Dzieci pana majstra - Zofia Rogoszówna - ebook + audiobook

Dzieci pana majstra ebook i audiobook

Zofia Rogoszówna

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dzieci pana majstra (1921) Zofii Rogoszówny to wierszowana opowieść o przygodach szóstki rozbrykanych potomków majstra Tygodnia i Imć Niedzieli z bardzo wątpliwym z dzisiejszego punktu widzenia przesłaniem: „Cudza własność to rzecz święta”.

Strach przed karą ze strony ojca — pijaka i gwałtownika — oraz nieprzewidywalnej matki sprawia, że wesoła gromadka wyrusza w świat i trafia do zaczarowanego ogrodu Cud-królewny. Tam, ulegając pokusie (ale przede wszystkim pod wpływem głodu!), rzuca się łapczywie na bogactwo owoców wszelkich. W porządku, za stratowanie krzewy i trawy, za połamane gałęzie dzieciakom należała się reprymenda, ale żeby zaraz zamieniać je w świnki?!

Opowieść Rogoszówny ratują anarchiczne skłonności dzieciarni, pewien rys ekologiczny (i miłość do świnek!), a także bardzo zabawna postać małej bohaterki — Sobótki, zdrobniale: Butki.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Zofia Rogoszówna
Dzieci pana majstra
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Baśń

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 75

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 14 min

Lektor: Joanna Lissner

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zofia Rogoszówna

Dzieci pana majstra

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-3813-0

Dzieci pana majstra

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Rozdział I. Tatko, mama, dzieci

Majster Tydzień, chwat nad chwaty, 
będzie temu lat już wiele, 
ujrzał, świeżą niby kwiaty, 
młodą pannę — Imć1 Niedzielę.  
Duchem2 posłał do niej swaty; 
było trochę ceregieli, 
lecz że chwat3 to był nad chwaty, 
więc spodobał się Niedzieli.  
Jak się zwykle potem zdarza, 
już organy grzmią w kościele, 
to Imć Tydzień od ołtarza 
wiedzie żonkę — Imć Niedzielę. 
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  
Dziatek dał im Bóg sześcioro, 
nie za wiele, nie za mało; 
córki z matki wdzięk swój biorą, 
chłopcy zuchy gębą całą.  
Syn najstarszy jak antałek4; 
młodszy znów jak pomidorek, 
pierwszy — zwie się: Poniedziałek, 
drugi — mamin pieszczoch: Wtorek. 
Piątek, tym się mama biedzi — 
na nic prośby jej i trudy; 
Piątek nie je nic prócz śledzi 
i dlatego jak śledź chudy. 
Mniejsza odeń o dwa cale5
to Sobota jest krąglutka 
(wszystko zmiata doskonale), 
a rodzeństwo zwie ją: „Butka”. 
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 
Wtorek majtki zdarł na płocie, 
Czwartek się po rynnie wspina, 
Piątek zgubił trzewik6 w błocie, 
Środa wpadła do komina.  
A prym wiedzie7 Poniedziałek! 
Toż8 nie stracił omal ducha, 
kiedy z dachu niby wałek 
wprost do matki spadł fartucha. 
Za urwisów starszych piątką 
i Sobotka też głupiutka 
wszystko robi jak małpiątko, 
chociaż taka jest malutka! 
Głośno śmieją się sąsiadki, 
że poczciwa Imć majstrowa 
na hultajów, na gagatki9
wszystkie dzieci swe wychowa.  
Pod jej okiem śmiało broi 
rozhukana ta czereda, 
bo się matki nic nie boi. — 
Gorsza bywa z ojcem bieda.  
Bo z Tygodnia majster tęgi: 
„Furdum, burdum, mocium panie10!”. 
Kto zawinił — bez mitręgi11
na warsztacie bierze lanie. 
Lecz gdy widzą swawolniki, 
że im grozi basarunek12, 
wraz podnoszą lament, krzyki: 
„Mamo! mamo! na ratunek!”. 
A już matka zadyszana 
dłoń karzącą wstrzymać leci. 
— Na toż13 wyszłam za waćpana14, 
byś niewinne dręczył dzieci? 
— Żono! toć mu wziąłem z garści 
rozstrzaskany zegar gdański... 
— Jak to!? zegar milszy waści15
niż rodzony synek pański? 
— Duszko16! lecą ze mnie spodnie, 
Wtorek pociął moje szelki... 
— Chciał mieć lejce niezawodnie! 
Ot, chłopięce to figielki. 
— Spójrz na buzie twych dziewczątek, 
miód wykradły ze spiżarki... 
— O, te wejdą w każdy kątek, 
będą dobre z nich kucharki.  
— Pieprz mi wsypał do tabaki 
twój synalek, żono, trzeci. 
— I chcesz karać za żart taki? 
Toć to mężu jeszcze dzieci!...  
— Muszą, muszą wziąć raz baty, 
Ty je, matko, nadto17 psujesz! 
— Tydziu! rzekłeś mi przed laty, 
że nad życie mnie miłujesz! 
Tu majstrowa w głos zaszlocha 
(majster dłonią przytka uszy). 
Tydzień bardzo żonę kocha, 
łzom jej ulżyć radby z duszy. 
Choć się jeszcze srożyć stara: 
— Furdum, burdum, mocium panie! 
W zapomnienie idzie kara, 
dyscyplina18 już na ścianie. 
— Precz, hultaje! precz, zbytnice! — 
huknie jeno majster z góry. 
— Bo jak które z was przychwycę, 
to obłupię je ze skóry! 
Na gorący ten traktament19
nie czekają lube dziatki20, 
lecz ogromny czyniąc zamęt, 
wszystkie nikną z oczu tatki. 
Gdy Niedziela to zobaczy, 
drzwi zamyka po cichutku 
i mężulka miodkiem raczy, 
gładząc rączką po podbródku. 

