Dziennik pocieszenia - Wojciech Bonowicz - ebook + książka

Dziennik pocieszenia ebook

Wojciech Bonowicz

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W czasach zamętu wielu z nas pyta, gdzie szukać ukojenia.

Wojciech Bonowicz, autor nominowany do Nagrody Literackiej Nike, inspiruje, zaprasza do refleksji i poszukiwania źródeł pocieszenia i radości. Przeprowadza nas przez trudy dzisiejszego świata – wieczny brak czasu, kryzysy i epidemię samotności. Z życzliwością i niepodrabialnym humorem pokazuje, jak odnajdować równowagę i pełnię. Radzi, by zaufać nadziei, z której wyrasta każda szansa na lepsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 163

Data ważności licencji: 1/17/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz | PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

 

Fotografia na pierwszej stronie okładki

Freepik.com/arpan712105

 

Fotografia autora na skrzydełku

Michał Lichtański

 

Redaktorka nabywająca

Dorota Gruszka

 

Redaktorka prowadząca

Marta Brzezińska-Waleszczyk

 

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach

 

Adiustacja

Anastazja Oleśkiewicz

 

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Katarzyna Onderka

 

Łamanie wersji do druku

Dariusz Ziach

 

ISBN 978-83-240-6931-6

 

Copyright © by Wojciech Bonowicz

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

 

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink

Piszę ten dziennik pocieszenia, bo wiem, że Ci smutno. Bo wstałaś lub wstałeś z dziwnym ciężarem w sercu i nie wiesz, jak się go pozbyć ani co zrobić z rozpoczynającym się dniem. Bo trzeba żyć – chcesz żyć, lubisz żyć – a tak trudno się tego życia podjąć. Bo wiesz, że dzień sam Tobą pokieruje, ale to nie usunie ciężaru i nie rozproszy smutku.

Piszę ten dziennik pocieszenia, bo nie mogę Cię przytulić. A wiem, że smutek, ciężar, niepokój mogą być większe niż siły, które mamy w pojedynkę. Kiedy się przytulamy, ciężar rozkłada się na dwa i może się okazać ciężarem do udźwignięcia. Są rzeczy, których ciało potrzebuje bardziej niż słów. Ale to nie znaczy, że słowa są bezsilne. Słowa też mogą obejmować, przygarniać; wtedy gdy spotkanie jest niemożliwe, słowa zastępują ręce.

Piszę ten dziennik pocieszenia, ponieważ sam pocieszenia potrzebuję.

Nieużytek

Deszcz spłukuje wczorajszy śnieg, po odsłoniętym śmietnisku spacerują gawrony. W rozprutych workach zawsze znajdą się resztki jedzenia: skórki chleba, obierki, coś, co przypaliło się na dnie garnka. Czasy się zmieniają, ale to akurat się nie zmienia. Przeszukiwanie nie trwa długo; już po chwili z grupki ptaków zostają tylko dwa najcierpliwsze. Reszta odlatuje w stronę bloków, licząc, że nawet tam gdzie postawiono tabliczki „Nie karmić”, ktoś nie posłuchał nakazu.

Śmietnisko wyrosło pod oknami, na działce, która jakiś czas temu została zakupiona pod nowy budynek. Jego budowę na razie udało się zablokować: zgodnie z panującą modą miał dostarczać widoku z okien wyłącznie na inne okna, a jego postawienie mogło zagrozić fundamentom tego, w którym mieszkamy. Zamiast bloku ma w tym miejscu powstać park, ale na razie działka zarasta, a nocami ktoś podrzuca tu śmieci, bywa, że nawet stare drzwi czy meble. Wśród rozrzuconych resztek chętnie buszują psy, dlatego właściciele, mijając to miejsce, na ogół skracają im smycz.

