Dziewczyna z gór. Tropy - Małgorzata Warda - ebook + audiobook

Dziewczyna z gór. Tropy ebook i audiobook

Małgorzata Warda

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nadia była tylko jedenastoletnim dzieckiem, kiedy młody mężczyzna porwał ją z przyczepy kempingowej, stojącej na tyłach domu rodziców, i wywiózł na pustkowie w górach, do chaty położonej w rozległych lasach, gdzie nie docierały dźwięki cywilizacji, żadna droga nie prowadziła do innych zabudowań, a nocami pojawiały się wilki. Sama ze swoim porywaczem dziewczynka musiała nauczyć się nie tylko życia w lesie, ale też zrozumieć, kim jest ten mężczyzna i dlaczego to właśnie ją skazał na taki los. Odkrycie tajemnicy zmieniło wszystko.

Po latach porwanie Nadii pozostaje nierozwiązaną sprawą w policyjnych kartotekach. Tymczasem młoda kobieta w górach prosi przypadkowego kierowcę o pomoc. Sprawa Nadii może zyskać nowe oblicze. Dlaczego dopiero po tylu latach?

Małgorzata Warda - pisarka z Gdyni. Dwukrotnie nominowana do nagrody głównej Festiwalu Literatury Kobiecej; w roku 2013 otrzymała nagrodę za powieść o tematyce wykluczenia, a trzy lata później odebrała grand prix Festiwalu. Laureatka nagrody IBBY 2015 dla najlepszej książki młodzieżowej za powieść "5 sekund do Io". Wydała m.in.: "Nikt nie widział, nikt nie słyszał", "Dziewczynkę, która widziała zbyt wiele", "Dziewczynę z gór". Jest także autorką tekstów piosenek. Z wykształcenia rzeźbiarka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 26 min

Lektor: Magda Karel
Oceny
4,5 (228 ocen)
148
54
19
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marcis

Nie oderwiesz się od lektury

Niewątpliwie nie oderwiesz się od tej pozycji. Jest to książka, która zapada na długo w pamięci. Otwiera przed nami mroczny świat, który być może nie jest aż tak odległy jak byśmy tego chcieli. Pełen wachlarz emocji gwarantowany. Bardzo polecam. Tak przepięknie opisanej historii już dawno nie czytałam.
20
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła historia znakomicie napisana. Polecam.
20
ZanetaPawlik

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, wzruszająca historia. Wielopoziomowi bohaterowie, głęboka analiza psychologiczna. Niejednoznaczne postawy, etyczne dylematy. Opowieść plastycznie opisana/
10
PaRuda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
10
Just_na_czyta

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




 

 

Copyright © Małgorzata Warda, 2018, 2021

 

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

 

Zdjęcia na okładce

© Shelley Richmond/Trevillion Images;

Jakub/stock.adobe.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8234-874-3

 

wydanie II

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

 

1

Obecnie

Wilki podchodzą blisko gospodarstw, znajdujemy ślady już nie tylko na drodze, ale na naszym terenie.

– Nic nam nie grozi – powtarza Jakub, jednak z tego, jak pochyla ramiona i dokładnie bada tropy, domyślam się, że nie mówi mi prawdy.

Właśnie kończy się jedna z najostrzejszych zim, które przeszły przez te tereny od dziesiątek lat, zwierzęta są zdesperowane, najprawdopodobniej od wielu dni głodują.

– To pięć dorosłych osobników i dwa młode, może trzymiesięczne. – Jakub kuca i obejmuje kolana ramionami. – Dziwne… przecież od dawna nie było tutaj tak licznej watahy.

Musimy pojechać do miasta i porozmawiać z ludźmi, dowiedzieć się, co można zrobić. Ministerstwo Rolnictwa pomimo wielu zgłoszeń o atakach wilków na zwierzęta hodowlane nie wydało zgody na odstrzał.

– Dobra, pojedźmy teraz – decyduję, zawracając po kluczyki od vana.

W samochodzie wraz z silnikiem uruchamia się radio.

