37,99 zł
To przez niego hrabia Rostow musiał zamienić przestronny apartament w Metropolu, najbardziej ekskluzywnym hotelu Moskwy, na mikroskopijny pokój na poddaszu, z oknem wielkości szachownicy. Dożywotnio.
Taki wyrok wydał bolszewicki sąd.
Rostow wie, że jeśli człowiek nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą. Pozbawiony majątku, wizyt w operze, wykwintnych kolacji i wszystkiego, co dotychczas definiowało jego status, stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Z pomocą zaprzyjaźnionego kucharza, pięknej aktorki i niezwykłej dziewczynki na nowo buduje swój świat. Gdy za murami hotelu rozgrywają się największe tragedie dwudziestego wieku, hrabia udowadnia, że bez względu na okoliczności warto być przyzwoitym. A największego bogactwa nikt nam nie odbierze, bo nosimy je w sobie.
Dżentelmen w Moskwie to przede wszystkim hołd złożony drugiemu człowiekowi, ale też pieśń miłosna o Rosji – kraju wielkich artystów i szlachetnych ludzi. Powieść uznana została za jedną z najlepszych książek 2016 roku przez najważniejsze
media anglosaskie. Od dnia premiery ciągle znajduje się na liście bestsellerów
„New York Timesa”.
___________
„Kto ocali Rostowa, jeśli nie szwaczki, kucharze, barman i portierzy? Mając ich obok siebie, Rostow, skazany na dożywocie w pozłacanych wnętrzach hotelu, stanie się najszczęśliwszym człowiekiem w Rosji”.
„The New York Times Book Review”
„Amor Towles pokazuje, jak żyć naprawdę w czasach, gdy już samo przetrwanie jest sztuką. Jego powieść przepełniona jest nostalgia za złotą erą Tołstoja i Turgieniewa i przypomina czytelnikowi, że choć teraz nadszedł czas Putina, to Puszkina zapamiętamy na zawsze”.
„O, The Oprah Magazine”
„Przeczytaj tę cudowną książkę w chwili, gdy naprawdę będzie ci potrzebna ucieczka od rzeczywistości…”
Louise Erdrich, laureatka . National Book Award, National Book Critics Circle Award
„Powieść pełna przygód, romansów, uśmiechów losu i żartów”.
„The Wall Street Journal”
„Powieść wspaniała pod każdym względem, pełna uroku, życiowej mądrości I filozoficznej zadumy (…) to powieść, w której okrucieństwo epoki nie jest w stanie zniszczyć potęgi ludzkich relacji i wspomnień, jakie się z nimi wiążą”.
„Kirkus Reviews”
„Areszt domowy nigdy nie był tak pełen uroku jak tutaj. Wciągająca saga, rozgrywająca się na przestrzeni trzydziestu lat i niemal w całości osadzona w najbardziej luksusowym hotelu w Moskwie. Przyjemność czytania i potężna dawka empatii”.
„Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 633
Data ważności licencji: 5/20/2026
Stokleyowi i Esmé
Tak dobrze pamiętam
Przyszedł do nas pieszo jako gość
I trochę wśród nas zabawił
Melodia pod postacią górskiego kota.
A gdzie jest teraz sens naszego życia?
Tak jak na wiele pytań
I na to odpowiadam
Odwracając wzrok przy obieraniu gruszki.
Z ukłonem mówię dobranoc
I wychodzę tarasowymi drzwiami
Ku prostym wspaniałościom
Kolejnej powściągliwej wiosny.
Ale wiem jedno:
Nie zagubił się wśród jesiennych liści na placu Piotra Wielkiego.
Nie ma go w popiele z popielniczek w Ateneum.
Nie ma go w błękitnych pagodach waszej pięknej chinoiserie.
Nie ma go w sakwach Wrońskiego
Ani w pierwszej zwrotce Sonetu XXX,
Ani na dwudziestu siedmiu czerwonych…
Gdzie on teraz jest? (wersy 1–19)
hrabia Aleksander Iljicz Rostow
1913
21 czerwca 1922
WYSTĄPIENIE HRABIEGO ALEKSANDRA ILJICZA ROSTOWA PRZED KOMISJĄ NADZWYCZAJNĄ LUDOWEGO KOMISARIATU SPRAW WEWNĘTRZNYCH
Przewodniczą: towarzysze W.A. Ignatow,
M.S. Zakowski, A.N. Kosariew
Prokurator: A.I. Wyszyński
PROKURATOR WYSZYŃSKI: Proszę się przedstawić.
ROSTOW: Hrabia Aleksander Iljicz Rostow, odznaczony Orderem Świętego Andrzeja, członek Jockey Clubu, mistrz ceremonii łowieckiej.
WYSZYŃSKi: Możecie zachować swoje tytuły, nikomu innemu nie są potrzebne. Ale dla porządku: czy jesteście Aleksandrem Rostowem urodzonym w Sankt Petersburgu dwudziestego czwartego października tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku?
ROSTOW: Tak, to ja.
WYSZYŃSKI: Zanim zaczniemy, muszę wyznać, że chyba nigdy nie widziałem marynarki zapinanej na tak wiele guzików.
ROSTOW: Dziękuję.
WYSZYŃSKI: To nie miał być komplement.
ROSTOW: W takim razie żądam satysfakcji.
Śmiech.
SEKRETARZ IGNATOW: Cicho tam na galerii!
WYSZYŃSKI: Pod jakim adresem obecnie mieszkacie?
ROSTOW: W apartamencie trzysta siedemnaście w hotelu Metropol w Moskwie.
WYSZYŃSKI: Od jak dawna?
ROSTOW: Od piątego września tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Od blisko czterech lat.
WYSZYŃSKI: A czym się trudnicie?
ROSTOW: Trudnienie się nie leży w naturze dżentelmena.
WYSZYŃSKI: Dobrze. W takim razie jak spędzacie czas?
ROSTOW: Na posiłkach, dyskusjach. Lekturze, rozmyślaniu. Na zwyczajnych zajęciach.
WYSZYŃSKI: I piszecie wiersze?
ROSTOW: Jestem znany z tego, że władam piórem.
WYSZYŃSKI (podnosząc pamflet): Czy jesteście autorem tego długiego wiersza zatytułowanego Gdzie on teraz jest? z tysiąc dziewięćset trzynastego roku?
ROSTOW: Przypisuje mi się jego autorstwo.
WYSZYŃSKI: Dlaczego go napisaliście?
ROSTOW: Domagał się, żeby ktoś to zrobił. Tak się po prostu złożyło, że pewnego ranka siedziałem przy pewnym biurku, gdy akurat postanowił wysunąć swoje żądania.
WYSZYŃSKI: A gdzie konkretnie to było?
ROSTOW: W południowym salonie w Leniwejgodzinie.
WYSZYŃSKI: W Leniwejgodzinie?
ROSTOW: To posiadłość Rostowów w Niżnym Nowogrodzie.
WYSZYŃSKI: A tak. Oczywiście. Jakże trafna nazwa. Skupmy się jednak na waszym wierszu. W czasie, w którym powstał – w spokojniejszych latach po nieudanej rewolucji w tysiąc dziewięćset piątym – wielu uznało go za wezwanie do działania. Zgodzilibyście się z taką oceną?
ROSTOW: Cała poezja jest wezwaniem do działania.
WYSZYŃSKI (zaglądając do notatek): I wiosną następnego roku wyjechaliście z Rosji do Paryża…?
ROSTOW: Chyba pamiętam kwiaty na jabłoniach. Zatem tak, najprawdopodobniej była wiosna.
WYSZYŃSKI: Dokładniej mówiąc, szesnasty maja. Rozumiemy powody waszej dobrowolnej emigracji, a wydarzenia, które skłoniły was do ucieczki, budzą w nas nawet odrobinę współczucia. Niepokoi nas jednak wasz powrót w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Nasuwa się pytanie, czy nie wróciliście z zamiarem chwycenia za broń, a jeśli tak, to czy zamierzaliście jej użyć w imię rewolucji, czy przeciwko niej.
ROSTOW: Obawiam się, że czasy, w których mogłem chwycić za broń, miałem już wtedy za sobą.
WYSZYŃSKI: Dlaczego zatem wróciliście?
ROSTOW: Z tęsknoty za klimatem.
Śmiech.
WYSZYŃSKI: Hrabio Rostow, chyba nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji. I nie okazujecie szacunku należnego zgromadzonym przed wami ludziom.
ROSTOW: W swoim czasie caryca miała do mnie podobne pretensje.
IGNATOW: Towarzyszu prokuratorze, jeśli wolno…
WYSZYŃSKI: Proszę, towarzyszu sekretarzu.
IGNATOW: Hrabio Rostow, nie wątpię, że wiele osób na galerii jest pod wrażeniem waszego uroku, ale dla mnie nie jest on żadnym zaskoczeniem. Historia pokazuje, że urok to szczyt ambicji klasy próżniaczej. Zaskakuje mnie raczej to, że autor rzeczonego wiersza stał się mężczyzną, którego życie najwyraźniej straciło sens.
ROSTOW: Żyję w przekonaniu, że sens życia człowieka znany jest jedynie Bogu.
IGNATOW: Otóż to. Dla was to pewnie bardzo wygodne.
Komisja wychodzi na dwunastominutową przerwę.
IGNATOW: Aleksandrze Iljiczu Rostowie, biorąc pod uwagę wasze zeznania, możemy jedynie uznać, że chwacki duch, który napisał wiersz Gdzie on teraz jest?, uległ nieodwracalnemu zepsuciu właściwemu swojej klasie i stwarza teraz zagrożenie dla tych samych ideałów, które niegdyś wyznawał. W związku z tym bylibyśmy skłonni wyprowadzić was z tej sali i postawić pod murem. Na wyższych szczeblach partii są jednak tacy, którzy zaliczają was do bohaterów przedrewolucyjnej sprawy. Dlatego w opinii tej komisji powinniście wrócić do hotelu, w którym tak się wam podoba. Pamiętajcie jednak: jeśli jeszcze kiedykolwiek wychylicie nos z Metropolu, zostaniecie zastrzeleni. Następna sprawa.
Dokument opatrzony podpisami
W.A. Ignatowa
M.S. Zakowskiego
A.N. Kosariewa
1922
21 czerwca 1922 roku o wpół do siódmej, gdy eskortowano hrabiego Aleksandra Iljicza Rostowa przez bramę Kremla na plac Czerwony, było pięknie i chłodno. Hrabia wyprężył pierś i nie zwalniając kroku, wciągnął powietrze w płuca jak ktoś, kto właśnie skończył pływać. Niebo miało dokładnie ten odcień błękitu, na którego tle kolory kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego prezentowały się najlepiej. Ich róż, zieleń i złoto połyskiwały, jakby jedynym sensem religii było wiwatowanie na cześć Najświętszego. Nawet młode bolszewiczki rozmawiające przed witrynami Państwowego Domu Towarowego zdawały się wystrojone dla uczczenia ostatnich dni wiosny.
