Dusza - Maciej Sobczak - ebook + książka

Dusza ebook

Sobczak Maciej

4,0

Opis

Akcja książki dzieje się w rodzinie irlandzkich lekarzy. Ojciec, emerytowany kardiochirurg jest zatwardziałym ateistą, jednocześnie choruje na raka. Rokowania co do jego powrotu do zdrowia są złe. Jego syn, również kardiochirurg, po jednej z gorących dyskusji z ojcem postanawia udowodnić mu, że w swoich światopoglądach nie ma racji. W tym celu udaje się do Izraela, żeby na miejscu poszukać odpowiedzi na nurtujące go pytania, a zwłaszcza na to najbardziej istotne, jak udowodnić, że istnieje Dusza. W trakcie pobytu zostaje uprowadzony przez islamistów, którzy za jego głowę żądają okupu. Chory ojciec, gdy się o tym dowiaduje, ukradkiem i wbrew rodzinie udaje się śladami syna. Na miejscu zwraca się o pomoc do starych przyjaciół lekarzy, z pochodzenia Żyda i Palestyńczyka, z którymi przed wielu laty podczas odbywającego się sympozjum naukowego w Izraelu poszukiwał legendarnego skarbu Świętej Rodziny. W tle akcji przewijają się rozważania natury teologicznej oraz wątek kryminalny. To wszystko okraszone bliskowschodnim klimatem i opisami pięknych krajobrazów. Na zakończenie tej pełnej zwrotów i niebywałych przygód historii na czytelnika czeka zaskakujący finał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Na imię mam Chris i jestem kardiochirurgiem, podobnie jak mój ojciec Robert. Tak więc to już drugie pokolenie w naszej rodzinie, które pracuje w tym zawodzie. Niestety z moim tatą musieliśmy się rozstać na zawsze. Zanim jednak to nastąpiło, przeżyliśmy wspólnie wiele pięknych chwil. Ojciec był i nadal jest moim wielkim autorytetem. Dzięki niemu osiągnąłem sporo sukcesów jako lekarz i chirurg. Powtarzał mi, że pomaganie jest wpisane w nasz trudny, ale wdzięczny zawód. Ojciec był dobrym człowiekiem. Wychował mnie oraz siostrę na zdolnych lekarzy, nie mógł jednak, lub nie potrafił, przekazać nam wiary. Zwykle dziadkowie i rodzice przekazują swoim wnukom i dzieciom coś, co można by nazwać duchowością lub przynajmniej jej podstawowymi zasadami, jednak u nas w domu tego się nie kultywowało. Kiedy tata ciężko zachorował, pragnąłem wnieść w ostatnie miesiące i tygodnie jego życia więcej nadziei. Czy mi się udało? Nie wiem, ale postanowiłem, że będę próbował. Chciałem mu udowodnić, że każdy człowiek oprócz ciała ma jeszcze duszę. Chciałbym, by w to uwierzył. Temat był może i trudny, ale wydawało mi się, że wdzięczny. Na dodatek trwał wyścig z czasem, bo nie wiedziałem, jak długo ojciec będzie jeszcze żył.

– Jak tam twój tata się czuje? – zapytała Amanda, jedna z pielęgniarek z mojego zespołu. Była instrumentariuszką. Lubiliśmy się i zwracaliśmy się do siebie na ty.

– Zewnętrznie wygląda na spokojnego, ale jest słaby. Niestety ten typ nowotworu daje małe szanse na przeżycie. Dostaje chemię, środki znieczulające, i to wysokiego kalibru.

– Operacyjnie nie da się tego usunąć?

– On już miał operację, ale nastąpił nawrót. Najgorsze jest to, że jesteś lekarzem i nic nie możesz zrobić, żeby mu pomóc.

– Ano tak to bywa, nic nie poradzisz. Dzisiejsza medycyna nie zawsze jest skuteczna. Jak coś się poprawi, bo technika idzie do przodu, to jak na złość pojawi się inne jakieś świństwo i znowu choroba jest o krok przed nami – powiedziała Amanda. – Co masz na najbliższy czas do roboty?

– Jutro bypassy, a pojutrze tylko stymulator. Później mam wolny weekend, bo przez trzy ostatnie miałem dyżury.

– Kto będzie u ciebie jutro znieczulał?

– Ewa.

– Dobra zawodniczka, solidna.

W gabinecie pojawili się jeszcze młodsi lekarze, pielęgniarki i fizjoterapeutki, bowiem za chwilę miał być popołudniowy obchód.

Chodziliśmy po salach. W zdecydowanej większości były to przypadki pomostowania tętnic wieńcowych, na drugim miejscu operacje zastawek, głównie aortalnych. Pierwsza sala, do której wchodziliśmy, to byli pacjenci świeżo po operacji. W kolejnej leżeli chorzy w drugim i trzecim dniu po zabiegu. Była to sala intensywnego nadzoru kardiologicznego. W kolejnych przebywali leczeni, którzy już sobie sami radzili i czekali na wyjazd na rehabilitację kardiologiczną. W szpitalu znajdowały się jeszcze dwa pomieszczenia, w których pacjenci czekali na operację. Większość chorych przebywających na oddziale stanowili mężczyźni. Kobiet było najwyżej około trzydziestu procent.

– Jak samopoczucie? – zwróciłem się do czekających na jutrzejsze operacje.

– A co ma być? Jest strach, ale też i nadzieja – odpowiedział pacjent leżący przy oknie.

Wziąłem jego kartę do ręki.

– Jutro, czyli we czwartek, będę pana operował. Pan Tom Debich – przeczytałem jego dane personalne. – Proszę, by pan przyszedł do mnie po obchodzie.

– To o której?

– Za godzinę do dyżurki lekarskiej, tam będę czekał.

– Coś jest nie tak, panie doktorze?

– Niech się pan nie obawia, po prostu rutynowa rozmowa. Chciałbym, żeby pan wiedział, co też z panem będziemy robić i żeby pan w oczekiwaniu na operację przez tę noc się nie denerwował – odpowiedziałem.

Po godzinie zapukał do mnie pan Debich.

– Proszę.

– Miałem przyjść.

– Niech pan usiądzie, zaraz będziemy rozmawiać. Oglądam jeszcze raz pana koronarografię. Ma pan zwężenia punktowe w kilku miejscach i są one krytyczne. LIMA-GPZ, ACVB-MG, ACVB-GTZ – sama klasyka.

– Nie bardzo rozumiem, co pan doktor mówi.

– Narysuję panu. To jest serce, a to główne tętnice. Pobiorę materiał, to znaczy dwie żyły z nóg i jedną tętnicę z klatki piersiowej i zrobię panu pomosty.

– Długo trwa taka operacja?

– Różnie, ale trzeba liczyć około sześciu godzin.

– Udaje się wszystko?

– Najczęściej tak, ale zawsze jest ryzyko i musi pan o tym wiedzieć. Jedzie pan jutro około południa, czyli w okolicach godziny dwunastej, może pierwszej. Dzisiaj spotka się z panem jeszcze pani anestezjolog i wytłumaczy panu zasady znieczulenia. A wieczorem pielęgniarka pomoże się panu ogolić.

– Całkowicie?

– Tak, nie może być nawet najmniejszego włoska na ciele. Spokojnie, da sobie pan radę. Zadam panu jeszcze jedno pytanie, ale nie musi pan na nie odpowiadać.

– Słucham?

– Jest pan wierzący?

– Tak, dzisiaj rano przyjąłem Komunię Świętą od księdza, który chodził po salach.

– To pewnie pomaga?

– Raczej tak. Dlaczego nie skorzystać, skoro jest nam dane? Nie ma co ryzykować, to taka polisa na życie wieczne, panie doktorze.

