Dwa miasta. Powrót do Lwowa - Kowalska Monika - ebook

Dwa miasta. Powrót do Lwowa ebook

Kowalska Monika

4,6

Opis

Wystarczy zamknąć oczy, by cofnąć się w czasie i znowu trafić do Lwowa. A trzeba tam wrócić, żeby lepiej poznać Wrocław…

Adela odzyskała spokój oraz kontrolę nad własnym życiem, ale staje przed nową życiową rolą – będzie babcią. Nie ma wpływu na decyzje podejmowane przez swoich najbliższych, a oni są bezbronni wobec burzliwych wydarzeń dwóch ostatnich dekad dwudziestego wieku, które przecież nie omijają Wrocławia. Stan wojenny, trudna rzeczywistość lat 80., przemiany gospodarcze początku lat 90., powódź tysiąclecia… Jak postąpić, aby nikogo nie skrzywdzić, nie wstydzić się swoich wyborów i pozostać w zgodzie ze sobą? Jak wytłumaczyć ten trudny świat najmłodszemu pokoleniu, które rodzi się i dorasta na tych ziemiach?

Finałowy tom serii dwa miasta, w którym opowieści o współczesnym Wrocławiu przeplatają się z historią ogarniętego II wojną światową Lwowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (88 ocen)
62
21
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czynka89

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno tak się nie ucieszyłam widząc okładkę książki. Tego czwartego tomu miało nie być a jednak powstał i jest znakomitym dopełnieniem całej sagi. Mam nadzieję, że pisarska przygoda Autorki nie skończy się na tej lwowsko -wrocławskiej historii
30
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Powrót do Lwowa" to finałowy tom serii "Dwa miasta", który przynosi czytelnikowi fascynującą podróż w czasie i przestrzeni. Autorka, Monika, w mistrzowski sposób przenosi nas do dwóch równie ważnych miejsc — Wrocławia i Lwowa, odsłaniając ich historię i ducha. Główną bohaterką książki jest Adela, która odzyskała spokój i kontrolę nad swoim życiem. Jednak przed nią staje nowa rola — rola babci. Adela nie ma wpływu na wybory podejmowane przez swoją rodzinę, która staje w obliczu burzliwych wydarzeń minionych dwóch dekad dwudziestego wieku. Książka skupia się na takich tematach jak stan wojenny, trudna rzeczywistość lat 80., przemiany gospodarcze lat 90. czy też powódź tysiąclecia. Autorka zadaje pytanie, jak radzić sobie z tymi wyzwaniami, jak nie skrzywdzić nikogo, nie wstydzić się swoich wyborów i pozostać w zgodzie ze sobą. Niezwykle interesującym elementem powieści jest przeplatanie się opowieści o współczesnym Wrocławiu z historią II wojny światowej ogarniętego Lwowa. Monika wyko...
30
KamPau

Nie oderwiesz się od lektury

Przecudowna powieść!
20
PaulinaNiewczas

Nie oderwiesz się od lektury

Piękny koniec sagi.
10
Jaskurka

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy tom sagi, wzruszające zakończenie, polecam
10

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fie na okładce © nem­chi­nowa/iStock photo © Me­linda Fa­wver/Adobe Stock © Ire­ne­uszB/Adobe Stock © pil­lerss/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZKA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Mo­nika Ko­wal­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6437-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Wstęp

Zdarte ko­lana bo­lały, choć krew już dawno prze­stała le­cieć. Sie­dzia­łam przy stole w kuchni i po­chli­pu­jąc ża­ło­śnie, ja­dłam cie­płe, pu­chate klu­chy na pa­rze, po­pi­ja­jąc je mle­kiem.

– Nie płacz już, prze­cież nic się nie stało – uspo­ka­jała mnie bab­cia, krzą­ta­jąc się przy piecu. – Do we­sela się za­goi...

Ni­gdy nie ro­zu­mia­łam, o co cho­dziło w tym po­wie­dze­niu. Do ja­kiego we­sela, do czy­jego we­sela? I jak to nic się nie stało, jak się stało? Dla cztero-, pię­cio­latki roz­bite ko­lana to tra­ge­dia i ból naj­gor­szy na świe­cie.

– Nie płacz, mó­wię... Co za głu­pie za­bawy so­bie urzą­dza­cie? Kto to wi­dział, żeby ska­kać z trze­paka? Do­brze, że nóg nie po­ła­ma­łaś. No już, nie płacz. Zmie­lisz tro­chę pie­przu do zupy?

