Dwadzieścioro czworo oczu - Sakae Tsuboi - ebook

Dwadzieścioro czworo oczu ebook

Sakae Tsuboi

4,2

Opis

Japonia, rok 1928. Pracę w wiejskiej szkółce rozpoczyna młoda nauczycielka, Hisako Ōishi. Choć spotyka się z chłodnym przyjęciem lokalnej społeczności, dzieci szybko zaczynają darzyć ją sympatią. Nawet gdy odchodzi z posady, nie traci kontaktu ze swoimi uczniami.

Lata mijają, jej podopieczni dorastają, a sytuacja społeczna w Japonii znacząco się zmienia. Jak potoczyły się losy dwanaściorga dzieci, które wiosną 1928 roku rozpoczęły naukę pod skrzydłami panny Ōishi?

Dwadzieścioro czworo oczu” to opowieść o japońskiej wsi, dorastaniu w nękanym klasowymi nierównościami kraju i wchodzeniu w dorosłość w trakcie drugiej wojny światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
6
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
barbara4636

Nie oderwiesz się od lektury

spokojna ciepła pełna uczuć. .japońska.
10
Remedios888

Dobrze spędzony czas

Przyjemna lektura, dobra dla relaksu.
10

Popularność




Spis treści

Okładka

Nota redakcyjna

Ilustracja otwierająca

1. Pani Koishi

2. Magiczny most

3. Pięć porcji ryżu i jedna fasoli

4. Rozstanie

5. Kwiaty na obrazku

6. Kraby i pełnia księżyca

7. Pisklęta

8. Wiele warstw

9. Pani Płaczucha

10. Pewnego słonecznego dnia

Ilustracja zamykająca

DWADZIEŚCIORO CZWORO OCZU

Tytuł oryginalny: Nijūyon no Hitomi二十四の瞳

Tłumaczenie z języka japońskiego: Klaudia Ciurka

Copyright © by Wydawnictwo Yumeka, 2023

Copyright © for the Polish translation by Klaudia Ciurka, 2023

Redakcja: Karolina Przybył (Gabinet Słowa)

Korekta: Klaudia Golon

Skład i opracowanie graficzne: Klaudia Ciurka

Projekt okładki: Marta Różycka (Różyczkowy Domek)

Wnętrze okładki wygenerowane przez sztuczną inteligencję (Aitubo)

ISBN: 978-83-967290-2-6

Tłumaczenie na podstawie tekstu dostępnego w domenie publicznej,

źródło: Aozora Bunko (www.aozora.gr.jp).

www.yumeka.pl

www.instagram.com/wydawnictwo.yumeka

www.facebook.com/wydawnictwo.yumeka

1. Pani Koishi

Przyjmując, że „dawno” to dziesięć lat, niniejsza historia rozpoczyna się dwa i pół „dawno” temu. Z historycznego punktu widzenia wszystko zaczęło się dwa miesiące po pierwszych wyborach, podczas których obowiązywało powszechne prawo wyborcze. Czwartego kwietnia trzeciego roku ery Shōwa[1] w niewielkiej wiosce, którą można by określić mianem unosangyoson[2], leżącej nad brzegiem Morza Wewnętrznego, pracę miała rozpocząć młoda nauczycielka.

Licząca mniej niż sto domów wioska leżała na długim, wąskim półwyspie. Patrząc na akwen, wydawało się, iż to raczej jezioro, a nie morze. Ze względu na tę lokalizację, by dostać się do miasta lub jakiejkolwiek innej wioski, należało albo popłynąć łódką, albo pójść krętą górską drogą. Transport był tak utrudniony, że dzieci w wieku szkolnym od pierwszej do czwartej klasy uczęszczały na zajęcia w wiejskiej szkółce, a gdy zaczynały piątą, musiały chodzić do szkoły znajdującej się w oddalonym o pięć kilometrów miasteczku. Ręcznie plecione sandały zōri zużywały się po jednym dniu. Dzieci czuły się dumne z tego powodu. Zakładając każdego ranka nowe, bez wątpienia były zadowolone. W piątej klasie zaczynały pleść swoje zōri własnymi rękami. Co niedziela zbierano się w czyimś domu, by oddawać się pleceniu sandałów. Dobrze się przy tym bawiono. Młodsze dzieci patrzyły na starsze i dorosłych z zazdrością, jednocześnie, zupełnie nieświadomie, ucząc się tego procesu. Piąta klasa była niczym pierwsze kroki ku niezależności. W wiejskiej szkółce bywało jednak równie zabawnie.

W tej malutkiej placówce uczyło dwoje nauczycieli: starszy mężczyzna oraz młodsza, niewiele starsza od dzieci kobieta. Było tak od dawna, jakby pod dyktando jakiegoś przepisu. Nauczyciel mieszkał w stróżówce sąsiadującej z pokojem nauczycielskim, nauczycielka dojeżdżała z daleka. Nauczyciel uczył klasy trzecie i czwarte, nauczycielka prowadziła zajęcia dla pierwszych i drugich, wszystkie lekcje muzyki oraz kurs szycia dla uczennic klas czwartych – to również się nie zmieniało. Uczniowie nie zwracali się do nauczycieli po imieniu czy nazwisku; mówili „panie nauczycielu” lub „pani nauczycielko”. Podstarzały nauczyciel zadomowił się na tym stanowisku i czekał na emeryturę, a nauczycielki zmieniały się co rok, maksymalnie co dwa lata. Mówiło się, że to w tej położonej na odległym półwyspie szkolnej filii na emeryturę czekali ci nauczyciele, którzy nie mogli ubiegać się o pozycje dyrektorskie, a młode nauczycielki, stawiające pierwsze kroki w zawodzie, zdobywały niezbędne doświadczenie. Nie wiem jednak, czy to prawda.

Powróćmy do czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Tamtego ranka uczniowie klas piątych i wyższych mieszkający w wiosce na półwyspie radośnie pokonywali dystans pięciu kilometrów dzielący ich od szkoły w miasteczku. Każdy z nich cieszył się z promocji do kolejnej klasy i maszerował lekkim krokiem. W torbach nieśli nowe podręczniki, mieli bowiem rozpocząć lekcje w nowej klasie, z nowym nauczycielem. Nawet droga, którą szli, wydawała im się nowa. Ekscytację dodatkowo potęgował fakt, że tego dnia mieli spotkać na swojej drodze nową nauczycielkę, która rozpoczynała pracę w wiejskiej szkółce filialnej.

– Ciekawe, jaka będzie ta nowa belferka – odezwał się chłopiec z jednej z wyższych klas szkoły podstawowej (obecnie byłby już w gimnazjum), celowo używając potocznego określenia.

– Podobno jest świeżo po żeńskiej szkole.

– Kolejna nauczycielka gorszego sortu?

– Zawsze takie do nas trafiają.

– Biedne wioski mogą liczyć tylko na gorszy sort.

Kobiety, które ukończyły żeńską szkołę wyższą zamiast szkoły dla nauczycieli (obecnie nazwalibyśmy je nauczycielkami asystującymi, praktykantkami), były przez niektórych ordynarnych dorosłych nazywane „gorszym sortem”. Tamci młodzi ludzie, chcąc brzmieć doroślej, używali tego określenia, nie mając złych intencji. Niemniej piątoklasiści po raz pierwszy idący dziś tą drogą i słyszący podobne słowa, ze zdumienia mrugali oczami, nie mając śmiałości dołączyć do dyskusji. Widząc jednak nadchodzącą z naprzeciwka osobę i rozpoznając ją, to właśnie oni jako pierwsi zakrzyknęli z radością:

– Rany, pani nauczycielka!