Mieszkańcy Bieszczad biją na alarm – mówi prezenter wiadomości, podczas gdy wycieraczki zbierają śnieg z szyby. – Wilki polują nawet na ich psy. Do ostatniego ataku doszłominionej nocy, w dramatycznych okolicznościach, na oczach właścicielki, wilk zagryzł jej pupila…

Jedziemy drogą nad czubkami sosen, a kiedy zaczyna opadać, mam wrażenie, jakbyśmy wjeżdżali w kocioł bieli i lodowej mgły. Las o świcie wydaje się wręcz baśniowy: mróz wyrzeźbił malownicze sople na gałęziach drzew i krzewów, śnieg skrzy się w blas­ku słońca, które na chwilę wyjrzało zza chmur.

Dzisiaj wiatr w porywach osiągnie prędkość stu dwudziestu metrów na sekundę – informuje spiker. – Wszystkie szlaki turystyczne zostały zamknięte. Turystów prosi się o niewypuszczanie się w góry. Śnieżna burza, która przyjdzie, będzie miała siłę porównywalną z…

Jakub tak raptownie wciska hamulec, że instynktownie muszę się zaprzeć rękami o kokpit, gdy samochód ślizga się na zaśnieżonej drodze.

– A to co, do cholery? – rzuca, wysiadając z vana.

Tamten dżip stoi w poprzek drogi, drzwiczki zostały uchylone tak, jakby ktoś opuścił go tylko na moment, ale ślady dwóch osób, niemal całe przysypane śniegiem, jasno mówią, że ktokolwiek tędy szedł, było to przynajmniej godzinę wcześniej.

– Poczekaj!… – Pospiesznie wyskakuję na zewnątrz.

Kiedy schodzimy w dół zbocza, poruszając się po śladach, czuję coraz większy niepokój. Ledwo widoczne i mniejsze należą pewnie do kobiety, większe do mężczyzny. Im dalej jesteśmy od szosy, tym potężniejsza otacza nas cisza, aż w końcu słyszę już tylko nasze oddechy i skrzypienie śniegu pod butami.

– Zobacz… – Jakub wskazuje najdrobniejsze odciski łap biegnące zakolami od krzewów. Zauważam porzucony aparat fotograficzny. Przychodzi mi do głowy, że turyści wyszli pewnie z samochodu zafascynowani widokiem czegoś, co wydawało im się warte udokumentowania, może zauważyli wilki. Serce podrywa mi się do biegu, gdy patrzę na rozkopany śnieg i dostrzegam ułamaną gałąź. Uświadamiam sobie, że ktoś tędy biegł, ktoś się bronił, jakby próbował tu walczyć, ktoś…

– Patrz na mnie! – Jakub raptownie obraca mnie do siebie. – Patrz tylko na mnie!

Nabieram głęboko tchu i myślę o tym, czego mnie nauczył w dzieciństwie: że wilków nie należy lekceważyć, potrafią wyczuć człowieka z trzystu metrów, mają doskonały węch i słuch. Mają też świetną pamięć.

Wyszarpuję się i spoglądam jednak w głąb lasu.

To, co zostało z człowieka, leży między drzewami. Skrwawione szczątki. Rozszarpane ubranie. Włosy. Wiatr przywiewa do nas nagle zapach krwi, wnętrzności, mięsa…

 

Ślady kobiety urywają się po północnej stronie góry. Powinniśmy wezwać GOPR, ale nasze telefony nie mają tutaj zasięgu. Znajdujemy się w gęstym lesie, gdzie chyba przez większą część roku światło słońca nie dociera, a śnieg leży od pierwszych opadów i jest tak głęboki, że zapadamy się w nim po uda.

– Tam! – wołam, dostrzegając czerwony punkt w rzece, niemal na drugim jej brzegu.