– Tak, ma pan rację. W takim razie spotkamy się jutro, a dzisiaj życzę spokojnej nocy.

Tom miał jeszcze spotkanie z anestezjologiem. Dowiedział się, że na kilka godzin przed operacją dostanie tak zwanego głupiego jasia. Operacja jest pozaustrojowa, to oznacza, że w czasie jej trwania zatrzymuje się pracę serca. Jego funkcje przejmuje maszyna, która przetacza krew. W tym czasie są wszywane obejścia, żeby umożliwić dostarczanie krwi od aorty do tętnic wieńcowych, które nie są przepustowe. Wybudzenie ma nastąpić jeszcze tego samego dnia, dla Toma to będzie już późny wieczór albo noc. Pacjent dowiedział się jeszcze, że podczas wybudzania zostaną mu zadane pytania: jak ma na imię, gdzie się znajduje i tym podobne, między innymi po to, żeby stwierdzić, jaki jest stan jego umysłu, a pośrednio, czy podczas operacji nie został uszkodzony mózg pacjenta. Po odprawie u anestezjologa pielęgniarka dała mu worek na najpotrzebniejsze rzeczy, które ma zabrać ze sobą, a później zaczęło się golenie. Wyglądam jak Plastuś, pomyślał Tom, i chociaż wcale nie było mu wesoło, uśmiechnął się, widząc w lustrze swoje ogolone oblicze.

Dla mnie to była kolejna taka operacja, których wykonuje się dziesiątki. Jedni wjeżdżają na, drudzy wyjeżdżają po, ruch panuje jak w jakiejś fabryce. Codziennie zgłaszają się nowi pacjenci. Tom od kilkunastu lat chorował na cukrzycę insulinozależną. Miesiąc przed operacją przeszedł zawał serca. Wydawało się, że to odpowiedni moment na taki zabieg, nomen omen ratujący mu życie. Wszystko przebiegało jak w podręczniku i kiedy już ją kończyliśmy, okazało się, że pacjent ma wysoką gorączkę, która utrzymywała się przez dłuższy czas i nie chciała ustąpić.

– Cholera, coś jest nie tak, wdało się zakażenie. Pewnie przez cukrzycę, pacjent podwyższonego ryzyka.

Widziałem podczas wszywania żył, że przez krótką chwilę na ekranie monitora przesuwały się linie proste. Serce przestało pracować, ale zanim podjęliśmy reanimację, wróciło do swojej pracy.

– Nic, musimy czekać, jeśli organizm jest na tyle silny, że się obroni, to wyjdzie z tego – powiedziałem do zespołu. – Na tę chwilę niewiele możemy zrobić.

Na korytarzu czekały osoby chcące dowiedzieć się czegoś o swoich bliskich, dlatego zapytałem:

– Czy jest ktoś z rodziny pana Toma Debicha?

Nie było nikogo. W domu byłem niespokojny, jakiś nerwowy. Wyczuł to mój ojciec i zaraz zapytał:

– Coś ci nie poszło dzisiaj?

– Klasyczna operacja: trzy pomosty, serce przez chwilę nie chciało podjąć pracy, a później doszła gorączka i zakażenie.

– Jest w izolatce?

– Czekamy, mam nadzieję, że stan mu się poprawi i opanujemy sepsę.

– Rozumiem, nic na to nie poradzisz.

– Odpocznij sobie, wyluzuj się – zaproponowała mi moja żona Mery. – Twoje dziecko postanowiło wybrać studia medyczne po swoim ojcu.

– Po dziadku! – krzyknął Michael.

– Zuch wnuczek – poparł go dziadek Robert.

– Michael, dobrze przemyśl swoją decyzję, to ciężka praca i nie zawsze daje satysfakcję – powiedziałem.

– Przecież on jest dopiero w liceum, ale musiał wybrać przedmioty maturalne i zdecydował się na te medyczne. Jeszcze może mu się wszystko poprzestawiać w głowie – wyjaśniła mi Mery.

– Okej. Nie ma sprawy.

– Mam nadzieję, że weekend zgodnie z grafikiem? – zapytała Mery.

– Lekarz i policjant to zawody, które mają jedną wspólną cechę: nigdy nie planuj, bo i tak nie wiesz, co będzie jutro.

– To może pójdę na policjanta? – zawołał uradowany Michael.

– Przestańcie już, siadajcie do stołu – zaproponowała Mery.

W piątek rano miałem do wszycia stymulator u pacjenta po bloku AVG II i obserwowałem stan pana Debicha. Był stabilny, ale nie dawał jeszcze jednoznacznej odpowiedzi, czy uda mu się wygrać z chorobą. Niestety planowany wyjazd musieliśmy przesunąć, ponieważ, chcąc nie chcąc, czułem, że spoczywa na mnie odpowiedzialność za czwartkowego pacjenta, więc postanowiłem przyjść do szpitala, żeby dowiedzieć się, jak się czuje. Na szczęście dla niego i ku mojemu zadowoleniu w tym dniu po południu wydawało się, że przezwyciężył stan zapalny i tak jak gwałtownie w czwartek jego zdrowie się pogarszało z godziny na godzinę, tak teraz następowała poprawa. Nawet do tego stopnia, że w niedzielę rano pan Debich został przewieziony z izolatki na salę intensywnego nadzoru kardiologicznego. Był już po usunięciu drenów. Leżał na specjalnym łóżku antyodleżynowym. Mogłem zamienić z nim kilka słów.

– Panie Debich, martwiłem się o pana. Operacja była dobra, ale nie wiem, co się stało potem, że dostał pan zapaści. Nic nie wskazywało, żeby miały nastąpić takie problemy.

– Już teraz będzie dobrze, panie doktorze, proszę się nie martwić o mnie.

Zdziwiłem się, gdy usłyszałem te słowa, bo to raczej lekarz dodaje otuchy swoim pacjentom niż odwrotnie.

– Jest pan samotny?

– Dlaczego pan pyta?

– Nie było u pana nikogo. Nikt nie dzwonił, żeby zapytać o pana zdrowie? W karcie czytałem, że nikogo pan nie upoważnił do przekazania informacji na swój temat.

– Jestem sam. Nie mam nikogo – odpowiedział.

– A jakaś dalsza rodzina?

– Rzeczywiście jest, ale mieszka daleko, nie chciałem nikogo niepokoić swoją osobą. Zresztą pan doktor powiedział, że takie operacje raczej kończą się sukcesem.

– Tak powiedziałem, ale zawsze jest pewien mały procent niepewności. Wszak to operacja na najważniejszym organie u człowieka i wykonywana pozaustrojowo.

Pacjent tylko uśmiechnął się i schował prawą rękę pod kołdrę. Zauważyłem, że miał na palcu mały różaniec.

– Mam jeszcze jedno pytanie do pana.

– Słucham, panie doktorze.

– Czy panu się coś śniło?

– Kiedy? Ostatniej nocy?

– Pan dłużej spał niż inni pacjenci, bo ze względu na pana stan był pan w śpiączce farmakologicznej.

– Nie pamiętam, ale spróbuję sobie przypomnieć, jeżeli to jest takie ważne.

– Nic ważnego, niech pan odpoczywa i wszystkie sprawy zgłasza do siostry.

– Panie doktorze, trochę mnie plecy bolą od leżenia. Czy mogę usiąść albo nawet pochodzić trochę?

– Siostro Elżbieto, proszę pana wypionować. Najlepiej sprowadźcie fizjoterapeutę.

– Oczywiście, panie doktorze.

Pan Debich po moim wyjściu miał robione jeszcze prześwietlenie rentgenowskie, które na ogół przeprowadza się w sali pooperacyjnej specjalnym zdalnie sterowanym z pilota aparatem, ale Tom z racji swoich problemów miał wykonywane dopiero teraz. Wszyscy pacjenci nosili specjalne kamizelki uciskowe na klatce piersiowej i co jakiś czas dmuchali w piłkę plażową, żeby poprawić wydolność pracy płuc.