Bab­cia za­brała ze stołu pu­sty ta­lerz oraz ku­bek i po­sta­wiła przede mną duży drew­niany mły­nek. To mi zde­cy­do­wa­nie po­pra­wiło hu­mor. Na­tych­miast prze­sta­łam po­chli­py­wać. Lu­bi­łam ten przed­miot, obie­cy­wał mi lep­szą za­bawę niż lalki czy klocki. Na­sy­pa­łam zia­re­nek do otworu w „ko­pułce” młynka i za­czę­łam z prze­ję­ciem krę­cić wy­giętą korbką. Brą­zowe zia­renka roz­gnia­tane przez me­ta­lowe żarna chrzę­ściły miło, lekko pach­niały. Ten chrzęst na­peł­niał mnie po­czu­ciem do­brze wy­ko­na­nej pracy i za­do­wo­le­niem. Ko­rzenny aro­mat zde­cy­do­wa­nie wzmógł się, kiedy otwo­rzy­łam szu­fladkę, w któ­rej gro­ma­dził się zmie­lony pro­szek. Pięk­nie pach­niało! Kich­nę­łam, jak zresztą za każ­dym ra­zem, bo świeży pieprz krę­cił w no­sie.

Mły­nek był „po Niem­cach”, wie­dzia­łam to. Po tych lu­dziach, któ­rzy kie­dyś miesz­kali w na­szej ka­mie­nicy, ale wy­pro­wa­dzili się po woj­nie i nie za­brali ze sobą wszyst­kich swo­ich rze­czy. A my­śmy tych rze­czy uży­wali, bo wciąż dzia­łały i nie było po­wodu, aby je wy­rzu­cać.

Są miej­sca, mia­sta, ulice, domy, w któ­rych mieszka hi­sto­ria, i je­śli im się do­kład­nie przyj­rzeć, można dość wy­raź­nie do­strzec za­trzy­many czas. To, co się w nich przed laty wy­da­rzyło, sta­nowi piękne tło dla te­raź­niej­szo­ści, jak ży­zny grunt, na któ­rym ro­śnie bujna, zie­lona trawa, jak farba na ścia­nie po­kry­tej nową ta­petą. Wy­star­czy się po­chy­lić, na­chy­lić, zaj­rzeć, a zo­ba­czy się to bar­dzo wy­raź­nie.

Od­kąd po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć, prze­szłość naj­bliż­szych mi miejsc, ulic, do­mów, cie­ka­wiła mnie jak naj­lep­sza książka. Prze­szłość z lwow­skich opo­wie­ści – ta przy­wie­ziona po­cią­giem ze wschodu – i prze­szłość wro­cław­ska, kle­ciń­ska[1], ma­te­rialna, na­ma­calna, od pierw­szych lat mo­jego ży­cia znaj­du­jąca się obok, na wy­cią­gnię­cie ręki, za­trzy­mana w przed­mio­tach, które kie­dyś na­le­żały do ko­goś in­nego, po­ko­jach, w któ­rych ktoś inny miesz­kał, w ku­rzu po­dwó­rza, w rdza­wym wy­śli­zga­nym bruku ulic Wał­brzy­skiej i Cu­kro­wej, po któ­rych bie­ga­łam jako dziecko. Tro­pi­łam ją na każ­dym kroku, wy­cią­ga­łam z ką­tów i za­ka­mar­ków, wy­czy­ty­wa­łam z warstw farby, wy­grze­by­wa­łam spod ziemi w ogro­dzie. Mó­wiła do mnie, opo­wia­dała hi­sto­rie. Nie mo­głam nie słu­chać tego głosu.

Wy­cho­wa­łam się w domu, który wiele prze­żył i nie­jedno miał do opo­wie­dze­nia. Hi­sto­rie kryły się w szu­flad­kach ko­mód i to­a­le­tek „po Niem­cach”, już nie­mod­nych i nie­po­trzeb­nych, ale wciąż do­brych i spraw­nych, więc na wszelki wy­pa­dek skła­do­wa­nych na stry­chu; w że­liw­nej, cięż­kiej pa­telni, która stała na piecu już wtedy, gdy dzia­dek i bab­cia za­jęli miesz­ka­nie tuż po woj­nie; w za­pa­chu świe­żego chleba, wy­pie­ka­nego póź­nym wie­czo­rem w pie­karni na dole, a na­wet w po­ran­nych i wie­czor­nych dźwię­kach dzwonu roz­le­ga­ją­cych się z wieży ko­ścioła po dru­giej stro­nie ulicy.

Bar­dzo pra­gnę­łam usły­szeć głos mo­jego domu, mo­jego miej­sca na ziemi, zro­zu­mieć, co ma mi do prze­ka­za­nia. Od­na­leźć prze­szłość w te­raź­niej­szo­ści, ja­kieś przej­ście „tam”, łącz­nik z tym, co było. I mam wra­że­nie, że czę­sto mi się to uda­wało, bo pewne rze­czy prze­cież przez lata po­zo­sta­wały nie­zmienne, ta­kie same, działy się, miały miej­sce, sta­wały się wciąż i wciąż od po­czątku. Trwały. Zu­peł­nie jak wtedy, kiedy do­okoła nio­sły się nie­miec­kie, a nie pol­skie słowa. Dzwony biły, chleby ro­sły, pła­kały dzieci, piały ko­guty. Mocno pach­niał świeżo zmie­lony pieprz.