Przy tak dużym mrozie każda sekunda jest cenna – jeśli kobieta jeszcze żyje, natychmiast musimy udzielić jej pomocy. Bezradnie obserwuję więc Jakuba, gdy wchodzi na powalone drzewo leżące w poprzek rzeki. Od kilku dni jest odwilż, jeśli on spadnie, lód na rzece nie utrzyma ciężaru doros­łego człowieka. Napiętym wzrokiem śledzę każdy jego ruch. Nie zabrał rękawiczek z samochodu i ma zgrabiałe z zimna ręce. Mimo to udaje mu się dotrzeć prawie na drugi brzeg rzeki. Jest już przy czerwonym punkcie, tak blisko, że mógłby dosięgnąć kobiety, kiedy nagle drzewo wyślizguje mu się z palców. To tylko ułamek sekundy i Jakub spada na lód na rzece, a ten pęka.

Nie zdążam zrzucić kurtki ani rozpiąć kozaków. Miliardy lodowatych igieł wbijają mi się w ciało, kiedy wskakuję do wody.

– Jakub! Jakub! – krzyczę.

Uderzenie zimna. Woda zapiera mi oddech… Przez moment widzę jego głowę, gdy wartki prąd popycha go w stronę pierwszego zakola rzeki. Nurt odrywa moje nogi od dna i rzuca mnie na gałęzie. Tną mi skórę, osłaniam rękami twarz, a woda popycha mnie na kamienie. Uderzam w jeden z nich czołem, krew momentalnie zalewa mi oczy.

I nagle znajduję się pod lodem.

To tak, jakbym była w innym świecie: słyszę tylko szum wody, widzę stłumione światło dnia, czuję przeraźliwe zimno, moje ciało krzyczy ze wszystkich sił, ale usta milczą. Próbuję czegoś się uchwycić, bezradnie drapię paznokciami spękany sufit z lodu. Bąbelki powietrza wypadają z moich ust, gdy szarpię się i młócę rękoma. Już brakuje mi tchu, wariuje mi błędnik, ręce i nogi mam coraz bardziej sztywne, powolne… Przez chwilę widzę martwą kobietę w czerwonej kurtce, zaplątaną w gałęzie; woda rozwiewa jej włosy jak suszarka nastawiona na wysokie obroty…

Ogarnia mnie ostatni atak paniki. Duszę się. Moją jedyną szansą staje się pęknięcie w lodowej skorupie, znajdujące się kilka metrów dalej. Zbieram resztkę sił, desperacko próbuję płynąć, walczę jak oszalała i w końcu chwytam oddech nad lodem.

Dopiero po kilkunastu sekundach, kiedy docieram do płytszej wody i zaczynam czuć się bezpieczna, uświadamiam sobie, że nigdzie nie widzę Jakuba.

 

2

Ludzie w miasteczku mówią o mnie „dziewczyna z gór”, ponieważ mieszkamy właściwie poza światem, w domu położonym tak głęboko w lesie, że nie dociera do nas nawet listonosz. Nie słychać tu odgłosów cywilizacji, warkotu samochodów, wycia syren i nawoływań turystów. Czasem, jeśli przyjeżdżam sama do miasteczka, ludzie pytają:

– Co z wami jest nie tak? Czy on cię kontroluje?

– Dlaczego nie wyjedziesz stąd i nie zamieszkasz w mieście jak inne kobiety?

– Coś ukrywacie?

W takich chwilach czuję, jak moją twarz ogarnia ciepło, i nie mogę znieść spojrzeń ludzi, współczucia, które w nich budzę.

W tym roku skończę dwadzieścia pięć lat. Wiem, że nie wyglądam jak kobiety w moim wieku – nie robię makijażu, nie kupuję modnych strojów i nie obcinam włosów, więc okalają mnie jak długa, biała peleryna.

Oboje z Jakubem pracujemy w górach: on tworzy piękne, naprawdę piękne ilustracje do bajek, a ja pomagam w Bieszczadzkim Parku Narodowym.

Dla każdego człowieka inne rzeczy są oczywiste. Dla mnie jasne są liczby. Dzięki nim wiem, że kiedy samolot rozbija się w powietrzu, ludzie mają jedynie 0,00021 procent szans na przeżycie. Wiem też, że Droga Mleczna jest jedną z mniej więcej stu czterdziestu miliardów galaktyk. I że w chwili, kiedy Jakub mnie porwał, miałam aż 91,661 procent szans na powrót do domu.