W przerwie usiadłem w swoim gabinecie przed komputerem i postanowiłem obejrzeć film z monitoringu pokazujący przebieg mojej ostatniej operacji. Materiał był długi, bo trwał tyle, co cała operacja. W związku z tym trudno było mi utrzymać uwagę przez cały czas. Czułem, jak zamykają mi się oczy. Ocknąłem się, kiedy usłyszałem ciche pukanie.

– Proszę!

– Panie doktorze, to ja, Debich.

– Coś się stało?

– Nic, przypomniało mi się to, o co pan pytał.

– Mianowicie?

– Co mi się śniło? Nie wiem, czy to był sen, ale najpierw wydawało mi się, że widzę siebie z góry, znad stołu. Widziałem otwarty brzuch i okrwawione serce. Wiem, że padły wtedy jakieś niecenzuralne słowa z pana ust albo pana kolegów. Nie pamiętam co. Później stałem koło aparatury i usłyszałem: „Teraz nic nie możemy zrobić, musimy czekać”, i to pan powiedział, panie doktorze.

– Niesamowite jest to, co pan mówi. Może to wszystko się tylko panu zdawało? W tamtym czasie byłeś pan w głębokiej śpiączce farmakologicznej.

– Nie wiem, może, ale pan pytał, więc przyszedłem powiedzieć.

– Widzę, że z chodzeniem idzie panu nieźle?

– Nadganiam tych, co po mnie byli operowani, ale na salę przyszli wcześniej.

– No tak. Pan ma cukrzycę i takie zakażenia się zdarzają, tym bardziej że nieustabilizowaną.

– Kiedy miałem ją stabilizować? Jak przyszedł zawał?

– Gdyby dbał pan o siebie wcześniej, to zawał by nie przyszedł. Skoro pan mówi, że jest pan sam, to pewnie jest trudniej żyć i po prostu nie zwraca się uwagi na niektóre ważne dla zdrowia sprawy.

– Nie było czasu. Jak się ożeniłem, to po czternastu dniach wziąłem rozwód.

– To jest pan rekordzistą?

– Kobita była zazdrosna i chodziło jej tylko o mój majątek.

– To jest pan majętny?

– Miałem gospodarstwo po ojcu, które sprzedałem. Kupiłem kawałek ziemi i postawiłem dom. Mam dwa psy, którymi się zajmuję.

– Co się z nimi dzieje, kiedy pan tu przebywa?

– Psy oporządza sąsiad, daje im jeść, i tyle.

– Dobrze, panie Debich, niech pan wraca na salę, dziękuję za rozmowę.

– I ja dziękuję, panie doktorze, że żyję.

– Widocznie musi pan żyć, ktoś tam na górze czuwa nad panem.

Tom Debich wrócił na salę, a ja wstawiłem sobie wodę na kawę i po tej rozmowie tym bardziej postanowiłem przyjrzeć się operacji, a zwłaszcza przekonać się naocznie rewelacjom o możliwości opuszczenia ciała przez duszę pacjenta. Teraz się ożywiłem i przestało mi się chcieć spać, wobec czego przystąpiłem ponownie do oglądania płyty CD z operacji pana Debicha. Byłem na drugiej zmianie, miałem więc czas do dwudziestej drugiej. Niestety po chwili wpadła do mnie pielęgniarka i przerwała mi oglądanie.

– Chris, jesteś proszony do sali pooperacyjnej.

– Co się dzieje?

– Leży tam starszy pan i nie wiem, czy czasem nie powinniśmy go reanimować.

– To co, ja mam wiedzieć?! – odpowiedziałem oschle.

Zamknąłem gabinet i szybkim krokiem udałem się do wskazanej przez pielęgniarkę sali. Rzeczywiście na monitorze linie podłączonych elektrod nie wykazywały aktywności serca. W sali zjawił się drugi lekarz i było jeszcze kilka pielęgniarek.

– Zasłońcie łóżko parawanami – wydałem polecenie. – Przysuńcie bliżej defibrylator.

Po każdej próbie reanimacji pacjent zginał się w połowie. Po dwugodzinnej walce o życie zmarł.

– Był wiekowy, rodzina i on sam zdawali sobie sprawę z dużego ryzyka przeprowadzenia operacji – zwrócił uwagę Larry, lekarz przejmujący po mnie dyżur.

– To po co godzili się na operację?

– Mieli nadzieję i zaryzykowali.

– Larry, jadę do domu, zajmij się tym wszystkim. Miałem mieć ostatni weekend wolny, ale u jednego pacjenta wystąpiła sepsa, a teraz drugi zmarł. Potrzebuję trochę odpoczynku.

– Nie martw się, Chris.

Wszedłem do mojego gabinetu wyłączyć komputer i zabrać rzeczy. Wracałem do domu zmęczony i nerwowy. O przeglądaniu filmu z operacji pana Debicha chwilowo zapomniałem. Kiedy wróciłem do domu, żona przywitała mnie słowami:

– Widzę, że jesteś zmęczony.

– Jak zawsze, kochanie. Przed chwilą zmarł mi pacjent.

– Ten, którego operowałeś przed weekendem?

– Nie, tamten żyje i ma się dobrze. Tego nie operowałem, ale zmarł na moim dyżurze.

– Jest coś, co możesz sobie zarzucić w tej sprawie?

– Nie, skądże. Po prostu nie jest to przyjemne i tyle. Ojciec, jak tam dzisiaj?

– Myślę, że dobrze. Chociaż mówić „dobrze” to brzmi jak jakiś absurd albo chichot losu.

Kiedy siedziałem w kuchni przy komputerze i piłem herbatę, podszedł do mnie i położył swoją rękę na moim ramieniu.

– Czego tak ciągle szukasz, synu?

– Przeglądam najnowsze wiadomości, nie mam ostatnio dobrych dni. Najpierw pacjent, którego operowałem, dostał sepsy, a teraz taki starszy człowiek nie przeżył operacji i zmarł na moim dyżurze.

– Wiem, mówiłeś mi o człowieku, który miał problemy z zakażeniem, ale przecież zakończyło się to dobrze.

– W sumie tak.

– Widzisz, człowiek to kawałek materii, powiem dosadnie – mięsa. Gdy coś w nim się poprzestawia lub wyeksploatuje, po prostu przestaje funkcjonować, i tyle.

– Ja bym tak tego nie określił. Jest coś, co napędza ten kawałek mięsa, jak określiłeś ciało.

– Niby co?

– Jakaś energia.

– Węgorz elektryczny też ma w sobie energię elektryczną do polowania na ryby i do własnej obrony.

– Węgorz nie myśli.

– Nie byłbym wcale tego pewien, synu.

– Nie myśli tak jak człowiek, nie ma uczuć, nie ma emocji.

– Skąd wiesz, studiowałeś ichtiologię?

– Widzisz, pan Debich przyszedł do mnie dzisiaj i opowiedział, że podczas operacji słyszał moje słowa.

– Kto to jest pan Debich?

– To właśnie pacjent, który miał sepsę. Opowiedział mi, że słyszał, jak klęliśmy pod koniec operacji, kiedy na chwilę zatrzymało się jego serce.

– Przecież to wszystko mu się śniło albo znieczulenie już przestawało działać.

– Nie żartuj sobie. Stał koło aparatury i powiedział, że słyszał słowa: „Teraz musimy czekać”.

– Chris, wiesz, ile przeprowadziłem operacji? Nie ma nic w człowieku poza ciałem i wewnętrznymi organami.