Była to panna Kobayashi, która jeszcze do niedawna ich uczyła. Zwykle mijała uczniów, odwzajemniając ich powitalne ukłony, ale dzisiaj przystanęła i spojrzała w ich twarze z pewną nostalgią.

– Dziś faktycznie się żegnamy. Już nie będziemy się mijać na tej ścieżce. Uczcie się pilnie, dobrze?

Jej słowa poruszyły dziewczęta do łez.

Panna Kobayashi wyróżniała się na tle innych nauczycielek. Zaczęła pracę w szkółce w zastępstwie kobiety, która trafiła do szpitala, i uczyła w niej przez trzy i pół roku. Dzięki temu każde spośród zebranych dzieci miało okazję uczestniczyć w prowadzonych przez nią lekcjach.

Informacje o zmianie na stanowisku nauczycielki zazwyczaj ogłaszano w pierwszym dniu nowego roku szkolnego. Panna Kobayashi podzieliła się nią jednak ze swoimi uczniami niemal dwa tygodnie wcześniej. Wracając do domów dwudziestego piątego marca, w dniu zakończenia roku szkolnego, spotkali ją dokładnie w tym samym miejscu. Pożegnała się z nimi, każdemu podarowując pudełko karmelków. Dlatego też wszyscy spodziewali się tamtego dnia ujrzeć idącą ścieżką nową nauczycielkę, tymczasem nieoczekiwanie to pannę Kobayashi spotkali jako pierwszą. Kobieta najpewniej szła do wiejskiej szkółki, by pożegnać się z młodszymi uczniami.

– Pani nauczycielko, gdzie jest nowa nauczycielka?

– Ach, myślę, że niedługo się pojawi.

– Jaka ona jest?

– Jeszcze nie wiem.

– Też ukończyła żeńską szkołę wyższą?

– Cóż, nie mam pojęcia. Ale nie bądźcie wobec niej niemili, dobrze?

Panna Kobayashi się zaśmiała. Kiedy zaczęła uczyć w szkółce, sama nieraz słyszała niemiłe słowa wypowiadane pod jej adresem. Z ich powodu zdarzało jej się płakać, także w obecności uczniów. Uczniowie, z którymi rozmawiała, byli młodszym rodzeństwem tych, którzy doprowadzali ją niegdyś do łez. Opowieści o dzieciach, które w drodze do miejskiej szkoły dokuczały nowym nauczycielkom z powodu ich młodego wieku lub niewielkiego doświadczenia, często doprowadzając je tym samym do płaczu, niekiedy urastały niemal do rangi legend.

Panna Kobayashi spędziła w ich szkole niemal cztery lata, więc młodzi ludzie byli tym bardziej ciekawi jej następczyni. Pożegnawszy się z kobietą i ruszywszy w dalszą drogę, dzieci zaczęły omawiać swoje podejście do nowej nauczycielki, na wypadek, gdyby się z nią spotkały.

– Krzykniemy do niej „ziemniaczarka”?

– A jeśli nie będzie ziemniaczarką?

– Na pewno jest.

Skąd się wzięło to przezwisko? W tamtym rejonie bardzo popularną uprawą były słodkie ziemniaki, bataty, a żeńska szkoła wyższa stała pośród pól tej właśnie rośliny. Stąd wziął się pomysł na nadanie absolwentkom owej uczelni takiego zaczepnego przydomku. Pannę Kobayashi początkowo również tak nazywano. Dzieci były przekonane, że nowa nauczycielka okaże się kolejną ziemniaczarką. Z tym większym zniecierpliwieniem wyciągały szyje i wypatrywały kolejnych zakrętów, zza których mogłaby się wyłonić, chcąc dostrzec ją jak najwcześniej.

Dopiero kiedy musiały przyspieszyć, przestały zaprzątać sobie myśli nową nauczycielką. Zwyczajowo zerknęły bowiem na wielki zegar wiszący nad wejściem do gospody stojącej przy wiejskiej drodze i zobaczyły, że wskazuje on godzinę o dziesięć minut późniejszą niż zazwyczaj. Zegar nie spieszył się jednak, działał bez zarzutu. To dzieci były spóźnione, ponieważ zatrzymały się, by porozmawiać z panną Kobayashi. Stukając tobołkami przewieszonymi przez plecy lub ściskanymi pod pachą, dzieci pomknęły przed siebie, wzburzając przy tym tuman kurzu.

Temat nowej nauczycielki powrócił, gdy dzieci wracały tego dnia ze szkoły i zbliżały się do miejsca, w którym od bocznej dróżki odchodziła ścieżka prowadząca do wioski na półwyspie. Po chwili dostrzegły nadchodzącą z naprzeciwka pannę Kobayashi. Nauczycielka miała na sobie kimono z długimi rękawami, które powiewały za nią wskutek wykonywanych przez nią dziwnych ruchów rąk.

– Pani nauczycielko!

– Proszę pani!

Dziewczynki pobiegły jej naprzeciw, chłopcy podążyli za nimi. Im bliżej nauczycielki byli, tym szerzej się uśmiechała. Dzieci zorientowały się, że kobieta udawała, iż przyciąga je do siebie za pomocą niewidzialnej liny, co wyjaśniało dziwne ruchy jej ramion. Zaśmiały się radośnie. Nauczycielka poruszała rękami na zmianę, jakby naprawdę przyciągała coś na linie, aż do chwili, gdy wszyscy stanęli przed nią.

– Pani nauczycielko, czy nowa nauczycielka przyszła?

– Owszem, przyszła. Czemu pytacie?

– Jest jeszcze w szkole?

– Ach, cóż. Dzisiaj przypłynęła łódką.

– Hmm. Popłynęła też z powrotem?

– Tak. Proponowała, żebym popłynęła z nią, ale odmówiłam. Chciałam jeszcze raz zobaczyć wasze buzie.

– O rany!

Dziewczynki pisnęły z radości, a chłopcy zareagowali uśmiechami. Po chwili odezwał się jeden z nich:

– Jaka jest nowa nauczycielka?

– Wygląda na dobrą nauczycielkę. I jest urocza – odpowiedziała panna Kobayashi z uśmiechem.

– Ziemniaczarka?

– W żadnym razie! To cudowna nauczycielka.

– Ale i tak jest zielona, prawda?

Panna Kobayashi nagle zrobiła surową minę.

– Jak możecie tak mówić? Ona i tak nie będzie was uczyć. Co więcej, każdy nauczyciel był kiedyś „zielony”, prawda? Chcecie doprowadzić ją do łez, tak jak kiedyś mnie?

Grupka dzieci odwróciła spojrzenia z poczuciem, że ich zamiary zostały przejrzane. Kiedy panna Kobayashi zaczynała pracę w wiejskiej szkółce, uczniowie dokuczali jej na przeróżne sposoby. Stawali w rzędzie i kłaniali się jej prześmiewczo, nazywali ziemniaczarką, wpatrywali się w nią intensywnie, jakby chcieli wywiercić w niej dziurę, wybuchali śmiechem i tym podobne. Trzy i pół roku później nauczycielka nie przejmowała się docinkami. Co więcej, czasami sama żartowała kosztem uczniów. Nie potrafiła odmówić sobie choćby najmniejszego dowcipu, który uprzyjemniłby jej pięciokilometrowy spacer górską ścieżką.

Po chwili odezwał się kolejny uczeń:

– Jak nazywa się nowa pani nauczycielka?

– Ōishi. Ale wbrew nazwisku, jest naprawdę drobniutka. Ja jestem wysoka, chociaż nazywam się Kobayashi[3]. A ona jest malutka. Sięga mi do ramion.