Te dwa cierpliwe gawrony… Ciągle tam są, już od kilkudziesięciu minut. Nie widać, żeby poszukiwania były udane, a jednak nie rezygnują. Może nie mają sił, by polecieć dalej? Czy zwierzęta odczuwają coś na podobieństwo nadziei? Czy jedynie przypływy energii i wyczerpanie? Deszcz jest coraz grubszy, a wiatr przybiera na sile. Można by poszukać schronienia wśród drzew po drugiej stronie chodnika, ale gawrony zastygają, jakby chciały przeczekać to natarcie. Co więcej, w ślad za nimi pojawia się grupka wron. Prą do przodu i jeszcze raz przegrzebują to, co wielokrotnie przeszukane. W końcu deszcz i wiatr stają się tak dokuczliwe, że wszystkie ptaki się wycofują.

Lubię patrzeć na tę pustkę za oknem. Pustkę czy raczej – nieużytek. Mały fragment odpoczywającej ziemi. Nie wiem, jak będzie wyglądał park. Czy pozwoli ziemi oddychać, a krzewom rosnąć nieco swobodniej? Czy drzewa, pozostałość dawnego sadu, zostaną wycięte? A może park wcale nie powstanie? Podobno właściciel działki jeszcze się nie poddał… Na razie ziemia może cieszyć się beztroską. Przygarnia śmieci, otula je pędami, ukrywa w zagłębieniach.

Kiedyś były tu pola i pojedyncze zabudowania. Kiedy sprowadziliśmy się w to miejsce prawie pół wieku temu, niektóre płoty jeszcze stały, a jabłonie rodziły. Spędzaliśmy na tych łąkach całe dnie, choć tak naprawdę nie pamiętam, co robiliśmy, może poza grą w noże, która nie wymagała niczego, prócz kawałka czystego gruntu. Syciliśmy oczy tym, co było. Czasem na łąkach pojawiały się krowy. Mieszkaliśmy w mieście i na wsi, w transformacji. W pamięci i jednocześnie w czymś, co nie miało jeszcze ustalonej formy, było dopiero zapowiedzią. Z jedną linią autobusową dla wszystkich. W miarę jak wyrastały nowe bloki, krowy znikały.

Teraz widok pustki przynosi ulgę. Uczę się odpoczywać jak porzucona ziemia.

Tylko świat obserwowany, nasłuchiwany, dotykany istnieje naprawdę.

Czy umiecie się zatrzymać? Czy umiecie patrzeć? Czy można się tego nauczyć? Czy ja to umiem? Wszystko, co najważniejsze, zaczyna się od patrzenia. Także zamknięte oczy patrzą. Także te, które widzą niewyraźnie lub wcale. Tak naprawdę chodzi o samo zatrzymanie się, skupienie. Tylko świat obserwowany, nasłuchiwany, dotykany istnieje naprawdę. Chodzi o bezinteresowność, wspaniałomyślność: o to, by przyjąć wszystko w siebie, a zarazem – w tym samym momencie – uwolnić, pozostawić nieużytym, nieprzywłaszczonym, „nie moim”. Wreszcie – chodzi o słowa: żeby zamiast wdzierać się w ten świat, współistniały z nim, cierpliwie szukając doń drogi.

Temperatura spada i w ślad za deszczem znów zjawia się śnieg. Wiatr układa go w niemal poziome szlaczki. Obraz robi się zimny i miękki. Razem z kotem na parapecie wpatrujemy się w to, co nie wiadomo co znaczy.

 

Kiedy mówię: „nie mam czasu”, jestem trupem. Najbardziej zajętym trupem pod słońcem, trupem, który pędzi. Jeśli rzeczywiście nie mam czasu, to znaczy, że umarłem.

Taką myśl wypisałem sobie kilkanaście lat temu z felietonu Jacka Filka, opublikowanego w „Tygodniku Powszechnym”. Wracam do niej często, nie daje mi spokoju. Istotnie jest tak, jak napisał Jacek: kiedy mówię, że nie mam czasu, to właściwie usiłuję powiedzieć coś innego – że nie chcę lub nie mogę czegoś zrobić – ale nie potrafię powiedzieć tego tak wprost. „Nie mam czasu” jest bezpieczne, zdejmuje ze mnie odpowiedzialność: to „na zewnątrz” jest problem, nie we mnie. Gdybym powiedział: „jestem zajęty”, „nie chcę się teraz z tobą widzieć”, „nie chce mi się tego czytać”, byłoby to jak przyznanie się do winy. Kiedy mówię: „nie mam czasu”, usprawiedliwiam się tym, że tego czasu obiektywnie jest za mało, że dzień, tydzień – i w ogóle – życie są za krótkie i nie wszystko zdołam w nich pomieścić.