*

Są miej­sca, mia­sta, domy, przed­mioty, w któ­rych mieszka prze­szłość. Czyta się ją z frag­men­tów po­tłu­czo­nej por­ce­lany zna­le­zio­nej pod­czas pie­le­nia grzą­dek w ogro­dzie, z me­ta­lo­wych gu­zi­ków i mie­dzia­nych pie­niąż­ków z dziw­nym, wcale nie pol­skim orzeł­kiem, wy­grze­ba­nych z ka­łuży pod trze­pa­kiem, z szumu drzew za­sa­dzo­nych inną, obcą ręką.

Pa­mię­tam. Pa­mię­tam, jak wy­su­wam szu­fladkę młynka, przy­my­kam oczy i wą­cham aro­maty, a po­tem ki­cham.

– Na zdro­wie! – mówi ro­ze­śmiana bab­cia.

Z za­pa­chu też można wy­czy­tać prze­szłość.

Czy­tam więc, za­nim wo­nie osłabną.

Roz­dział I

Lwów, po­czą­tek lata 1939 roku

– Dzień do­bry, pani pro­fe­so­rowo! – Pie­go­waty mło­dzie­niec w czapce gim­na­zja­li­sty ukło­nił się jej z sym­pa­tycz­nym uśmie­chem. W dłoni trzy­mał ja­kiś do­ku­ment. W pół­mroku klatki scho­do­wej nie do­strze­gła, co to ta­kiego, ale gdy wy­cią­gała z to­rebki klu­cze, od­dy­cha­jąc ciężko, przy­po­mniała so­bie, że dziś ostatni dzień roku szkol­nego i wo­bec tego kar­te­lu­szek musi być cen­zurką.

– Dzień do­bry, Wik­tor. Jak tam stop­nie? A po co ja w ogóle py­tam... Pew­nie do­bre jak za­wsze, co? – Ru­chem głowy wska­zała na kartkę, którą trzy­mał.

Chło­pak uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem i, wes­tchnąw­szy, po­pa­trzył na świa­dec­two.

– A ujdą, ujdą... Cho­ciaż mo­głoby być le­piej... Ale ten nowy pro­fe­sor geo­gra­fii, który za­stą­pił pana Bog­dańca, strasz­nie jest wy­ma­ga­jący i trójkę mi dał na ko­niec... – urwał na­gle, prze­stra­szony. – Oj, prze­pra­szam, je­śli pa­nią ura­zi­łem...

Ma­rianna uśmiech­nęła się pro­mien­nie, krę­cąc głową na znak, że nic się nie stało. Na­uczyła się uśmie­chać w ten spo­sób, gdy lu­dzie wspo­mi­nali jej zmar­łego męża, a po­tem re­flek­to­wali się, że może spra­wili jej tym przy­krość. Spra­wiali, ale to prze­cież nie była ni­czyja wina.

– Nic się nie stało – za­pew­niła, prze­krę­ca­jąc klucz i otwie­ra­jąc drzwi do miesz­ka­nia. – Po­móż mi le­piej z tą wa­lizką, a ja we­zmę kosz z wik­tu­ałami.

Chło­pak z ochotą pod­niósł ba­gaż.

– Ale ciężka! Pani sama ją wtasz­czyła na pierw­sze pię­tro?

– Ostat­kiem sił, wierz mi, Wik­torku. Ale pan Gie­nio gdzieś znik­nął ze stró­żówki, nie chciało mi się jego żony nie­po­koić. Tu po­staw, pro­szę cię. A to do kuchni za­nieś, do­brze? – Wrę­czyła mu wi­kli­nowy kosz pe­łen sma­ko­ły­ków przy­wie­zio­nych z ma­jątku wu­jo­stwa. – Na wa­ka­cje się gdzieś wy­bie­rasz? – za­py­tała, szpe­ra­jąc w to­rebce.

– A jakże! – Pie­gus znowu roz­cią­gnął usta w uśmie­chu. – W po­nie­dzia­łek jadę na obóz z dru­żyną So­koła. Nad Ol­cho­wiec, to w oko­li­cach...

– ...Ja­złowca, wiem, Wik­to­rze. – Uśmiech­nęła się. – Znam tamte strony bar­dzo do­brze. Uczy­łam się u nie­po­ka­la­nek. Pięk­nie tam jest, za­mek stary i lasy do­okoła... – Wy­cią­gnęła z port­mo­netki trzy mo­nety i po­dała je chłopcu, który stał już w progu. – Dzię­kuję ci za po­moc. Baw się do­brze na let­ni­sku, a za to kup so­bie lody.

Wik­tor skło­nił się w po­dzięce, wy­biegł na ko­ry­tarz i po­gnał na górę do sie­bie, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie na­raz.