– Tato, on stał, ale nie jako ciało, tylko w postaci duchowej. Mam nagranie z operacji, to ci wszystko pokażę. Chciałem dzisiaj je przejrzeć dokładnie, ale musiałem iść reanimować tego pacjenta, który zmarł.

– Kładę się spać. Idziesz jutro do pracy?

– Nie, mam kilka dni urlopu, który miałem wziąć wcześniej, ale się nie udało. Wiesz, jak to jest w naszej branży…

Ojciec położył mi rękę na ramieniu, uśmiechnął się na pożegnanie. Przeglądałem Internet. W wyszukiwarce wpisałem słowo „dusza” i czytałem poszczególne definicje. Większość opisów, jak nie wszystkie, związana była z religią. Gros z Pisma Świętego. Jedne definicje opisywały duszę jako tchnienie Boże. Inne jako emocje. Czytałem o duszy w ujęciu klasyków starożytnej Grecji. Według nich dusza dzieliła się na wegetatywną, którą mają rośliny, zwierzęta i ludzie, zmysłową, występującą u zwierząt i ludzi, oraz rozumną, przypisywaną tylko ludziom. Był też i inny podział, gdzie dusza znaczyła rozsądek, pożądliwość i popędliwość. Czyli coś niematerialnego, emocje, pokusy, na które możemy mieć wpływ, na inne z kolei nie. Tak jakby się działy poza naszymi zmysłami, automatycznie, wbrew naszej woli. Może ojciec ma rację, że to wszystko to sprawa genów, pomyślałem. Jesteśmy zaprogramowani jak w komputerze, przy czym tak jak w oprogramowaniu zdarzają się wirusy, tak w człowieku coś się poprzestawia w genach i tworzą się patogeny, mutacje. Wiedziałem, że chciałbym spojrzeć na to w inny sposób, ani religijny, ani naukowy, ale trudno mi było określić jaki. Skoro w Piśmie Świętym, a jest ono uznawane za spisane słowo Boże, mówi się w wielu miejscach o duszy jako fizycznie istniejącej i stanowiącej newralgiczną część człowieka, to musi być prawda. Tylko że jest to kwestia wiary, ponieważ połowa osób uważa, że cuda mogły się wydarzyć albo i nie. Są tacy, którzy jawnie temu zaprzeczają.

Na początek wyszedłem z takiego założenia, że dzisiaj, w dobie postępu technicznego, możemy stworzyć maszyny myślące, doskonale zaprogramowane, ale będą to tylko maszyny, które nie mają uczuć. Nie umieją przebaczać, kochać. Dlaczego człowiek to potrafi? Dlatego że jest zbudowany z tkanek miękkich? A gdyby pojechać na przykład do Izraela, tam, gdzie jest kolebka religii? Zastanawiałem się i nad takim rozwiązaniem. „Szukaj, a znajdziesz” – to zdanie gdzieś obiło mi się o uszy; to lub podobne pochodzi z Nowego Testamentu1. Mam trochę wolnego, spróbuję. Nie byłem jeszcze w Ziemi Świętej, a może powinien zacząć swoje poszukiwania właśnie tam? Postanowiłem, że prześpię się z tym tematem do jutra, a na następny dzień podejmę decyzję o wyjeździe tam lub gdziekolwiek, żeby odpocząć i zastanowić się na życiem. Podobało mi się to, jak ująłem tę swoją myśl.

Na drugi dzień rano zapytałem:

– Mery, czy ty masz plany na najbliższe dni?

– Praca, dom, praca i tak na okrągło. Czemu pytasz?

– Mieliśmy gdzieś się wybrać razem w ostatni weekend.

– Właśnie w weekend, a teraz mamy normalny tydzień pracy.

Moja żona również była lekarką, pediatrą, pracowała jako lekarz rodzinny i przyjmowała nie tylko małych pacjentów, ale i dorosłych.

– Słuchaj, co ty na to, jakbym wyjechał na parę dni. Skoro nie chcesz jechać ze mną, to pojadę sam.

– Nie mam nic przeciwko temu, żebyś wyjechał, ale mam nadzieję, że powiesz mi chociaż, gdzie zamierzasz wywędrować, no i zastanów się nad tym, że chorego ojca zostawiasz samego.

– Ty jesteś przecież w domu. Michael także, siedzi, bo się uczy do matury.

– Chris, większość dnia jestem w przychodni, ale nie ma sprawy. Ty, chociaż jesteś w domu, to i tak cię na ogół nie ma.

– Przez te kilka dni poradzicie sobie.

– Dowiem się przynajmniej, gdzie chcesz jechać?

– Do Jerozolimy i może nie tylko tam, ale w ogóle do Izraela.

– O! To niezłą robisz sobie wycieczkę, synu! – powiedział ojciec, który usłyszał naszą rozmowę i przyszedł pogadać.

– Dobrze, że cię widzę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że mnie przez kilka dni nie będzie w domu.

– Ja, skądże! – odpowiedział ojciec. – Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz.

– Ty czegoś szukasz, Chris? – zapytała Mery.

– Tak, swojej głowy – zażartowałem.

– A nie wczorajszego dnia – dodał rozradowany rozmową ojciec.

– Po pierwsze, chciałem odpocząć, po drugie, rzeczywiście czegoś szukam, ale dobrze o tym wiecie.

– A po trzecie? – zapytał ojciec.

– Po trzecie, nigdy tam nie byłem, a to jest podobno wielkie przeżycie oddychać tym samym powietrzem, co Chrystus, zamoczyć nogi w jeziorze Genezaret.

– Dobra, nie filozofuj, jak chcesz, to sobie tam jedź i przeżywaj, co chcesz – skwitował ojciec i wyszedł do swojego pokoju.

Skoro zrobiłem już pierwszy krok i poinformowałem wszystkich o swoim zamiarze i o dziwo nie natrafiłem na jakąś barierę, postanowiłem wyszukać najlepsze połączenie lotnicze. Z naszego lotniska, w Dublinie, w sezonie odlatywały samoloty do Tel Awiwu Ben Gurion. To byłby najlepszy i najbliższy wariant lotu, pomyślałem sobie i zabukowałem internetowo bilet. Jak się okazało, Irlandczycy nie musieli mieć wizy, tak że pod tym względem miałem problem z głowy. Pozostało mi jeszcze zrobić odprawę i najzwyczajniej w świecie się spakować. W domu nikt specjalnie nie zwracał uwagi na mnie i na moje przygotowania.

Kiedy nadszedł czas wyjazdu, poszedłem pożegnać się z ojcem, bo nikogo poza nim nie było w domu.

– Widzę, że jesteś gotowy – powiedział do mnie, zmierzywszy mnie z góry na dół.

– Jadę, trochę w sercu mam niepokój. Nie wiem, czy dobrze robię, ale z drugiej strony jakaś niezrozumiała siła mnie tam pcha.

– Nie sama siła, synu, tylko chęć udowodnienia czegoś, i to na siłę.

– Ojcze, byłeś kiedyś w Izraelu?

– Byłem.

– Nic mi na ten temat nie mówiłeś.

– To był wyjazd służbowy, sympozjum naukowe w Tel Awiwie.

– Niczego nie zwiedzałeś, nic cię tam nie zainteresowało?

– Może i zaciekawiło, ale nie było czasu na to. Mieliśmy tylko jedną zorganizowaną wycieczkę, i to wszystko. Nie wszyscy, którzy tam przebywali, byli katolikami, a nawet chrześcijanami. Organizatorzy musieli się nieźle nagimnastykować, żeby przygotować wyjazd w taki sposób, by wszystkich zadowolić, nawet największych sceptyków, których wśród uczonych, a zwłaszcza lekarzy, nie brakowało, i dzisiaj nie brakuje.

– Jak się czujesz?