– Witaj, dobry człowieku – zawołał hrabia do Fiodora na skraju placu. – Widzę, że jeżyny wcześnie obrodziły w tym roku!
Nie dając zdumionemu sprzedawcy owoców czasu na odpowiedź, hrabia z nawoskowanymi wąsami rozpostartymi niczym skrzydła mewy żwawo poszedł dalej. Mijając bramę Rezurekcyjną, odwrócił się plecami do bzów w parku Aleksandrowskim i ruszył w stronę placu Teatralnego, gdzie hotel Metropol stał w pełni swojej chwały. Gdy hrabia dotarł do progu, puścił oko do Pawła, popołudniowego portiera, i z wyciągniętą ręką odwrócił się do dwóch idących za nim żołnierzy.
– Dziękuję, panowie, że bezpiecznie odeskortowaliście mnie z powrotem. Nie będę dłużej potrzebował waszej pomocy.
Obaj żołnierze byli rosłymi chłopami, lecz aby spojrzeć hrabiemu w oczy, musieli unieść głowy i wyjrzeć spod czapek, gdyż – podobnie jak dziesięć pokoleń Rostowów – hrabia mierzył aż metr dziewięćdziesiąt.
– Idźcie dalej – powiedział ten o bardziej zbirowatym wyglądzie, kładąc rękę na kaburze karabinu. – Mamy was zaprowadzić do pokoju.
W holu hrabia wykonał zamaszysty gest, by jednocześnie pomachać niewzruszonemu Arkademu (który obsługiwał recepcję) i uroczej Walentynie (odkurzającej właśnie posążek). Choć pozdrawiał ich w ten sposób już ze sto razy, obydwoje wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. Był to ten rodzaj powitania, jakiego można się spodziewać, zjawiając się na balu bez spodni.
Minąwszy dziewczynkę mającą słabość do żółtego koloru, która czytała jakiś magazyn, siedząc w swoim ulubionym fotelu w holu, hrabia gwałtownie zatrzymał się przed palmami w donicach i zwrócił do swojej eskorty.
– Windą czy schodami, panowie?
Żołnierze spojrzeli po sobie, a potem na hrabiego i z powrotem na siebie, najwyraźniej nie potrafiąc się zdecydować.
Jak żołnierz ma przetrwać na polu bitwy, zastanawiał się hrabia, skoro nie jest w stanie podjąć decyzji w kwestii sposobu dostania się na piętro.
– Schodami – wybrał w ich imieniu, po czym zaczął przeskakiwać po dwa stopnie naraz, jak to miał w zwyczaju od ukończenia akademii.
Na trzecim piętrze ruszył korytarzem wyłożonym czerwoną wykładziną ku swojemu apartamentowi składającemu się z sypialni, łazienki, jadalni i okazałego salonu z dwuipółmetrowymi oknami wychodzącymi na lipy na placu Teatralnym. I tam czekała na niego największa przykrość, jaka miała go spotkać tego dnia. Przed otwartymi drzwiami jego apartamentu stał bowiem kapitan straży razem z Paszą i Pietią, dwoma boyami hotelowymi. Dwaj młodzieńcy z zakłopotaniem spojrzeli hrabiemu w oczy, gdyż najwyraźniej zwerbowano ich do zadania, które uważali za odrażające. Hrabia zwrócił się do oficera.
– Kapitanie, co to ma znaczyć?
Kapitan, który wydawał się lekko zaskoczony pytaniem, był jednak wystarczająco dobrze wyszkolony, by utrzymać emocje na wodzy.
– Jestem tu, by pokazać wam waszą kwaterę.
– To jest moja kwatera.
– Obawiam się, że już nie – odpowiedział kapitan, zdradzając radość ledwie zauważalnym uśmieszkiem.
Zostawiwszy Paszę i Pietię z tyłu, kapitan poprowadził hrabiego i jego eskortę ku schodom dla personelu schowanym za niepozornymi drzwiami w sercu hotelu. Słabo oświetlone, ostro skręcały co pięć stopni, przywodząc na myśl dzwonnicę. Pokonali nimi trzy piętra i otworzywszy drzwi, znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym do łazienki i sześciu pokoi przypominających klasztorne cele. Początkowo na strychu miały się mieścić kwatery lokajów i służących gości hotelu Metropol, lecz gdy zwyczaj podróżowania ze służbą wyszedł z mody, nieużywane pokoje zostały podporządkowane kaprysom codziennych naglących potrzeb – od tego czasu były składowiskiem przeróżnych gratów, zepsutych mebli i innego śmiecia.
Tego dnia rano z pokoju znajdującego się najbliżej schodów wyniesiono wszystko oprócz łóżka z kutego żelaza, komody na trzech nogach i dekady kurzu. W kącie obok drzwi stała mała szafa, bardziej przypominająca budkę telefoniczną, dorzucona jakby po namyśle. Podążając za pochyłością dachu, sufit stopniowo opadał w miarę oddalania się od drzwi, tak że jedynym miejscem przy zewnętrznej ścianie, w którym hrabia mógł stanąć prosto, była lukarna z szybą wielkości szachownicy.
Gdy dwaj gwardziści z zadowoleniem zajrzeli do środka, miły kapitan wyjaśnił, że wezwał boyów hotelowych, by pomogli hrabiemu przenieść część dobytku, która zmieści się w jego nowej kwaterze.
– A reszta?
– Stanie się własnością ludu.
A więc tak pogrywają, pomyślał hrabia.
– Doskonale.
Zbiegł po wąskich schodach, a gwardziści popędzili za nim, stukając karabinami o ścianę. Na trzecim piętrze przemaszerował korytarzem i wszedł do swojego apartamentu, gdzie dwaj boye hotelowi przywitali go zbolałymi minami.
– Wszystko w porządku, chłopcy – zapewnił ich hrabia, a potem zaczął pokazywać przedmioty. – To. Tamto. I to. Wszystkie książki.
Spośród mebli hrabia wybrał do nowej kwatery dwa fotele z wysokim oparciem, orientalny stolik do kawy należący niegdyś do jego babki oraz jej ulubiony komplet porcelanowych talerzy. Wybrał też dwie lampy stołowe z nóżkami w formie hebanowych słoni i portret swojej siostry Heleny namalowany przez Serowa podczas jego krótkiego pobytu w Leniwejgodzinie w 1908 roku. Nie zapomniał o skórzanej walizce, którą zaprojektował specjalnie dla niego Asprey w Londynie i którą jego dobry przyjaciel Miszka bardzo trafnie ochrzcił ambasadorem.
Ktoś okazał się na tyle uprzejmy, by zanieść do sypialni jedną z waliz podróżnych hrabiego. Dlatego gdy boye hotelowi taszczyli na górę wspomniane przedmioty, hrabia wypełnił ją ubraniami i różnymi rzeczami osobistymi. Zauważywszy, że gwardziści popatrują na dwie butelki brandy na konsoli, je także wrzucił do walizy. A gdy zaniesiono ją na górę, wskazał biurko.
Dwaj boye hotelowi w błękitnych uniformach, już poplamionych wskutek wysiłku, złapali biurko za rogi.
– Przecież ono waży z tonę – powiedział jeden do drugiego.
– Fortecą króla jest zamek – zauważył hrabia – a fortecą dżentelmena jego biurko.
Gdy boye hotelowi wytaszczyli mebel na korytarz, zegar dziadka Rostowa, któremu było pisane zostać w apartamencie, smętnie wybił ósmą. Kapitan już dawno wrócił na posterunek, a gwardziści, zamieniwszy buńczuczność na znudzenie, stali oparci o ścianę, strząsając popiół z papierosów na parkietową podłogę. Do okazałego salonu wpadało niesłabnące światło moskiewskiego letniego przesilenia.
Hrabia z tęsknym spojrzeniem podszedł do okien w północnym rogu apartamentu. Ile godzin przed nimi spędził? Ile razy rano, ubrany w szlafrok i z kawą w ręku, patrzył, jak nowi przybysze z Sankt Petersburga wysiadają z taksówek, zmęczeni i znużeni nocną podróżą pociągiem? Przez ile zimowych wieczorów obserwował padający powoli śnieg i jakąś samotną postać, tęgą i niską, przechodzącą pod uliczną latarnią? W tej chwili na północnym krańcu placu jakiś młody oficer Armii Czerwonej wbiegał po schodach Teatru Wielkiego, przegapiwszy pierwsze pół godziny wieczornego spektaklu.
Hrabia uśmiechnął się na wspomnienie młodości, w której także wolał się zjawiać entr’acte. Zdecydowanym tonem zapowiadał w English Clubie, że może zostać jeszcze tylko na jednego drinka, po czym zostawał na trzy. Potem wskakiwał do czekającego powozu i gnał przez miasto, wbiegał po legendarnych schodach i tak jak ten młodzieniec wślizgiwał się do środka przez złote drzwi. Baletnice tańczyły z wdziękiem na scenie, a on szeptał „excusez-moi”, zdążając na swoje stałe miejsce w dwudziestym rzędzie, z którego miał doskonały widok na damy w lożach.
Spóźnianie się, pomyślał hrabia i westchnął. Cóż za rarytas młodości.
Potem się odwrócił i zaczął krążyć po apartamencie. Najpierw podziwiał wspaniałe rozmiary salonu i jego dwóch żyrandoli. Podziwiał malowaną boazerię w małej jadalni i wymyślny mosiężny mechanizm umożliwiający zamknięcie dwuskrzydłowych drzwi sypialni. Krótko mówiąc, oglądał wnętrze całkiem jak potencjalny kupiec odwiedzający te pokoje po raz pierwszy. Gdy znalazł się w sypialni, przystanął przed stolikiem z marmurowym blatem, na którym stały różne bibeloty. Wybrał spośród nich nożyczki, cenione niegdyś przez jego siostrę. Miały kształt czapli białej, ich długie srebrne ostrza były ptasim dziobem, a mała złota śrubka na sworzniu – ptasim okiem. Całość miała tak niewielkie rozmiary, że z trudem wsuwał w otwory kciuk i palec wskazujący.
Spoglądając z jednego końca apartamentu na drugi, hrabia przeprowadził szybki inwentarz wszystkiego, co miało tam pozostać. Rzeczy osobiste, meble i objects d’art, które przyniósł do tego apartamentu przed czterema laty, były przedmiotami ocalałymi z pierwszej wielkiej selekcji. Gdy bowiem do hrabiego doszła wieść o egzekucji cara, natychmiast wyruszył z Paryża do Rosji. W ciągu dwudziestu dni przebył ziemie zamieszkiwane przez sześć narodów i ominął osiem batalionów walczących pod pięcioma różnymi sztandarami, by wreszcie 7 sierpnia 1918 roku dotrzeć do Leniwejgodziny, mając jedynie plecak na plecach. Wieś była na skraju wrzenia, a dom w rozpaczy, lecz jego babka hrabina zachowała typowe dla siebie opanowanie.