– O rany! – Dzieci zaśmiały się radośnie.

Pani Kobayashi szybko spoważniała.

– Ale jest znacznie, znacznie lepszą nauczycielką niż ja. Nie jest taka niedoświadczona jak ja.

– Hmm. I pływa do szkoły łódką?

Ta kwestia wydawała się dzieciom istotna, panna Kobayashi wyjaśniła więc:

– Przypłynęła tylko dzisiaj. Od jutra będziecie ją widywać. Ale nie uda wam się doprowadzić jej do łez. Powiedziałam jej tak: „Jeśli spotka pani dzieci idące do szkoły w mieście lub z niej wracające, a one będą próbowały pani dokuczyć, proszę udawać, że to bawiące się między sobą małpki. Jeśli będą coś do pani krzyczeć, proszę udawać, że to krakanie ptaków”.

– Ojej!

– O rany!

Wszyscy zaśmiali się jednocześnie. W tak dobrym nastroju rozeszli się, każdy w swoją stronę.

Dzieci wołały do panny Kobayashi, dopóki nie zniknęła za kolejnym zakrętem:

– Pani nauczycielko! Do widzenia!

– Pani prawie-panno-młoda! Do widzenia! – Wszyscy już wiedzieli, że panna Kobayashi zrezygnowała z pracy, by wyjść za mąż.

Nauczycielka odwróciła się i pomachała do nich, po czym zniknęła im z oczu. W tamtym momencie w sercach dzieci pojawił się dziwny smutek. Dodatkowo przytłoczyło ich zmęczenie całego dnia, przez co kontynuowali wędrówkę powoli.

Kiedy wrócili do wioski, zastali ją w wielkim chaosie.

– Ta nowa nauczycielka nosi zachodnie ubrania!

– Ani trochę nie przypomina ziemniaczarek!

– Nauczycielka nie powinna wyglądać jak dziecko!

*

Następnego dnia dzieci wróciły do ożywionej dyskusji na temat taktyki, którą powinny przyjąć podczas spotkania z niewysoką nauczycielką, która ani trochę nie przypominała ziemniaczarki.

szeptu szeptu

Szepcząc do siebie w trakcie marszu, dali się zaskoczyć. Częściową winę za ten fakt ponosiło miejsce, w którym doszło do pierwszego spotkania. Młodzi ludzie zbliżali się do zakrętu, który przesłaniał im widok na ścieżkę przed nimi. Wtem zza załomu dróżki wyłonił się rower. Zbliżył się do nich szybko jak ptak, a siedząca na nim kobieta ubrana w zachodnie ubrania uśmiechnęła się, gdy ich mijała.

– Dzień dobry! – krzyknęła i pomknęła niczym wiatr.

To musiała być nowa nauczycielka. Sądzili, że wybierze się do szkoły na piechotę, a tymczasem przemknęła obok nich na rowerze. Dotychczas nie widzieli nauczycielki na takim pojeździe. Na dodatek kobieta miała na sobie ubrania w zachodnim stylu. Po raz pierwszy mieli też do czynienia z nauczycielką, która powitała ich okrzykiem „Dzień dobry!”, prawdopodobnie nie wiedząc, kim byli.

Uczniowie zaniemówili na chwilę i spojrzeli za siebie, w kierunku, z którego przyszli, a do którego zmierzała kobieta. Ponieśli sromotną porażkę. Nowa nauczycielka okazała się zdecydowanie inna niż poprzednie. Szybko uznali, że dokuczanie jej będzie trudniejsze, niż zakładali.

– Będzie ciężko.

– Kobieta na rowerze!

– Bardzo odważnie.

Chłopcy nie szczędzili słów krytyki, dziewczynki zaś oceniały zachowanie nauczycielki nieco przychylniej, przez co pomiędzy dziećmi wybuchła dyskusja.

– Najwyraźniej jest bardzo postępową dziewczyną.

– Ale postępowe dziewczyny noszą krótkie włosy, jak chłopaki, nie? – Jeden z chłopców uniósł dłoń na wysokość ucha i poruszył dwoma palcami, imitując ruch nożyczek. – A ona ma normalną fryzurę.

– Ale nosi zachodnie ubrania.

– Może jej rodzice prowadzą sklep z rowerami. To by wyjaśniało, skąd ma taki ładny, lśniący rower.

– Cudownie by było, gdybyśmy i my mogli na nich jeździć, co nie? Świetnie byłoby tak szybko pokonać tę trasę.

W wyścigu z rowerem nie mieli najmniejszych szans. Widać było, że każde z nich czuło się zniechęcone, jakby zostało rzucone na matę już w pierwszych sekundach pojedynku judo. Młodzi zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób przechytrzyć nową nauczycielkę, ale nim doszli do jakiejkolwiek konkluzji, dotarli do końca górskiej ścieżki prowadzącej na półwysep. Wiszący nad wejściem do gospody zegar wskazywał godzinę o osiem minut późniejszą, niż powinien, więc dzieci zmusiły nogi do większego wysiłku. Narzucone na plecy i wciśnięte pod pachy tobołki zabrzęczały, a sandały zōri ponownie wzbiły z ziemi tumany kurzu.

Mniej więcej w tym samym czasie w wiosce na półwyspie zapanowało wielkie zamieszanie. Zamieszkujące ją kobiety wiedziały, że nowa nauczycielka poprzedniego dnia przypłynęła do nich łódką i w ten sam sposób wracała do domu. Były więc ciekawe, jak będzie wyglądać dzisiaj po przebyciu górskiej ścieżki, i czy ponownie założy zachodnie ubrania.

Właścicielka sklepiku stojącego na wejściu do wioski, nazywanego czasami „punktem kontrolnym”, od samego świtu niecierpliwie wyglądała przez okno na ścieżkę, jakby przysługiwało jej prawo do osobistej oceny każdej osoby wchodzącej do osady. Od dawna nie padało, uznała więc, że dobrze byłoby nieco zwilżyć główną drogę biegnącą przez wioskę, nim przyjdzie nowa nauczycielka. Gdy wychodziła z domu z wiadrem w dłoni, tuż przed jej nosem przemknął rower. Nim zdążyła przeanalizować sytuację, kobieta na rowerze skinęła jej głową i z uprzejmym uśmiechem powiedziała:

– Dzień dobry!

– Dzień dobry.

Zanim skończyła wypowiadać pozdrowienie, ze zdziwieniem skonstatowała, że rower pokonał już znaczną odległość w dół zbocza. Sklepikarka się zmieszała. Szybko pobiegła do sąsiedniego domu, w którym mieszkał stolarz z rodziną, i zakrzyknęła do jego żony, moczącej pranie przy studni:

– Sąsiadko, sąsiadko! Ta kobieta, która przed chwilą przejechała tędy na rowerze, cała ubrana w zachodnie ubrania, to chyba nasza nowa nauczycielka?

– W białej koszuli i czarnej męskiej kurtce?

– Tak, dokładnie!

– I na dodatek na rowerze…?! – krzyknęła z przerażeniem żona stolarza, na chwilę zapominając o praniu.

Poprzedniego dnia zaprowadziła swoją najstarszą córkę, Matsue, na jej pierwszą ceremonię rozpoczęcia roku szkolnego. Na twarzy sklepikarki pojawiło się zrozumienie.

– Ależ ten świat się zmienia! Nauczycielka na rowerze? Czyżby jedna z tych chłopczyc? – W jej głosie pobrzmiewało zmartwienie, a wyraz twarzy sugerował, że już przykleiła nauczycielce łatkę chłopczycy.