Jesteśmy razem od dwa tysiące trzeciego roku.

Jestem dziewczyną, której kiedyś szukała po­licja.

Jestem nierozwiązaną sprawą sprzed lat.

 

Dawno, dawno temu mieszkałam w niedużym mieście na północy Polski. W policyjnych aktach dotyczących mojej sprawy, które wciąż czekają na zamknięcie, znajdują się informacje o mnie:

Moje imię: Nadia Okołotowicz.

Data mojego zaginięcia: dwudziesty siódmy sierpnia dwa tysiące trzeciego roku.

Imię i nazwisko mojej matki: Olga Okołotowicz.

I ojca: Michał Okołotowicz.

W chwili zaginięcia miałam jedenaście lat i osiem miesięcy.

Wszystko wydarzyło się pod koniec lata, kiedy suchy wiatr zbierał kurz z polnej drogi i zmieniał źdźbła trawy w wypalone, żółte nitki. W radiu dziennikarze opowiadali, że na południu Polski wybuchały pożary, dyskutowali, ile należy pić płynów w ciągu dnia i w jakie napoje najlepiej się zaopatrywać, żeby nawodnić organizm.

– Ten pies może cię ugryźć! – zwrócił się do mnie jeden z robotników, którzy pracowali przy remoncie domu moich rodziców. – Miałem takiego, ale się go pozbyłem!

Postawiłam na wybiegu miskę z wodą dla Rexa.

– Dobry piesek, dobry! – Pogłaskałam kundla po siwym boku, a moje spojrzenie pobiegło do długiego łańcucha, do którego pies był przypięty.

Jedenaście lat to podstępny wiek – wszyscy oczekiwali, że będę się zachowywać jak dorosła, a ja wciąż czułam się dzieckiem. Pod koszulką zarysowały mi się piersi i kiedy nikt nie patrzył, nakrywałam je dłońmi, nie mogąc się nadziwić, że urosły. Wcale jednak nie interesowałam się jeszcze ciuchami, fryzurami ani chłopakami. O wiele ciekawsze wydawały się kijanki żyjące w kałużach; wiedziałam, w których kwiatach zasypiają motyle i jak je należy przenosić w rękach, żeby nie opadł pyłek ze skrzydeł.

– Powinnaś je wypuścić… – W nagrzanej słońcem przyczepie kempingowej, stojącej na tyłach domu, Wanda, moja ciocia, zdjęła z półki brokatowy lakier do paznokci, wstrząsnęła nim i zabrała się do wykańczania manikiuru. – Po co je tutaj trzymasz? Powinny być na wolności.

– Dzisiaj urosły im ogonki. – Podniosłam do światła słoik, w którym pływały dwie kijanki. – Jak tylko zmienią się w żabki, wypuszczę je do stawu.

W czasie remontu domu mieszkałyśmy w przyczepie. Wanda przyjechała do nas na lato, ponieważ pomagała koleżance rozkręcić nowo otwarty lokalny pub.

W dzień dach przyczepy się nagrzewał, a duszne powietrze zastygało wewnątrz i prawie nie mogłyśmy oddychać. W takie dni Wanda zaczynała głośno marzyć.

– Kiedyś otworzę kawiarnię i będę serwować najlepszą lemoniadę na świecie!

– Ciociu, nazwiesz ją „Lemoniada o smaku słońca”!

– Słowo daję, Nadiu, mogłabyś pracować w reklamie!

– Wolałabym mieć klinikę dla zwierząt.

– A ja myślę, że skoro jesteś taka dobra z matematyki, kiedyś zostaniesz naukowcem!