– Sasza – powiedziała, nie wstając z krzesła – jak dobrze, że wróciłeś. Pewnie umierasz z głodu. Zjedz ze mną podwieczorek.
Gdy wyjaśnił babce konieczność opuszczenia kraju i przedstawił jej plan podróży, hrabina zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Zrozumiała, że choć każdy członek jej służby jest gotów jej towarzyszyć, wolno jej zabrać tylko dwie osoby. Zrozumiała także, dlaczego jej wnuk i jedyny spadkobierca, którego wychowywała, odkąd skończył dziesięć lat, nie może pojechać razem z nią.
Gdy hrabia miał zaledwie siedem lat, mieszkający po sąsiedzku chłopiec tak srodze ograł go w warcaby, że nie obyło się bez łez i przekleństw, a pionki rozsypały się po podłodze. Tym brakiem sportowego ducha młody Aleksander zasłużył sobie na ostrą reprymendę ze strony ojca i poszedł spać, nie zjadłszy kolacji. Kiedy jednak pogrążony w rozpaczy ściskał koc, odwiedziła go babcia. Siadając w nogach łóżka, hrabina wyraziła odrobinę współczucia: „O przegrywaniu nie można powiedzieć nic miłego – zaczęła – a chłopak Obołeńskich to idiota. Ale Saszo, mój drogi, dlaczego, na litość boską, dałeś mu tę satysfakcję?”. W takim samym duchu hrabia rozstał się z babcią w dokach Peterhofu – nie roniąc łez. Potem wrócił do rodzinnej posiadłości, by nadzorować zamykanie okiennic.
Później nastąpiło pospieszne zamiatanie kominków, opróżnianie spiżarni i przykrywanie mebli. Zupełnie jakby rodzina wyjeżdżała na sezon do Sankt Petersburga, tyle że psy wypuszczono z kojców, konie ze stajni, a służących zwolniono ze służby. Następnie, wypełniwszy jeden wóz częścią najwspanialszych mebli Rostowów, hrabia zaryglował drzwi i wyruszył do Moskwy.
Zabawne, pomyślał Aleksander Iljicz, szykując się do opuszczenia apartamentu. Od najmłodszych lat musimy uczyć się żegnać z przyjaciółmi i rodziną. Żegnamy się z rodzicami i rodzeństwem na dworcu, odwiedzamy kuzynów, uczęszczamy do szkół, trafiamy do pułku, bierzemy ślub albo wyruszamy za granicę. To nieodzowny element ludzkiego doświadczenia, że nieustannie bierzemy jakiegoś drogiego nam człowieka w objęcia i życzymy mu wszystkiego dobrego, pocieszając się myślą, że wkrótce się z nami skontaktuje.
Rzadziej jednak się zdarza, by doświadczenie uczyło nas, jak mówić adieu swojemu najukochańszemu dobytkowi. A nawet jeśliby uczyło? Nie bylibyśmy uszczęśliwieni taką edukacją. Bo ostatecznie najukochańszy dobytek staje się nam bliższy niż przyjaciele. Przenosimy go z miejsca na miejsce, często kosztem znacznych wydatków i niewygody. Odkurzamy i polerujemy powierzchnie, besztamy dzieci, gdy za bardzo dokazują w pobliżu – i jednocześnie pozwalamy, by wspomnienia nieustannie podnosiły ich wartość. Ta zbroja, wspominamy ochoczo, to ta sama, w której chowałem się jako mały chłopiec. Te srebrne kandelabry stały na naszym stole w Wigilię Bożego Narodzenia. To właśnie tą chusteczką wytarła kiedyś oczy, i tak dalej, i tak dalej. W końcu zaczyna nam się wydawać, że te starannie przechowywane przedmioty mogą nam przynieść prawdziwą pociechę w obliczu utraty towarzysza.
Jednak, rzecz jasna, przedmiot to tylko przedmiot.
Dlatego też, wsuwając siostrzane nożyczki do kieszeni, hrabia jeszcze raz spojrzał na pozostałe ruchomości, po czym na zawsze wyrzucił je z zasmuconego serca.
Godzinę później, gdy hrabia dwa razy podskoczył na swoim nowym materacu, żeby określić tonację sprężyn (G-dur), spojrzał na upchane wokół meble i przypomniał sobie, jak w młodości marzył o wyprawach parowcem do Francji i nocnym pociągiem do Moskwy.
A dlaczego marzył właśnie o tych podróżach?
Dlatego że na parowcach i w pociągach są bardzo wąskie posłania!
Jakże był zachwycony, odkrywszy stolik, który składał się i znikał bez śladu, szuflady wbudowane w podstawę łóżka oraz przymocowane do ściany lampki akurat takiej wielkości, żeby oświetlić kartkę. Taka ergonomia była muzyką dla jego młodego umysłu. Świadczyła o pragmatycznej precyzji i zapowiadała przygodę. Z pewnością właśnie tak wyglądały bowiem kwatery kapitana Nemo podczas dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi. Czy każdy młody chłopiec mający choć odrobinę odwagi nie zamieniłby z ochotą stu nocy w pałacu na jedną na pokładzie Nautilusa?
No cóż. Jego marzenia wreszcie się spełniły.
Poza tym połowa pokoi na drugim piętrze chwilowo służyła bolszewikom do niestrudzonego wystukiwania dyrektyw na maszynach, a na szóstym piętrze można było przynajmniej usłyszeć własne myśli1.
Hrabia wstał i uderzył głową w pochyły sufit.
– Otóż to – powiedział.
Odsunąwszy jeden z foteli z wysokim oparciem i przestawiwszy słoniowe lampy bliżej łóżka, otworzył walizę. Najpierw wyjął zdjęcie delegacji i postawił je na jego prawowitym miejscu na biurku. Potem wydobył dwie butelki brandy i bijący dwa razy zegar ojca. Gdy jednak sięgnął po lornetkę teatralną należącą niegdyś do jego babki i położył ją na biurku, jakiś ruch skierował jego uwagę w stronę lukarny. Choć okno miało wielkość zaproszenia na kolację, zauważył gołębia, który przysiadł na miedzianym parapecie.
– O, witaj – powiedział hrabia. – Jak miło, że wpadłeś.
Gołąb obrzucił go spojrzeniem prawowitego właściciela. Potem zaszurał pazurkami na blasze i kilka razy szybko stuknął dziobem w szybę.
– Ach, tak – przyznał hrabia. – W tym, co mówisz, jest sporo racji.
Już miał wyjaśnić nowemu sąsiadowi powód swojego nieoczekiwanego przybycia, lecz z korytarza dobiegło delikatne chrząknięcie. Hrabia nie musiał się odwracać, by poznać, że to Andriej, maître d’hôtel restauracji Bojarska – Andriej bowiem zawsze zwracał na siebie uwagę w taki właśnie sposób.
Skinąwszy do gołębia na znak, że niebawem wrócą do tej rozmowy, hrabia zapiął marynarkę i odwrócił się. Zobaczył, że Andriej nie przyszedł sam. W drzwiach tłoczyło się troje przedstawicieli personelu.
Oprócz Andrieja, człowieka o doskonałej postawie i długich, rozważnych dłoniach, przyszli niezrównany hotelowy konsjerż Wasilij oraz nieśmiała i zachwycająca Marina o błądzącym oku, która niedawno awansowała z pokojówki na szwaczkę. Wszyscy troje mieli te same oszołomione miny, które hrabia zauważył u Arkadego i Walentyny kilka godzin wcześniej, i wreszcie coś sobie uświadomił: gdy rano zabierano go z hotelu, wszyscy myśleli, że już nie wróci. Wyłonił się zza murów Kremla niczym lotnik z wraku samolotu.
– Drodzy przyjaciele – zaczął hrabia – niewątpliwie zaciekawiły was wydarzenia dzisiejszego dnia. Jak być może wiecie, zaproszono mnie do Kremla na tête-à-tête. Tam kilku przedstawicieli obecnego reżimu mających stosowny zarost uznało, iż za zbrodnię polegającą na tym, że urodziłem się arystokratą, powinienem zostać skazany na spędzenie reszty moich dni… w tym hotelu.
W odpowiedzi na radosne okrzyki hrabia uścisnął po kolei dłonie swoich gości, za każdym razem wyrażając wdzięczność za ich wsparcie i dziękując im z całego serca.
– Wejdźcie, zapraszam – powiedział.
Troje członków personelu przecisnęło się między chybotliwymi wieżami z mebli.
– Niech pan będzie tak miły. – Hrabia podał Andriejowi jedną z butelek brandy. Potem ukląkł przed ambasadorem, zwolnił zatrzaski i otworzył walizkę niczym olbrzymią księgę. W środku spoczywały starannie ułożone pięćdziesiąt dwa kieliszki – lub, ujmując rzecz precyzyjniej, dwadzieścia sześć par kieliszków – każdy ukształtowany zgodnie ze swoim przeznaczeniem, od rozłożystej lampki do burgunda aż po małe, urocze naczynka zaprojektowane z myślą o kolorowych likierach z południowej Europy. Działając stosownie do okoliczności, hrabia sięgnął po cztery kieliszki z brzegu i rozdał je gościom, podczas gdy Andriej, wyjąwszy korek z butelki, czynił honory.
Gdy wszyscy trzymali już pełne kieliszki, hrabia wysoko uniósł własny.
– Za Metropol – zaintonował.
– Za Metropol! – odpowiedzieli.
Hrabia był poniekąd stworzony do podejmowania gości i przez następną godzinę, tu dolewając brandy, tam zagajając rozmowę, instynktownie rozpoznawał nastroje w pokoju. Mimo powagi właściwej pełnionej przez niego funkcji, tego wieczoru Andriej chętnie się uśmiechał i od czasu do czasu puszczał oko. Wasilij, który wysławiał się z tak wielką precyzją, mówiąc o turystycznych atrakcjach Moskwy, nagle nabrał śpiewnej intonacji człowieka, który niekoniecznie będzie jutro pamiętał, co dziś powiedział. A po każdym dowcipie nieśmiała Marina pozwalała sobie na chichotanie, nie zasłaniając ust dłonią.