Ma­rianna uśmie­chała się jesz­cze, za­my­ka­jąc drzwi na klucz. Za­wsze lu­biła tego chłopca, tak do­brze i mą­drze go ro­dzice wy­cho­wali. Zy­bur­to­wi­cze, są­sie­dzi spod szóstki. Kor­nel uczył go geo­gra­fii od po­czątku gim­na­zjum. Wie­działa, że rów­nież da­rzył go sym­pa­tią.

Po wej­ściu przy­sta­nęła w przed­po­koju, na­słu­chu­jąc. W miesz­ka­niu pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Ona tu była pa­nią, główną sub­stan­cją wy­peł­nia­jącą nie­mal stu­me­trową prze­strzeń. Tak jak za­wsze... Za­wsze od pół roku. Po­wie­trze stało nie­ru­chome od upału. Żona do­zorcy, pani Lo­dzia, pewno wie­trzyła wczo­raj, tak jak się uma­wiały, ale po­dobno od kilku dni pa­no­wały we Lwo­wie ta­kie upały, że na nie­wiele się zdało otwie­ra­nie okien. Dziew­czynę, która przed­tem przy­cho­dziła do nich trzy razy w ty­go­dniu sprzą­tać i go­to­wać, Ma­rianna od­pra­wiła po śmierci Kor­nela. Po cóż jej słu­żąca? Nie ma po­trzeby, żeby za­trud­niać ko­go­kol­wiek dla jed­nej tylko osoby. Ale te­raz po­my­ślała, że miło by było wró­cić do domu, w któ­rym ktoś by na nią cze­kał, choćby i tylko ta ga­da­tliwa słu­żąca Kry­stynka...

Z wes­tchnie­niem od­pięła pa­sek srebr­nego ze­garka i wraz z klu­czami odło­żyła go do por­ce­la­no­wej czarki sto­ją­cej na bie­der­me­ie­row­skiej ko­mo­dzie usta­wio­nej tuż przy drzwiach. Całe miesz­ka­nie urzą­dzili w tym stylu.

– Przy­tul­nie i funk­cjo­nal­nie – twier­dził Kor­nel. Pa­mię­tała, jaką przy­jem­ność spra­wiało im wy­naj­do­wa­nie cze­czot­ko­wych na­ka­stli­ków do sy­pialni, se­kre­ta­rzyka, pod­nóż­ków...