Pokonanie dystansu między sklepem a szkołą na rowerze zajęło nauczycielce dwie, trzy minuty. Plotki na jej temat poniosły się po całej wiosce z prędkością wiatru; niecały kwadrans po tym, jak minęła sklepikarkę, wszyscy wiedzieli, że przyjechała na jednośladzie. Usłyszały o tym nawet dzieci szykujące się do szkoły.

Około pięćdziesięcioro uczniów zgromadziło się przy wejściu do pokoju nauczycielskiego, gdzie stał zaparkowany rower, i przekrzykiwało się wzajemnie niczym papugi. Gdy nauczycielka podeszła do nich, chcąc porozmawiać, dzieci rozpierzchły się jak przestraszone ptaki.

Kobieta niechętnie wróciła do pokoju nauczycielskiego, gdzie czekał na nią jej jedyny współpracownik, pan nauczyciel, z twarzą wykrzywioną w nieprzyjemnym grymasie. Mężczyzna siedział przy swoim biurku z nisko zwieszoną głową, ukryty za sekretarzykiem, i przeglądał jakieś dokumenty, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie życzy sobie, by zawracać mu głowę rozmową. Poprzedniego dnia panna Kobayashi przekazała jej swoje obowiązki, więc na dzisiaj nie pozostały żadne kwestie warte omówienia. Mimo wszystko nowa nauczycielka była niezadowolona z zachowania swojego współpracownika.

Nauczyciel mierzył się jednak z własnymi problemami.

„Co począć? Dyplomowana nauczycielka po żeńskiej szkole to ktoś zupełnie inny niż nie w pełni przygotowana do tego zawodu absolwentka byle jakiej szkoły. Jest drobna, ale wydaje się bystra. Ciekawe, czy będzie nam się dobrze rozmawiać. Wczoraj ubrała się na zachodnią modłę, więc wydała się bardzo stylowa, ale nie spodziewałem się, że przyjedzie na rowerze. Co robić? Nie rozumiem, czemu w tym roku przysłano nam na półwysep taką nauczycielkę. Dyrektor chyba postradał zmysły…”, zadręczał się tymi i podobnymi pytaniami.

On sam był synem prostego rolnika. Przez dziesięć lat przygotowywał się do egzaminu, zdał go cztery, pięć lat temu, zyskując tym samym tytuł dyplomowanego nauczyciela. Należał do ludzi, którzy wierzą w potęgę ciężkiej pracy. Zawsze nosił drewniane chodaki, a jego jedyny garnitur w zachodnim stylu wytarł się i wyblakł na ramionach. Wiódł skromne życie u boku żony, z którą nigdy nie doczekał się dzieci. Przyjemność odnajdywał jedynie w gromadzeniu oszczędności. Był na tyle ekscentrycznym człowiekiem, że zgodził się na objęcie posady w szkole na trudno dostępnym półwyspie, licząc, iż dzięki temu nie będzie musiał udzielać się towarzysko. Obuwie zakładał tylko wtedy, gdy wybierał się do głównego oddziału szkoły, na przykład na zebrania kadry nauczycielskiej. Nigdy nie miał okazji choćby dotknąć roweru. Niemniej cieszył się szacunkiem w wiosce, dzięki czemu nigdy nie narzekał na brak ryb czy warzyw. Nowoczesne ubrania i rower nowej nauczycielki sprawiały, że czuł się nieswojo z myślą, iż nosił te same zniszczone ubrania co cała wioska, jadł to samo co jej mieszkańcy i mówił tak jak oni.

Nowa nauczycielka nie miała o tym wszystkim pojęcia. Jej poprzedniczka, panna Kobayashi, wspomniała jej o docinkach ze strony uczniów uczęszczających do głównego oddziału szkoły, natomiast o starszym nauczycielu wypowiedziała się tak: „Specyficzny człowiek, proszę się nim nie przejmować”. Jej wydawał się niesympatyczny, a nie specyficzny. Rozpoczynała dopiero drugi dzień pracy, a już musiała uważać, by z jej ust nie wyrwało się pełne zawodu westchnienie.

Nauczycielka nazywała się Ōishi, Hisako Ōishi. Urodziła się po drugiej stronie podobnego do jeziora akwenu, w wiosce przy wielkiej sośnie. Z perspektywy obserwatora stojącego w wiosce na półwyspie, drzewo to wydawało się malutkie niczym bonsai. Tymczasem czekająca na nią w domu matka na pewno się zamartwiała i zastanawiała, jak poradzi sobie jej jedyna córka. Panna Ōishi miała ochotę wziąć głęboki wdech i krzyknąć z całych sił: „Mamo!”, tak by jej głos dotarł do uszu jej matki.

W uszach pobrzmiewały jej echa słów dyrektora głównej szkoły, przyjaciela jej zmarłego ojca: „Wiem, że wioska na półwyspie znajduje się dość daleko, ale proszę wytrzymać tam rok. Później trafi pani do głównego oddziału. Myślę, że łatwiej będzie się pani rozeznać w nauczycielskich obowiązkach w mniejszej placówce”.

Przyjęła tę posadę, wierząc, że spędzi na niej nie więcej niż rok. Dystans był zbyt duży, by pokonywać go na piechotę. Zaproponowano jej wynajem pokoju w pensji, ale lubiła mieszkać z matką. Mając w pamięci niedawną dwuletnią rozłąkę związaną ze studiami w żeńskiej szkole wyższej, młoda nauczycielka była zdeterminowana, by codziennie dwukrotnie pokonywać dystans ośmiu kilometrów na rowerze. Jednoślad zdobyła dzięki pomocy przyjaciółki, córki właściciela sklepu rowerowego, który podzielił kwotę do zapłaty na pięć rat. Nie miała niczego, w czym mogłaby pracować i podróżować, zafarbowała więc na czarno serżowe kimono swojej matki i własnoręcznie, nieco nieporadnie, naniosła kilka poprawek.

Nieznajomi, którzy tego wszystkiego nie wiedzieli, mogli uważać ją za chłopczycę, ponieważ jeździła na rowerze i nosiła się na zachodnią modłę. Ostatecznie był rok tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy. Mimo że dopiero co odbyły się pierwsze powszechne wybory, w wiosce tak odizolowanej od świata nie postrzegano ich jako czegoś istotnego. Połączenie lśniącego, nowego roweru, czarnego i czystego, ręcznie szytego, garnituru oraz lśniąco białej bluzki mogło wydać się mieszkańcom wioski okrutnie ekstrawaganckie, przykleić jej etykietę chłopczycy, a ostatecznie sprawiać wrażenie, że była niedostępna i wyniosła. Panna Ōishi nie miała jednak o tym wszystkim pojęcia. Był to dopiero jej drugi dzień pracy w tym miejscu. Czuła się samotna, jakby trafiła do obcego kraju, w którym używano nieznanego języka. Patrzyła więc na sosnę, myśląc o swoich rodzinnych stronach.

Stuk-puk! Stuk-puk!

Zwiastujące rozpoczęcie lekcji stukanie zaskoczyło pannę Ōishi i wyrwało ją z zamyślenia. Wybrany wczoraj na przewodniczącego chłopiec z czwartej klasy – najstarszej w szkole – stał na palcach i uderzał w drewnianą tabliczkę. Nauczycielka wyszła na podwórko, gdzie zobaczyła grupkę pierwszoklasistów, którzy po raz pierwszy przyszli samodzielnie do szkoły. Wypełniała ich ekscytacja z powodu rozpoczęcia nauki w szkole, ale jednocześnie odczuwali swoisty niepokój. Wśród dzieci dało się usłyszeć charakterystyczny, nerwowy szmer. Trzecio- i czwartoklasiści szybko przeszli do swojej sali.