Tego wieczoru hrabia szczególnie cenił ich dobry humor, lecz nie był aż tak próżny, by przypisywać go wyłącznie wieści o tym, że mu się upiekło. Lepiej niż większość ludzi wiedział, że we wrześniu 1905 roku przedstawiciele rosyjskiej delegacji podpisali w Portsmouth traktat kończący wojnę rosyjsko-japońską. W ciągu siedemnastu lat od tego wydarzenia – nie minęło nawet jedno pokolenie – Rosja wycierpiała wojnę światową, wojnę domową, dwie fale głodu i tak zwany czerwony terror. Krótko mówiąc, miała za sobą epokę gwałtownych zmian, które nie ominęły nikogo. Bez względu na to, czy człowiek skłaniał się ku prawej czy ku lewej stronie, ku czerwonym czy ku białym, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze czy na gorsze, z pewnością przyszła pora, by wypić za zdrowie narodu.
O dziesiątej hrabia odprowadził gości do schodów dzwonnicy i życzył im dobrej nocy równie uroczystym tonem, jakiego użyłby, stojąc w drzwiach swojej rodzinnej rezydencji w Sankt Petersburgu. Wracając do kwatery, otworzył okno (mimo że miało wielkość znaczka pocztowego), nalał sobie resztę brandy i usiadł przy biurku.
Biurko, wykonane w Paryżu za czasów Ludwika XVI, ozdobione pozłacanymi akcentami, ze skórzanym blatem charakterystycznym dla tej epoki, zostawił hrabiemu w spadku jego ojciec chrzestny, wielki książę Demidow. Wielki książę, człowiek o ogromnych białych bokobrodach, bladobłękitnych oczach i złotych epoletach, mówił w czterech językach i czytał w sześciu. Nigdy się nie ożenił, reprezentował swój kraj w Portsmouth, zarządzał trzema majątkami i ogólnie rzecz biorąc, cenił pracowitość wyżej niż dyrdymały. Wcześniej jednak służył razem z ojcem hrabiego jako beztroski kadet w kawalerii. W ten oto sposób wielki książę został czujnym opiekunem hrabiego. A gdy w 1900 roku rodzice hrabiego w odstępie kilku godzin ulegli cholerze, to właśnie wielki książę wziął hrabiego na stronę i wyjaśnił, że Aleksander musi być silny przez wzgląd na siostrę, że nieszczęścia objawiają się pod różnymi postaciami i że jeśli mężczyzna nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą.
Hrabia przesunął dłonią po zagłębieniach w powierzchni biurka.
Ile słów wielkiego księcia odzwierciedlały te delikatne ślady? To tutaj przez czterdzieści lat powstawały zwięzłe polecenia dla zarządców, przekonujące argumenty dla mężów stanu, wyjątkowe rady dla przyjaciół. Innymi słowy, obok takiego biurka nie można było przejść obojętnie.
Opróżniwszy kieliszek, hrabia odsunął krzesło i usiadł na podłodze. Przesuwał ręką po wewnętrznej stronie prawej przedniej nogi biurka, dopóki nie znalazł zapadki. Gdy na nią nacisnął, otworzyły się ukryte drzwiczki, ukazując wyściełane aksamitem zagłębienie, które podobnie jak zagłębienia w trzech pozostałych nogach, wypełniono złotymi monetami.
1 W apartamencie znajdującym się bezpośrednio pod apartamentem hrabiego Jakow Swierdłow, pierwszy przewodniczący Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, zamknął Komisję do spraw Opracowania Projektu Konstytucji, przysięgając, że nie obróci klucza z powrotem, dopóki jej członkowie nie skończą pracy. Maszyny do pisania terkotały całą noc, aż w końcu powstał historyczny dokument, który gwarantował wszystkim Rosjanom wolność sumienia (artykuł 13), wolność słowa (artykuł 14), wolność zgromadzeń (artykuł 15) i możliwość swobodnego cofnięcia każdego z tych praw, jeśli zostaną „wykorzystane na szkodę rewolucji socjalistycznej” (artykuł 23)!
Gdy o wpół do dziewiątej, w tych bezkształtnych chwilach poprzedzających odzyskanie przytomności, hrabia Aleksander Iljicz Rostow zaczął się budzić, poczuł wyborny smak czekającego go dnia.
Już za niespełna godzinę zamierzał spacerować w ciepłym wiosennym powietrzu po Twerskiej, z wąsami na pełnych żaglach. Po drodze kupi „Herald” na stoisku przy Gazetnym, minie piekarnię Filipowa (przystając tylko na chwilę, żeby spojrzeć na wypieki w witrynie), a potem ruszy dalej na spotkanie ze swoimi bankierami.
Zatrzymując się przy krawężniku (by przepuścić pojazdy), przypomni sobie jednak, że lunch w Jockey Clubie zacznie się dopiero o drugiej – i że choć bankierzy będą się go spodziewali już o wpół do jedenastej, to na dobrą sprawę pracują dla deponentów, a zatem prawdopodobnie będą mogli poczekać… Mając to na uwadze, hrabia wróci tam, skąd przyszedł, i zdejmując z głowy cylinder, otworzy drzwi piekarni Filipowa.
W mgnieniu oka jego zmysły zostaną nagrodzone bezspornymi dowodami kunsztu jej właściciela. W powietrzu będzie się unosił delikatny aromat świeżo upieczonych precli, słodkich bułek i bochenków chleba tak niezrównanych, że codziennie dostarczano je do Ermitażu pociągiem – za szybą pierwszej gablotki będą leżały w równiutkich rzędach ciasta zdobione lukrem o tak zróżnicowanych kolorach jak amsterdamskie tulipany. Podchodząc do lady, hrabia poprosi młodą damę w błękitnym fartuszku o mille-feuille (jakże trafna nazwa) i będzie patrzył z podziwem, jak ta za pomocą łyżeczki do herbaty delikatnie zsuwa ów przysmak ze srebrnej łopatki na porcelanowy talerzyk.
Z tym smakołykiem w dłoni hrabia zajmie miejsce jak najbliżej stoliczka w rogu, gdzie młode, modnie ubrane damy spotykają się codziennie rano, by dokonać przeglądu intryg z poprzedniego wieczoru. Świadome, w jakim znajdują się otoczeniu, trzy panny początkowo będą rozmawiały grzecznie ściszonymi głosami, gdy jednak dadzą się ponieść prądom własnych emocji, nieuchronnie zabrzmią donośniej, tak że kwadrans po jedenastej nawet najbardziej dyskretny amator ciast nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko przysłuchiwać się wielowarstwowej strukturze ich życia uczuciowego.
Kwadrans przed południem, opróżniwszy talerz i strzepnąwszy okruszki z wąsów, pomachawszy w podziękowaniu dziewczynie za ladą i uchyliwszy kapelusza trzem młodym damom, z którymi przez chwilę gawędził, hrabia wyjdzie z powrotem na Twerską, lecz tam przystanie, by zastanowić się, co dalej. Może zajrzy do Galerie Bertrand, żeby obejrzeć najnowsze płótna z Paryża, albo wślizgnie się do konserwatorium, gdzie jakiś młody kwartet będzie się starał opanować utwór Beethovena. Być może ruszy okrężną drogą z powrotem w stronę parku Aleksandrowskiego, gdzie mógłby znaleźć ławkę i podziwiać bzy, a jakiś gołąb będzie gruchał i szurał pazurkami po miedzianym parapecie.
Po miedzianym parapecie…
– A, tak – uświadomił sobie hrabia. – Zdaje się, że żadna z tych rzeczy mnie dziś nie spotka.
Czy gdyby zamknął oczy i odwrócił się do ściany, mógłby znowu zasiąść na swojej ławce i pomyśleć: „Cóż za uroczy zbieg okoliczności” na widok przechodzących obok trzech młodych dam z piekarni Filipowa?
Bez wątpienia. Tylko że wyobrażanie sobie, co mogłoby się wydarzyć, podczas gdy sytuacja wyglądała całkiem inaczej, było jedyną pewną drogą do szaleństwa.
Siadając na łóżku, hrabia zdecydowanie postawił stopy na pozbawionej dywanu podłodze i zakręcił linie rumbowe swoich wąsów.
Na biurku wielkiego księcia stały kieliszek do szampana i drugi do brandy. Widząc smukły pion pierwszego i przysadzistą krągłość drugiego, trudno było nie pomyśleć o Don Kichocie i Sancho Pansie na równinach Sierra Morena. Albo o Robin Hoodzie i Braciszku Tucku w cieniach lasu Sherwood. Albo o księciu Henryku i Falstaffie przed bramą…
Rozległo się jednak pukanie do drzwi.
Hrabia wstał i uderzył się głową w sufit.
– Chwileczkę – zawołał, rozmasowując ciemię i gmerając w walizie w poszukiwaniu szlafroka. Gdy był już stosownie odziany, otworzył drzwi i ujrzał w korytarzu młodego pracowitego człowieka, który jak co dzień przyniósł mu śniadanie – dzbanek kawy, dwa herbatniki i porcję owoców (tym razem była to śliwka).
– Doskonale, Jurij! Wejdź, wejdź. Postaw to tutaj, postaw to tutaj.
Gdy Jurij postawił śniadanie na walizie, hrabia usiadł przy biurku wielkiego księcia i szybko napisał liścik do Konstantyna Konstantynowicza z Durnowskiej.
– Mój chłopcze, czy byłbyś tak miły i dostarczył tę wiadomość?
Jurij, który nigdy nie uchylał się od obowiązków, wziął liścik, obiecał go dostarczyć osobiście i przyjął napiwek, dziękując za niego ukłonem. Na progu jednak przystanął.
– Czy mam… zostawić uchylone drzwi?
Pytanie było rozsądne. W pokoju było dość duszno, a na szóstym piętrze raczej nie istniało ryzyko naruszenia czyjejś prywatności.
– Zostaw, proszę.
Gdy na schodach dzwonnicy rozległy się kroki schodzącego na dół Jurija, hrabia rozłożył sobie serwetkę na kolanach, nalał kawy do filiżanki i ozdobił ją kilkoma kroplami śmietanki. Upiwszy pierwszy łyk, stwierdził z zadowoleniem, że młody Jurij musiał pokonać trzy dodatkowe piętra biegiem, ponieważ kawa nie była ani o stopień zimniejsza niż zwykle.
Uwalniając ćwiartkę śliwki od pestki za pomocą ostrego noża, hrabia zauważył przypadkiem srebrzysty cień, z pozoru równie niematerialny jak kłąb dymu, przemykający za jego walizę. Przechyliwszy się na bok, by zajrzeć za fotel z wysokim oparciem, odkrył, że ów błędny ognik to nikt inny jak kot z hotelowego holu. Jednooki rosyjski niebieski, którego uwagi nie uchodziło nic, co działo się w murach Metropolu, najwidoczniej przyszedł na poddasze, by osobiście dokonać przeglądu kwatery hrabiego. Wychodząc z cienia, skoczył z podłogi na ambasadora, z ambasadora na stolik nocny, a ze stolika nocnego na trójnożną komodę, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Znalazłszy się w tym dogodnym punkcie obserwacyjnym, omiótł pokój uważnym, surowym spojrzeniem, po czym pokręcił głową, dając wyraz kociemu rozczarowaniu.