– A jak się może czuć człowiek, który ma nowotwór i przyjmuje chemię…? Mimo wszystko nie martw się o mnie. Uważaj na siebie. W tym kraju, a zwłaszcza dzisiaj, miej oczy szeroko otwarte, bo o przykry wypadek nietrudno. No i wracaj, może coś rzeczywiście przywieziesz, o czym jeszcze nie wiemy.

Podaliśmy sobie ręce na pożegnanie i ojciec odprowadził mnie do wyjścia.

– Nie za mały bagaż zabrałeś w podróż?

– Teraz, jak się ma kartę bankomatową, to wszystko możesz nabyć na miejscu.

– Prawda, synu. Z żoną i dzieckiem się pożegnałeś?

– Zadzwonię do nich z drogi – odpowiedziałem i pomachałem mu na pożegnanie.

Taksówka czekała już pod domem.

– Na lotnisko poproszę.

Taksówkarz włożył moją średniej wielkości walizkę na kółkach do bagażnika i odjechał w kierunku lotniska, które było oddalone o jakieś dziesięć kilometrów od mojego domu. Dojazd był dość dobry, zresztą miałem jeszcze sporą rezerwę czasu. Przy terminalu pierwszym jakieś dwie godziny po moim przybyciu kołował samolot izraelskich linii Arkia Israel Airlines. Oprócz rzeczy osobistych miałem ze sobą małego laptopa, którego zazwyczaj zabierałem podczas wyjazdów służbowych ze względów na małe gabaryty. Miejsce miałem przy oknie. Okazało się, że podczas lotu nie wolno było korzystać z Internetu, o czym zapomniałem, chociaż latałem dość często. Mogłem zarezerwować sobie miejsce w hotelu jeszcze w domu, pomyślałem. W tym czasie przysiadła się do mnie kobieta.

– Przepraszam! Czy to miejsce jest wolne? – zapytała. – Mam miejscówkę przy oknie, ale się trochę boję lotu i nie lubię przez nie spoglądać.

– Jak pani widzi, skoro nikt do tej pory nie usiadł, to pewnie tak – odpowiedziałem. – Pani jedzie na wycieczkę czy może w podróż biznesową?

– Och nie, wracam raczej do domu.

– Mieszka pani w Tel Awiwie?

– Dlaczego pan pyta?

Rzeczywiście wyglądało to trochę na wścibskie pytanie, ale po chwili sama odpowiedziała:

– Nie, w Jerozolimie.

– Niech pani nie uważa mnie za natręta, ale postanowiłem wyjechać na kilka dni, żeby oderwać się od pracy, a ze względu na brak czasu nawet nie zarezerwowałem sobie hotelu.

– A gdzieby pan chciał się zatrzymać i co zamierza pan robić w Ziemi Świętej?

– Tak do końca to jeszcze nie wiem.

– Woli pan plażę, kluby nocne, rozrywkę czy podróż w czasie?

– Sądzę, że to ostatnie.

– Najlepiej na miejscu niech pan kupi sobie jakiś przewodnik i zastanowi się, co chce zobaczyć i jak pan chce dotrzeć do tych miejsc.

– Myślę, że na początku zrobię sobie plan, wynajmę samochód i pojadę wszędzie, gdzie się tylko da. Oczywiście jestem ograniczony czasowo, muszę mieć też to na uwadze.

– Panie…

– Chris Thompson.

– Chris, startujemy, trochę się boję, mów coś do mnie, to odwróci moją uwagę od lotu.

– Niech się pani…

– Samanta Rise.

– Twoje nazwisko i imię nie brzmi tak, jakbyś pochodziła z Izraela.

– Nie pochodzę, jestem historykiem i archeologiem i od pewnego czasu Jerozolima stała się moim drugim domem. To już pięć lat. Częściej jestem tam niż w Dublinie. A ty czym się zajmujesz?

– Jestem lekarzem.

– O jakiej specjalności, jeśli to nie jest tajemnica?

– Kardiochirurg.

– O! To lepsza liga.

– Profesja tak jak każda.

– To jaki jest rzeczywisty cel twojej wizyty w tym kraju?

– Nie wyglądam na turystę?

– Tego nie powiedziałam, ale dziwne mi się wydaje, żeby kardiochirurg tak sobie leciał na wycieczkę.

– To taka podróż sentymentalna. Ojciec, też kardiochirurg, w tej chwili emerytowany, jest ciężko chory. Różnimy się między sobą w kwestii wiary. Ja mogę o sobie powiedzieć, że wierzę, chociaż daleki jestem od ideału. Ojciec raczej niewierzący. Widzę, że u schyłku życia męczy się z tą sprawą, chciałbym mu pomóc wzbudzić w nim nadzieję.

– Czy aby mówiąc to, nie szukasz pomocy dla siebie?

– Możliwe, że potrzebujemy jej obaj na swój sposób. Tutaj, w Ziemi Świętej, wydaje mi się, że jest to najlepsze miejsce, żeby odpowiedzieć sobie na niektóre egzystencjalne pytania.

– Chris, jeśli chodzi o Boga, on jest wszędzie, nie trzeba go szukać aż tak daleko.

– Może masz rację, ale skoro już lecę, to chciałbym ten czas wykorzystać jak najlepiej dla siebie. Wzbudzić w sobie nieco refleksji.

– Ja tego miejsca nie wybrałabym do modlitwy, za dużo tu ludzi. Nie można się skupić. Poza tym ciągle trzeba uważać, bo nie jest tu bezpiecznie. Kręci się co chwilę pełno wojska i policji. Nie ma intymności.

– Mimo wszystko spróbuję, ale dziękuję za wskazówki i dobre rady.

– Nic ci nie powiedziałam, ale zostawię ci wizytówkę i jeśli będziesz potrzebował rzeczywiście pomocy, a ja będę w stanie jej udzielić, to chętnie z tobą porozmawiam, albo się nawet spotkam, jeżeli będzie to możliwe.

– Dziękuję. Widzisz, już dolatujemy.

– Jednak rozmowa dobrze działa na podróż, zwłaszcza na mnie. To ja powinnam podziękować za miłe towarzystwo.

Kiedy samolot doleciał i połączył się z terminalem na lotnisku, pożegnaliśmy się i każde z nas poszło w swoją stronę. Najpierw udałem się do najbliższej wypożyczalni samochodów, żeby zdobyć jakiś środek lokomocji. Nie chciałem korzystać z publicznego transportu. Słyszałem, że może być niebezpieczny i stwierdziłem, że brakowałoby mi swobody, a tak mogłem sam zaplanować sobie czas i miejsca, do których chciałbym najpierw dotrzeć. W pierwszej kolejności chciałem dojechać do Jerozolimy i stamtąd rozpocząć, jak to nazwałem wcześniej, podróż sentymentalną. Przy lotnisku zaraz był rent-a-car.

– Co macie do wyboru? – zapytałem.

– Proszę za mną na parking, pokażę panu samochody – odpowiedział pracownik wypożyczalni.

Stały głównie toyoty i samochody południowokoreańskie.

– Na ile dni pan pożycza?

– Na tydzień. Jak się u was płaci?

– Zapłaci pan kaucję, a resztę po zwrocie samochodu. Jeśli pan chce, to zamiast kaucji może pan wykupić ubezpieczenie.

– Czy cena jest zależna od marki?

– Tak, proszę pana. Te mniejsze toyoty na przykład są tańsze od tych większych.

– Jest klimatyzacja?

– We wszystkich moich samochodach ma pan klimę.

– Wezmę aurisa, sam jestem, po co mi większy. Mogę zapłacić kartą?

– Tak jest, proszę pana. Jest zatankowany do pełna i w takim stanie pan mi go zwróci. Cena liczy się od każdej rozpoczętej godziny, począwszy od momentu wyruszenia w trasę.