Panna Ōishi klasnęła kilka razy w ręce, wystukując marszowe tempo. Gdy młodsze dzieci zaczęły do taktu podnosić nogi, zaprowadziła je do odpowiedniego pomieszczenia. Po raz pierwszy w tej placówce poczuła się znowu sobą, jakby jej serce wyrwało się z okowów. Gdy uczniowie zajęli miejsca, zeszła z katedry z listą obecności w ręce.

– Dobrze. Kiedy wyczytam wasze imię, odezwijcie się głośno. Pan Isokichi Kawada!

Isokichi Kawada zajmował miejsce we frontowym rzędzie, ponieważ uczniów sadzano wedle kryterium wzrostu. Czuł się nieswojo, będąc pierwszą wyczytaną osobą. Co więcej, po raz pierwszy został nazwany „panem”. Odpowiedź utknęła mu w gardle.

– Nie ma pana Isokichiego Kawady?

– Jest – odpowiedział jej jeden z najwyższych chłopców, zajmujący miejsce w ostatnim rzędzie.

– Więc proszę się głośno odezwać. Pan Isokichi Kawada.

Ruszyła w kierunku chłopca, który odpowiedział, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Drugoklasiści wybuchnęli śmiechem. Prawdziwy Isokichi Kawada wstał z wyrazem zmieszania wymalowanym na twarzy.

– Sonki, odezwij się – ponagliła go szeptem drugoklasistka o bardzo podobnej twarzy, prawdopodobnie jego starsza siostra.

– Mówicie na niego „Sonki”? – zapytała nauczycielka, a wszyscy zgodnie przytaknęli. – Rozumiem, rozumiem. Pan Isokichi to Sonki.

Wszyscy ponownie wybuchli śmiechem, włączając w to nauczycielkę. Kobieta uniosła ołówek i zapisała przezwisko na swojej liście obecności.

– Kolejny, pan Takeichi Takeshita.

– Obecny – padło z ust rezolutnego chłopca.

– Doskonale, cóż za wyraźna odpowiedź. Kolejny, pan Kichiji Tokuda.

Gdy Kichiji Tokuda nabierał powietrza, by odpowiedzieć, wtrącił się ten sam chłopiec, który potwierdził obecność Isokichiego Kawady zamiast samego zainteresowanego.

– Kicchin! – krzyknął.

Uczniowie zareagowali śmiechem, co jeszcze bardziej rozzuchwaliło Nitę Aizawę, bo tak właśnie nazywał się ów chłopiec. Kiedy wyczytano kolejnego z listy, Tadashiego Moriokę, wrzasnął: „Tanko!”. Kiedy z kolei wyczytano jego nazwisko, odpowiedział równie głośno:

– Obecny!

Nauczycielka uśmiechnęła się, ale udzieliła mu lekkiej reprymendy:

– Wszędzie dziś pana pełno, panie Nito Aizawo. I mówi pan bardzo głośno. Chciałabym na własne uszy usłyszeć odpowiedź kolejnej osoby, którą wyczytam, dobrze? Panna Matsue Kawamoto.

– Obecna.

– Czy i pani ma jakieś przezwisko?

– Ma-chan.

– Ach, to pani ojciec jest tutaj stolarzem?

Matsue przytaknęła bez słowa.

– Panna Misako Nishiguchi.

– Obecna.

– Pewnie mówią na ciebie Miki-chan?

Dziewczynka spuściła głowę i odparła cicho:

– Mii-san.

– Ach, Mii-san. Brzmi bardzo uroczo. Następna… panna Masuno Kagawa.

– Tu.

Nauczycielka niemal się zaśmiała. Starając się panować nad głosem, powiedziała:

– „Tu” brzmi nieco dziwnie. Prosiłabym, żeby używać słowa „obecna”. Dobrze, panno Masuno?

– Mówimy na nią Maa-chan – ponownie odezwał się nadzwyczaj aktywny Nita.

Nauczycielka zignorowała go i kontynuowała wyczytywanie kolejnych nazwisk.

– Panna Fujiko Kinoshita.

– Obecna.

– Panna Sanae Yamaishi.

– Obecna.

Nauczycielka uśmiechała się, słysząc kolejne odpowiedzi.

– Panna Kotsuru Kabe.

Dzieci nieoczekiwanie wybuchły śmiechem. Nauczycielka nie rozumiała powodu ich radości, dopóki nie dosłyszała przekazywanej z ust do ust frazy. Ta okazała się znacznie zabawniejsza niż „Tu” Masuno Kagawy, więc kobieta również się zaśmiała. Dzieci powtarzały jedno do drugiego: „Kotsuru Kabe, Kotsuru Kabe, obtarłem sobie nos o ścianę”[4].

Kotsuru Kabe nie płakała, wpatrywała się jednak w podłogę z buzią czerwoną jak burak, dowodząc siły swojego charakteru. Dzieci uspokoiły się po chwili. Gdy nauczycielka wyczytała z listy ostatnie nazwisko, Kotoe Katagiri, czterdziestopięciominutowa lekcja dobiegała końca. Jeszcze przed opuszczeniem budynku szkoły, nauczycielka zanotowała w pamięci kilka informacji o swoich uczniach: Kotsuru Kabe była córką lokalnego dzwonkowego[5], Fujiko Kinoshita pochodziła z szanowanej rodziny mieszkającej w okolicy od wielu pokoleń, Masuno Kagawa była córką właścicieli restauracji w pobliskim mieście, rodzice Isokichiego „Sonki” Kawady wytwarzali tofu, a Tadashi „Tanko” Morioka był synem lidera rybaków. Rodzice każdego z tych dzieci prowadzili najróżniejsze działalności, handlowali tofu, ryżem czy rybami, ale nie zarabiali dość, by się z tego utrzymać. W związku z tym każdy z nich dodatkowo uprawiał rolę lub łowił ryby. Pod tym względem nie różnili się zbytnio od mieszkańców wioski, z której pochodziła panna Ōishi. W obydwu tych miejscach ludzie musieli pracować od rana do nocy, patrząc jednak na ich twarze, odnosiło się wrażenie, że byli zadowoleni z tego stanu rzeczy.

Z tego właśnie powodu większość dzieci, które dziś zaczynały naukę w szkole, zaraz po powrocie do domu zajmie się opieką nad młodszym rodzeństwem, przebieraniem ziarna czy naprawą sieci rybackich. Zastanawiając się nad tym, jak nawiązać więź z dziećmi z tej biednej wioski, których jedynym celem w życiu miała pozostać praca, nauczycielka poczuła wstyd z powodu łez uronionych wcześniej, gdy z sentymentem wpatrywała się w rosnącą na drugim brzegu sosnę. Stając dziś po raz pierwszy na nauczycielskiej katedrze, czując na sobie spojrzenia dwunastu pierwszoklasistów, panna Ōishi odniosła wrażenie, że każda para oczu lśni na swój unikatowy sposób.

Powzięła postanowienie, że nie pozwoli temu blaskowi zniknąć.

*

Udając się w ośmiokilometrową drogę powrotną do domu przy sośnie, panna Ōishi tryskała energią. Mieszkańcom wioski wydała się przez to jeszcze bardziej „chłopczycowata” niż rankiem.

– Do widzenia! Do widzenia! – żegnała się z każdą mijaną osobą, jednak tylko nieliczni jej odpowiadali.

Niektórzy ledwie kiwali ku niej głowami. W wiosce zaczęły się już bowiem pojawiać pierwsze słowa krytyki skierowane pod adresem nowej nauczycielki.

„Podobno zapisała przezwiska, którymi zwracają się do siebie dzieci”.

„Nazwała Mii-san od Nishiguchich uroczą”.