 

Jakuba spotkałam po południu w piątek dwudziestego czwartego sierpnia. Gdybym wiedziała, co się wydarzy, pewnie zostałabym z mamą w sklepie spożywczym, czekając w długiej kolejce do kasy. Stało się jednak inaczej. W środku było tak duszno, że wyszłam na dwór. Usiadłam na krawężniku i wypruwałam nitkę z dżinsowych spodenek, kiedy usłyszałam męski głos.

– Masz na imię Nadia?

Osłoniłam dłonią słońce.

Zobaczyłam młodego mężczyznę, który właśnie wysiadł z zaparkowanego przy poczcie vana. Nie przypominał nikogo z mieszkańców miasta, więc nie miałam pojęcia, skąd mogłabym go znać. Spojrzałam na jego ramiona: ręce nieznajomego od palców poprzez dłonie i delikatną skórę na nadgarstkach pokrywały kolorowe tatuaże, plątały się z supłami niebieskich żył na przedramionach, a potem znikały w rękawach niebieskiej koszulki.

Zobaczyłam jego oczy i pomyślałam, że mają ładny odcień błękitu. Ciemne, gęste włosy byle jak zebrał gumką nad karkiem.

– Masz jedenaście lat? – pytał dalej, a w jego głosie usłyszałam łagodność, która przyciągała mnie do niego. Mimo to czułam, że coś jest nie tak. Widziałam, jak na mnie patrzył. Był zszokowany. Zostawił otwarty samochód i do mnie podszedł.

– Pan mnie zna? – spytałam.

– Tak myślę. – Kucnął, żebyśmy mieli oczy na podobnej wysokości.

– Nie wolno mi rozmawiać z obcymi!

Uśmiechnął się lekko.

– Nie jestem obcy.

– Nie? A skąd powinnam pana znać?

W tym momencie ze sklepu wyszła moja mama i na widok mężczyzny omal nie upuściła siatek z zakupami. Mężczyzna znieruchomiał, z jego ust znikł uśmiech, jakby ktoś zmazał go gumką.

– Nadia, wsiądź do samochodu! – poprosiła mama napiętym głosem.

Posłusznie weszłam do auta, ale obróciłam się przez ramię.

Mężczyzna podniósł się i w tamtej chwili nie wyglądał już ani trochę przyjaźnie, teraz bałabym się do niego odezwać – dopiero wiele lat później zobaczyłam podobne spojrzenia u wilków, kiedy zaczynały polowanie…

– Nie waż się do nas zbliżyć! – Mama podniosła głos, co zaskoczyło mnie, ponieważ prawie nigdy jej się to nie zdarzało. – Przyrzekam, że powiadomię policję, gdy tylko zobaczę cię w pobliżu! Nie waż się!

On gapił się na nią, na jej sukienkę w drobne kwiatki i jasne włosy, które upięła spinkami na bokach tak, jak robiły dziewczyny z mojej klasy. Kiedy przeniósł wzrok na mnie, szybko odwróciłam głowę.

W samochodzie zapytałam, kim jest ten facet.

– To nikt – odpowiedziała, włączając się do ruchu ulicznego, ale słyszałam, że była bardzo zdenerwowana. – Gdyby jeszcze kiedyś cię zaczepił, nie podchodź do niego. Zawołaj mnie albo tatę. Rozumiesz? Nie rozmawiaj z nim!

Wieczorem usłyszałam, jak mówiła do taty:

– Widziałam go. Jest w mieście… Zmienił się, teraz wygląda jak jakiś przestępca!

Według mnie nie miała racji.

 

Później czułam go w pobliżu tak, jak przeczuwa się coś nieuchronnego. Bawiłam się z Rexem albo wieszałam z Wandą pranie na linkach w ogrodzie, kiedy nagle ogarniała mnie pewność, że nie jesteśmy same. Obracałam się bardzo powoli.

Widziałam cienie i plamy słońca, ogród pełen róż i rododendronów, siatkę odgradzającą naszą działkę od pól, rozciągających się wokół posesji. Nigdzie nie było widać żywego ducha, jeśli nie liczyć Rexa, a mimo to wiedziałam, że ktoś jest w pobliżu.