– Tak – powiedział hrabia, przeprowadziwszy własne oględziny. – Rozumiem, co masz na myśli.
Chaotycznie stłoczone meble upodabniały małe królestwo hrabiego do pchlego targu na Arbacie. W pomieszczeniu tej wielkości wystarczyłyby mu jeden fotel z wysokim oparciem, jeden stolik nocny i jedna lampa. Obszedłby się bez babcinej porcelany z Limoges.
A książki. „Wszystkie książki!” – zakomenderował z tak wielką brawurą. W świetle dnia musiał jednak przyznać, że owo polecenie podyktował nie tyle zdrowy rozsądek, ile raczej dość dziecinny impuls, by zaimponować boyom hotelowym i pokazać gwardzistom, gdzie jest ich miejsce. Książki te nie były bowiem nawet w guście hrabiego. Jego osobista biblioteka majestatycznych dzieł takich autorów jak Balzak, Dickens i Tołstoj została w Paryżu. Książki zataszczone przez obsługę na poddasze należały kiedyś do jego ojca i choć poświęcone były studiom nad racjonalizmem w filozofii oraz nauce o nowoczesnym rolnictwie, każda z nich zapowiadała trudną lekturę i groziła nieprzystępnością.
Bez wątpienia wymagały powtórnej selekcji.
Zatem zjadłszy śniadanie, hrabia wykąpał się, ubrał i wziął do pracy. Najpierw spróbował otworzyć drzwi do sąsiedniego pokoju. Najwyraźniej były zastawione od środka czymś bardzo ciężkim, gdyż pod naporem ramienia hrabiego ledwie drgnęły. W trzech następnych pomieszczeniach znalazł przeróżne rupiecie wypełniające przestrzeń od podłogi aż po sufit. W ostatnim jednak, wśród dachówek i kawałków blachy, zauważył sporą uprzątniętą przestrzeń wokół starego wgniecionego samowara, gdzie jacyś dekarze popijali kiedyś herbatę.
Po powrocie do swojego pokoju hrabia powiesił w szafie kilka marynarek. Wyjął z walizy spodnie i koszule i umieścił je w prawym rogu komody (chcąc zadbać o to, by trójnożna bestia się nie przewróciła). Walizę, połowę mebli i wszystkie książki ojca, oprócz jednej, powlókł korytarzem. I w taki oto sposób w ciągu godziny ograniczył wyposażenie pokoju do najbardziej niezbędnych elementów: biurka i krzesła, łóżka i stolika nocnego, fotela z wysokim oparciem dla gości oraz trzymetrowej wolnej przestrzeni, wystarczająco szerokiej, by dżentelmen mógł krążyć po niej w zamyśleniu.
Aleksander Iljicz z zadowoleniem spojrzał na kota (zajętego zlizywaniem śmietanki z łap ułożonych na wygodnym fotelu z wysokim oparciem).
– I co powiesz teraz, stary piracie?
Następnie usiadł przy biurku i sięgnął po jedyną książkę, którą zachował. Pewnie minęło z dziesięć lat, odkąd po raz pierwszy sobie obiecał, że przeczyta to cieszące się powszechnym uznaniem dzieło, które było tak drogie jego ojcu. A mimo to, ilekroć wskazywał palcem na kalendarz i zapowiadał: „W tym miesiącu poświęcę się Próbom Michela de Montaigne’a!”, jakiś przewrotny aspekt życia wychylał głowę zza drzwi. Z nieoczekiwanej strony pojawiała się oznaka romantycznego zainteresowania, której – działając w dobrej wierze – nie sposób było zignorować. Albo dzwonił bankier. Albo do miasta przyjeżdżał cyrk.
Bo przecież życie jest pełne pokus.
Teraz jednak nareszcie okoliczności tak się ułożyły, by nie odwracać uwagi hrabiego, lecz podarować mu czas i samotność niezbędne do przeczytania tej książki z należytą uwagą. Trzymając ją zatem mocno w dłoni, hrabia wsparł jedną nogę na narożniku komody, odepchnął się, a gdy krzesło osiągnęło równowagę, przechylone na dwóch tylnych nogach, zaczął czytać:
Jako różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu
Najpospolitszy sposób zmiękczenia serc tych, których się obraziło, wówczas, kiedy dzierżąc pomstę w dłoni, mają nas na łasce i niełasce, jest obudzić w nich współczucie i litość swoim poddaniem: męstwo wszelako, stałość i determinacja, środki wcale przeciwne, posłużyły niekiedy do tego samego celu2.
To w Leniwejgodzinie hrabia nabrał zwyczaju czytania na przechylonym krześle.
Podczas wspaniałych wiosennych dni, gdy kwitły sady, a ponad trawą podskakiwały lisie kity, razem z Heleną szukali przyjemnego miejsca, żeby umilić sobie mijający czas. Jednego dnia mogli siedzieć pod pergolą na górnym tarasie, a drugiego obok olbrzymiego wiązu, skąd roztaczał się widok na zakole rzeki. Helena haftowała, a hrabia odchylał się na krześle – utrzymując równowagę dzięki lekkiemu oparciu stopy o murek fontanny albo pień drzewa – by czytać na głos jej ulubione dzieła Puszkina. I godzina po godzinie, strofa po strofie, jej igiełka nieustannie zataczała kręgi.
– Dokąd zmierzają te wszystkie ściegi? – pytał od czasu do czasu, docierając do końca strony. – Z pewnością wszystkie poduszki w tym domu są już ozdobione motylkiem, a każda chusteczka monogramem. – A gdy zarzucał Helenie, że nocą niczym Penelopa pruje to, co uszyła za dnia, by skłonić go do przeczytania jej kolejnego tomiku poezji, zagadkowo się uśmiechała.
Odrywając wzrok od stron Montaigne’a, hrabia skupił go na portrecie Heleny, który stał oparty o ścianę. Został namalowany w Leniwejgodzinie w sierpniu i przedstawiał jego siostrę przy stole w jadalni, siedzącą naprzeciw półmiska brzoskwiń. Jak dobrze Serow oddał jej wygląd – włosy czarne jak krucze pióra, lekko zaróżowione policzki, czułe i wyrozumiałe spojrzenie. Być może coś się kryło w tych haftach, pomyślał hrabia, jakaś łagodna mądrość, którą zdobywała wraz z każdą pętelką. Istotnie, mając do czynienia z tak dobrym sercem u czternastolatki, można było sobie jedynie wyobrażać wdzięk, jakim emanowałaby w wieku lat dwudziestu pięciu…
Delikatne pukanie wyrwało hrabiego z zadumy. Zamykając książkę ojca, spojrzał w stronę drzwi i zobaczył w nich sześćdziesięcioletniego Greka.
– Konstantyn Konstantynowicz!
Opuściwszy z hukiem przednie nogi krzesła na podłogę, hrabia podszedł do progu i uścisnął przybyszowi rękę.
– Tak się cieszę, że mógł pan przyjść. Widzieliśmy się tylko parę razy, więc być może pan nie pamięta, ale nazywam się Aleksander Rostow.
Stary Grek ukłonił się, by pokazać, że nie trzeba mu tego przypominać.
– Zapraszam, zapraszam. Niech pan usiądzie.
Machnąwszy arcydziełem Montaigne’a w stronę jednookiego kota (który z sykiem zeskoczył na podłogę), hrabia zaoferował gościowi fotel z wysokim oparciem, a sam usiadł przy biurku.
Po chwili stary Grek odpowiedział na spojrzenie gospodarza miną wyrażającą umiarkowane zaciekawienie – i być może należało się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej nie spotykali się w interesach. Bo przecież Aleksander Iljicz nie przywykł przegrywać w karty. Hrabia postanowił zatem, że sam zacznie rozmowę.
– Jak pan widzi, Konstantynie, moje położenie uległo zmianie.
Gość pozwolił sobie na minę wyrażającą zdziwienie.
– Tak, to prawda – powiedział hrabia. – Zmieniło się dość mocno.
Obrzuciwszy pokój jednym spojrzeniem, stary Grek uniósł ręce, by uznać smutną zmienność okoliczności.
– Być może szuka pan dostępu do jakiegoś… kapitału? – ośmielił się spytać.
Wysuwając tę sugestię, stary Grek na bardzo krótką chwilę zawiesił głos przed słowem „kapitał”. I zdaniem hrabiego była to pauza idealna – doskonalona przez dziesięciolecia rozmów na delikatne tematy. Pauza, za pomocą której wyraził odrobinę współczucia dla interlokutora, ale ani przez chwilę nie dał do zrozumienia, że zaszła zmiana w ich wzajemnych stosunkach.
– Nie, nie – zapewnił go hrabia, kręcąc głową, by podkreślić, że Rostowowie nie mają w zwyczaju się zapożyczać. – Przeciwnie, Konstantynie, mam coś, co jak mniemam, może pana zainteresować. – Potem hrabia niczym czarodziej wydobył z biurka wielkiego księcia jedną z monet, trzymając ją pionowo między koniuszkiem palca wskazującego a kciukiem.
Stary Grek przyglądał się jej przez chwilę, po czym na znak uznania powoli wypuścił powietrze. Bowiem choć Konstantyn Konstantynowicz zajmował się zawodowo pożyczaniem, miał talent polegający na tym, że już po chwili przyglądania się jakiemuś przedmiotowi, po krótkim zważeniu go w dłoni, od razu znał jego prawdziwą wartość.
– Czy mogę…? – spytał.
– Ależ oczywiście.
Wziął monetę, odwrócił ją, po czym z szacunkiem oddał właścicielowi. Była bowiem nie tylko czysta w sensie metalurgicznym. Mrużący oczy dwugłowy orzeł na rewersie dowodził spojrzeniu znawcy, że to jedna z pięciu tysięcy monet wybitych dla upamiętnienia koronacji Katarzyny Wielkiej. Taki okaz, nabyty od dżentelmena w potrzebie, można było sprzedać ze znacznym zyskiem nawet najbardziej ostrożnemu z banków w najlepszych czasach. A w okresie niepokojów społecznych? Nawet jeśli popyt na zwykłe towary luksusowe się załamał, wartość takiego skarbu z pewnością rosła.
– Wasza Ekscelencjo, proszę wybaczyć ciekawość, ale czy to… jedyny egzemplarz?
– Jedyny? Och, nie – odrzekł hrabia, kręcąc głową. – Mieszka jak żołnierz w koszarach. Jak niewolnik na galerze. Obawiam się, że nie może liczyć nawet na chwilę samotności.
Stary Grek znowu wypuścił powietrze.