„Ledwie zaczęła, a już zdaje się faworyzować jednych ponad drugimi. Może Nishiguchi coś jej podarowali, by zyskać względy”.

Panna Ōishi nie miała o tym wszystkim pojęcia. Bez wysiłku dotarła na obrzeża wioski, gdzie zaczynała się górska ścieżka. Pochyliła się lekko do przodu i z mocą naparła na pedały, by jak najszybciej podzielić się z matką ekscytującą opowieścią o pierwszych przeprowadzonych lekcjach. Wzniesienie nie stanowiło problemu dla piechura, a w drodze do szkoły zapewniło jej kilka chwil przyjemnej jazdy z górki. W drodze powrotnej to samo zbocze stało się jednak niemałym utrapieniem. Ta niedogodność nie umniejszała jej radości z powrotu do domu.

Niebawem dotarła do płaskiej części ścieżki, gdzie spotkała tych samych uczniów, których mijała rankiem. Oni również wracali do domów.

Ōishi Koishi

Ōishi Koishi

W miarę zbliżania się do grupy docierał do niej coraz głośniejszy szmer głosów. Początkowo nie rozróżniała słów, gdy jednak ich sens do niej dotarł, roześmiała się donośnie. Wyglądało na to, że te dwa zrymowane słowa miały stać się jej przydomkiem wśród dzieci. Kilka razy uderzyła w uczepiony kierownicy dzwonek, a gdy mijała uczniów, krzyknęła do nich głośno:

– Do widzenia!

Młodzież pisnęła radośnie, po czym zaczęła ponownie wykrzykiwać: „Ōishi Koishi!”. Ich głosy stawały się coraz cichsze, w miarę jak się od nich oddalała.

Tego dnia zyskała nie tylko tytuł „pani nauczycielki”, ale też „panny Koishi”. Zakładała, że przezwisko nawiązywało do jej drobnej budowy ciała. Nowy rower pięknie lśnił w zachodzącym słońcu, jakby świecił własnym blaskiem. Drobna sylwetka panny Koishi szybko przemierzała górską ścieżkę.

[1] Trzeci rok ery Shōwa – 1928 rok (przypisy pochodzą od Tłumaczki, chyba że zaznaczono inaczej).

[2] Unosangyoson – wioska położona w górach, której mieszkańcy zajmują się głównie uprawią ziemi lub rybołówstwem.

[3] Nazwisko Ōishi w języku japońskim zapisuje się z wykorzystaniem znaku 大 oznaczającego „duży”. Z kolei w nazwisku Kobayashi pojawia się znak 小 oznaczający „mały”.

[4] Gra słów: kabe oznacza „mur, ścianę”, zaś kotsuru brzmi podobnie do kosuru, co oznacza „pocierać”.

[5] Dzwonkowy – mężczyzna pomagający mieszkańcom w wypełnianiu codziennych obowiązków, pełniący także funkcję kuriera. U jego pasa wisiał dzwonek, od którego pochodziła nazwa jego profesji.

2. Magiczny most

Mniej więcej w połowie czterokilometrowej drogi ciągnącej się od wioski przez całą długość półwyspu aż po gospodę z zegarem znajdowała się malutka osada. W tym miejscu ścieżka biegnąca wzdłuż brzegu zatoki skręcała i przecinała półwysep, by niebawem wyłonić się po jego drugiej stronie, mającej kontakt z wodami otwartego morza. Dróżka wiodła dalej, wzdłuż brzegu, aż do wioski, w której nauczała panna Koishi. Właśnie w okolicy tamtego zakrętu każdego ranka spotykali się uczniowie idący do szkoły w mieście oraz zmierzająca do wiejskiej szkółki nauczycielka. Jeśli miejsce spotkania wypadało w innym miejscu, któraś ze stron musiała się pospieszyć.

– O rany, to panna Koishi!

Zwykle to dzieci przyspieszały kroku, zdarzało się jednak, że to nauczycielka zaczynała mocniej napierać na pedały, dostrzegłszy sylwetki uczniów, gdy sama była jeszcze na tym odcinku ścieżki, który biegł wzdłuż brzegu zatoki. Radości uczniów w takiej sytuacji nie sposób opisać. Wychodzili naprzeciw zaczerwienionej z wysiłku nauczycielce i krzyczeli:

– Rany, rany, spóźnialstwo weszło pani nauczycielce w krew!

– Obetną pani pensję!

Niektórzy też celowo zastępowali jej drogę. Zdarzało się to dość często, więc pewnego dnia, po powrocie do domu, nauczycielka poskarżyła się matce:

– To ledwie dzieci, a mają czelność grozić, że obetną mi pensję. Jakby płacili mi ze swoich oszczędności! To niesmaczne.

– Nie przejmuj się takimi głupstwami, dziecko – odpowiedziała matka ze śmiechem. – Jesteś tam tylko na rok. Cierpliwości, już niedługo.

Te słowa niosły pewne pocieszenie, panna Ōishi nie czuła jednak faktycznej złości.

Poranne ośmiokilometrowe przejażdżki rowerowe okazały się całkiem przyjemne, gdy już się do nich przyzwyczaiła. Kiedy docierała do konkretnego punktu na swojej drodze, coraz bardziej się rozpędzała. Nim się obejrzała, dojazd do pracy zmienił się w wyścig z uczniami. Ci nie pozostali obojętni i również maszerowali coraz szybciej. Przypominało to zawody w przeciąganiu liny.

Pewnego dnia pod koniec pierwszego semestru nauczyciel z wiejskiej szkółki udał się ze sprawunkami do miasta i powrócił z przedziwnymi wieściami. Okazało się bowiem, że w pierwszym semestrze uczniowie z półwyspu ani razu nie spóźnili się na lekcje. Wszyscy mieli świadomość, że pokonywanie codziennie pięciu kilometrów w jedną stronę jest niełatwym zadaniem, więc w poprzednich latach na ich spóźnienia patrzono pobłażliwie. Ich punktualność w kończącym się semestrze zasługiwała na pochwałę. Poczytywano im to za ogromne osiągnięcie. Nauczyciel wierzył, że to jego zasługa.

– Nic dziwnego, w tym roku wysłaliśmy do nich bardzo zdolną uczennicę – mówił.

Wśród piątoklasistów była bowiem dziewczynka, której wyniki w nauce nie ustępowały tym osiąganym przez uczniów miejskiego oddziału szkoły. Mężczyzna zakładał najwyraźniej, że to dzięki niej trzydzieścioro dzieci przemierzających półwysep unikało spóźnień. Tak naprawdę była to zasługa młodej nauczycielki i jej roweru. Sama zainteresowana nie miała jednak o tym pojęcia. Co więcej, często zaskakiwała ją zaciekłość uczniów z wioski. Uznawała, że powinna cierpliwie znosić ich docinki wobec siebie, a przy okazji podziwiała także swój własny upór. „Sama spóźniłam się tylko raz, gdy złapałam gumę w drodze do szkoły. Codziennie pokonuję osiem kilometrów… w jedną stronę”.

Wyjrzała przez okno, myśląc o matce, która zawsze ją wspierała. Spokojne wody zatoki lśniły w letnim słońcu. Na tle jasnego, niemal białego nieba sosna, przy której znajdowała się jej rodzinna wioska, wydawała się nieco zamglona. Przez otwarte okno wpadała morska bryza, napełniając ją radością na myśl o rozpoczynających się za dwa dni letnich wakacjach. Zdawała się ona wsiąkać we wszystkie części jej ciała. Jednocześnie czuła pewien smutek wywołany świadomością, że mieszkańcy wioski wciąż nie darzyli jej sympatią. Gdy opowiedziała o swoim zmartwieniu nauczycielowi, on zaśmiał się szeroko, ukazując pozbawione trzonowców wnętrze ust.