Ale jeśli spojrzeć na to inaczej, to przecież prawda: nie zdołam. Ciągle ktoś proponuje mi, żebym się czymś zajął, a ja nie znajduję na to ani siły, ani dostatecznej motywacji. Jeśli zajmę się czyimś tekstem, nie będę pracował nad własnym. Jeśli pójdę pomóc komuś w przeprowadzce, nie posprzątam we własnym domu. Jeśli będę chciał odpowiedzieć na wszystkie listy, będę musiał spędzić na siedząco kilka godzin. Już teraz dokucza mi kręgosłup, powinienem więcej ćwiczyć, spacerować, uprawiać jakiś sport. „Przepraszam cię, ale muszę zadbać o siebie. Jak nie zadbam o siebie, za chwilę będę ciężarem dla innych”. Może tak powinno się odpowiadać, szczerze, zamiast: „nie mam czasu”?

Zresztą „nie mam czasu” zrobiło się niegrzeczne i właściwie nie wypada powiedzieć tego na głos. Ewentualnie można, nieco osłabiając: „Nie mam teraz czasu”, „Przepraszam, naprawdę nie mam czasu”. „Masz chwilę?”, pyta przez telefon ktoś, kto szykuje się do dłuższej rozmowy. „Ale tak dwie, trzy minuty”. „Znajdziesz czas, żeby się spotkać?” „Owszem, ale najprędzej w listopadzie, bo teraz jeszcze czekają mnie wyjazdy”. „Rzucisz na to okiem?” „Mogę rzucić, ale nie obiecam ci, że zrobię to szybko”. I tak dalej.

Tyle spraw wciska się do naszego życia, tyle rzeczywistości pcha się drzwiami i oknami. Tyle ludzkich nadziei liczy na naszą zgodę, życzliwość, zainteresowanie. Jeśli rano nie wyłączę telefonu, jeśli uruchomiwszy komputer, zajrzę do poczty, natychmiast cały plan dnia się wywraca. Nawet teraz, gdy ludzie jakby trochę się w sobie skurczyli, nie ubywa próśb, dopytywań, ponagleń. Ktoś prosi mnie o radę, ale jeśli będę myślał nad tym, co mu doradzić, odbiegnę myślami od tego, do przemyślenia czego zobowiązałem się już wcześniej. Na stole leżą kartki, na których odnotowuję sprawy do załatwienia. Codziennie kilka skreślam, ale dopisuję nowe. Czasem tych nowych jest tak wiele, że dokładam kolejną kartkę i kolejną. W końcu spisy przestają być funkcjonalne – wtedy sporządzam nową listę, a stare drę i wyrzucam do kosza.

Jeśli ktoś „nie ma czasu” – nie żyje, choćby miał nie wiadomo ile zajęć.

Ale Jacek ma rację. Kiedy mówię: „nie mam czasu”, to tak jakbym mówił: „umarłem”. Nie jestem w stanie zająć się wszystkimi, którzy tego oczekują. Nie w każdą sprawę mogę się zaangażować. Muszę odpoczywać, potrzebują tego moje oczy, kręgosłup, głowa. Nie mogę jednak „nie mieć czasu” tak zupełnie, bo oznaczałoby to, że wypadłem z niego na zawsze. Jeśli ktoś „nie ma czasu” – nie żyje, choćby miał nie wiadomo ile zajęć. Musi być we mnie – o tym Jacek nie pisze, dodaję tę myśl od siebie – jakaś gotowość na nieoczekiwane, na to, że coś zburzy dotychczasowy porządek, że coś potrwa dłużej, niż miało trwać. Są takie spotkania, w trakcie których czas zatrzymuje się, nie płynie, choć ubywa wody w karafce, a za oknem robi się coraz ciemniej. Potem łapiemy się za głowę: trzeba się szybko zbierać. Ale ten moment zwolnienia, a nawet zatrzymania był dobry. „Dziękuję, że poświęciłeś, poświęciłaś mi tyle czasu”.