– Cóż, w takim razie…
I w ciągu kilku minut dwaj mężczyźni bez zająknięcia dobili targu. Co więcej, stary Grek zaoferował, że z przyjemnością osobiście dostarczy trzy liściki, które hrabia bezzwłocznie napisał. Później uścisnęli sobie dłonie jak dobrzy znajomi i uzgodnili, że spotkają się ponownie za trzy miesiące.
Stary Grek już miał wyjść, ale zatrzymał się w progu.
– Wasza Ekscelencjo… Czy mogę zadać osobiste pytanie?
– Oczywiście.
Grek z pewnym onieśmieleniem skinął w stronę biurka wielkiego księcia.
– Czy możemy się spodziewać pańskich kolejnych wierszy?
Hrabia uśmiechnął się z uznaniem.
– Przykro mi to mówić, Konstantynie, ale czasy twórczości poetyckiej mam już za sobą.
– Panie hrabio, jeśli czasy twórczości poetyckiej ma pan już za sobą, to jest nam przykro bardziej niż panu.
W północno-wschodnim narożniku drugiego piętra hotelu mieściła się dyskretna restauracja Bojarska – najlepsza w Moskwie, o ile nie w całej Rosji. Ze sklepionym sufitem i z ciemnoczerwonymi ścianami nawiązującymi do ustronia bojarów szczyciła się najelegantszym wystrojem w mieście, najbardziej wyrafinowaną obsługą i najsubtelniejszym szefem kuchni.
Kolacje w Bojarskiej cieszyły się tak wielką sławą, że co wieczór trzeba było przepychać się przez tłum ludzi przybyłych z nadzieją, że uda im się pochwycić spojrzenie Andrieja, gdyż to właśnie on sprawował pieczę nad olbrzymią czarną księgą z nazwiskami szczęśliwców. A człowiek, któremu maître d’hôtel dał znak, by wszedł do środka, mógł się spodziewać, że w drodze do stolika w rogu zostanie zatrzymany pięć razy w czterech językach, a następnie nienagannie obsłuży go kelner w białym smokingu.
A raczej mógł się tego spodziewać do 1920 roku, gdy to bolszewicy, szczelnie pozamykawszy granice, postanowili zakazać płacenia rublami w drogich restauracjach – skutecznie zamykając je tym samym przed dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami populacji. Dlatego dziś wieczorem, gdy hrabia zaczął jeść przystawkę, słychać było nawet brzdąkanie kieliszków do wody o sztućce, pary nieśmiało szeptały i nawet najlepszym kelnerom pozostawało jedynie wpatrywać się w sufit.
Każdy okres ma jednak swoje zalety, nawet gdy w kraju panuje zamęt…
Kiedy w 1912 roku zwabiono do Metropolu szefa kuchni Emila Żukowskiego, stanął na czele doświadczonego personelu w pokaźnych rozmiarów kuchni. Co więcej, dysponował najsłynniejszą spiżarnią na wschód od Wiednia. Na jego półkach z przyprawami mieściło się kompendium upodobań ludzi z całego świata, a w jego chłodni tkwiła pełna kolekcja ptactwa i zwierzyny wiszących do góry nogami na hakach. Można by zatem wysnuć oczywisty wniosek, że w 1912 roku talent szefa kuchni mógł się zaprezentować w pełnej okazałości. Jednak w okresie dobrobytu każdy półgłówek z łyżką jest w stanie zadowolić podniebienie. Chcąc poddać pomysłowość szefa kuchni prawdziwej próbie, należy raczej spojrzeć na okres niedostatku. A cóż zapewnia większy niedostatek niż wojna?
W czasach porewolucyjnych – z ich upadkiem gospodarczym, nieurodzajem i zastojem w handlu – wyszukane składniki stały się w Moskwie równie rzadkie jak motyle na morzu. Spiżarnię Metropolu opróżniano skrzynka po skrzynce, kilogram po kilogramie, szczypta po szczypcie, i szef kuchni musiał spełniać oczekiwania klienteli, mając do dyspozycji mąkę kukurydzianą, kalafiory i kapustę – czyli to, co udało mu się zdobyć.
Owszem, niektórzy twierdzili, że Emil Żukowski to gbur, inni nazywali go raptusem. Jeszcze inni mówili, że jest małym człowiekiem o małej cierpliwości. Nikt jednak nie mógłby podać w wątpliwość jego geniuszu. Wystarczyło spojrzeć na danie, które właśnie kończył jeść hrabia: na saltimboccę zrodzoną z niedostatku. Zamiast cielęciny Emil rozbił tłuczkiem pierś kurczęcia. Zamiast szynki parmeńskiej pokroił cieniutko ukraińską. A zamiast szałwii… Czym był ten delikatny liść, który łączył ze sobą wszystkie smaki? Emil zdecydował się na zioło równie delikatne i aromatyczne jak szałwia, lecz nieco bardziej gorzkie w smaku… Nie była to bazylia ani oregano, co do tego hrabia miał pewność, lecz bez wątpienia gdzieś już się z nim zetknął…
– Jest pan zadowolony z dzisiejszej kolacji, Wasza Ekscelencjo?
– Ach, Andrieju. Jak zwykle wszystko smakuje wybornie.
– A saltimbocca?
– Wspaniała. Mam jednak pewne pytanie: chodzi o przyprawę, którą Emil włożył pod szynkę… Wiem, że to nie szałwia. Czy to możliwe, żeby użył pokrzywy?
– Pokrzywy? Nie wydaje mi się. Ale spytam.
Maître d’hôtel ukłonił się i oddalił.
Geniusz Emila Żukowskiego nie budzi żadnych wątpliwości, pomyślał hrabia, lecz człowiekiem, który zapewnia Bojarskiej doskonałą reputację, dbając o to, by wszystko w tych murach działało bez zarzutu, jest Andriej Duras.
Urodzony na południu Francji Andriej był przystojny, wysoki i miał skronie przyprószone siwizną, lecz jego najbardziej charakterystyczną cechą nie były wygląd, wzrost ani włosy. Były nią jego dłonie. Blade i zadbane palce o ponad centymetr dłuższe niż u większości mężczyzn jego wzrostu. Gdyby Andriej został pianistą, z łatwością mógłby złapać duodecymę. Gdyby był lalkarzem, mógłby sam odegrać walkę Makbeta i Makdufa na miecze, której przyglądałyby się wszystkie trzy wiedźmy. Andriej nie był jednak ani pianistą, ani lalkarzem – w każdym razie nie w tradycyjnym znaczeniu. Był kapitanem Bojarskiej i człowiek przyglądał się ze zdumieniem, jak jego dłonie bez ustanku wypełniają sens swojego istnienia.
Na przykład teraz, zaprowadziwszy grupę kobiet do stolika, Andriej zdawał się odsuwać krzesła wszystkim jednocześnie. Gdy dama wyjęła papierosa, w jednej ręce trzymał zapalniczkę, a drugą osłaniał płomień (jakby w murach Bojarskiej kiedykolwiek panowały przeciągi!). A kiedy kobieta trzymająca kartę win poprosiła o rekomendację, nie wskazał na bordo rocznik 1900 – w każdym razie nie w sensie teutońskim. Raczej lekko wysunął palec, przywodząc na myśl gest z sufitu kaplicy Sykstyńskiej, którym Pierwszy Poruszyciel przekazał iskrę życia. Potem ukłonił się, oddalił, przeszedł przez salę i zniknął w kuchni.
Nim jednak zdążyła upłynąć minuta, drzwi znowu stanęły otworem – i ukazał się w nich Emil.
Mierzący metr sześćdziesiąt trzy i ważący dziewięćdziesiąt kilogramów szef kuchni pospiesznie rozejrzał się po sali, a potem pomaszerował do hrabiego. Za nim szedł Andriej. Przemierzając salę, szef kuchni potrącił krzesło jednego z gości i o mało nie przewrócił pomocnika kelnera niosącego tacę. Zatrzymawszy się gwałtownie obok stolika hrabiego, zmierzył go wzrokiem, tak jak można by zmierzyć przeciwnika przed wyzwaniem go na pojedynek.
– Bravo, monsieur – powiedział tonem pełnym oburzenia. – Bravo!
Następnie obrócił się na pięcie i z powrotem zniknął w kuchni.
Andriej, któremu niemal zaparło dech w piersiach, pokłonił się, by wyrazić zarówno przeprosiny, jak i gratulacje.
– To rzeczywiście była pokrzywa, Wasza Ekscelencjo. Pańskie podniebienie pozostaje niezrównane.
Mimo że hrabia nie był człowiekiem chełpliwym, nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia.
Wiedząc, że Aleksander Iljicz jest łasuchem, Andriej skinął w stronę wózka z deserami.
– Czy w dowód naszego uznania mogę panu podać kawałek ciasta ze śliwkami…?
– Dziękuję, Andrieju. Zwykle skorzystałbym z tej propozycji z wielką ochotą. Dzisiaj jednak mam inne zobowiązania.
Pamiętając o tym, że jeśli człowiek nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą, hrabia uznał, że warto się zastanowić, jak osiągnąć ten cel, będąc skazanym na spędzenie reszty życia w zamknięciu.
Edmund Dantès w Château d’If zachował jasność umysłu dzięki myślom o zemście. Niesłusznie skazany, pokrzepiał się planowaniem metodycznego wykańczania sprawców swojego nieszczęścia. Cervantesa uwięzionego przez piratów w Algierze podtrzymywała wizja niezapisanych jeszcze stronic. A wolę przetrwania Napoleona na Elbie, gdzie spacerował wśród kurcząt, opędzał się od much i lawirował między błotnistymi kałużami, rozbudzały wizje triumfalnego powrotu do Paryża.
Hrabia nie był jednak człowiekiem mściwym, brakowało mu wyobraźni, by pisać epickie powieści, i z całą pewnością nie miał tak wybujałego ego, by marzyć o wskrzeszaniu imperiów. Nie. Jego wersją zapanowania nad swoim losem mógł być jedynie zupełnie inny rodzaj zniewolenia: zniewolenie Anglika na bezludnej wyspie. Podobnie jak Robinson Crusoe, którego morze wyrzuciło na Wyspę Rozpaczy, hrabia postanowił nie tracić ducha i poświęcić się sprawom praktycznym. Porzuciwszy marzenia o rychłym ocaleniu, robinsonowie tego świata szukają schronienia i źródła wody pitnej, uczą się rozpalać ogień za pomocą krzemienia, zapoznają się z topografią swojej wyspy, z jej klimatem, florą i fauną, przez cały czas wypatrując żagli na horyzoncie i śladów stóp na piasku.
Właśnie w tym celu hrabia poprosił starego Greka, by dostarczył trzy liściki. W ciągu kilku godzin u Aleksandra Iljicza zjawili się dwaj posłańcy: młodzieniec z Muir & Mirrielees, który dostarczył elegancką pościel i odpowiednią poduszkę, oraz drugi, z Pasażu Pietrowskiego, z czterema kostkami jego ulubionego mydła.