Rozdział II. Jak się zakończyła wesoła zabawa

Lecą dziatki w wielkim pędzie, 
każde z tęgą chleba kromą, 
aż przycupły21 w polnej grzędzie 
zasłonięte górką stromą.  
— Ano było strachu trocha22 — 
Poniedziałek, jedząc, rzecze; 
— szczęściem tatko mamę kocha, 
więc nam zwykle się upiecze. 
— Muszę jednak przyznać sama — 
(w Środzie budzi się sumienie) 
— że ta nasza biedna mama 
wielkie z nami ma strapienie23. 
— E, bo tatko nadto srogi! — 
bąknie Wtorek z kwaśną miną, 
— za żart każdy, Boże drogi, 
zaraz straszy dyscypliną. 
„Tatko taki! mama taka!” 
Każde z dzieci rzuci słówko... 
Wtem Sobótka spoza krzaka 
rzeknie, kręcąc płową główką: 
— Źebym takie dzieci miała, 
cio nić nie chcią śłuchać taty, 
to bym siama im wśypała 
na walśtacie doble baty! 
— Nikt nie pyta ciebie, Butko! 
więc najlepiej milcz, maleństwo! — 
Tak z dzieciną zwięźle, krótko 
rozprawiło się rodzeństwo. 
— Jednak słuszność ma Sobotka — 
po namyśle Środa powie; 
— mama taka dobra, słodka, 
a nam wiecznie figle w głowie. 
— Co tam wdawać się24 z szkrabami25! — 
Poniedziałek huknie z śmiechem26, 
— toć rodzice mówią sami, 
że zabawa nie jest grzechem. 
Lecz dziewczęta przecie27 tchórze, 
stąd morały o poprawie. 
Siedźcie zatem tu, na górze, 
a my zjedziem w dół, po trawie...  
— Wiwat28! — krzykną chłopcy. — Brawo! 
I szalona zjeżdża czwórka; 
ten na lewo, ten na prawo, 
echem śmiechów tętni górka. 
W płacz dziewczynki: — I my z wami, 
nie boimy się ni troszki! 
— Nie wdajemy się z babami, 
co udawać chcą świętoszki! 
Gdy usłyszy to Sobótka, 
szybko z łez ociera oczy 
i jak piłka okrąglutka 
już za braćmi w dół się toczy. 
Środa waha się przez chwilę, 
lecz gdy cała piątka hula, 
czyż wypada zostać w tyle? 
więc się także na dół stula. 
— Jest Sobótka! Jest i Środa, 
a to zuchy dziewczyniska! 
I tu każdy z braci doda: 
— No, siostrzyczki! dajcie pyska! 
Wszyscy razem, wszyscy w zgodzie 
pną się użyć cudnej sanny, 
każdy pragnie być na przodzie: 
pędzą chłopcy! pędzą panny!  
Toż to radość! to zabawa! 
ziemia kręci się dokoła, 
jak aksamit miękka trawa, 
a jak ślicznie pachną zioła! 
Hejże z górki na pazurki! 
Hulaj dusza bez kontusza29! 
W takim pędzie lecą z górki, 
aż w urwisach rośnie dusza! 
Trach! roztargał30 się fartuszek, 