Żeby żyć, muszę mieć czas.

 

Wszyscy mnie tu pytają, co myślę, a ja myślę to co wszyscy. To znaczy to co połowa wszystkich. Większa połowa? Mniejsza? Powiedzmy, że mniejsza. Ale jak mała? Nie wiem. Ostatnio rozśmieszył mnie żart, który znalazłem w internecie. Nauczyciel matematyki ostrzega uczniów: „Wasza klasa jest taka słaba, że sześćdziesiąt procent nie zda”. A uczniowie: „Ha, ha, ha, jak nas tylu nawet nie ma!”.

To, o czym najczęściej teraz myślę, to dziwne ludzkie obyczaje. O niektórych z nich napiszę. Na przykład wrzucanie pieniążka do fontanny, studni na zamkowym dziedzińcu, Morskiego Oka. Trzeba stanąć tyłem i zrobić to przez prawe ramię. Pieniążek wrzuca się po to, żeby wrócić w dane miejsce albo żeby spełniło się jakieś inne, wypowiedziane w duchu, życzenie. W ten sposób w Fontannie di Trevi ląduje co roku około półtora miliona dolarów. W sezonie drobne trzeba wyławiać codziennie, inaczej fontanna szybko się przepełni. Z oglądanego przed laty reportażu o Morskim Oku pamiętam przygnębiający obraz ryb krążących wśród korodujących monet. W jednej z komedii Stanisława Barei ma miejsce dialog między cieciem a chłopcem ze szkolnej wycieczki: „A ty dlaczego nie wrzucasz pieniążka do fontanny?”. „Bo ja tu nie chcę wrócić”. „Głupek”.

Na obiad, a już szczególnie świąteczny, musi być mięso. Czemu właściwie? Przeglądam kartę w znakomitej restauracji: na dwadzieścia głównych dań dziewiętnaście jest mięsnych. Dwudzieste to ryba. Owszem, są sałatki, ale też z mięsem lub wędliną. Mogę wybrać coś z przystawek albo z deserów. Nie jestem wegetarianinem, ale mógłbym być. A tego dnia nawet chciałbym, bo mięsne już mi się przejadło. Rozglądam się po stołach i widzę, że tylko ja grymaszę. Przymus mięsa. Wydawał się zrozumiały dwadzieścia, trzydzieści lat temu, gdy wciąż mieliśmy w pamięci okres, kiedy mięsa było mało. Ale teraz? Marzą mi się pierogi z kapustą i grzybami. Albo z kaszą gryczaną i serem. Placki ziemniaczane – gołe, bez dodatków, albo z sosem kurkowym. No ale nie ma. Proszę o rybę.

Za to przymus picia nieco zelżał. Pokazujesz charakterystyczny gest, jakbyś trzymał w rękach kierownicę, i masz spokój przez resztę wieczoru. W tygodniku „Przekrój” była niegdyś rubryka poświęcona zasadom dobrego wychowania; prowadziła ją Janina Ipohorska ukrywająca się pod pseudonimem „Jan Kamyczek”. Do rubryki można było przysyłać zapytania. Któregoś razu przyszedł list od czytelnika, który chciał się poradzić w dwóch sprawach. O pierwszej napisał obszernie: „Jak mam się zachować w gościnie, gdy wszyscy podnoszą kieliszki z wódką i piją zdrowie solenizanta, a ja jeszcze nigdy wódki nie piłem i jestem zdecydowany nigdy nie pić? Co mam powiedzieć, gdy gospodarz pyta: »Cóż to, nie chcesz wypić za zdrowie solenizanta?«?”. Drugie pytanie było krótsze, ale zapewne związane z pierwszym: „Kiedy są imieniny Janusza?”.