Ostatniego dnia, który spędziłam z rodziną, segregowałyśmy z Wandą stare zdjęcia. Każdą fotografię, na której była mama, odkładałam na bok, ponieważ zamierzałam zrobić samodzielnie album rodzinny. Sięgnęłam już prawie na dno pudełka, kiedy znalazłam zdjęcie mężczyzny, który mnie zaczepił pod sklepem.

– Przecież to on! – wykrzyknęłam. – Ten, którego mama tak się wystraszyła!

Zdjęcie musiało powstać dawno temu, on był na nim nastolatkiem i nosił krótkie włosy, nie miał zarostu na szczęce, mimo to rozpoznałam go natychmiast, chyba głównie po ładnej twarzy i po oczach.

Wanda zajrzała mi przez ramię.

– Pamiętam go – przyznała. – Mieszkał tutaj, jak twoi rodzice prowadzili rodzinę zastępczą. Ktoś bardzo go skrzywdził w przeszłości. Twoi rodzice próbowali mu pomóc, ale… nie poradzili sobie, było za późno.

Nie mogłam oderwać spojrzenia od Rexa – jeszcze młodego – siedzącego na fotografii przy nogach chłopaka. Obróciłam ją na drugą stronę i rozpoznałam pismo mamy: Jakub, rok 1991.

 

Tamtej ostatniej nocy śniła mi się rzeka, która wystąpiła z koryta i podeszła aż pod nasz dom, zalewając pola oraz trawnik.

Następne, co pamiętam, to że obudziłam się w ciemności, przekonana, że w przyczepie jest ktoś oprócz mnie. Przez chwilę myślałam, że to tylko zły sen i wszystko jest w porządku. Spojrzałam na elektryczny zegarek, który pokazywał pierwszą piętnaście, co oznaczało, że już za dwie godziny Wanda powinna wrócić z pracy. Z powrotem przyłożyłam policzek do poduszki, kiedy nagle go zauważyłam.

Stał przy moim łóżku. Był ciemnym kształtem na tle okna.

Chciałam krzyknąć, ale nakrył mi dłonią usta.

– Ciii… – wyszeptał.

Cofnął rękę dopiero, kiedy kiwnięciem głowy zapewniłam, że nie będę próbowała wzywać pomocy.

Autostrada za polami buczała i huczała odgłosami jadących po niej ciężarówek i tirów, a ja słyszałam tylko nasze oddechy: oba ciężkie, głośne.

– Ubierz się – powiedział. – Zrób, o co proszę, a nic złego się nie stanie.

Dodał, że w sypialni rodziców jest ktoś, kto może ich skrzywdzić na jego polecenie, więc żebym nie robiła nic głupiego.

Posłusznie poderwałam się na nogi i wciągnęłam na siebie rzeczy z poprzedniego dnia, ale byłam tak zdenerwowana, że nie mogłam zawiązać tenisówek. Sznurowadła wypadały mi z rąk, aż w końcu się rozpłakałam, a wtedy tamten człowiek kucnął i nasze dłonie na chwilę się dotknęły. Cofnęłam ręce. Poprzez łzy patrzyłam na czubek jego głowy, na ciemne, nieuczesane włosy, byle jak związane nad karkiem.

– Nie rób mi krzywdy… – zaczęłam prosić, ale w odpowiedzi położył sobie palec na ustach i podszedł do drzwi, gestem nakazując mi zrobić to samo.

Poza przyczepą cały świat jeszcze spał: nie słyszałam miauczenia kotów ani szczekania Rexa, który normalnie powinien szaleć, wyczuwając obcego. Po cichu stawiałam kroki w suchej, wysokiej trawie. Czułam się, jakby to był dziwny, zimny sen. W jakimś momencie Jakub objął mnie ramieniem.

– Przed nami najtrudniejsza część wyprawy – wyszeptał mi do ucha.

Miał na myśli otworzenie furtki tak, by nie zaskrzypiała i nie obudziła moich rodziców. Ktoś przecież u nich był i czekał na znak. Starałam się więc robić wszystko, żeby nic złego im się nie stało. Byłam posłuszna, cicha, nie zastanawiałam się, co dalej.