Zdjęła słom­kowy ka­pe­lusz i odło­żyła do szafy na półkę. Po­wstrzy­my­wała się przed my­ślą, która na­wie­dzała ją ostat­nio za każ­dym ra­zem, gdy otwie­rała drzwi cięż­kiego dę­bo­wego me­bla – że tyle tu te­raz pu­stych pó­łek i miej­sca, któ­rego nie ma czym za­peł­nić... Ob­cią­gnęła czarną bluzkę i z wes­tchnie­niem we­szła w głąb pu­stego domu. W sa­lo­nie ener­gicz­nie otwo­rzyła wy­so­kie okno na oścież, ale za­miast ochłody, wpadł przez nie za­duch i gwar roz­grza­nej lwow­skiej ulicy. Po se­kun­dzie do­szła do wnio­sku, że to wła­ści­wie nie naj­go­rzej, bo ona woli ha­łas od doj­mu­ją­cej, pa­no­szą­cej się wszę­dzie mar­twej ci­szy. Z owej ci­szy i mar­twoty ro­dził się prze­waż­nie płacz, a uliczny ha­łas sku­tecz­nie tłu­mił tkli­wość ro­dzącą się w Ma­rian­nie, za­głu­szał uczu­cie żalu i pustki. Tak było do­brze. Im gło­śniej, tym le­piej, po­my­ślała, więc do­dat­kowo włą­czyła jesz­cze ra­dio. Po­ki­wała głową w rytm ja­kiejś re­wio­wej me­lo­dii i ro­zej­rzała się po po­koju. Jej wzrok bez­wied­nie spo­czął na ulu­bio­nym fo­telu męża. Ileż to razy wra­cała skądś do domu, a on sie­dział w nim i prze­glą­dał ga­zety albo słu­chał ra­dia? A ona zo­sta­wiała w przed­po­koju ze­ga­rek i klu­cze – zu­peł­nie jak dziś – wcho­dziła do sa­lonu i ca­ło­wała go w czoło. Po­de­szła po­woli do me­bla. Wa­hała się, za­nim w nim usia­dła. Naj­pierw sztywno, z obawą. Po­tem ule­gła po­ku­sie i przy­tu­liła po­li­czek do za­główka obi­tego plu­szem o bar­wie le­śnego mchu. Kor­nel po obie­dzie za­wsze drze­mał, opie­ra­jąc w ten spo­sób głowę. Za­mknęła oczy, ma­jąc na­dzieję, że dzięki temu wy­ostrzy się u niej zmysł wę­chu i wy­ła­pie ostat­nie smugi woni jego my­dła do go­le­nia i wody ko­loń­skiej Prze­my­sławka, którą uwiel­biał pra­wie tak bar­dzo, jak i sa­mego re­kla­mu­ją­cego ją wiel­kiego Kie­purę. Ku­po­wała mu ją naj­czę­ściej w swoim ulu­bio­nym Pa­sażu Mi­ko­la­scha, od­da­lo­nym o dwa kroki stąd. Mąż na­wet nie za­uwa­żał no­wego fla­konu z ko­sme­ty­kiem, za­sta­na­wia­jące – czy my­ślał, że on nie ma dna? Nie do­my­ślał się, że żona dba o niego, o jego do­bre sa­mo­po­czu­cie? Cie­kawe, czy do­ce­niał te pro­ste ge­sty, któ­rymi mó­wiła mu każ­dego dnia: „ko­cham cię”? Nie wie­działa, nie zdą­żyła spy­tać... A te­raz roz­pacz­li­wie wtu­lała się w miękki ma­te­riał fo­tela. Lecz za­pach Kor­nela już się ulot­nił. Mi­nęło w końcu sześć mie­sięcy. Sześć mie­sięcy, ty­dzień i trzy dni, od­kąd go nie ma. Na­gle ogar­nęła ją ir­ra­cjo­nalna pa­nika, lęk przed osta­tecz­nym opusz­cze­niem, przed nie­uchron­no­ścią dal­szego sa­mot­nego ży­cia. Uświa­do­mie­nie so­bie tych wszyst­kich stra­chów ob­ja­wiło się doj­mu­ją­cym, nie­mal fi­zycz­nym bó­lem. Ze­rwała się z fo­tela, po­bie­gła do ła­zienki i się­gnęła do szafki po szklany fla­ko­nik. Od­kor­ko­wała go i za­chłan­nie przy­tknęła do nosa. Tak. Tak pach­niał. Wła­śnie tak... Uspo­ko­jona na chwilę od­sta­wiła wodę ko­loń­ską na miej­sce i prze­lot­nie spoj­rzała w lu­stro. Uj­rzała w nim roz­trzę­sioną ko­bietę w śred­nim wieku, z któ­rej oczu biła roz­pacz... Je­stem ża­ło­sna, po­my­ślała. Jak długo jesz­cze będę go tu wię­zić? W reszt­kach za­pa­chu, w kilku nie­od­da­nych po jego śmierci ubra­niach, w dźwię­kach ulu­bio­nej mu­zyki, w za­le­ga­ją­cych w bi­blio­teczce książ­kach na­uko­wych do­ty­czą­cych mor­fo­lo­gii gleby Roz­to­cza Wschod­niego, któ­rych ni­gdy prze­cież nie prze­czy­tam? Drę­czę w ten spo­sób sie­bie samą. A może i jego. A co, je­śli on pra­gnie odejść?

Ze­brała się na od­wagę, po­wtór­nie ujęła fla­kon i zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­lała całą jego za­war­tość do por­ce­la­no­wej umy­walki. Tak wła­śnie po­winna po­stę­po­wać. Dla wła­snego do­bra wy­ma­zy­wać ślady po Kor­nelu.

A ślady męża były obecne w każ­dym po­miesz­cze­niu w tym domu. Nie znaj­do­wała w so­bie siły, żeby po­zbyć się ich szybko, za jed­nym ra­zem. Chęci na prze­mian to w nią wstę­po­wały, to z niej ula­ty­wały. Wy­ma­zy­wa­nie męża nie przy­cho­dziło jej ła­two, choć pró­bo­wała na różne spo­soby. Na przy­kład dwa mie­siące po śmierci Kor­nela wmó­wiła so­bie, że jego odej­ście ma jed­nak swoje do­bre strony. Te­raz na­resz­cie jest wolna (choć prze­cież wcze­śniej wcale nie czuła się znie­wo­lona) i może ro­bić rze­czy, które jej mąż po­tę­piał lub kry­ty­ko­wał. Na przy­kład zo­stać wresz­cie na­uczy­cielką. Ma­rzyła o tym i prze­cież zdo­była wy­kształ­ce­nie w tym kie­runku, ale Kor­nel uwa­żał, że to nie jest praca dla niej.

– Ko­biet na­uczy­cie­lek dzieci nie sza­nują. I ro­dzice też – uci­nał za każdy ra­zem, gdy pró­bo­wała ini­cjo­wać roz­mowę na ten te­mat. – To jest bar­dzo ciężka praca, walka ze sła­bo­ściami uczniów i ze swo­imi. A ja nie chcę mieć zmę­czo­nej i nie­za­do­wo­lo­nej żony. Wolę, jak czy­tasz tek­sty po dzien­ni­ka­rzach w wa­szej ga­ze­cie. Wierz mi, wiem, co mó­wię.