Jechałem kiedyś pociągiem z ośmioletnim Antkiem i jego mamą. To à propos picia. Antek był wygadany, a mama nieszczęśliwa. Jej nieszczęście brało się stąd, że w trakcie podróży Antek, o nic niepytany, jeden po drugim ujawniał przed współpasażerami rozmaite szczegóły z życia rodziny. Mama w końcu wstała, spojrzała na synka błagalnie i położywszy palec na ustach, wyszła z przedziału. Jak tylko zniknęła, chłopiec nachylił się ku mnie podniecony:

– Mój tata był raz nietrzeźwy – powiedział.

– Niemożliwe – skłamałem.

– Jak byliśmy z mamą nad morzem – ciągnął Antek – tata przysłał nam esemesa: „Kocham was”. To znaczy mamę i mnie. A mama powiedziała: „Co mu się stało? Chyba się opił”.

Zanim mama wróciła do przedziału, Antek (podkreślam: niepytany przez nikogo) zdążył mnie i pozostałym pasażerom objaśnić jeszcze to i owo. Między innymi skąd się biorą dzieci. Toczy się w naszym kraju od kilku lat dyskusja o „seksualizacji” w szkołach. Wójta pewnej gminy w Małopolsce ta dyskusja tak rozpaliła, że na sesji rady wypalił: „Nie zrobicie z Polski Judenratu”. Skoro tak powiedział, znaczy, że coś słyszał. Może niedokładnie, może z jednego radia, ale jednak… Ja się oporowi przeciwko „seksualizacji” nie dziwię. Ostatecznie jak są tacy, co straszą, to muszą być i tacy, co się boją. Ale dziwię się, że niektórym wciąż wszystko się z jednym kojarzy. W tym konkretnie wypadku – z jednym narodem. I tu uwaga historyczna (dla wójta i jemu podobnych): to właśnie ci, którym się wszystko z jednym narodem kojarzyło, zaprowadzali Judenraty. Nie na odwrót.

A teraz wracam do Antka. Otóż jest w naszym kraju ta dyskusja o „seksualizacji”, a ja po rozmowie z ośmiolatkiem powiadam wam: żadnych lekcji na ten temat w szkołach nie trzeba. Dzieci wiedzą już wszystko.

 

Bardzo bym chciał choć przez chwilę o niczym nie myśleć, ale niestety. Nawet jak postanowię, że dzień czy choćby pół dnia ma być wolne, zaraz mnie nosi, żeby robić porządki, czy to w papierach, czy w komputerze. To właśnie wtedy znajduję rozmaite świstki poutykane w książkach lub notesach albo zapomniane pliki, w których zapisałem jakąś obserwację czy pomysł. Ani jedno, ani drugie nie zostało rozwinięte. Zresztą większość rzeczy, które znajduję, do niczego się nie nadaje. Jakieś zdanie przepiszę na nowy świstek albo nowy plik utworzę, który za chwilę znów mi gdzieś przepadnie. Zakładam coraz to nowsze teczki na wycinki, a potem gubię się w tych teczkach. Porządkuję, żeby nie zginąć. Porządkuję, kładąc fundamenty pod przyszły bałagan.

Porządek jest niemożliwy. I może nawet wcale się za nim nie tęskni. To znaczy – są tacy, co tęsknią. Mieszkanie bez toreb z książkami, bez zakurzonych pudeł zapakowanych nie wiadomo czym, bez gazet w stertach czy skotłowanej pościeli to jest marzenie w określonych sferach nawet rozpowszechnione. Kiedy tymczasowość wyje z każdego kąta, człowiekowi o pewnej kulturze także chciałoby się wyć. Ale potem przychodzi do podejmowania decyzji: układamy czy czytamy. No i wiadomo, że czytamy, na układanie przyjdzie czas, jak nie będzie co czytać. A na to, że nie będzie co czytać, na razie widoków nie ma. Właśnie nowy stos książek do domu przyniosłem i już czytam. Upał taki, że wszystko, od ziemi począwszy, zdaje się pękać z hukiem. To co robić?