tu tasiemka! tam guziki! 
Ten potoczył się na brzuszek, 
śmiechy, wrzaski, piski, krzyki! 
Aż się słonko śmieje w górze 
i spogląda w dół ciekawie; 
aż skowronek ścichł w lazurze, 
przypatrując się zabawie. 
Dzieciom pot już z czoła kapie, 
dyszy Środa, dyszy Wtorek; 
ten jak miech kowalski sapie, 
ten wywiesił swój ozorek. 
— To mi jazda! to parada! 
Tchu nie mogę złapać w płuca... 
Poniedziałek ciężko siada 
lecz natychmiast w bok się rzuca. 
— Dzieci! — na rodzeństwo kiwnie — 
niech popatrzy, proszę, które 
czemu tak mi jakoś dziwnie, 
jakbym wziął od tatka w skórę? 
Gwałtu rety! spojrzą dziatki: 
z hajdawerków31 pana brata 
jeno strzępy, jeno szmatki, 
na nic, zdarta cała szata. 
Na ten widok każdy czuje, 
(oto skutki są swawoli! ), 
że go też coś piecze, kłuje, 
że go też coś trochę boli. 
Spójrzcie tylko na ich miny! 
„Dziura! dziura!” — słychać krzyki, 
w strzępach nawet koszuliny! 
Wszystko do cna zdarły smyki. 
Ach, bo cudna jazda owa, 
co się zdała jedną chwilką, 
a dla ubrań tak niezdrowa, 
trzy godziny trwała tylko. 
Jak pokazać się tak komu? 
choć do mysiej skryj się dziury... 
Jeśli ojciec będzie w domu 
toż dobierze się do skóry!  
Zaczem32 wszystkie w płacz dziateczki, 
kiedy gruby Czwartek wrzaśnie: 
— Góra zdarła nam majteczki! 
Niech ją za to każdy trzaśnie!  
Na to walka w mig zawrzała, 
każdy ziemię bije, łupie, 
gdy znów rzeknie Butka mała: 
— Wy jeśteście baldzio głupie!  
Prawda! spojrzą na się dziatki — 
cóż im z bicia góry przyjdzie? 
Czyż naprawi to ich szatki? 
Co tu robić? hańbo! wstydzie!  
Najpierw zatem dwie siostrzyczki 
z buzią w pąsach, z łezką w oku 
ciągną z trudem swe spódniczki 
i spinają je na boku. 
Z braćmi gorszy jest ambaras33... 
Czym zastąpić zdarte szmatki? 
a wtem Środa: — Mam coś dla was! 
z liści wam porobię łatki! 
Ach ty mądra! ty poczciwa! 
już przy malcach Środa siada, 
liść za liściem rączką zrywa, 
dziwne łaty z nich układa. 
Gdy podniosły się grubaski, 
śmiech każdego porwał pusty. 
— Mój liść wklęsły! a mój płaski! 
Mój z łopuchu! mój z kapusty!  
Lecz czy Środy dobre chęci 
zechce uznać srogi tata? 
czy rad będzie z tych pieczęci 
zieloniutkich jak sałata?  
— Do dom34 nie ma wracać po co, 
bo tam zaraz bomba pęknie; 
trzeba skryć się gdzie35