Wie­rzyła, bo w końcu Kor­nel na­uczał od lat i znał wszel­kie uroki i cie­nie po­sady pe­da­goga. Ale tro­chę ją bo­lało, że nie wie­rzył w jej siły. Czy my­ślał, że so­bie nie po­ra­dzi? Mo­głaby spró­bo­wać za­trud­nić się w szkole, może na po­czą­tek w po­wszech­nej... Ale jesz­cze nie była go­towa na tak ra­dy­kalne zmiany w ży­ciu. Po­dej­mie ta­kie kroki, gdy Kor­nel odej­dzie z jej głowy na za­wsze. Bo te­raz wciąż w niej jest, w sercu rów­nież.

Dla­tego po­sta­no­wiła, że na po­czą­tek ro­bić bę­dzie głup­stwa, na które on krę­cił no­sem. Drob­nostki ta­kie. Na przy­kład za­cznie cho­dzić do kina na ko­me­die mu­zyczne lub na pły­wal­nię. Albo pa­lić pa­pie­rosy, czego bar­dzo nie lu­bił. Ale kiedy za­częła ro­bić te wszyst­kie rze­czy, spo­strze­gła, że nie spra­wiają jej żad­nej przy­jem­no­ści. Osta­tecz­nie, gdy nie­spo­dzie­wa­nie za­nio­sła się roz­pacz­li­wym pła­czem na fil­mie Pa­weł i Ga­weł, stwier­dziła, że do­syć, wy­star­czy, że jest śmieszna w tym swoim bun­cie, któ­rym nic nie wskóra. Tak jakby ro­biła Kor­ne­lowi na złość. A prze­cież to nie jego wina, że umarł.

Kiedy chwilę póź­niej Ma­rianna wy­szła na bal­kon, czuła się już le­piej. Hi­ste­ria zwią­zana z po­wro­tem do pu­stego domu, bo tak mu­siała na­zwać uczu­cie, które przed chwilą ją ogar­nęło, już mi­jała. Pra­wie zu­peł­nie uspo­ko­jona prze­chy­liła się przez ba­rierkę i wyj­rzała na ulicę. Czerw­cowe słońce ro­ze­brało lu­dzi z cie­płych płasz­czy i po­zba­wiło fil­co­wych ka­pe­lu­szy. Lwo­wia­nie cie­szyli się wcze­snym la­tem, spa­ce­ro­wali, przy­sia­dali na ka­mien­nych stop­niach u stóp po­mnika Smolki i wy­sta­wiali twa­rze do słońca. Grupa mło­dzieży ubra­nej w mun­durki szkolne szła chod­ni­kiem, śmie­jąc się i żar­tu­jąc. Pew­nie idą świę­to­wać po­czą­tek wa­ka­cji. Opę­dziła się od my­śli, że ona z Kor­ne­lem też za­wsze bar­dzo cie­szyli się tym let­nim cza­sem. On nie mu­siał przez kilka ty­go­dni uda­wać się do gim­na­zjum, ona spo­koj­nie mo­gła po­pra­co­wać w wy­daw­nic­twie i nie spie­szyć się do domu, by zdą­żyć po­dać mu na czas obiad, gdy głodny wra­cał ze szkoły. Czę­sto do­sta­wała wolne i w lipcu gdzieś wspól­nie wy­jeż­dżali, naj­czę­ściej do gor­gań­skiej Wo­rochty, w Kar­paty. Za­sta­na­wiała się, jak te­raz bę­dzie wy­glą­dał jej urlop. Czy już za­wsze bę­dzie go spę­dzać w ma­jątku ciotki i wuja, któ­rzy kilka lat temu przy­gar­nęli jej matkę? Wes­tchnęła, za­smu­ca­jąc się taką per­spek­tywą. Te­raz z tru­dem wy­trzy­mała z nimi pięć dni... Matka dzi­wa­czała co­raz bar­dziej. Coś za­częło się psuć w jej gło­wie dawno temu, tuż po ta­jem­ni­czej śmierci Alek­san­dra, brata Ma­rianny, po­tem za­cho­ro­wał i zmarł oj­ciec, a to osta­tecz­nie od­kle­iło matkę od rze­czy­wi­sto­ści. Żyła ro­je­niami, roz­ma­wiała z oso­bami, któ­rych od lat próżno szu­kać wśród ży­wych, mó­wiła do niej „moja Stef­ciu”, po­nie­waż cza­sem była prze­ko­nana, że Ma­rianna jest zmarłą w mło­do­ści naj­młod­szą sio­strą matki. Nie­kiedy wy­my­kała się z ma­jątku i bie­gła przed sie­bie piasz­czy­stym go­ściń­cem, a zła­pana krzy­czała ze wzbu­rze­niem, że udaje się ra­to­wać syna z si­deł ko­chanki... Co raz upie­rała się, że Alek­san­der prze­bywa na wie­deń­skim uni­wer­sy­te­cie i lada mo­ment ścią­gnie do domu... Pla­no­wali z Kor­ne­lem za­brać ją do sie­bie, do Lwowa, ale matka wo­lała za­miesz­kać z sio­strą, z dala od „mia­sta, które za­biło jej Olu­sia” – tak mó­wiła. Ale te­raz Ma­rianna za­uwa­żyła, że stan psy­chiczny matki bar­dzo się po­gor­szył od czasu, kiedy ją po raz ostatni wi­działa, i nie wia­domo, czy star­sza pani wbrew swej woli nie bę­dzie jed­nak mu­siała się prze­pro­wa­dzić do córki. Bo wu­jo­stwo też mają już swoje lata i mogą nie dać so­bie rady ze scho­ro­waną, dzi­wa­cze­jącą Stecką. Za­miesz­ka­łyby ra­zem w tym wiel­kim miesz­ka­niu, dwie wdowy. Smutne i roz­cza­ro­wane ży­ciem. Dzi­wa­cze­jące so­bie po­wo­lutku albo cał­kiem szybko, każda na swój spo­sób... Ma­rianna wzdry­gnęła się na samą myśl o ta­kiej dla sie­bie przy­szło­ści.