Trzeba być ścisłym: porządek w kuchni to ja nawet lubię i od zmywania naczyń się nie uchylam. Zresztą mam nad zlewem takie okno, przez które mogę obserwować to, co za domem: pas zieleni z drzewami, parking, przecinające się drogi na przystanek i do kościoła, a także najbliższe bloki. W sumie jest tego sporo i nawet jak nikt nie przechodzi, to zawsze coś się dzieje. Drzewa pylą i doprowadzają do szału alergików. Pranie na balkonach wygina się we wszystkie strony. O wirujących foliowych torbach niejeden już wiersz napisano. Cóż dopiero, kiedy zaczyna się pora powracania z pracy lub zapada wieczór. Ludzie są jak butelki: nawet specjalnie się nie kryjąc, jedni pod tym oknem się napełniają, inni opróżniają.

Szał sprzątania ogarnia mnie rzadko. Na ogół tylko wtedy, gdy w radiu albo w telewizji puszczają Chopina. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje: ilekroć słyszę Chopina – nie musi to być Etiuda rewolucyjna, wystarczą zwykłe mazurki – natychmiast mam ochotę ścierać kurze, przestawiać rzeczy na półkach, pakować makulaturę. Jak jest Konkurs Chopinowski, to nawet podłogi zmyję, choć nie lubię.

Szał sprzątania ogarnia mnie rzadko. Na ogół tylko wtedy, gdy w radiu albo w telewizji puszczają Chopina.

Porządek to jest słowo zaklęcie. Wiele słów się w publicznym obrocie zdewaluowało, ale jeśli ktoś wychodzi i obiecuje, że „zrobi porządek”, to ludzie mu wierzą i klaszczą. Jak by mieli nie klaskać, kiedy porządek potrzebny. Bo jak nie ma porządku, to jest bałagan, trzeciej możliwości nie ma. Choć tak naprawdę nasze życie upływa właśnie w tej „trzeciej możliwości”. Mamy ochotę wybuchnąć, kiedy umówieni na jedenastą dwie godziny później wciąż sterczymy pod lekarskim gabinetem. No ale czasem tak być musi: starszy człowiek, który właśnie z niego wyszedł, ledwo powłóczy nogami, córka podtrzymująca go z lewej strony, mówi: „Powoli, tato, powoli”. Jej głos delikatny, wyrozumiały, cierpliwy łaskocze nam uszy niczym kocie wąsy i już wściekłość jest mniejsza, bośmy sobie przypomnieli, jak życie powinno wyglądać i jaki porządek naprawdę w nim panuje.

Kiedy mimo wszystko usiłuję zaprowadzić na moim biurku jaki taki ład – a przynajmniej raz na cztery, pięć miesięcy muszę to zrobić – segregując dziesiątki umów, listów i zapisków, co rusz natrafiam na coś opatrzonego adnotacją „pilne” i „natychmiast załatwić”. Jak łatwo się domyślić, adnotacje dotyczą spraw, których nie załatwiłem. Nie okazały się wcale pilne i mimo ich niezałatwienia świat się nie zawalił – ani mój, ani, przypuszczam, tych, którzy próbowali mnie nimi zainteresować.

A że w życiu nie ma przypadków, więc nieprzypadkowo, robiąc sobie przerwę w porządkach, natrafiłem dziś na stary numer pisma „Studium”, a w nim na Wiersz o przecinkach Piotra Sommera:

 

Nic oczywiście się nie zdarzyło

w te dwa tygodnie, nic się bez ciebie

nie zawaliło, koniecznie nikt

się nie musiał z tobą widzieć i 

nie zostawił bardzo ważnej wiadomości,

przyszły trzy listy, w pracy

odłożono ci stos gazet, które

wychodzą dalej, mimo że pusto w nich

jak nigdy, choć dalej są zadrukowane

tym, czym wypełnia się historia.

 

No i uff, i bardzo dobrze. Tak właśnie to wygląda. Nic się nie zawali, kiedy przez chwilę będę niedostępny, a moje biurko zasypie nieczytana lub ledwie przeglądnięta prasa. Dwa tygodnie spokoju. Coś niewyobrażalnego w świecie, który domaga się natychmiastowych reakcji. Który nie rozumie sensu przerw, ucieczek, wolności.