A trzecia wiadomość? Najwidoczniej adresatka przybyła, gdy hrabia jadł kolację. Na jego łóżku czekało bowiem błękitne pudełko z jedną mille-feuille.
2 M. de Montaigne, Próby, tłum. T. Boy-Żeleński, Kraków 1915, s. 22. Wszystkie cytowane fragmenty Prób pochodzą z tegoż wydania (przyp. tłum.).
Dźwięk zegara bijącego dwunastą nigdy nie był wyczekiwany z tak wielką niecierpliwością. Ani w Rosji, ani w Europie, ani nigdzie na świecie. Gdyby Romeo usłyszał od Julii, że ta zjawi się w oknie w samo południe, radość młodego werończyka z wyznaczonej godziny nie mogłaby się równać z radością hrabiego. Gdyby dzieci radcy Stahlbauma – Fred i Klara – usłyszały w bożonarodzeniowy poranek, że drzwi salonu zostaną otwarte w południe, ich euforia nie przebiłaby euforii, jaka ogarnęła hrabiego, gdy rozległo się pierwsze uderzenie zegara.
Ponieważ skutecznie odpędziwszy myśli o Twerskiej (i o przypadkowych spotkaniach z młodymi, modnie ubranymi damami), wykąpawszy się, ubrawszy oraz dokończywszy kawę i porcję owoców (tym razem figi), tuż po dziesiątej hrabia skwapliwie sięgnął po arcydzieło Montaigne’a jedynie po to, by odkryć, że co piętnastą linijkę jego spojrzenie podąża w stronę zegara…
Co prawda poczuł lekki niepokój, gdy poprzedniego dnia po raz pierwszy podniósł książkę z biurka. Tom cechowała bowiem gęstość zapisu właściwa słownikom albo Biblii – księgom, w których się czegoś szuka lub które się ewentualnie przegląda, lecz których nikt nie czyta. Przyjrzenie się spisowi treści – liście stu siedmiu esejów na takie tematy, jak stałość, umiarkowanie, samotność i spanie – potwierdziło jednak początkowe przypuszczenia hrabiego, że książkę tę napisano z myślą o zimowych wieczorach. Bez wątpienia była przeznaczona na okres, w którym ptaki poleciały już na południe, drewno leży na stercie obok kominka, a pola są białe od śniegu – słowem na czas, gdy nie ma się ochoty wychodzić z domu, a przyjaciele nie mają ochoty do niego przychodzić.
Mimo to, rzuciwszy z determinacją spojrzenie w stronę zegara, całkiem jak doświadczony kapitan statku, który przed wyruszeniem w daleką podróż odnotowuje dokładną godzinę wypłynięcia z portu, hrabia ponownie zanurzył się w odmętach pierwszej medytacji: Jako różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu.
W owym pierwszym eseju – w którym ze znawstwem przytoczono przykłady z annałów historii – autor wysunął niezwykle przekonywający argument, że gdy człowiek znajdzie się na łasce drugiego, winien błagać o życie.
Albo też zachować dumę i niezłomność.
W każdym razie, ustaliwszy, że oba podejścia mogą się okazać słuszne, przeszedł do drugiej medytacji: O smutku.
W tejże Montaigne zacytował wiele niepodważalnych autorytetów złotego wieku, które stwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że smutek to emocja najlepiej nadająca się do dzielenia z innymi.
Lub do zachowania dla siebie.
Mniej więcej w połowie trzeciego eseju hrabia przyłapał się na tym, że po raz czwarty lub piąty spogląda na zegar. A może i po raz szósty? Choć dokładnej liczby spojrzeń nie można było ustalić, dowody zdawały się wskazywać, że jego uwaga skupiła się na zegarze więcej niż jeden raz.
Lecz cóż to był za czasomierz!
Zrobiony na zamówienie ojca hrabiego przez słynne przedsiębiorstwo Breguet, zegar bijący dwa razy był niewątpliwym arcydziełem. Jego biała emaliowana tarcza miała obwód grejpfruta, a korpus z lazurytu opadał asymptotycznie z góry ku podstawie. Z kolei zdobiony drogimi kamieniami mechanizm został stworzony przez rękodzielników słynących na całym świecie z niesłabnącego oddania precyzji. Ich reputacja z pewnością była w pełni zasłużona. Podczas lektury trzeciego eseju (w którym Platon, Arystoteles i Cycero spoczęli na jednej kanapie z cesarzem Maksymilianem) hrabia słyszał bowiem każde tyknięcie.
Dziesiąta dwadzieścia i pięćdziesiąt sześć sekund, informował zegar.
Dziesiąta dwadzieścia i pięćdziesiąt siedem.
Pięćdziesiąt osiem.
Pięćdziesiąt dziewięć.
Ha, ten zegar odliczał sekundy równie bezbłędnie jak Homer daktyle, a Święty Piotr grzechy grzeszników.
Zaraz, zaraz, na czym to skończyliśmy?
A tak: esej trzeci.
Hrabia przesunął krzesło nieco w lewo, by zegar zniknął z jego pola widzenia, a następnie odnalazł fragment, który czytał. Był prawie pewny, że dotarł do piątego akapitu na piętnastej stronie. Gdy jednak ponownie zanurzył się w prozie tego fragmentu, jego kontekst wydał mu się zupełnie obcy, podobnie jak kontekst wcześniejszych. Musiał się cofnąć o całe trzy strony, zanim znalazł urywek, który pamiętał wystarczająco dobrze, by z czystym sumieniem czytać dalej.
– Tak to z tobą jest? – spytał hrabia, zwracając się do Montaigne’a. – Krok naprzód i dwa kroki do tyłu?
Postanowiwszy pokazać, kto tu jest czyim panem, hrabia przysiągł sobie, że nie oderwie więcej wzroku od książki, dopóki nie dotrze do dwudziestego piątego eseju. Zdopingowany własną determinacją, szybko rozprawił się z esejami czwartym, piątym i szóstym. A gdy z jeszcze większą skwapliwością uwinął się z siódmym i ósmym, dwudziesty piąty wydał mu się równie bliski jak dzbanek z wodą na stole w jadalni.
Kiedy jednak brnął przez eseje jedenasty, dwunasty i trzynasty, cel zdawał mu się coraz bardziej odległy. Nagle poczuł się tak, jakby książka wcale nie była dzbankiem z wodą na stole, lecz czymś bardziej zbliżonym do Sahary. I jakby opróżniwszy swą manierkę, wkrótce miał się czołgać przez kolejne zdania, a koniec każdej z trudem zdobytej strony miał mu ukazywać jedynie kolejną…
Cóż, niech i tak będzie. Czołgał się dalej.
Przeczołgał się przez godzinę jedenastą.
Przeczołgał się przez esej szesnasty.
Aż nagle długonogi stróż minut dogonił swojego krzywonogiego brata u góry tarczy. Gdy się uściskali, sprężyny w obudowie zegara się poluzowały, trybiki obróciły i miniaturowy młoteczek opadł, wydobywając pierwszy z tych uroczych tonów, które sygnalizowały nadejście południa.
Przednie nogi hrabiowskiego krzesła z hukiem opadły na podłogę, a monsieur Montaigne dwa razy obrócił się w powietrzu i wylądował na narzucie. Gdy kurant zabrzmiał po raz czwarty, hrabia już schodził po krętych schodach dzwonnicy, a gdy zabrzmiał po raz ósmy, Aleksander Iljicz przeciął hol w drodze do sutereny, zmierzając na cotygodniową wizytę u Jarosława Jarosławla, niezrównanego fryzjera z hotelu Metropol.
Przez ponad dwa stulecia (w każdym razie tak twierdzą historycy) kultura naszego kraju rozwijała się dzięki salonom Sankt Petersburga. To właśnie w tych wspaniałych komnatach z widokiem na kanał Fontanka rodziły się nowe przepisy kulinarne, nowa moda i nowe idee, które później nieśmiało stawiały pierwsze kroki w rosyjskim społeczeństwie. Nawet jeśli rzeczywiście tak było, w dużej mierze działo się to za sprawą ożywionej aktywności pod podłogą salonów. Tam bowiem, zaledwie kilka kroków poniżej poziomu ulicy, przebywali kamerdynerzy, kucharze i lokaje, którzy wspólnie dbali o to, by gdy zaczynały się szerzyć idee Darwina lub Maneta, wszystko szło jak po maśle.
Tak samo było w hotelu Metropol.
Od otwarcia w 1905 roku w hotelowych apartamentach i restauracjach spotykali się ludzie wytworni, wpływowi i wykształceni. Panująca na tych spotkaniach swobodna elegancja nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie usługi świadczone w suterenie.
Zszedłszy szerokimi marmurowymi schodami prowadzącymi z holu, najpierw mijało się kiosk z gazetami, który oferował dżentelmenowi sto nagłówków, choć aktualnie tylko w języku rosyjskim.
Dalej znajdował się sklepik kwiaciarki Fatimy Federowej. W 1920 roku jego półki, oczywiste ofiary czasów, świeciły pustkami, a okna zaklejono papierem, zmieniając jedno z najbardziej kolorowych miejsc w hotelu w jedno z najbardziej żałosnych. W czasach swojej świetności sklepik sprzedawał jednak całe hektary kwiatów. Zaopatrywał hol w spiętrzone kompozycje, dostarczał lilie do pokoi i bukiety róż, które rzucano pod nogi baletnic z Teatru Wielkiego, a także napełniał butonierki rzucających je mężczyzn. Co więcej, Fatima doskonale znała niepisane florystyczne zasady obowiązujące w kulturalnym towarzystwie od czasów rycerstwa. Wiedziała nie tylko, jaki kwiat należy dołączyć do przeprosin, lecz także jaki wysłać, gdy człowiek się spóźnił, gdy odezwał się nie w porę oraz gdy zauważywszy obok drzwi młodą damę, nierozważnie zaniedbał swoją partnerkę. Krótko mówiąc, Fatima znała zapach, kolor i sens istnienia kwiatu lepiej niż pszczoła.
Cóż, może i sklepik Fatimy został zamknięty, pomyślał hrabia, ale czy Paryż nie był teraz pełen kwiatów, mimo że za „panowania” Robespierre’a pozamykano kwiaciarnie? Aleksander Iljicz nie wątpił, że kwiaty wrócą także do Metropolu.
Wreszcie na samym końcu korytarza docierało się do męskiego zakładu fryzjerskiego Jarosława. Była to Szwajcaria hotelu, kraina optymizmu, precyzji i neutralności politycznej. Skoro hrabia przysiągł sobie, że będzie panem swojego losu, skupiając się na jego praktycznej stronie, to właśnie tu miał szansę znaleźć jeden ze środków pozwalających osiągnąć ten cel: obowiązkowe cotygodniowe strzyżenie.