Jej mał­żeń­stwo z Kor­ne­lem trwało tylko dzie­sięć lat. Gdyby wie­działa, że mają tak mało czasu, gdyby choć przy­pusz­czała... Kiedy się ko­cha, uważa się tę drugą osobę za nie­śmier­telną. Zu­peł­nie nie­słusz­nie, wy­star­czy przejść się na cmen­tarz Ły­cza­kow­ski... Śmier­cią nie koń­czą się tylko dłu­gie, doj­rzałe ży­woty, te, o któ­rych można po­wie­dzieć, że do­pi­sane zo­stały do ostat­niej strony, za­koń­czone kropką. Śmierć za­biera także tych nie­go­to­wych, tych, któ­rzy jesz­cze snują swoją opo­wieść, tych, któ­rzy za­pi­sali ze­szyt tylko do jed­nej czwar­tej albo i do po­łowy. Oni prze­ry­wają zda­nia w pół, milkną zdzi­wieni, nie zdą­żyw­szy na­wet wsta­wić wie­lo­kropka. Śmierć bez ostrze­że­nia po­rywa ich do tańca. Do­łą­czają do naj­spra­wie­dliw­szego na świe­cie ko­ro­wodu, bo śmierć, choć okrutna, za­wsze jest spra­wie­dliwa.

Nie przy­pusz­czali z Kor­ne­lem, że mę­czące go bóle brzu­cha są aż tak po­ważne. Od lat cier­piał na wrzody żo­łądka, więc my­śleli po pro­stu, że ob­jawy tym­cza­sowo się na­si­liły, że da­dzą się, jak już wcze­śniej by­wało, za­le­czyć. Jed­nak me­dy­ka­menty nie dzia­łały, Kor­nela przy­jęto na od­dział szpi­talny... I to już był wła­ści­wie ko­niec. Oka­zało się, że rak, który to­czył jego żo­łą­dek, jest już mocno za­awan­so­wany. Nikt wcze­śniej nie po­dej­rze­wał, że bóle mają aż tak po­ważne pod­łoże. Nic nie można już było zro­bić.