– A nie od kilometra?

– Ależ proszę pana, pojedzie pan do hotelu na ten przykład albo na plażę, a samochód jest w pana dyspozycji, chociaż stoi.

– Rozumiem.

– Czyli mogę drukować umowy?

– Tak, proszę.

– Poproszę od pana dokument tożsamości i to wszystkie formalności na dzisiaj. Aha, na co się pan zdecydował: kaucja czy ubezpieczenie?

– Niech mi pan wytłumaczy dokładniej, jaka jest różnica.

– To proste, gdyby na przykład ktoś panu porysował maskę albo z pana winy doszłoby do stłuczki, koszty usunięcia szkody pokrywa pan z kaucji, a jeśli ma pan ubezpieczenie, to wszystko pokrywa ubezpieczyciel.

– Wydaje mi się, że wybiorę na wszelki wypadek ubezpieczenie.

– W takim razie to wszystko, życzę panu udanego pobytu – powiedział na koniec człowiek zajmujący się wynajmem samochodów i wręczył mi kluczyki oraz dokumenty.

– Dziękuję – odpowiedziałem i wyruszyłem w kierunku Jerozolimy, trzymając się tablic informacyjnych, żeby nie pomylić drogi. Nie było łatwo, bo najczęściej napisy były tylko po hebrajsku.

Ben Gurion Airport znajdował się sporo za miastem, właśnie w kierunku, do którego zmierzałem, w związku z tym nie musiałem przejeżdżać przez cały Tel Awiw, tylko od razu mogłem kierować się na Jerozolimę. Po drodze widać było wspaniałe krajobrazy, które nadawały specyficzny klimat temu miejscu. Zastanawiałem się, czy nie odbić na kilka godzin nad Morze Martwe, ale po krótkim namyśle postanowiłem pojechać tam później albo w drodze powrotnej. W pierwszej kolejności chciałem zwiedzić wszystkie miejsca szczególnie ważne dla chrześcijanina, bazylikę Grobu Świętego, Drogę Krzyżową, Górę Oliwną, ale też Ścianę Płaczu czy nawet złotą Kopułę na Skale. Jeżeli pojawi się taka możliwość, pojadę później do Betlejem. Postanowiłem tak, mimo że wiedziałem, iż to miasteczko znajduje się w strefie palestyńskiej. Doszedłem do wniosku, że kiedy znajdę się w tych świętych i osobliwych miejscach, coś mnie natchnie do poszukiwania prawdy o istocie duszy w człowieku.

Najpierw jednak musiałem wynająć jakiś hotel. Stać mnie było na dobry nocleg, ale postanowiłem, widząc duży wybór hosteli, że przecież równie dobrze mogę zatrzymać się tam. Większość cen była podobna, około dwudziestu euro za dobę. W hotelu to rząd wielkości od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu euro za dobę. W końcu zdecydowałem się na droższy hostel. HI Agron wydawał się odpowiedni. Znajdował się niedaleko centrum i miał wolne miejsca. Cena nie była porażająca, około czterdziestu euro za dobę. Na razie stwierdziłem, że dwie doby w Jerozolimie muszą mi wystarczyć, miałem bowiem zaplanowany tylko tydzień na zwiedzanie całego państwa. Postanowiłem, że zostawię bagaż i pieszo udam się do starożytnego centrum miasta. Owszem, chciałem zobaczyć wszystkie te miejsca, ale czułem również potrzebę głębszego przeżycia duchowego, a być może nawet natchnienia. Potrzebowałem jakiegoś bodźca, żeby zacząć myśleć inaczej, niekonwencjonalnie.

Najpierw udałem się do bazyliki Grobu Świętego. Jak dowiedziałem się wcześniej z przewodnika z Internetu, obejmowała ona grób oraz miejsce ukrzyżowania. Miałem szczęście, że nie było zbyt wielu turystów pielgrzymów. Mogłem usiąść, zamknąć oczy i głęboko oddychać tym jedynym w swoim rodzaju powietrzem. Podświadomie cieszyłem się, że mogę przebywać w miejscu, w którym Chrystus dwa tysiące lat temu zmarł i zmartwychwstał. Chciałem zapamiętać to, co tu widziałem, tak żeby mieć to w głowie do końca życia, aby nikt mi tego nie zabrał, nie wymazał z pamięci. Przecież Chrystus w chwili śmierci powiedział na krzyżu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego”2. W innym fragmencie powiedział do łotra: „Dziś będziesz ze Mną w Raju”3. W obu przypadkach miał na myśli duszę. Bazyliką opiekowali się prawosławni grekokatolicy, ale fragmenty w jej wnętrzu należały do innych religii chrześcijańskich, również do Ormian. Na przykład miejsce, gdzie według tradycji znajduje się przełamany kamień, który zasłaniał wejście do Grobu Pańskiego. W pewnej chwili zobaczyłem duchownego:

– Szczęść Boże. Czy mogę o coś zapytać?

– Niestety nie mogę udzielić odpowiedzi. Najlepiej proszę dołączyć do zorganizowanej wycieczki albo poprosić przewodnika – odpowiedział. Najwidoczniej nie miał czasu albo ochoty porozmawiać ze mną. Pewnie myślał, że zapytam go o to, o co pytają się ciekawscy turyści.

– Szkoda, bo moje pytanie dotyczyło wiary, a nie samej bazyliki – wyjaśniłem.

Duchowny rozłożył ręce, wzruszył ramionami i zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: „Przepraszam, ale nie mogę panu pomóc”. Przeszedłem się słynną Via Dolorosa, czyli drogą cierpienia, zatrzymując się na każdej stacji drogi krzyżowej. Wiedziałem z przewodników, że to jest umowna droga i zmieniała się w historii wielokrotnie ze względu na zmiany w układzie architektonicznym miasta. Jedynie stacja, gdzie Jezus spotyka niewiasty jerozolimskie, mogła być zgodna z ówczesnym planem miasta. W tym miejscu postanowiłem się zatrzymać i wyobrazić sobie tamte czasy, tamtych ludzi, jak spoglądają na umęczonego Człowieka–Boga. Po dłuższej chwili refleksji udałem się do Getsemani, którego fragment jeszcze pozostał w tamtym biblijnym miejscu, gdzie Jezus modlił się przed mającą w niedługim czasie nadejść męką. Stwierdziłem, że było to dobre miejsce na dłuższy przystanek, na refleksję i medytację. Rosły tam stare powykręcane drzewa oliwne. Obraz jakby żywcem wyjęty z tamtych dni albo z jakiegoś filmu religijnego, których repertuar był bogaty. Przysiadłem, a po chwili obok mnie usiadła kobieta. Po jej ubiorze stwierdziłem, że to zakonnica. Zapytałem grzecznie, czy zna angielski. Jej odpowiedź, że tak, ucieszyła mnie, bo naprawdę od ostatniej rozmowy przy wypożyczeniu samochodu, a wcześniej z Samantą w samolocie, nie miałem okazji z nikim porozmawiać.

– Cieszę się, że mogę się do kogoś odezwać – zwróciłem się do niej z tymi słowami.

– A co, nie ma pan z kim rozmawiać, kręci się tu przecież sporo ludzi – odpowiedziała nieco zdziwiona.

– Ma siostra rację, ale próbowałem zapytać duchownego z bazyliki, to wydaje mi się, że mnie zbył.

– Proszę pana, w kościele się nie rozmawia, to przeszkadza w skupieniu tym, którzy chcą się pomodlić, a zwłaszcza w tym wyjątkowym miejscu, jedynym takim na całym świecie.

– Przyjechałem tu sam.

– Rozumiem, że chce pan przejść drogę śladami Chrystusa?