– Oczekujesz od nich niemożliwego! Możesz z uśmiechem składać im wizyty domowe, ale twój ubiór oraz rower za bardzo się wyróżniają. Odbierane są jako zbyt nowoczesne. Tak to bywa na wsi.

Nauczycielkę zdziwiły jego słowa. Zarumieniła się i spuściła głowę, zanurzając się w myślach. „Więc miałabym nosić kimono i chodzić na piechotę? Po osiem kilometrów w jedną stronę…”

Wracała do tych rozmyślań kilka razy w trakcie letnich wakacji, nim jednak podjęła jakąkolwiek decyzję, nastał drugi semestr. Mimo że kalendarze wskazywały już wrzesień, upał nie ustępował temu wakacyjnemu. Drobna panna Ōishi jeszcze bardziej straciła na wadze, a pierwszego dnia nowego semestru jej twarz wydawała się niezdrowo blada. Gdy tego dnia wychodziła z domu, zagadnęła ją matka:

– Za tobą już trzecia część roku, prawda? Cierpliwości, już niedługo. Wytrzymaj jeszcze chwilkę – pocieszała córkę, pomagając jej wyprowadzić rower.

Panna Ōishi, choć pracowała jako nauczycielka, była przede wszystkim człowiekiem, przez co zdarzało jej się przedrzeźniać rodzicielkę.

– Ach, oczywiście, cierpliwości, cierpliwości – mruknęła z irytacją i szybko odepchnęła się od ziemi, wprawiając rower w ruch.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu wiatr przyjemnie owiewał całe jej ciało, jednak myśl o powrocie do codziennych jazd tam i z powrotem pogarszała jej nastrój. W trakcie wakacji kilka razy rozmawiała o tym z matką, rozważała nawet wynajęcie pokoju na półwyspie, ale ostatecznie zdecydowała się kontynuować dojazdy rowerem. Ten środek transportu dobrze sprawdzał się rano. Za to popołudniowe powroty nagrzaną przez cały dzień drogą, z promieniami gorącego, letniego słońca padającymi na plecy, były męczące. Czasami miała wrażenie, że nie uda się jej złapać kolejnego oddechu. Frustrowała ją świadomość, że wioska na półwyspie znajdowała się niemal w zasięgu wzroku, gdy wyglądała przez okna własnego domu, ale by do niej dotrzeć, musiała okrążyć całą zatokę. Czuła się jak głupiec. Co gorsza, ludzie z wioski wciąż nieprzychylnie patrzyli na jej rower.

„Ach, niech to!”

Nie powiedziała tego na głos, ale gdy dostrzegła przed sobą tereny półwyspu, zaczęła mocniej napierać na pedały. Podążając drogą, zwróciła się do cypla plecami. Jej uszu dobiegał nadzwyczaj głośny szum wód zatoki, którą miała po swojej prawej stronie.

„Ach, no tak, dziś pierwszy dzień września”[6]. Gdy to sobie uświadomiła, w jej policzki uderzył silniejszy wiatr niosący ze sobą intensywny zapach morskiej wody, jakby zwiastujący burzę. Szczyty okolicznych wzgórz zdawały się lekko poruszać, przypominając jej o dzikości morskich fal. Jej serce ścisnął lekki niepokój. Wobec takich warunków pogodowych mogłoby się okazać, że będzie musiała zejść z roweru, nim dotrze do celu. Wtedy jednoślad stałby się niczym więcej niż utrapieniem. Póki jednak nie musiała z niego zsiadać, postanowiła dać z siebie wszystko. Nim się obejrzała, jej myśli – jak na skrzydłach – uciekły do krainy baśni.

„Wietrze, umilknij!” Wydaję rozkaz niczym Ali Baba, a wiatr natychmiast traci na sile, morze się uspokaja. Jest tak ciche i spokojne jak wody jeziora w bezwietrzny dzień.

„Moście, ukaż się!” Wyciągam przed siebie palec dłoni, a nad powierzchnią morza pojawia się most. Jest piękny, podobny do tęczy. Widzę go jako jedyna i jako jedyna mogę z niego korzystać. Mój rower łagodnie się na niego wtacza.

Powoli napieram na pedały. Morze nadal jest niebezpieczne, więc zachowuję ostrożność, by do niego nie wpaść. W ten niespieszny sposób pokonuję siedmiokolorowy most i docieram do wioski na półwyspie czterdzieści pięć minut wcześniej niż zazwyczaj. Wybucha zamieszanie. Mieszkańcy na mój widok w pośpiechu przesuwają wskazówki zegarów o czterdzieści pięć minut do przodu. Biedne dzieci wpadają w panikę, w pośpiechu przełykają te porcje śniadań, które mają w ustach, i nie dokończywszy posiłku, wybiegają z domów. Docieram do szkoły. Nauczyciel przed chwilą wstał. Zaskoczony, biegnie do studni i zaczyna obmywać twarz. Jego podeszła w latach małżonka nie zdążyła jeszcze przebrać się z koszuli nocnej. Jedną ręką roznieca ogień w niedużym węglowym piecyku, a drugą przyciąga do siebie obydwie części kołnierzyka. Uśmiecha się przy tym niezręcznie, czasem przeciera oczy czy usta. Ma kiepski wzrok, każdego ranka w kącikach jej oczu zbiera się sporo ropy…

Ten ostatni element był nad wyraz prawdziwy. Kobieta zachichotała, a wyobrażona przez nią scena rozmyła się jak mgła. Z miejsca przed sobą usłyszała zniekształcony przez wiatr głos:

– Panno Koishi!

Nie słyszała tego okrzyku od miesiąca. Dzięki niemu przybyło jej sił.

– Too jaa! – odkrzyknęła, miała jednak wrażenie, że wiatr poniósł głos daleko za jej plecy. Przecinające wody zatoki fale głośno szumiały, jak zwykle w brzydkie, tajfunowe dni. – Jesteście spóźnieni, czyż nie? Około czterdziestu pięciu minut.

Dzieci zaczynały się zatrzymywać, by zamienić z nią kilka słów, być może stęskniły się przez okres wakacji, słysząc jednak te słowa, potraktowały je poważnie i ruszyły przed siebie biegiem. Nauczycielka także mocniej naparła na pedały, brnąc w przód, na przekór wiatrowi. Raz na jakiś czas wiatr dął mocniej, zmuszając ją do zejścia z roweru. „A niech to, czyżbym faktycznie miała spóźnić się o czterdzieści pięć minut?”

Jej rodzinna wioska, choć leżała przy brzegu morza, zawsze była osłaniana przed najgorszymi warunkami pogodowymi przez półwysep, nawet w te brzydkie, burzowe dni. Z kolei wioska zbudowana na długim, wąskim pasie ziemi wcinającym się w morskie wody, była bezpośrednio narażona na działanie sił oceanu i zawsze ponosiła poważne straty. Jazda na rowerze była tym trudniejsza, że na drodze leżały liczne gałęzie oberwane z drzew. Miała wrażenie, że częściej pchała jednoślad, niż na nim siedziała. Gdy wreszcie dotarła poważnie spóźniona, w miejsce, z którego miała widok na wioskę, zatrzymała się gwałtownie i wykrzyknęła:

– Ach, niebiosa!

W pobliżu wejścia do wioski znajdowało się niewielkie nabrzeże. Nieopodal brzegu unosiła się pojedyncza, wywrócona do góry dnem łódź rybacka podobna wyglądem do grzbietu wieloryba. Kilkanaście innych łódek, które najwyraźniej nie zostały zacumowane do nabrzeża, leżało na drodze. Samą ścieżkę pokrywały też naniesione przez morze żwir i piach, jeszcze bardziej utrudniając pokonanie jej rowerem.