Bo­lało go. Przed śmier­cią stał się draż­liwy, na­pady bólu szar­pały jego wnętrz­no­ści, kie­ro­wały jego umysł do środka, do wnę­trza ciała. Stop­niowo prze­stał zwra­cać uwagę na Ma­riannę czu­wa­jącą przy nim dzień i noc, na co­raz mniej licz­nie od­wie­dza­ją­cych go zna­jo­mych i krew­nych. Za to za­ko­chał się jesz­cze po raz ostatni wielką, ogromną mi­ło­ścią. W mor­fi­nie. To jej po­żą­dał, gdy wy­bu­dzał się w ostat­nich dniach, jej imię wo­łał... Nie Ma­rianny. Ona tylko mo­gła stać i pa­trzeć, jak jej mąż traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i jak świat gwał­tow­nie re­du­kuje się dla niego do ma­łej szkla­nej strzy­kawki z nar­ko­ty­kiem. Mor­fina stała się mo­stem, któ­rym prze­cho­dził na drugą stronę, ucie­kał z bez­względ­nego świata, w któ­rym do­ku­czał mu nie­wy­obra­żalny ból. Po tym mo­ście biegł wprost do nieba, gdzie otu­lała go ko­jąca che­miczna wata sztucz­nej, chwi­lo­wej ulgi. Ma­rianna nie zdzi­wiła się, kiedy któ­re­goś świtu zde­cy­do­wał się nie wra­cać. A może po pro­stu nie miał sił wró­cić... Kiedy sie­działa tam­tego ranka przy jego łóżku, za­sta­na­wiała się, w któ­rym mo­men­cie Kor­nel opu­ścił ją tak na­prawdę. Bo nie miała wąt­pli­wo­ści, że na­stą­piło to dużo wcze­śniej. Kiedy ostat­nio pro­wa­dzili sen­sowną roz­mowę, kiedy on był jesz­cze na tyle świa­domy? Ty­dzień temu, dwa? O czym mó­wili? Czy do­koń­czyli wą­tek, czy ją ostrzegł, że to ostatni raz? Nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć. Tyle jesz­cze miała mu do po­wie­dze­nia i on jej rów­nież. Nie na­ga­dali się do syta. Ma­rian­nie bar­dzo bra­ko­wało roz­mów z mę­żem. Naj­bar­dziej ich. Głosu Kor­nela, spo­koj­nie tłu­ma­czą­cego jej, dla­czego woli operę wło­ską od fran­cu­skiej. Jego śmie­chu, gdy na­śla­do­wała nie­sym­pa­tyczną żonę jed­nego z ko­le­gów na­uczy­cieli. Tego, jak cza­sem za­czy­nali mó­wić so­bie, że ko­chają się tak jak na po­czątku na­rze­czeń­stwa, tego, jak przy­po­mi­nali so­bie pierw­sze spo­tka­nia, nie­śmiałe spoj­rze­nia... Lu­bili wspo­mi­nać po­czątki, taka po­dróż w cza­sie była dla ich uczu­cia ożyw­cza. Tak, roz­mów bra­ko­wało jej naj­bar­dziej. A przez to, że nie zdą­żyła się z nim po­że­gnać, gdy jesz­cze był świa­domy, trwała w ja­kimś ir­ra­cjo­nal­nym ocze­ki­wa­niu. Go­towa od­po­wie­dzieć, gdy on za­pyta, jak so­bie te­raz ra­dzi. Go­towa na dia­log. Pełna na­dziei, że to jesz­cze nie ko­niec...

Nie ko­niec? Ależ ko­niec!

Gdzieś z od­dali do­biegł ją wy­jąt­kowo gło­śny dzwo­nek tram­waju. Pew­nie mo­tor­ni­czy w ten spo­sób po­pę­dzał ocią­ga­ją­cego się pa­sa­żera. To ją otrzeź­wiło. Spo­strze­gła, że za­ci­ska dło­nie na ba­rierce tak mocno, że zbie­lały jej palce. Roz­luź­niła uścisk, otarła łzy, które bez jej woli i wie­dzy po­to­czyły się po po­licz­kach. Je­śli ktoś ob­ser­wo­wał Ma­riannę z dołu, zo­ba­czył, jak znika we wnę­trzu miesz­ka­nia, a pięć mi­nut póź­niej wy­cho­dzi z bramy ka­mie­nicy i, roz­glą­da­jąc się prze­zor­nie, by nie wpaść pod auto, prze­biega przez trój­kątny plac Smolki, a po­tem szyb­kim kro­kiem kie­ruje się w stronę ulicy Ko­ściuszki. Nie zo­ba­czyłby już jed­nak, jak ja­kiś kwa­drans póź­niej wkra­cza do ele­ganc­kiego Pa­sażu Mi­ko­la­scha.

Wie­czo­rem, zmę­czona upa­łem i sa­mot­no­ścią, z ulgą po­ło­żyła głowę na chłod­nej, świeżo ob­le­czo­nej w wy­ma­glo­waną po­szewkę po­duszce. Jakże znowu za­śnie bez roz­mowy z nim? Bez tej spor­to­wej to­wa­rzy­skiej roz­grywki, w któ­rej za­miast piłką, prze­rzu­cali się sło­wem? Ko­chany, ten upał jest na­prawdę uciąż­liwy, po­wie­dzia­łaby mu... Lato przy­szło wcze­śniej w tym roku, dasz wiarę, że można już ku­pić bób i młode ziem­niaczki na stra­ga­nach? Chyba ju­tro od­sta­wię do nyży mleko na kwa­śne i zro­bię nam praw­dziwy letni obiad...

A ra­czej so­bie.

Za­mknęła oczy i przy­tknęła nos do nad­garstka, wcią­ga­jąc w noz­drza do­brze zna­jomą, uspo­ka­ja­jącą woń prze­my­sławki. Nowy, pełny fla­kon ko­sme­tyku znowu stał na swoim miej­scu w ła­zience.

Znowu prze­grała.

A je­śli ja cię nie chcę wy­ma­zy­wać ze swo­jej co­dzien­no­ści, Kor­nelu? – po­my­ślała. Nie chcę koń­czyć na­szych roz­mów! Będę mó­wić do cie­bie, bo nie po­tra­fię bez tego żyć... A czy ty ze­chcesz mnie słu­chać?

Za­snęła nieco szczę­śliw­sza i uspo­ko­jona. Prze­cież to nic złego uda­wać, że Kor­nel słu­cha jej jak daw­niej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Kle­cina – osie­dle na po­łu­dniu Wro­cła­wia.