– Tak jakby, chciałbym ponadto otrzymać odpowiedź na pytanie, co jest istotą duszy w człowieku albo konkretniej: pragnę znaleźć dowód na jej istnienie.

Siostra się gromko roześmiała na te moje słowa. Patrzyłem się na nią i czekałem, kiedy się uspokoi. Był to czysty, szczery śmiech, nie taki szyderczy albo prześmiewczy, ale pełen ciepła i zrozumienia.

– Co tak siostrę rozradowało?

– Pana ciekawość i pytanie. Po to jest wiara, żeby w coś wierzyć, a nie wiedzieć.

– Jestem lekarzem, i to na dodatek chirurgiem. W życiu zawodowym opierałem się głównie na wiedzy. To właśnie dzięki niej mogę dzisiaj uratować chorego człowieka.

– Robi pan to dla sławy czy pieniędzy?

– Pewnie w jakimś stopniu i dla jednego, i dla drugiego.

– Nie cieszy się pan z tego, że uratował pan komuś życie? Wdzięczność tych ludzi lub zwykłe „dziękuję” nie robi na panu wrażenia?

– Zawsze się cieszę. Niepotrzebne mi nawet „dziękuję”, wystarczy spojrzenie uratowanego pacjenta.

– Czyli robi pan to z duszą, a nie mechanicznie jak wyuczony robot. – Mówiąc to, siostra patrzyła na mnie, a w jej oczach dostrzegłem spokój i życzliwość.

Nie odpowiedziałem, tylko spoglądałem na drzewa oliwne.

– Niech pan pochodzi jeszcze po tej górze. W tym miejscu jest jeszcze wiele do zobaczenia. Proponuję panu obejrzeć miejsce wniebowstąpienia, gdzie znajduje się domniemany ślad stopy Chrystusa, kościół Pater Noster, tam jest spisana modlitwa Ojcze nasz w wielu językach, chyba stu osiemdziesięciu. Jest jeszcze Bazylika Agonii i symboliczny grób Matki Bożej. Oczywiście to nie wszystko, ale polecam szczególnie bazylikę, tam można dostać natchnienia, o które pan pytał.

– Dziękuję, siostro, popatrzę sobie jeszcze na Jerozolimę, piękny stąd widok. A co to za cegiełki?

– To nie cegiełki, tylko miejsca pochówku. Najstarszy cmentarz żydowski. Według wierzeń w tym miejscu ma przyjść Mesjasz, a zmarli tu pochowani zmartwychwstaną w pierwszej kolejności. Wie pan, ile kosztuje miejsce na tym cmentarzu?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Ponad milion dolarów od osoby.

– Czyli nawet zmartwychwstanie można sobie kupić?

– Chyba pan nie sądzi, że to prawda, ale ludzie majętni wierzą, że za pieniądze wszystko można kupić, co jest niezgodne z Ewangelią, bo co innego mówi nam na przykład opis żebraka Łazarza i bogacza.

Siostra wstała i z uśmiechem podała mi rękę.

– Dziękuję za bardzo ciekawą rozmowę.

– I ja jeszcze raz dziękuję.

– Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego pan szuka. Bo jak się szuka, to się znajdzie, nawet odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.

Siostra odeszła i jeszcze raz na koniec odwróciła się do mnie na pożegnanie. Ja patrzyłem w dal na święte miasto, na mury i widoczną na pierwszym planie złotą kopułę. Kiedy wszedłem do bazyliki, którą polecała mi młoda siostra zakonna, uderzył mnie wszechobecny kolor niebieski. Przed ołtarzem znajdowała się skała, na której modlił się Jezus. Usiadłem w ławce, patrzyłem na ołtarz, ale w myślach byłem nieobecny. Próbowałem sobie wyobrazić tamte dni i tamten czas. Oto człowiek, cieśla zdający sobie sprawę z tego, co go czeka, modlił się, żeby ominęły go męka i śmierć. Jednak pozostawił swoją przyszłość woli Ojca. Wiedział, że musi wykonać zadanie mające znaczenie dla całej ludzkości. Chciałem się wczuć w Jego rolę. Ja, który ratuję ludzi chorych na serce, miałbym dać komuś zdrowie lub odebrać nadzieję na nie. W jakimś sensie też ratowałem życie, to doczesne. On ratował ludzkość, dając szansę na życie wieczne. Wieczne, czyli to po śmierci ciała, a więc życie duchowe człowieka. Gdzie ono jest i jak się przejawia? Przychodziły mi do głowy pytania, na które nie znajdowałem na razie odpowiedzi. Ludzie wierzący mówią, że śmierć człowieka następuje, gdy dusza opuści ciało. My mówimy, że śmierć następuje na skutek ustania czynności życiowych, takich jak wstrzymanie pracy serca, a w ostatniej kolejności ustanie pracy mózgu, czyli śmierć mózgowa i wtedy następuje definitywnie zgon. Nikt z nas nie widział duszy, a na pewno nie zauważyłem jej ja. Natomiast śmierć widziałem niejednokrotnie w życiu.

Po prawie całym dniu spędzonym w Jerozolimie, w kolejnym postanowiłem, jak wcześniej planowałem, wyjechać w inne miejsce. Do wyboru miałem Morze Martwe albo okolice Jerozolimy, na przykład Betlejem. W końcu, nie rezygnując z odwiedzin miejsca narodzin Syna Bożego, postanowiłem pojechać wykąpać się w tym wyjątkowym akwenie. Jechałem tradycyjną drogą przez Pustynię Judzką w okolice Jerycha. Zatrzymałem się po drodze, żeby w rozpadlinie górskiej, przez którą przebiegał starożytny szlak pielgrzymkowy, przyjrzeć się wiszącemu na skale nad wąwozem czynnemu prawosławnemu klasztorowi. Przy okazji odpocząłem nieco w drodze, ale już po chwili zatrzymywały się inne samochody, a nawet autokar z wycieczką. Ponadto zadzwonił mój telefon.

– Cześć, Mery!

– Jak ci idzie zwiedzanie Izraela?

– Myślę, że dobrze, ale ten mój pobyt jest trochę bez ładu i składu, tak mi się przynajmniej wydaje.

– Dlaczego tak uważasz?

– Miałem mało czasu na przygotowanie się i tak trochę skaczę. Raz jestem tu, potem tam. Dzisiaj byłem od rana w Jerozolimie w bazylice Grobu Świętego i na Górze Oliwnej. Teraz jadę nad Morze Martwe.

– To chyba jednak masz ułożone w głowie, co zwiedzać po kolei?

– Może i tak, ale nie jestem pewny. Mam niewiele czasu, a ogrom do zobaczenia, nie mówiąc o chwili refleksji. Szkoda, że nie ma tu ciebie.

– Ja też żałuję, ale myślę, że zrobisz dobry rekonesans i następnym razem oprowadzisz mnie po Ziemi Świętej jak zawodowy przewodnik.

– Co tam u was?

– Nic, wszystko po staremu.

– Nikt nie próbował się skontaktować ze mną?

– Wiesz dobrze, że gdyby rzeczywiście ktoś taki był, to by dzwonił do ciebie bezpośrednio na komórkę albo komunikowałby się przez komunikator internetowy.

– Mery, ja nie otworzyłem jeszcze laptopa. Nie było takiej potrzeby. Na razie zatrzymałem się w ekskluzywnym hostelu HI Agron. – Tę nazwę przeczytałem na kluczu.

– Nie stać cię było na porządny hotel?

– Ech, tu nie jest źle, a wszędzie blisko. Zresztą jeszcze jeden dzień tu spędzę, a później chciałem pojechać nad jezioro Genezaret, a stamtąd wracam prosto do Tel Awiwu i na lotnisko.