Gdy hrabia wszedł do zakładu, Jarosław strzygł siwowłosego klienta w jasnoszarym garniturze, a na ławce pod ścianą czekał przysadzisty jegomość w pogniecionej marynarce. Witając hrabiego uśmiechem, fryzjer wskazał mu puste krzesło u swego boku.
Siadając, hrabia pozdrowił przysadzistego mężczyznę przyjaznym skinieniem głowy, po czym opadł na oparcie i skupił wzrok na cudownym elemencie zakładu Jarosława: na jego szafce. Gdyby ktoś poprosił Larousse’a o zdefiniowanie słowa „szafka”, uznany leksykograf mógłby odpowiedzieć: „Rodzaj mebla, nierzadko upiększony elementami ozdobnymi, w którym można przechowywać przedmioty, tak by pozostawały niewidoczne”. Byłaby to bez wątpienia definicja praktyczna – obejmowałaby wszystko, od szafki kuchennej w wiejskim domu po chippendale’a w pałacu Buckingham. Szafka Jarosława jednak niezbyt dobrze pasowałaby do takiego opisu, ponieważ zrobiono ją wyłącznie z niklu i szkła i miała za zadanie nie ukrywać zawartość, lecz ją eksponować.
Było to zresztą najzupełniej uzasadnione. Gablotka Jarosława mogła być bowiem dumna z całej swej zawartości: z francuskich mydeł zapakowanych w woskowany papier, z angielskich pian do golenia w pojemniczkach z kości słoniowej, z włoskich toników we flakonikach o wymyślnych kształtach. A co się kryło w głębi? Mała czarna buteleczka, którą Jarosław nazywał z przymrużeniem oka Fontanną Młodości.
Patrząc w lustro, hrabia zerknął w stronę Jarosława, który odprawiał swoje czary przy siwowłosym dżentelmenie, operując dwiema parami nożyczek jednocześnie. Początkowo nożyczki te przypominały entrechat baletmistrza, który raz po raz trzepocze nogami w powietrzu. Potem dłonie fryzjera zaczynały jednak poruszać się coraz szybciej, aż w końcu podskakiwały i wierzgały niczym kozak tańczący hopaka! Byłoby rzeczą ze wszech miar stosowną, gdyby po wykonaniu ostatniego cięcia opadła kurtyna, która po chwili podniosłaby się z powrotem, by publiczność mogła oklaskiwać fryzjera składającego pokłon.
Jarosław zamaszystym gestem zdjął z klienta pelerynę i strzepnął ją. Stuknął obcasami, przyjmując zapłatę za dobrze wykonaną pracę, a gdy dżentelmen opuścił zakład (wyglądając młodziej i bardziej dystyngowanie, niż gdy tam przybył), podszedł do hrabiego ze świeżą peleryną.
– Jak się pan miewa, Wasza Ekscelencjo?
– Doskonale, Jarosławie. Lepiej być nie może.
– A co mamy dzisiaj w planie?
– Tylko przystrzyżenie, przyjacielu. Tylko przystrzyżenie.
Gdy nożyczki zaczęły swój taniec, hrabia odniósł wrażenie, że w przysadzistym kliencie na ławce dokonała się jakaś przemiana. Twarz mężczyzny przybrała chyba bardziej różowy odcień niż zaledwie przed chwilą, kiedy Aleksander Iljicz pozdrowił go przyjaznym skinieniem. Hrabia był tego wręcz pewien, ponieważ rumieniec sięgał mężczyźnie aż do uszu.
Aleksander Iljicz próbował ponownie nawiązać kontakt wzrokowy, zamierzając powtórzyć przyjazny gest, lecz mężczyzna skupił spojrzenie na plecach Jarosława.
– Ja byłem następny w kolejce – powiedział.
Jarosław, który jak większość artystów miał tendencję do zatracania się w sztuce, kontynuował strzyżenie z wprawą i wdziękiem. Mężczyzna był zatem zmuszony powtórzyć swoje słowa, kładąc na nie trochę większy nacisk.
– Ja byłem następny w kolejce!
– Za chwilę się panem zajmę – odpowiedział uprzejmie Jarosław, wyrwany z artystycznego transu przez ostrzejszą intonację.
– To samo pan mówił, kiedy przyszedłem.
Słowa te zostały wypowiedziane z tak niedwuznaczną wrogością, że Jarosław przerwał strzyżenie i odwrócił się, by ze zdumieniem spojrzeć wściekłemu klientowi w oczy.
Mimo że hrabiego uczono od dziecka, by nigdy nie przerywał komuś rozmowy, uznał on, że nie należy stawiać fryzjera w sytuacji zmuszającej go do składania wyjaśnień w imieniu klienta. Wtrącił zatem:
– Dobry człowieku, Jarosław nie chciał pana urazić. Tak się po prostu składa, że w każdy wtorek w południe przychodzę się tu strzyc.
Mężczyzna przeniósł wściekłe spojrzenie na hrabiego.
– W każdy wtorek w południe – powtórzył.
– Tak.
Wtedy mężczyzna wstał tak gwałtownie, że ławka stuknęła o ścianę. Mierzył najwyżej metr siedemdziesiąt. Pięści, które wystawały z mankietów marynarki, miał równie czerwone jak uszy. Gdy zrobił krok do przodu, Jarosław przywarł do krawędzi kontuaru. Mężczyzna zrobił następny krok i wyrwał fryzjerowi jedną parę nożyczek. Potem ze zwinnością człowieka znacznie szczuplejszego odwrócił się, chwycił hrabiego za kołnierzyk i jednym ruchem obciął mu prawy wąs. Jeszcze mocniej ścisnął kołnierzyk i przyciągnął do siebie głowę hrabiego, aż prawie zetknęli się nosami.
– Już za chwilę będziesz pan miał swoje strzyżenie – warknął.
Następnie, odepchnąwszy hrabiego z powrotem na krzesło, rzucił nożyczki na podłogę i wymaszerował z zakładu.
– Wasza Ekscelencjo! – zawołał przerażony Jarosław. – Widziałem tego człowieka po raz pierwszy w życiu. Nie wiem nawet, czy mieszka w hotelu. Zapewniam pana jednak, że odtąd nie będzie tu mile widziany.
Hrabia, który zdążył już wstać, w pierwszym odruchu zamierzał wyrazić równie wielkie oburzenie jak Jarosław i domagać się kary stosownej do zbrodni. Cóż jednak wiedział o napastniku?
Gdy ujrzał go po raz pierwszy, siedzącego na ławce w pogniecionej marynarce, zrazu uznał go za jakiegoś ciężko pracującego człowieka, który natknąwszy się na zakład fryzjerski, postanowił się ostrzyc. Wiedział jednak, że równie dobrze mężczyzna może być jednym z nowych mieszkańców drugiego piętra. Osiągnąwszy pełnoletniość w hucie żelaza, w 1912 roku mógł wstąpić do związku zawodowego, w 1916 stanąć na czele strajku, w 1918 poprowadzić do boju batalion Gwardii Czerwonej, a obecnie zarządzać całym przemysłem.
– Ten człowiek miał absolutną rację – powiedział hrabia do Jarosława. – Cierpliwie czekał na swoją kolej. A ty po prostu chciałeś mnie obsłużyć o umówionej porze. Powinienem był zwolnić krzesło i zaproponować, byś najpierw przyjął jego.
– Ale co teraz zrobimy?
Hrabia odwrócił się do lustra i przyjrzał się swojemu odbiciu. Zrobił to chyba po raz pierwszy od lat.
Długo żył w przekonaniu, że dżentelmen powinien spoglądać w lustro z nieufnością. Zamiast pełnić funkcję narzędzi umożliwiających samopoznanie, lustra zwykle bywały bowiem narzędziami umożliwiającymi oszukiwanie samego siebie. Ileż razy widział, jak jakaś młoda piękność obracała się przed zwierciadłem o trzydzieści stopni, starając się ukazać sobie od najlepszej strony? (Jak gdyby od tej pory cały świat miał ją oglądać wyłącznie pod takim kątem!) Ileż razy patrzył, jak jakaś wielka dama wkłada okropnie niemodny kapelusz, który wydawał jej się au courant, ponieważ jej lustro zostało oprawione w stylu tej samej minionej epoki? Hrabia szczycił się tym, że nosi dobrze skrojoną marynarkę, lecz jeszcze bardziej szczycił się świadomością, że o tym, iż ma się do czynienia z dżentelmenem, najlepiej świadczą jego postawa, jego słowa i jego maniery – nie zaś krój jego płaszcza.
Tak, pomyślał hrabia, ziemia rzeczywiście się kręci.
Mało tego – ziemia obraca się wokół własnej osi i jednocześnie wokół słońca. Galaktyka też się obraca, niczym koło w większym kole, tworząc melodię zupełnie innego rodzaju niż ta, jaką wystukuje maleńki młoteczek w zegarze. A gdy wreszcie rozbrzmi ta niebiańska melodia, być może lustro nagle zacznie prawdziwiej wypełniać sens swojego istnienia – ukaże człowieka nie takiego, jakiego sam sobie siebie wyobraża, lecz takiego, jaki się stał.
Hrabia z powrotem usiadł na krześle.
– Golenie na gładko – powiedział do fryzjera. – Na gładko, przyjacielu.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
1923
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
1924
Rozdział dostępny w pełnej wersji
1926
Rozdział dostępny w pełnej wersji
1930
O wpół do dziewiątej hrabia Aleksander Iljicz Rostow poruszył się w łóżku, obudzony bębnieniem deszczu o okap. Unosząc lekko powiekę, odsunął kołdrę i wstał. Włożył szlafrok i wsunął stopy w kapcie. Wyjął z komody puszkę, wsypał do urządzenia łyżeczkę ziaren i zaczął kręcić korbką.
Nawet gdy obracał malutką rączką, pokój pozostawał w subtelnym władaniu snu. Niezakwestionowana jeszcze senność wciąż rzucała cień na obrazy i doznania, na kształty i sformułowania, na to, co zostało powiedziane i co jeszcze należało zrobić, nadając temu wszystkiemu właściwą swej naturze niematerialność. Gdy jednak hrabia wysunął małą drewnianą szufladkę młynka, świat i wszystko, co obejmował, uległo przemianie pod wpływem tego obiektu zazdrości alchemików – aromatu świeżo zmielonej kawy.
W jednej chwili światłość oddzieliła się od ciemności, wody od lądów i niebo od ziemi. Drzewa rodziły owoce, a lasy szumiały wprawiane w ruch przez ptaki, zwierzęta i najróżniejsze pełzające stworzenia. A tuż obok cierpliwy gołąb szurał pazurkami po blaszanym dachu.
