i ja jej nie będę ruszać. Na wiosnę zrobię panią na króciutko, a teraz niech tak zostanie. Mogę panią uczesać na ślub, chce pani?
– Jasne, że chcę. A co mi pani zrobi?
Pani Lilianna obejrzała ją fachowym okiem.
– Koczek. Na koczku toczek. Spod koczka loczek. Mała woalka. Albo nie. To do pani nie pasuje. To panią Agnieszkę bym tak widziała. Oczywiście bez loczka. Panią inaczej. Trochę podepnę, ale niech włosy opadają swobodnie. I na tym kapelutek w stylu lat dwudziestych. Z woalką.
– Ja myślałam, żeby całkiem skromnie…