On uchylił furtkę tak wolno, że prawie w ogóle nie było widać, że nią poruszył, a skrzypienie, które się rozległo, przypominało muczenie krowy.

Drzwi zawsze skrzypią, kiedy się tego nie chce.

Znieruchomiał, zapatrzony w okno sypialni moich rodziców. Ale nic się nie zdarzyło. W środku nie zapaliło się światło.

Jeszcze dwa kroki i znaleźliśmy się poza posesją.

Jakub zamknął furtkę równie ostrożnie, prawie bezgłośnie, na haczyk.

 

Gorący wiatr rozwiewał mi włosy i odklejał koszulkę od spoconych ze strachu pleców, kiedy w ciemności przechodziliśmy przez łąkę.

On oznajmił, że pójdziemy na skraj łąki, a gdy tam dotarliśmy, powiedział, że musimy jeszcze dojść do lasu.

A kiedy znaleźliśmy się pod lasem…

– Jeszcze do autostrady…

Już z daleka widziałam vana, zaparkowanego na poboczu drogi. Odwróciłam się za siebie i poszukałam spojrzeniem mojego domu, prawie niewidocznego z tej odległości, ukrytego za linią drzew. Zaczęłam płakać.

– Wsiądź – polecił Jakub, przytrzymując drzwiczki auta.

Rodzice nie pozwoliliby mi wsiąść do cudzego samochodu.

– Wsiądź do środka, Nadio.

– Nie… – wyszeptałam, podczas gdy łzy kapały mi na koszulkę.

W tamtej chwili oczy miał puste jak oczodoły dyni wydrążonej na Halloween i okropnie się ich bałam.

– Wsiądź – powtórzył z naciskiem i posłuchałam go wystraszona.

W vanie pachniało czymś, czego nie znałam. Czułam też w powietrzu napięcie; było to wrażenie, którego nie umiałam sprecyzować, jakbym nagle znalazła się w rozpędzonym pojeździe, mknącym tak szybko, że wyprzedza światło. Wycierałam ręką nos i ciągle łzawiące oczy, podczas gdy on stał na zewnątrz i patrzył za siebie, na pole.

Też tam popatrzyłam. Mijały minuty, a nikt nie nadchodził i nagle przyszło mi do głowy, że może dałam się nabrać – w sypialni moich rodziców nie było drugiej osoby! Był tylko on i ja. Bez namys­łu pociągnęłam za klamkę w drzwiach po drugiej stronie samochodu. Myślałam, że będą zamknięte jak w aucie moich rodziców, które miało zabezpieczenia dla dzieci, ale drzwi się otworzyły, a wtedy naparłam na nie tak mocno, że wypadłam na zewnątrz. Runęłam prosto na żwir. Pokaleczyłam sobie kolana, ale nawet o tym nie pomyślałam. Szybko poderwałam się na nogi i rzuciłam się do ucieczki.

– Eeeej! – usłyszałam za sobą jego głos.

Było prawie jak podczas gry w zbijaka, tylko że teraz tutaj wszystko działo się naprawdę, a nie jak na korytarzu szkolnym.

Nigdy wcześniej nie biegłam tak szybko. Nie mog­łam uciec przez pole prosto do domu, bo wtedy musiałabym zawrócić i obiec samochód, wpadłam więc do lasu.

W środku, w ciemności co chwila uderzałam się o gałęzie. W jakimś momencie moja koszulka zahaczyła o konar powalonej brzozy i pociągnęła mnie w przeciwną stronę, co spowodowało, że ogarnął mnie paraliż od stóp do głów. Krzyknęłam na całe gardło. Chwilę potem zgubiłam tenisówkę. Dyszałam jak pies, gdy po nią wracałam. Ze strachu bałam się nawet opuścić podniesione ramię, chociaż ten ruch nie wydaje przecież żadnego odgłosu.