– To baw się dobrze i uważaj na siebie.

– Pozdrów ojca ode mnie i Michaela.

– To pa, kochanie. Trzymaj się i wyślij mi od czasu do czasu jakąś fotkę.

– Okej.

Zakończyliśmy rozmowę. Wsiadłem do samochodu i pojechałem dalej w kierunku Morza Martwego. Nad wodą było sporo ludzi. Niektórzy się kąpali w bardzo słonym jedynym takim zbiorniku na świecie. Pomimo szczerych chęci nie byłem przygotowany na kąpiel, bo nawet nie zabrałem ze sobą kąpielówek, ale postanowiłem pospacerować chwilę przy brzegu i posiedzieć na kamieniach. Seledynowy kolor wody z jasnobłękitną mgiełką na horyzoncie dawał poczucie spokoju i nadziei. Obserwowałem dwoje młodych ludzi, którzy leżeli sobie i dryfowali na powierzchni wody. Młoda kobieta robiła im co chwilę zdjęcia albo nawet kręciła krótki film z ich wspólnego pobytu. Postanowiłem i ja zrobić kilka zdjęć, żeby przynajmniej mieć co wysłać żonie. Żałowałem, że wcześniej nie zrobiłem ich w Jerozolimie. Miałem zamiar jeszcze tam wrócić, ale najpierw pojechać do Betlejem. Kiedy dziewczyna zbliżyła się do mnie na odległość jednego, może najwyżej dwóch metrów, zapytałem:

– Skąd jesteście?

Odpowiedziała płynną angielszczyzną:

– Z Polski.

– Jesteście zorganizowaną grupą czy prywatnie?

– Przyjechaliśmy w trójkę prosto z Tel Awiwu.

– Fajne miejsce – powiedziałem, patrząc na wychodzących z wody młodych chłopaków.

Nieopodal stały ośrodki SPA, które oferowały usługi polegające na robieniu okładów i maseczek na całym ciele z błota pochodzącego z Morza Martwego. Po drugiej stronie było widać z daleka brzeg Jordanii.

– A pan tu tak sam? – zapytała ta sama dziewczyna, z którą przed chwilą rozmawiałem, a która teraz wróciła ze stojącego na parkingu samochodu.

– Tak, jestem samotnym wilkiem – odpowiedziałem żartem i oboje się zaśmialiśmy. – Zwiedzaliście już święte miejsca?

– Nie, może jeszcze pojedziemy coś zobaczyć, ale my raczej nastawieni jesteśmy na rozrywkę. Plaże, drinki i disco, które, nie powiem, jest na wysokim poziomie w tym kraju.

– Cóż, to życzę wam tego, czego szukacie.

– Do widzenia – powiedziała mi na pożegnanie dziewczyna, którą wołały chłopaki, żeby się już ewakuowała do samochodu.

Na mnie też pora, pomyślałem. Chociaż wyjątkowy spokój tego miejsca, pomimo odgłosów chlupiącej wody i krzyków kąpiących się w niej ludzi, podpowiadał mi, żeby jeszcze trochę zostać. W końcu po kilkugodzinnym pobycie pojechałem w kierunku Betlejem inną drogą, niż przyjechałem tutaj. Droga w pobliżu Qumran, gdzie odnaleziono słynne zwoje znad Morza Martwego, biegła przez Zachodni Brzeg Jordanu należący do administracji palestyńskiej. Mimo wszystko panował spokój, a po jednej i drugiej stronie roztaczały się pustynne widoki. Ludzi i samochodów było niewiele. Dzisiaj w Betlejem też był cicho. Nie miałem problemów, żeby wejść na teren miasta ogrodzonego wysokim murem. Tutaj chciałem zobaczyć przede wszystkim Bazylikę Narodzenia Pańskiego. Do środka prowadziło niskie wejście, jak mówił przewodnik, zdaje się, że ksiądz jednej ze zorganizowanych pielgrzymek, były to drzwi pokory. Z kolei do samej groty narodzenia, która znajdowała się pod prezbiterium, ustawiła się kolejka chętnych. Stanąłem na jej końcu i czekałem na swoją kolej, przy okazji chciałem wysłuchać księdza.

– Co on mówi? – spytałem mężczyzny w średnim wieku, który był przede mną.

Odpowiedział mi łamaną angielszczyzną:

– Bazylika została zbudowana przez cesarza Konstantyna, a później przebudowana na pięcionawową przez cesarza Justyniana. W tamtym okresie nie była zburzona, jedynie zniszczona trochę przez Samarytan. Po poprzedniej pozostały fragmenty podłogi, położonej niżej niż ta, po której chodzimy.

– Dziękuję za oświecenie, a skąd przyjechaliście?

– Z Polski jesteśmy.

– Nad Morzem Martwym też miałem okazję poznać trójkę młodych ludzi z waszego kraju.

– Dużo tu nas przyjeżdża. Jesteśmy w końcu katolickim krajem.

– Ja też pochodzę z katolickiego kraju.

– Francji?

– Nie, z Irlandii.

– Faktycznie jesteście katolikami.

Teraz przyszła moja kolej, żeby wejść do środka. W grocie dostrzegłem wyjątkowe miejsce zaznaczone na środku gwiazdą. Tutaj miał się narodzić Zbawiciel. Niektórzy na kolanach całowali gwiazdę, ja jedynie dotknąłem ręką i zamknąłem na chwilę oczy, bo zdawałem sobie sprawę, że za mną czekają następni w kolejce. Zaraz obok znajdowała się cela świętego Hieronima, który, jak się dowiedziałem, przetłumaczył jako pierwszy na język łaciński Pismo Święte. Chciałem chwilę pozostać w bazylice, ale nie było warunków do kontemplacji. Za to człowiek, który mi wcześniej tłumaczył to, co do nich mówił kapłan przewodnik, kiwał na mnie ręką, żebym poszedł z nimi na górę, na Pole Pasterzy, którzy jako pierwsi nawiedzili miejsce narodzin Zbawiciela. W znajdującej się tam kaplicy można było sobie posiedzieć, chociaż nie do końca, bo po chwili jeden z franciszkanów dawał znaki, że chciałby zamknąć pomieszczenie i w związku z tym powinniśmy je za chwilę opuścić.

– To gdzie teraz jedziecie?

– Teraz do Nazaretu, do Galilei – odpowiedział turysta, a w zasadzie pielgrzym z Polski. – To logiczne, zwiedzamy chronologicznie, a na koniec przyjedziemy do Jerozolimy – dodał jeszcze.

Zacząłem od końca, bo od Grobu Pańskiego, pomyślałem, słysząc jego słowa.

– Może jeszcze się spotkamy, bo ja też wybieram się nad jezioro Genezaret, ale jutro – powiedziałem.

– To do zobaczenia w takim razie – uśmiechnął się i poszedł za swoją grupą.

Całkiem sympatycznie i spokojnie tu było, zupełnie inaczej niż w Jerozolimie, pomyślałem, ale nie wiedziałem, co stanowiło różnicę, że w Betlejem wydawało się inaczej. Mniej ludzi i pewnie miejsce narodzin Syna Bożego samo w sobie było wyjątkowe. Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do żony. Spojrzałem na zegar w komórce, pewnie jeszcze pracowała. Do Michaela nie chciałem dzwonić, bo musiałby pewnie odebrać w trakcie lekcji w szkole. Zdecydowałem się, że napiszę do niego esemesa. Wysłałem krótkie: „Możesz rozmawiać?”. O dziwo, oddzwonił.

– Cześć, tato! – usłyszałem w telefonie.

– Witam cię, co u ciebie, masz przerwę w zajęciach?

– Nie, jestem już dzisiaj po nich, a ty gdzie przebywasz?

– W Betlejem, kojarzysz?

– No