Kobieta miała wrażenie, że patrzyła na zupełnie inną wioskę. Wszystkie stojące w pobliżu wody domy zdawały się pozbawione pokryć dachowych. Zamiast nich na budynkach stali ludzie próbujący naprawić uszkodzenia. Nikt nie zwracał uwagi na nauczycielkę, gdy ostrożnie prowadziła rower pomiędzy kamieniami zalegającymi na drodze, by ostatecznie dotrzeć do budynku szkoły.

Ledwie przekroczyła bramę, podbiegli do niej pierwszoklasiści i utworzyli wokół ciasny krąg. Ich oczy połyskiwały żywo. Wyglądali na niemal zadowolonych z burzy, która zeszłej nocy przeszła nad ich wioską. Dzieci zaczęły mówić jedno przez drugie pełnymi ekscytacji głosami. Masuno Kagawa, która stała nieco bliżej nauczycielki niż pozostali, odezwała się głośniej, jakby uważając siebie za tę, która powinna przekazać kobiecie najnowsze wieści:

– Pani nauczycielko, dom Sonkiego się zawalił. Wygląda jak rozgnieciony krab.

W miarę jak kolejne słowa opuszczały wąskie wargi Masuno, oczy nauczycielki stawały się coraz większe, a jej twarz bledsza.

– Och, Sonki, czy twoim bliskim nic się nie stało?

Isokichi „Sonki” Kawada rozejrzał się wokół, jakby właśnie ocknął się ze snu, i skinął głową.

– A u mnie w domu, pani nauczycielko, złamał się żuraw przy studni i rozbił stojący przy studni zbiornik na wodę – dodała Masuno.

– Och, brzmi poważnie. A domy pozostałych?

– Pan ze sklepu próbował naprawić dach i z niego spadł.

– O rany!

– A u Mii-san wiatr porwał osłony przeciwdeszczowe. Prawda, Mii-san?

Nauczycielka zwróciła uwagę, że dotychczas odzywała się tylko Masuno.

– Jak wygląda sytuacja u pozostałych? Wszystko w porządku?

Nawiązała kontakt wzrokowy z Sanae Yamaishi. Nieśmiała dziewczynka zaczerwieniła się i odwróciła głowę. Masuno pociągnęła za spódnicę panny Ōishi, pragnąc zwrócić na siebie jej uwagę.

– Pani nauczycielko, wybuchło jeszcze jedno wielkie zamieszanie! Do sklepu z ryżem, gdzie mieszka Takeichi, dostał się złodziej. Prawda, Takeichi? Ukradł wam worek ryżu, prawda?

Zagadnięty chłopiec potwierdził skinieniem głowy.

– Byliśmy nieostrożni. Uznaliśmy, że w taki burzowy dzień nic się nie stanie, ale kiedy rano poszliśmy do stodoły, zobaczyliśmy, że drzwi były otwarte. Tata myślał, że znajdziemy na drodze rozsypane ziarenka ryżu i dzięki nim trafimy do domu złodzieja, ale niczego nie znaleźliśmy.

– Och, faktycznie sporo się wydarzyło! Poczekajcie chwilę, odstawię tylko rower i zaraz do was wrócę.

Nauczycielka ruszyła w kierunku pokoju nauczycielskiego. Odniosła wrażenie, że wokół było jaśniej niż zazwyczaj. Zatrzymała się raptownie, dostrzegając kolejną szkodę. Wichura zdmuchnęła daszek znad studni. W jej miejscu ziała pustka, odsłaniając widok na białe chmury przemykające po niebie. Wyraźnie zmęczony nauczyciel z czołem owiniętym hachimaki[7] zobaczył ją i odezwał się z nietypowym dla siebie ciepłem:

– Ach, droga pani, wszystko u pani w porządku? Ależ mieliśmy burzę zeszłej nocy, prawda?

Z budynku wyszła jego małżonka z rękawami kimona podwiązanymi pasem tasuki[8]. Zdjęła z głowy ręcznik i przywitała się z nauczycielką.

– Sosna w pani okolicy się złamała, czyż nie?

– Słucham? Doprawdy?

Kobieta była tak zaskoczona, że zwróciła spojrzenie w kierunku swojej wioski. Sosna stała tam, gdzie zwykle, choć wyglądała nieco inaczej. Żywioł oszczędził jej wioskę, ale wiekowe drzewo zdawało się pozbawione jednej z grubszych gałęzi, którą najpewniej porwał wiatr. Kobieta zawstydziła się, że nie zauważyła tej zmiany, choć sosna znajdowała się na terenie jej rodzinnej miejscowości. Za to zwrócili na nią uwagę ludzie mieszkający wokół zatoki, którzy od dawna używali jej jako znaku orientacyjnego. Co więcej, rankiem wykazała się wyjątkową arogancją, w myślach budując magiczny most dzięki skinięciu palcem i uciszając fale samym słowem. Wyobrażała sobie panikę mieszkańców wioski spowodowaną jej wcześniejszym przyjazdem, gdy jednak faktycznie dotarła na miejsce, zastała w niej znacznie większy chaos.

Starszy nauczyciel był tak przejęty, że kolejne obowiązki wykonywał boso; nie miał czasu na pospieszne mycie twarzy, jak w jej wymysłach. Z kolei jego małżonka już dawno rozpaliła w piecyku, a teraz pracowała pilnie z podwiniętymi rękawami kimona.

„Ach, pierwszy dzień drugiego semestru od samego początku zapowiadał się źle”, pomyślała panna Ōishi. Coraz bardziej żałowała niemiłych słów skierowanych do matki chwilę przed tym, jak odjechała spod domu.

W czasie przeznaczonym na trzecią lekcję, śpiew, nauczycielka wpadła na pomysł, by wraz z uczniami odwiedzić zniszczone przez żywioł domy. Zaczęli od domu Misako Nishiguchi, gdzie wyrazili wyrazy współczucia wobec szkód. Dzieci powtarzały, że dom Sonkiego ucierpiał najbardziej, więc to tam udali się w następnej kolejności. Budynek znajdował się nieco powyżej świątyni Wielkiego Kōjina[9]. Masuno porównywała go do zmiażdżonego kraba. Panna Ōishi podejrzewała, że dziewczynka zasłyszała to porównanie podczas rozmowy dorosłych. Mimo wszystko te słowa bardzo intensywnie wpływały na jej wyobrażenie o skali zjawiska. Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że rumowisko zostało już uprzątnięte przez sąsiadów. Stojący na uboczu magazyn z tofu nie ucierpiał w trakcie burzy, więc rodzina przeniosła tam swoje maty tatami oraz ocalałe z domu przedmioty. Panna Ōishi czuła żal na myśl o siedmioosobowej rodzinie śpiącej w takich warunkach przez najbliższe kilka nocy.

Wtem spośród uwijających się wokół ludzi wyszedł ojciec Matsue Kawamoto i zagadnął kobietę typowym dla siebie, dowcipnym tonem, niepozbawionym jednak nuty sarkazmu:

– Ach, czyż mnie oczy nie mylą? Pani nauczycielka! Jeśli chciała pani pomóc, to się pani spóźniła. Może wobec tego oddeleguje pani tę sporą grupę uczniów, żeby usuwali kamienie z drogi i przetaczali je na brzeg morza? O ile nie zna się pani na stolarce, raczej się tu pani nie przyda. Chyba że ma pani przy sobie jakąś siekierkę?