Pamiętałam, że w lesie są bagna, przed którymi przestrzegali mnie rodzice. Mimo to próbowałam uciekać dalej. Co chwilę jednak stawałam jak skamieniała pod wpływem złego czaru. Nie mogłam też przestać płakać.

Potem wydało mi się, że za moimi plecami gałązka pękła pod czyjąś stopą. Aż ukucnęłam i szybko wczołgałam się pod powalone drzewo, powstrzymując łkanie.

– Nadia… – W jego głosie usłyszałam coś cichego i drżącego.

Wtedy już wiedziałam, że to, co może mi zrobić, było gorsze od moich najgorszych pomysłów.

Zasłoniłam sobie dłońmi usta i czekałam, modląc się, żeby nie podszedł bliżej.

Szedł jednak dokładnie w moją stronę.

– Wszystko w porządku – powiedział.

Od razu domyśliłam się jednak, że nic nie było w porządku.

Pod drzewem na pewno chowało się mnóstwo pająków i gąsienic, a tych zawsze się bałam. Mimo to wczołgałam się tak głęboko, jak byłam w stanie, a słysząc, że porywacz zaczął się do mnie zbliżać, próbowałam wsunąć się jeszcze głębiej. W końcu jednak tylko usiadłam cichutko i starałam się nawet nie oddychać.

Tup – jego pierwszy krok.

Tup – drugi krok.

Zastygłam.

Nie mogłam przełknąć śliny.

Piąty krok uderzył o ziemię tuż przy mojej kryjówce.

Spojrzałam na Jakuba spod gałęzi. Stał w wątłym świetle księżyca i widziałam, jak z całej siły zaciskał pięści.

Zamknęłam oczy. Boże, pomóż mi!, pomyślałam. Mamo, tato, obudźcie się! Bardzo, bardzo chciałam, żeby to wszystko już się skończyło.

Rodzice przez kilka lat prowadzili rodzinę zastępczą, wiedziałam więc, że z braku miłości rodzi się gniew. Pamiętałam nastolatkę, która mieszkała z nami i kiedyś próbowała zaatakować moją mamę kuchennym nożem. Albo chłopca, wybierającego ze śmietnika obierki po ziemniakach, żeby mieć na „potem”, mimo że moi rodzice nie żałowali mu jedzenia. Ostatnia mieszkająca u nas dziewczynka zakrywała głowę rękami, gdy słyszała głos dorosłej osoby, i nigdy nie spojrzała mojemu tacie w twarz ani nie odezwała się do niego nieproszona.

Dzisiaj z perspektywy lat wiem, że Jakub był właśnie takim skrzywdzonym dzieckiem, które wyrosło na skrzywdzonego mężczyznę. Gdybym wtedy, w lesie, zmrużyła oczy, gdybym trochę się wysiliła, zobaczyłabym koło niego małego chłopca z ciemnymi, rozczochranymi włosami i błękitnymi oczami, którego ciągnął za sobą, dokądkolwiek poszedł.

Jeszcze ciaśniej skuliłam się w kłębek pod drzewem. Cisza trwała już bardzo długo, więc powoli rozchyliłam powieki, nie przestając się trząść. W miejscu, gdzie ostatni raz widziałam Jakuba, było pusto. Zaskoczona spojrzałam w bok, ale tam też go nie dostrzegłam. Nie mogłam uwierzyć, że zniknął. Przesiedziałam pod drzewem jeszcze kilka minut, upewniając się, że nie wróci. Dopiero kiedy zdrętwiała mi lewa stopa, wysunęłam się ostrożnie.

– No i jesteś – usłyszałam jego głos za plecami i moje serce chyba na chwilę przestało bić.

Nie zdążyłam rzucić się do ucieczki, bo tym razem to on był szybszy; chwycił mnie za koszulkę i przewróciłam się na plecy.

Wrzeszczałam, kopałam i szarpałam się, ale był o wiele silniejszy. Poczułam coś ciężkiego i gorącego na ramionach, i wiedziałam, że to jego ręce. Trzymał mnie bardzo mocno.

Zmienił się, przypomniałam sobie słowa mamy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI