W klatce. Tom 1 - Maciej Sobczak - ebook

W klatce. Tom 1 ebook

Sobczak Maciej

3,3

Opis

Historia Johna, młodego menedżera pracującego na co dzień w browarze w Nowym Jorku. Po przeprowadzce do nowego mieszkania na Brooklynie dzieją się w jego życiu straszne rzeczy. Klatka, w której mieszka, przesiąknięta jest złem zagrażającym nie tylko jemu i jego rodzinie, ale też szerszej społeczności. John jest coraz bardziej bezradny. Zagląda częściej do kieliszka. Popełnia błędy, w wyniku których zostaje uwikłany w tajemniczą śmierć koleżanki z pracy. Ucieka przed wymiarem sprawiedliwości. Ukrywa się w lasach w Pensylwanii. Okazuje się, że zło jest wszechobecne, nawet nieświadoma niczego żona Johna otrzymuje zlecenie, które ma przyczynić się do propagowania okultystycznych idei.
"Po omacku szukałem włącznika na ścianie, ale zamiast niego poczułem coś włochatego i miękkiego. Ze strachu puściłem się szybko w kierunku drugiej klatki, przez którą wszedłem do piwnicy. Brałem nawet po trzy schodki. Na szczęście drzwi były otwarte, szybko wyszedłem na zewnątrz, a potem otworzyłem kluczem wejście do mojej klatki. Kiedy mijałem drzwi od piwnicy, zauważyłem, że rusza się klamka, jakby ktoś od wewnątrz próbował je otworzyć. Na samą myśl, że jeszcze przed chwilą tam siedziałem, poczułem mrowienie na plecach."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinapiskor

Z braku laku…

Dialogi i styl na bardzo kiepskim poziomie, a szkoda bo temat ciekawy.
00

Popularność




 

 

*

Gordon siedział przy stole w kuchni, kiedy z prawej strony jego głowy pojawiła się twarz.

– Wiem, gdzie schowałeś alkohol.

– Powiedz, jak jesteś taki cwany. Nie ma nigdzie.

Gordon spojrzał na patrzącą się w jego kierunku twarz i odchylił długie włosy. Pod nimi zobaczył dwa małe rogi wystające z jednej i drugiej strony czoła. Wyglądały jak cienkie obcasy damskich butów.

– Co tu, kurwa, jest grane? Kim ty jesteś, do diabła?

– Chlać ci się chce. Chcesz wiedzieć czy nie?

– Dawaj.

– W łazience w szafce nad zlewem jest butelka.

Gordon poszedł do łazienki.

– No, kurwa, jest, jak to się stało, że wcześniej jej nie znalazłem.

Wlał całą szklankę i wypił duszkiem.

Pod oknem za firankami zobaczył tego, z którym przed chwilą rozmawiał. Śmiał się z niego.

– Zobacz, czego się napiłeś.

Gordon spojrzał na butelkę, a tam widniał napis „rozpuszczalnik”, pod spodem: „zero alkoholu, środek żrący”. Nie wiadomo, co bardziej go przeraziło: brak alkoholu czy środek żrący.

– O kurwa!

W tej chwili pobiegł do lodówki w poszukiwaniu mleka. Wypił tyle, ile było w napoczętej butelce. Następnie, obijając się po drodze o ściany, wszedł do łazienki, włożył palec do gardła i wyrzygał całą zawartość żołądka. „Za mało mleka” stwierdził i poszedł szukać po sąsiadach. Gdy cały trzęsący się i blady wrócił do pokoju, nikogo tam już nie było.

*

Kiedy oddawano trzykondygnacyjny budynek mieszkalny na Brooklynie, w dzielnicy Williamsburg, przy Bedford Avenue, praktycznie od ręki wszystkie mieszkania zostały zasiedlone, pozostało tylko jedno wolne, na drugiej kondygnacji. W kamienicy łącznie było osiem lokali. Po lewej stronie znajdowały się mieszkania o numerach nieparzystych, a po prawej parzystych. Te nieparzyste z lewej strony były większe, trzypokojowe, w drugim pionie znajdowały się dwupokojowe, tylko na parterze z tej strony mieściła się jednopokojowa, ale dość obszerna kawalerka. Przy wejściu klatka wyposażona była w domofon. Każdy miał swoją piwnicę i na dole znajdowało się jeszcze pomieszczenie na rowery bądź wózki dziecięce. Nie mieściła się w tym budynku pralnia, co było ewenementem, gdyż na ogół w Nowym Jorku zabraniało się korzystać z własnej pralki. W tym wypadku łazienki zaplanowano tak, że z całą pewnością znalazło się tam miejsce na automat pralniczy. W okolicy biegło kilka linii metra i linii autobusowych. Niedaleko można było przejść lub przejechać na Manhattan wprost przez most Brooklyński. Zarówno to miejsce, jak i cała dzielnica Williamsburg, oprócz infrastruktury przeznaczonej do normalnego życia, było sypialnią pracowników udających się codziennie do swoich biur na Manhattanie. Ostatni z lokatorów, który zajął lokal na drugim piętrze, pracował w dziale planowania finansowego Brooklyn Brewery i zajmował stanowisko menedżera średniego szczebla. Miał żonę informatyczkę i dwoje małych dzieci. John, zanim się wprowadził, przez kilka tygodni jeździł po pracy do mieszkania, żeby doprowadzić je do standardu używalności. Lokale miały białą sanitarkę, ale podłogi, ściany, niektóre urządzenia, oprócz kuchni gazowej, trzeba było zrobić bądź zamontować samemu. Owszem, gros z tych prac wykonywały wynajęte firmy wykończeniowe, ale trzeba było ich dopilnować, a dla Johna, który lubił takie roboty i w ogóle majsterkowanie, przygotowanie mieszkania było odskocznią od dość monotonnej pracy biurowej. Piętro niżej w drugim pionie mieszkał Gordon z rodziną – żoną i synem. Miał swoją firmę zajmującą się wykańczaniem wnętrz, chociaż w tym domu akurat nikomu nie oferował swoich usług. Nad Johnem jako pierwszy wprowadził się Peter. Również tak jak John miał dwójkę dzieci, z tym że syna i córkę, natomiast u Johna było dwóch chłopaków. Jego żona była nauczycielką, a on pracował w ubezpieczeniach na Manhattanie. Obok Petera mieszkał Franz – Czech z pochodzenia. Pracował razem z żoną w firmie kurierskiej i miał trójkę dzieci. Pod nim na tym samym piętrze co John mieszkał Samuel. Był elektrykiem, ale właśnie szukał pracy. Jego żona była tłumaczką francuskiego, a ich syn wstąpił niedawno do seminarium i uczył się na księdza. Do mieszkania znajdującego się na piętrze Gordona wprowadzili się emeryci. On miał na imię Jakub, a jego żona Maria. Ich dzieci mieszkały na swoim, daleko poza Nowym Jorkiem. Pozostał jeszcze parter, który również szybko został zasiedlony. Z jednej i drugiej strony mieszkały pielęgniarki, a co do ich mężów – nie wiemy, czym się zajmowali zawodowo. Obie rodziny miały po jednym dziecku płci męskiej. Kawalerka pani Rozalii była przedzielona ścianką i w ten sposób lokatorzy uzyskali dodatkowo jedno pomieszczenie więcej, w którym mieszkał ich syn.

*

Lubiłem pracować przy wykańczaniu mieszkania. W poprzednim po wcześniejszym lokatorze sam przeszlifowałem parkiet i pomalowałem go specjalnym lakierem. Tutaj postanowiliśmy z żoną, że położymy wykładzinę. Była tańsza od modnych i dość drogich paneli, nie mówiąc już o parkiecie, deskach drewnianych czy jeszcze innych rodzajach podłóg. Po kilkugodzinnej pracy wypijałem zawsze browara lub dwa. Nie lubiłem piwa z mojego browaru. Wolałem bardziej schłodzonego budweisera czy coś w rodzaju american style. Zresztą piw na rynku było tyle, że nie starczyłoby życia, żeby zdegustować wszystkie. Musiałem się spieszyć, obiecaliśmy bowiem z żoną, że opuścimy stare mieszkanie do końca miesiąca. Czekał już na nie kolejny lokator. Zostało nam jeszcze ponad dwadzieścia dni, w tym trzy pełne weekendy. Każdorazowo jednak, kiedy otwierałem drzwi i wchodziłem do przedpokoju, miałem wrażenie, że nie jestem sam. Na samą myśl o tym ciarki przechodziły mi po plecach. Nie wiem, czy zostałbym na noc sam. Kiedy byłem już po dwóch browarach, to uczucie mi przechodziło. W dzieciństwie zawsze bałem się zostać sam w domu. Dopiero kiedy skończyłem sześć lat, ta fobia ode mnie odeszła albo po prostu nie była już tak dokuczliwa. Pamiętam sen z tego okresu: kiedy otworzyłem drzwi, na klatce schodowej siedział kot, który się we mnie wpatrywał. Gdy chciałem przesunąć go nogą, żeby nie zastawiał mi wyjścia, nagle zamienił się w ciemną postać. Myśl o tym sennym zdarzeniu nie opuszcza mnie do dzisiaj, chociaż minęło od tamtej nocy wiele lat. Teraz też miałem wrażenie, że za każdym razem, kiedy przychodziłem tutaj adaptować mieszkanie, zostawione przeze mnie narzędzia znajdowały się w innym miejscu, niż je położyłem. „Zdawało mi się” – mówiłem zawsze, dodając sobie odwagi. „Może za dużo wczoraj wypiłem” – ten wariant też brałem pod uwagę. Pewnego dnia, kiedy przyszedłem jak zwykle do domu, na parterze były otwarte drzwi do mieszkania, które znajdowało się w moim pionie. Postanowiłem z ciekawości zajrzeć do środka, żeby zobaczyć, jaki jest w nim rozkład pomieszczeń. Zapukałem.

– Dzień dobry!

Zauważyłem młodą brunetkę.

– Mogę wejść? Mieszkam na drugim piętrze, chciałem zobaczyć, jak wygląda pani mieszkanie. Te od pierwszego piętra wzwyż są takie same, ale jestem ciekaw, jak wyglądają w środku te na parterze.

– Proszę bardzo, jest mały bałagan, proszę się tym nie przejmować.

– Widzę, że państwo już się wprowadzili.

– Od dwóch tygodni mieszkamy.

– A jak wam tu się mieszka?

– Spokój, chociaż jeszcze trwają remonty, więc wiertarka czy młotek są na porządku dziennym, ale specjalnie się nie przejmujemy. Z tym że przeszkadza mi trochę zapach farb.

– Fajnie tu macie, podoba mi się. Zainwestowaliście trochę.

– Mąż prawie wszystko zrobił sam.

– Ma pani zdolnego męża.

– Jest stolarzem. Te drewniane elementy to jego robota.

– Dobra, nie przeszkadzam, dziękuję za możliwość obejrzenia, pójdę już do siebie.

W tym momencie dało się słyszeć niskotonowe odgłosy, jakby przeciąg. Poruszyła się nawet moja siatka i zadźwięczały w niej butelki.

– To nic, pójdę sobie, dziękuję, pani sąsiadko – powtórzyłem jeszcze raz.

I na pierwszym piętrze sąsiad coś robił, widziałem, bo mieszkanie było otwarte. Nie zatrzymywałem się jednak. Wszedłem piętro wyżej, otworzyłem drzwi i już byłem u siebie. „Co to za bałagan” – pomyślałem, widząc pełno ścinków wykładziny, porozrzucane wszędzie gwoździe. Nie zastanawiałem się długo, otworzyłem zaraz butelkę nadal jeszcze zimnego piwa i od razu opróżniłem ją do połowy. „Tego mi było trzeba” – odetchnąłem głęboko. Po skończonej pracy długo podziwiałem widok gotowych podłóg. Pomiędzy kuchnią i mniejszym pokojem kazałem wykuć przejście i zrobić jadalnię. „Póki dzieci są jeszcze małe, mogą spać razem w większym pokoju” – stwierdziliśmy razem z żoną. Kupiliśmy im piętrowe łóżka, żeby mieli więcej miejsca na zabawę. W zasadzie był już koniec, pozostała jeszcze przeprowadzka, no i najważniejsze – inspekcja żony i dzieci. Miałem nadzieję, że szczególnie synowie będą się cieszyć ze swojego pokoju. Zanim przyjechaliśmy razem, posprzątałem mieszkanie i wyniosłem cały worek butelek. Byłem zdziwiony, że tyle ich jeszcze zostało, chociaż starałem się sprzątać je na bieżąco. W piątek po południu w ostatni weekend miesiąca zgodnie z planem najpierw przyjechaliśmy obejrzeć efekty mojej pracy, a na sobotę zaplanowaliśmy przeprowadzkę.

Otworzyłem mieszkanie.

– Tadam! Proszę wejść. – Wpuściłem najpierw żonę, a później dzieci, sam wszedłem na końcu, zamykając za sobą drzwi.

– Ale tu jest miejsca! – powiedział starszy Alex. – Moje jest na górze! – krzyknął na widok piętrowego łóżka.

– Moje będzie na dole. – Max pogodził się z decyzją brata.

I obydwaj chłopcy zaraz położyli się na swoich łóżkach.

– John! W sklepie ta wykładzina wydawała mi się ładniejsza niż na podłodze – wyraziła swoją opinię Olivia.

– Nie martw się, za jakiś czas kupimy panele i się je położy na wykładzinę, na razie, kiedy dzieciaki są małe, lepsza jest wykładzina.

Olivii podobała się kuchnia i pomysł na jadalnię, twierdziła bowiem, że to jest takie miejsce w domu, gdzie się najczęściej przebywa.

Nazajutrz zrobiliśmy przeprowadzkę. Pożyczyłem większego busa w mojej firmie, a koledzy pomogli mi najpierw wszystko powynosić, a później pownosić do nowego mieszkania. Niektóre meble, jak chociażby wyposażenie pokoju dziecięcego, były nowe, wcześniej zakupione i przywiezione na koszt firmy handlującej meblami. Na końcu zaprosiłem kumpli na mały poczęstunek do pobliskiego baru. Ta część Nowego Jorku z dzielnicy przemysłowej i magazynowej zmieniała się z dnia na dzień w rozrywkową i sklepową. Chociaż sklepowa to dużo powiedziane, bo prym wiodły małe butiki. Nasz bar też powstał na miejscu jakiegoś magazynu. Ściany były ceglaste. Dzisiaj zresztą jak zawsze, a szczególnie w weekend, zgromadziło się dużo ludzi. Trudno było znaleźć wolny stolik. Zamówiłem butelkę bushmills, irlandzkiej whisky, i na razie każdemu po piwie. Do jedzenia wzięliśmy dużą pizzę, bo dzisiaj druga była gratis.

– Dzięki, panowie, za pomoc, no to na zdrowie – zaintonowałem i podniosłem pierwszy szklankę whisky. Była mocna, sięgnąłem więc zaraz po piwo i ugasiłem nim żar.

– Teraz będziesz miał dalej – powiedział Jaromir Kunkel, pracujący w dziale logistyki i przyjaźniący się ze mną, notabene bliski sąsiad z mojego poprzedniego miejsca zamieszkania.

– Musiałem, pokój więcej, mieszkanie większe, dzieciaki dorastają. W tej okolicy są lepsze szkoły, a starszy idzie do pierwszej klasy podstawówki, a za dwa lata drugi. Trzeba inwestować w dzieciaki. Poza tym tu, w okolicy, jest klub karate, a Alex chciałby tam chodzić.

– Czy to aby nie twoje niezrealizowane ambicje z tym karate? Mówiłeś, że kiedyś też to uprawiałeś – powiedział Trevor, pracownik tego samego działu co John.

– Daj spokój, chociaż faktycznie zastanawiałem się, czy nie chodzić razem z nim. Mało czasu mamy dla siebie, z pracy wracam późno, nie mówiąc o delegacjach. Przynajmniej poruszałbym się trochę. Skoro tak, no to na drugą nogę. – Panowie wypili kolejną porcję whisky.

– Pizza hawajska niczego sobie – zwrócił uwagę Izaak, były już pracownik browaru, który od jakiegoś czasu zaczął pracować w firmie logistycznej w magazynie przeładunkowym.

– Panowie, zostało pół butelki, ociągacie się.

Kiedy wszyscy po kolei odmówili i poprosili w zamian o jeszcze jedno piwo, wlałem sobie pół szklanki. Już miałem ją wychylić, kiedy w odbiciu zobaczyłem czyjąś twarz. Odłożyłem szklankę i przetarłem oczy.

– Coś się stało? – zapytał Kunkel.

– Nie, nic, chyba jestem zmęczony. Trevor, czy w naszym pakiecie medycznym mamy psychologa albo psychiatrę?

– Nie wiem, musiałbym sprawdzić, widzisz, nie korzystałem do tej pory z usług tych specjalistów.

– Coś ci dolega, że się pytasz?

– Nie spadłeś na głowę z drabiny ostatnio podczas remontu? – zapytał prześmiewczo Jaromir.

– Nic z tych rzeczy. Tak się zapytałem, z ciekawości, gdyby była taka potrzeba, ot co.

– Dobrze, że jutro niedziela, można pospać sobie dłużej.

– Ja już dziękuję – powiedział Kunkel i wstał od stolika.

– I ja też już pójdę.

Razem z Jaromirem wstali Trevor i Izaak.

– Panowie, dziękuję za pomoc – pożegnałem ich i usiadłem jeszcze na chwilę, po czym wlałem resztę whisky i sączyłem ją wolno.

Do stolika przysiadła się kobieta w wieku około trzydziestu lat, ubrana w krótką skórzaną czerwoną kurteczkę.

– Wolne?

– Tak, można usiąść – odpowiedziałem.

– Nie postawisz mi?

Ponieważ pierwszy raz ją widziałem, byłem trochę zdziwiony jej propozycją.

– Czego sobie pani życzy?

– Piwo, koniecznie brooklyn lager, klasyczne.

– Lubi pani ten rodzaj piwa?

– Od jakiegoś czasu tak.

Trochę chwiejnym krokiem poszedłem zrealizować zamówienie i przyniosłem butelkę, pokal i podkładkę z wielkim „B” na środku.

Zacząłem się przyglądać z większym zainteresowaniem kobiecie, która usiadła naprzeciwko mnie.

– Czy my się znamy? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuowałem: – Co spojrzę w szklankę, widzę jakąś twarz.

– Jest to twoja twarz widziana oczami pijanego mężczyzny – odpowiedziała.

– Jakiego pijanego, może trochę podpitego tak na wesoło.

– Raczej na smutno, oby nie na żałośnie – odpowiedziała. – Wracaj lepiej do domu, bo nikt cię tam za chwilę nie zaniesie.

– Dobrze, idę, ale spotkamy się jeszcze?

– Ręczę ci, że tak – odpowiedziała.

Do domu miałem niedaleko, poszedłem pieszo i chociaż wydawało mi się, że trzymam się prosto, zaliczyłem słup oświetleniowy i dwa razy chodnik. Wreszcie byłem na miejscu. Zamiast jednak pójść na górę, wybrałem piwnicę. Byłem tam jeden raz na początku, kiedy z administratorem odbierałem mieszkanie. W kieszeni miałem jeszcze jedno piwo, pomyślałem sobie, że tam je skosztuję. Drzwi do piwnicy były otwarte, bo nie założyłem jeszcze kłódki. Usiadłem na rurach, zdjąłem kapsel z butelki o skobel do kłódki. Zadzwonił telefon. „Żona dzwoni”.

– Tak?

– Gdzie jesteś? Dochodzi dwunasta.

– Zaraz przyjdę, jestem niedaleko, już wracam, kochanie, śpij spokojnie – wybełkotałem.

Po wypiciu kilku łyków piwa zauważyłem, że wyostrzył mi się wzrok. Nagle usłyszałem krzyk, kobiecy krzyk. Wyszedłem z piwnicy na korytarz, ale nikogo nie zauważyłem. Włosy stanęły mi dęba i poczułem dreszcze na plecach. Szybkimi krokami, biorąc po dwa schody, wyszedłem na klatkę schodową i stanąłem pod drzwiami mieszkania. Żona, słysząc, że ktoś wchodzi, zapytała:

– John, to ty?

– Tak, śpij, umyję się i przyjdę.

Umyłem sobie tylko zęby, rozebrałem się i wsunąłem się do łóżka. Byłem zmęczony, ale nie mogłem zasnąć.

– Śmierdzisz alkoholem? – zapytała przez sen.

– Musiałem im postawić, wypiliśmy po dwa piwa i zjedliśmy pizzę.

– Czuję czosnek. – Po tych słowach już o nic więcej nie pytała.

Nie wiem, kiedy zasnąłem, ale obudziła mnie wewnętrzna sahara. Pierwsze, co zrobiłem, to poszukałem czegoś zimnego do picia. Piwa już od jakiegoś czasu nie było w domu, bo żona uważała, że za dużo piję, i żeby jej nie drażnić, starałem się nie trzymać alkoholu w domu.

– John, wiesz, kilka razy się budziłam. Kiedy cię nie było w domu, miałam wrażenie, że ktoś chodzi po przedpokoju. Myślałam, że to ty wróciłeś.

– Zdawało ci się.

– Mówi się, że pierwsza noc i pierwszy sen są prawdziwe, kiedy śpi się na nowym miejscu.

– Ja tam nie wierzę w takie rzeczy. Spałem jak zabity. Mam wrażenie, że się wyspałem. A wam jak minęła noc, wyspaliście się chociaż? – zwróciłem się do Alexa i Maxa będących jeszcze w piżamach.

Max wskoczył szybko do łóżka, w którym jeszcze leżała Olivia z pilotem w ręku.

– To co, pierwsze śniadanko w nowym mieszkaniu, a później spacer po okolicy, co wy na to?

– To rób śniadanie, skoro masz taki pomysł – odpowiedziała żona.

– Właściwie to lodówka jest prawie pusta, w nawale spraw zapomnieliśmy zrobić większe zakupy, a dzisiaj niedziela. Mamy kiełbaski, to je podgrzejemy, i trochę bagietek, niestety bez masła.

– To podgrzej je, a później pójdziemy coś zjeść – odparła Olivia.

– Pierwsze nasze śniadanie.

– Miejmy nadzieję, że nie ostatnie – roześmiała się.

Później wyszliśmy całą rodziną na spacer po okolicy. Zatrzymaliśmy się przy ogródku dla dzieci z huśtawkami, zjeżdżalnią, plastikowym zamkiem, ruchomą kładką i innymi przyrządami do zabawy. Niestety było tylu rodziców ze swymi pociechami, że utworzyła się kolejka do huśtawki.

– John, chodźmy. Jak będziemy wracać, może będzie mniej dzieci! – zawołała Olivia.

Max chciał czekać, ale przekonałem go, żebyśmy poszukali innego ogródka. W końcu poszliśmy dalej w kierunku dzielnicy chasydzkiej. Po drodze minęliśmy plac, na którym rozbił się namiot cyrkowy.

– Pójdziemy? – poprosił błagalnym wzrokiem Alex.

– Co ty na to, Olivio?

– Jak chcesz, to możesz pójść z dziećmi sam.

– Przepraszam, o której będzie przedstawienie? – zapytałem rozkładającego barierki pracownika cyrku.

– Zapytaj się tej przemiłej pani. – Wskazał mi palcem blondynkę.

– O siedemnastej i dwudziestej – odparła.

Po drodze coś zjedliśmy w barze i wróciliśmy do domu, a później zabrałem chłopców i poszliśmy do cyrku na siedemnastą. Kiedy dzieci się bawiły w najlepsze, ja wierciłem się i stałem się niespokojny. Czułem, że cały drżę.

– Wyjdę na chwilę do ubikacji, Alex, miej oko na Maxa i nigdzie stąd nie odchodźcie.

Chłopcy kiwnęli głowami, ale i tak byli zaabsorbowani przedstawieniem. Wyszedłem z namiotu i poszedłem do pierwszego z brzegu sklepu, aby kupić małą butelkę wódki. Na wszelki wypadek wziąłem dwie. Potem wszedłem do mobilnych ubikacji, stojących przed cyrkiem, i tam opróżniłem jedną. „Wstrętna” – pomyślałem. Po chwili ciepło rozeszło mi się po ciele. Odczekałem trochę i sięgnąłem po drugą. „Teraz mogę wracać”. Przecisnąłem się jakoś do dzieci.

– Gdzie jest Max?

Alex wskazał mi klauna na scenie, który trzymał mojego syna za rękę. Max na początku był odważny, ale potem odwracał do nas głowę, jakby chciał już wracać. Krzyknąłem:

– Puść go!

Klaun odwrócił się i przez chwilę wpatrywał się we mnie.

– Siadaj pan i nie hałasuj! – zawołał ktoś siedzący przede mną z boku.

Max dostał lizaka i wrócił na ławkę.

– Trzeba było się tak gorączkować? Chłopak wrócił i po sprawie. – Gość siedzący przede mną jeszcze raz się odezwał.

– Daj polizać – poprosił brata Alex, zazdrosny o to, że to on mógł zejść na scenę, kiedy klaun wołał kogoś odważnego do zabawy, i otrzymać dużego czerwonego lizaka w kształcie twarzy klauna.

Kiedy wracaliśmy, zapytałem Maxa:

– Nie bałeś się zejść na scenę?

– Trochę tak, ale nie wiem sam, dlaczego tam poszedłem.

– A co on ci szeptał do ucha?

– Nie mogę powiedzieć, nie pozwolił mi mówić, a ja przyrzekłem.

„Dziwne” – pomyślałem.

– Podobał się wam w ogóle cyrk?

– Taaak – odpowiedzieli razem.

– A najbardziej co?

– Pieski tańczące.

– Mnie tygrysy i lwy – dodał Alex.

– No i jesteśmy w domu.

– Tata?

– Co?

– Pójdziemy jeszcze na plac zabaw?

– No jasne, przecież tu mieszkamy, dzisiaj było dużo ludzi, ale następnym razem pójdziemy wcześniej i jako pierwsi zajmiemy miejsce, okej?

Chłopcy odpowiedzieli twierdząco i wróciliśmy spacerkiem do domu. W nocy Max zaczął płakać i przyszedł do nas do łóżka.

– Czemu płakałeś? Co się stało? – zapytała Olivia.

– Śnił mi się klaun.

– Jaki klaun?

– Ten z cyrku – odpowiedział chłopiec i zaraz zasnął.

Na drugi dzień wstałem wcześniej, żeby nie spóźnić się do pracy. Najlepiej mogłem tam dotrzeć autobusem numer B 32, który jechał najpierw aleją Kent, a później ulicą Franklina. Metro linii G znajdowało się trochę za daleko, kursowało w kierunku Greenpointu przez Broadway i Metropolitan Avenue, z kolei autobus B 62, który jechał właśnie aleją Bedford, miał przystanek w okolicach McCarren Park i stamtąd trzeba było dojść kawałek w kierunku browaru.

– Nie bierzesz samochodu? – zawołała Olivia.

– Zostawiam do twojej dyspozycji – odpowiedziałem.

Moja żona pracowała w większości w domu. Jako informatyk zajmowała się tworzeniem animacji, najczęściej przeznaczanych do reklam. W tym celu wykorzystywała oprogramowanie specjalistyczne 3d studio Max. Może stąd przyszło jej do głowy nadać takie imię młodszemu synowi. Chociaż to tylko były zdrobnienia. Max od Maksymiliana, a Alex od Aleksandra. Ja dojeżdżałem już do browaru. To moja druga poważna firma, w której pracowałem. Poprzednia, produkująca sprzęt nagłaśniający, przeniosła się w inne miejsce i pozostało mi poszukać czegoś innego w tej okolicy. Na szczęście znalazłem ogłoszenie o zatrudnieniu i tym sposobem po dwóch rozmowach i assessment center w końcu otrzymałem tę pracę. Do browaru mogliśmy przychodzić od godziny siódmej do dziewiątej, z tym że nie dotyczyło to wszystkich, a tylko wybrańców, którzy mogli przychodzić później z racji zadaniowego systemu pracy. Obowiązywał ich oczywiście tygodniowy bilans czasu pracy. Minąłem po drodze kilku pracowników, aż doszedłem w końcu do mojego biura. Kierowałem czteroosobowym zespołem zajmującym się kontrolą budżetów pozostałych jednostek organizacyjnych firmy. Podlegaliśmy kierownikowi całego działu controllingu i finansów.

– Dzień dobry – powiedziałem na wejściu. Wszyscy już siedzieli przy swoich biurkach i głośno omawiali ostatni weekend.

Widziałem, że nikt nawet nie zauważył, kiedy wszedłem. Po chwili jednak wszyscy wstali, a Donatella wręczyła mi prezent.

– To od całego działu na nowe mieszkanie.

– Co wy? Co tam jest?

– Otwórz, a zobaczysz.

Karton był duży, ale w nim był jeszcze jeden karton i kolejny, a na końcu mały kartonik. Kiedy go otworzyłem, zobaczyłem zegar – budzik.

– Sterowany falami radiowymi, zgodnymi z zegarem atomowym znajdującym się w Narodowym Instytucie Standaryzacji – wytłumaczył Trevor. – Po to go dostałeś, żebyś się nie spóźniał.

– A czy ja się spóźniam?

– Nie, ale na wszelki wypadek, poza tym to normalny zegar, przyda się wam w nowym mieszkaniu, co nie? – powiedziała Claudia.

– Dziękuję za pamięć i oczywiście za zegar na znak dobrego mieszkania.

Oprócz Trevora, Claudii, Donatelli, w skrócie nazywanej przez nas Doną, w dziale pracował jeszcze Richard nazywany przez nas Richem. Każdy opiekował się swoimi jednostkami organizacyjnymi, jakie znajdowały się w browarze. Trevor miał pod opieką dział logistyki, czyli magazyny surowcowe, produktowe, transport wewnętrzny i zewnętrzny. Rich zajmował się controllingiem działu zbytu, marketingu. Dona miała wszystkie działy administracji, a Claudia laboratorium, leżakownię i fermentowanie. Ja koordynowałem działania wszystkich czworga i częściowo miałem pod sobą produkcję, to, czego nie miała Claudia, warzelnię, rozlewnię, zespół filtrów, pasteryzację, dojrzewalnię drożdży i kilka innych mniejszych działów. Leżakownia i fermentownia w naszym browarze należały do części produkcyjnej, chociaż z pozoru wyglądały na magazynowanie półproduktu. Tak więc wspólnie z Claudią ogarniałem całą produkcję piwa. Oczywiście nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale kontrolowaliśmy koszty poszczególnych działów.

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł dyrektor Lawrence Nell. Najpierw wpuścił przed siebie kobietę około trzydziestki.

– Drodzy państwo, przestawiam wam nowego menedżera, który, pardon, która zajmie się koordynacją pracy wszystkich działów finansowych. Począwszy od rachunkowości finansowej, a skończywszy na rachunkowości zarządczej, czyli na was. To jest pan John Malac, który będzie ci raportował.

– Czy my już gdzieś się nie spotkaliśmy? – zapytałem, podając jej rękę.

– Też tak sądzę, Margaret Troy – odpowiedziała. – Mam nadzieję, że będzie się nam dobrze współpracować.

– Ja też mam taką nadzieję.

Kiedy wyszli po prezentacji, zastanawiałem się, czy aby nie zrobiłem w sobotę czegoś głupiego, bo byłem przekonany, że spotkaliśmy się w Dzikiej Pizzerii, po tym jak zostałem jeszcze przez chwilę sam.

– Co tak zmarkotniałeś? – zapytała Claudia. – Masz nad sobą nowego kierownika i to kobietę.

– Dodałbym atrakcyjną kobietę – uzupełnij jej wypowiedź Trevor.

– Takie to są na ogół zołzy. Mają charakter modliszki – dodał Rich.

Zadzwonił telefon na moim biurku.

– Halo! Tak, zaraz będę.

Zabrałem ostatnie raporty i wyszedłem z biura. Zapukałem, chociaż drzwi były oszklone i widać mnie było przed wejściem.

– Usiądź, proszę! – powiedziała kobieta i założyła nogę na nogę. – Słyszałam, że są tu u was zwyczaje, żeby porozumiewać się bezpośrednio na ty.

– W naszym biurze tak praktykujemy, ale to nie znaczy, że wszyscy tak się do siebie zwracamy. Czyli jak mam się zwracać?

– Tylko nie Magie, bo tak nie lubię. Dla ciebie może być Mag. Co, zdziwiony?

– Nie, ja jestem John, ale niektórzy mówią na mnie po prostu Ian.

– To tak po europejsku trochę.

– Wszyscy pochodzimy z Europy.

– Nie zgadzam się, niektórzy mają korzenie w Afryce albo w Azji czy Ameryce Południowej.

– Czy tam, w pizzerii, kiedy się spotkaliśmy w sobotę, wiedziałaś, że będziemy razem pracować?

– Żebyś wiedział, że tak.

– A skąd takie wiadomości?

– To są moje tajemnice. Musi ci to niestety wystarczyć. Mam nadzieję, że dobrze się nam będzie ze sobą współpracować. Masz niezłą opinię solidnego planisty i analityka finansowego. – Mag przełożyła znowu nogę. – Skoro już się poznaliśmy, to proponuję, żeby codziennie rano, zanim jeszcze będzie mnie wzywać szef, na krótko spotkać się tak na odprawie face to face, resztę załatwimy drogą mailową. Masz jakieś pytania?

– Nie, na razie nie.

– Okej, to dzięki, Ian, za spotkanie. Na razie.

– Dość długo cię tam trzymała – powiedział Rich, gdy wróciłem do pokoju.

Nie odpowiedziałem, tylko usiadłem wygodnie w fotelu.

– Dona, jak będziesz sobie robić kawę, to chętnie i ja się napiję.

– Nie ma sprawy, wstawiam wodę.

Dalej praca przebiegała bez zakłóceń jak co dzień. Wracając, kupiłem po drodze trzy piwa i pierwsze kroki skierowałem do piwnicy. Jak zwykle usiadłem sobie na rurach i szybko wypiłem pierwsze pół butelki. Poczułem ulgę. Drzwi do mojej piwnicy były zbite z pionowych i poziomych desek. Były otwarte, ale po jakimś czasie same się zamykały, jakby jakaś niewidzialna siła na złość je popychała – nie wiadomo komu: sobie czy…? Wstawałem i otwierałem je ponownie. „Może są źle wyważone lub tutaj jest nierówna posadzka” – pomyślałem. Poczułem, że nie chce mi się już tu siedzieć samemu. Dopiłem drugą butelkę i wróciłem do domu. Na korytarzu czułem zapach obiadu. Niestety nie dochodził on z mojego mieszkania. Żona była tak zajęta swoją pracą, że dopiero gdy wszedłem, zabrała się za gotowanie.

– Myślałam, że kupiłeś coś gotowego na mieście.

– Co takiego miałem kupić?

– Mało to masz po drodze knajpek serwujących egzotyczne ciekawe posiłki? Tajskie, chińskie…

– Wstawię ziemniaki – odpowiedziałem – a ty później dokończysz.

– Chłopaki takie zajęte, że nawet nie przyszły się przywitać ze mną?

Wszedłem do nich. Max układał klocki, a Alex malował rysunki na kartkach bloku.

– Widzę, że jesteście zajęci.

– Tata, pójdziemy na plac zabaw?

– Zjemy coś, odpocznę trochę i możemy razem gdzieś się przejść, okej?

– Okej – odpowiedzieli razem.

Kiedy ziemniaki się ugotowały, poszedłem je odcedzić, ale zamiast wylać z nich wrzątek, zalałem je zimną wodą.

– Co ty robisz? – zawołała Olivia. – Zachowujesz się, jakbyś był pijany.

– Nie przesadzasz? Jestem zmęczony, każdemu może się zdarzyć.

Olivia zrobiła burgery i zjedliśmy je wszyscy w jadalni, ale po incydencie z ziemniakami nie chciała się do mnie odzywać, była jakaś podejrzliwa.

– Biorę chłopaków i idziemy na plac zabaw – oświadczyłem jej i bez czekania na odpowiedź wyszliśmy z mieszkania. Na dole zawróciłem do klatki. – Alex, zaczekajcie przed domem, tylko coś sprawdzę.

Kiedy dzieciaki przycupnęły i bawiły się patykami w małej kałuży, ja wróciłem do piwnicy, bo wydawało mi się, że zostawiłem tam jeszcze jedną butelkę piwa. Była nienaruszona, duszkiem wypiłem całą zawartość i wróciłem przed blok. Chłopcy bawili się nadal w kałuży, tak jak ich przy tej czynności zostawiłem, i byli trochę mokrzy.

– Idziemy na plac zabaw.

Dzisiaj w zwykły dzień tygodnia było więcej miejsca niż w weekend. Zaczęliśmy od huśtawki. Po chwili usiadłem na ławce, a oni biegali po placu. Czułem się zmęczony, może to ostatnie piwo miało taki rozbierający wpływ, ale co chwila zamykały mi się oczy. „Szkoda, że nie mam jeszcze innego alkoholu” – pomyślałem przez chwilę. Nagle ktoś zwrócił mi uwagę.

– Proszę pana! Niech pan zabierze dzieci i wraca do domu, bo jest pan nietrzeźwy.

– Co pani ma do tego?

– Uprzedzam pana, że jak pana zauważy straż miejska, to zabiorą panu dzieci do pogotowia rodzinnego i będzie miał pan problem.

– Nie rozumiem?

– Skoro pan nie rozumie, to widocznie ma pan problem.

– Alex, zabierz Maxa i wracamy do domu! – krzyknąłem do chłopaków.

– Tato, jeszcze trochę.

– Daję wam kwadrans i wracamy.

Przestraszyłem się reakcji nieznanej kobiety. Czułem, że w jednej chwili zmęczenie i sen mi odeszły. „Jestem wyczerpany po pracy, a ktoś będzie mi wciskał zaraz farmazony, że pijany” – pomyślałem. Po drodze wszedłem do małego sklepu.

– Zostańcie tutaj, a ja kupię coś słodkiego.

Przed wejściem stał sąsiad z góry, Peter, i pił piwo. Rozejrzałem się w środku, czy nikt nie patrzy, i poprosiłem o małą butelkę wódki, ale kiedy ekspedientka mi ją podała, dokupiłem jeszcze jedną i schowałem zaraz do kieszeni.

– Poproszę jeszcze dwa lody manhattan.

– Max, którego wybierasz? Jeden jest czekoladowy, a drugi owocowy.

Tym razem nie było sprzeczki, każdy z nich wziął po jednym lodzie w wafelku i powoli ruszyliśmy w stronę domu. Dzieci trzymały mnie za ręce, jedno za jedną, drugie za drugą. Nie wiadomo było tak naprawdę, czy to ja je prowadziłem, czy one mnie. Spacerkiem dotarliśmy na miejsce.

– Jak było na huśtawkach? – zapytała żona.

– Fajnie, tylko mogliśmy być dłużej – odpowiedział Alex.

Już chciał dodać coś na temat mojej rozmowy z kobietą na placu zabaw, wobec czego musiałem interweniować.

– Zmęczony jestem, dlatego wróciliśmy.

– Widać to było już wcześniej po ziemniakach.

– Musisz do tego wracać? – zapytałem, nie czekając na odpowiedź.

Kiedy dzieci położyły się już do łóżek, poszedłem do nich, żeby się pożegnać, ale gdy zobaczyłem, że śpią, i miałem już wychodzić, zwróciłem uwagę na dziwnie ułożoną rękę Maxa, który trzymał ją wyprostowaną do góry, tak jakby chciał coś pokazać. Spojrzałem w tym kierunku, a tam, nad sufitem, zobaczyłem coś jakby podświetloną twarz od dołu. Dreszcz mnie przeszedł i włosy stanęły mi dęba. Wyszedłem z pokoju i zanim zamknąłem drzwi, spojrzałem jeszcze raz, ale już nic nie było widać, a ręka dziecka leżała teraz swobodnie wzdłuż jego tułowia. Wszedłem do łazienki. Na pralce leżał karton, a w nim pod innymi rzeczami schowałem moje butelki z wódką. Odkręciłem przez ręcznik jedną z nich. Żeby nie było słychać dźwięku otwierania, na wszelki wypadek puściłem wodę z kranu. Wypiłem wódkę duszkiem i odłożyłem pustą butelkę z powrotem do kartonu. Żona siedziała w jadalni i pracowała przy komputerze.

– Nie idziesz spać? – zapytałem.

– Nie skończyłam jeszcze tego, co miałam na dzisiaj zaplanowane.

– W takim razie przejrzę aktualne wiadomości i pocztę i położę się spać – rzuciłem zapatrzonej w ekran komputera żonie.

Cały czas się zastanawiałem, czy wypić jeszcze tę drugą butelkę, czy dać sobie już dzisiaj spokój. Tym razem wygrał zdrowy rozsądek, wobec czego położyłem się spać. W nocy nagle poczułem, że do łóżka coś wskoczyło. Miałem wrażenie, że to dawno nieżyjący pies moich rodziców. Szamotał się z kołdrą. Chciałem zrzucić go nogami.

– Co ty robisz? Wiesz, która jest godzina? – zapytała zdziwiona żona.

Widząc, że nic się nie dzieje, odpowiedziałem jej:

– Przepraszam, widocznie miałem jakiś koszmarny sen, dobranoc, śpij, kochanie.

Nie mogłem zasnąć, czas mi się dłużył. W końcu zaczęło się już rozjaśniać. Kiedy miałem właśnie wstać, wtedy dopadła mnie senność i chętnie bym jeszcze pospał. Patrzyłem zazdrośnie na śpiącą Olivię. Niestety musiałem iść do pracy. Zrobiłem żonie i dzieciakom kanapki na śniadanie, sobie też wziąłem jedną i poszedłem na autobus.

– Co taki zmęczony? – powitał mnie przy wejściu Trevor.

– Wiesz, jak to się śpi na nowym mieszkaniu, zwłaszcza na początku. Muszę iść do naszej szefowej, tak wczoraj uzgodniliśmy.

Tak też zrobiłem.

– Witam! Wejdź. Co słychać, nie wyspałeś się?

– Śniło mi się, że pies wskoczył mi w nocy do łóżka.

– Ian, ty masz psa?

– Właśnie, że nie mam.

– Jak wiem, niektóre psy chętnie śpią z właścicielami w łóżku, dlatego nie byłam zdziwiona, że wskoczył ci do łóżka. Wracajmy jednak do naszych spraw. Opowiedz mi w skrócie, jak przebiega raportowanie z realizacji budżetu.

– Samo zestawienie jest proste. „Wypluwa” je nam system SAP, trochę czasu zajmuje wyjaśnienie odchyleń. Tworzymy wtedy forecast, korektę kroczącą budżetu, innymi słowy pokazujemy planowane końcowe wyniki z uwzględnieniem zrealizowanych już jednostek czasowych, miesięcy.

– Analizy produktowe wy robicie?

– To znaczy?

– Chodzi mi o rentowność poszczególnych marek piwa.

– Nie, tym się zajmuje dział analiz. My jedynie zajmujemy się rozliczaniem business area, natomiast oni kosztami w podziale na nośniki.

– Ian, pytam się, bo ze względu na oszczędności chcemy połączyć te dwa działy, oczywiście kosztem redukcji zatrudnienia. Dyrektor Nell stwierdził, zresztą ja również, że spokojnie te czynności może wykonywać jeden dział.

– Kiedy to ma nastąpić?

– Niedługo pojedziemy na spotkanie integracyjne, na którym między innymi będziemy omawiać strategię naszej firmy. Ty też będziesz miał tam wystąpienie na temat właśnie połączenia tych działów. Przygotuj się, bo wyjazd będzie niedługo. Natomiast gdzie to ma się odbyć, jeszcze jest do ustalenia. Na pewno gdzieś w spokoju, poza miastem. Prawdopodobnie niedaleko w Pensylwanii, może w Lancaster, w wiosce amiszów, albo w którymś uroczym zakątku w Appalachach, na przykład w górach Pocono. Ian!

– Słucham.

– Pamiętaj o dyskrecji. Nasze rozmowy są poufne.

Kiedy wszedłem do mojego biura, wszystko miałem wypisane na twarzy.

– Jesteś jeszcze bardziej zmęczony niż wtedy, kiedy wszedłeś rano. Może kawy? – zaproponowała Dona.

– Rozmowa ci nie poszła? – zapytał Rich.

– Nie to, że nie poszła, wydaje mi się, że dostałem z grubej rury na początek.

– To powiedz, o co chodzi – chciał wiedzieć Rich.

– Dona, poproszę kawy. Będą zmiany, reorganizacja, tyle mogę na razie powiedzieć. Więcej po prostu nie wiem.

Zastanawiałem się, jak mam z nimi rozmawiać w sytuacji, kiedy sprawa ich dotyczy osobiście, a ja jestem zobowiązany do milczenia.

– Czuję, że nie wygląda to za wesoło – stwierdziła Claudia.

– Na razie robimy to, co robimy, i tyle. Ma być za jakiś czas spotkanie wyjazdowe, na którym między innymi będą omawiane różne kwestie organizacyjne. Mogę wam obiecać tyle, że jeżeli będzie to ode mnie zależało, zrobię wszystko, żeby dział pozostał w takim składzie osobowym jak teraz.

Po pracy musiałem wypić browara i to niejednego, żeby sobie ulżyć. Kupiłem tym razem puszki, chociaż wolałem w szklanym opakowaniu. Znów usiadłem w piwnicy i najpierw wypiłem całą puszkę, a drugą sączyłem powoli. „Zarządzanie to sztuka podejmowania decyzji” – przyszła mi do głowy ta reguła, o której uczyłem się na uniwersytecie. „Jeśli chciałbym obronić wszystkich moich współpracowników, to narażę się szefowej i wyżej” – myślałem. „Jak znaleźć złoty środek. Czy jest taki w ogóle?” Znowu zamykały mi się drzwi do piwnicy, jakby jakaś niewidzialna siła je popychała. Kiedy wstałem po drugim piwie, żeby je otworzyć, nie mogłem tego zrobić. Byłem zamknięty jak w klatce. Szarpałem drzwi, ale po czym bezradny znowu usiadłem i otworzyłem trzecią puszkę. Po chwili usłyszałem kroki.

– Sąsiedzie – zwróciłem się do Petera idącego do piwnicy sąsiadującej z moją.

– Co, małe samotne party? – zapytał.

– Chyba drzwi mi się zatrzasnęły i zostałem uwięziony.

Sąsiad złapał za wystającą do mocowania kłódki klamrę i bez problemu otworzył drzwi.

– Mogę przysiąc, że nie mogłem poradzić sobie z drzwiami.

– Panie kolego, za dużo tych piw i pewnie pan ciągnął nie w tę stronę, ha, ha, ha.

– Mimo wszystko dzięki – odpowiedziałem uprzejmie. „Czas wracać do domu” – pomyślałem, tym bardziej że czułem przepełniony pęcherz.

Wszedłem na drugie piętro, zapukałem, nikt nie otwierał. Wyciągnąłem klucz i otworzyłem. Nikogo nie było. „Ciekawe, gdzie oni poszli?” W lodówce był obiad od wczoraj. Wypite piwo dodało mi apetytu. Nie chciało mi się podgrzewać, zjadłem wszystko tak, jak stało w lodówce. Przypomniało mi się, że w łazience jest jeszcze mała butelka wódki, o ile jej nie wypiłem wcześniej, wszystko było możliwe. A jednak znalazłem ją w kartonie na pralce. Ku mojej uciesze były nawet dwie. Ponieważ nie było w domu nikogo, mogłem sobie zrobić klasycznego drinka. Nie musiałem pić od razu czyściochy w ukryciu.

– Wstawaj, co ci się stało? – zapytała Olivia.

– Gdzie byłaś? Położyłem się trochę i zasnąłem.

– Ładne mi trochę, spałeś co najmniej pięć godzin.

– Wybacz, może tak musiałem odreagować stresy w pracy. Dzieci?

– Co dzieci, miałeś odlot, spałeś jak zabity, teraz oni już są dawno w łóżkach, przecież jest północ.

Wziąłem prysznic, chociaż mi się nie chciało, i położyłem się obok żony, która była na mnie zła i też nie mogła zasnąć, przewracając się z boku na bok. Nagle poczułem na szyi czyjąś rękę. Nie mogłem się ani ruszyć, ani nic powiedzieć. Z mojego gardła wychodziły nieartykułowane dźwięki, jakby ze zwolnionej płyty w gramofonie.

– John! John, co ci się stało?

– Nic, to tylko zły sen. Czułem, jak demon paraliżuje moje ciało i trzyma mnie za gardło. Jeszcze chwila, a bym się chyba udusił.

Więcej już nie rozmawialiśmy, próbowałem zrozumieć, co się ze mną stało. Olivia odwróciła się twarzą do ściany. „Może to tylko zmora nocna, ścierpły mi ręce, bo leżałem w niewygodnej pozycji” – pomyślałem. Budzik obudził mnie jak co dzień. Podobał mi się prezent od moich koleżanek i kolegów z pracy. Miał dwa dzwonienia, ale wstałem już przy pierwszym. Jeszcze raz wziąłem prysznic, zrobiłem dla wszystkich śniadanie i na końcu dla siebie. W pracy dzisiaj nie było mojej szefowej, wobec czego nie musiałem iść do niej na odprawę. Pracownicy wywierali na mnie presję, żebym zdradził im więcej szczegółów na temat reorganizacji w firmie.

– Słuchajcie, to, co teraz wam powiem, jest tylko między nami. Więcej nic nie wiem, nawet jakbyście obdzierali mnie ze skóry. Chcą nas połączyć z działem analiz, mamy przejąć ich zadania.

– To co z nimi będzie?

– Może źle się wyraziłem, mamy się połączyć w jeden dział, ale przy okazji będzie redukcja etatów. Kto zostanie, a kto będzie musiał odejść, tego naprawdę nie wiem. Za jakiś czas ma być spotkanie wyjazdowe i tam będziemy omawiać sprawy strategiczne dla browaru, w tym między innymi te zmiany, o których mówiłem. Teraz rozumiecie to wszystko?

Przez chwilę milczeliśmy. Nie była to komfortowa sytuacja dla nikogo w tym dziale. Na mnie spoczywała odpowiedzialność za zmiany, a później równie dobrze szefostwo mogło mi podziękować tak jak ja swoim podwładnym. Kogo obchodziło prywatne życie, utrzymanie rodziny, staż pracy? Liczyło się tylko dobro firmy i nic więcej, a nawet to trzeba było wziąć w głęboki cudzysłów. Po chwili przerwałem milczenie.

– Słuchajcie, czy w naszym pakiecie medycznym mamy psychologa albo psychiatrę?

– Pytałeś już o to – powiedział Trevor.

– Nie pamiętam, co mi odpowiedziałeś.

– Mówiłem ci, że nie wiem, bo nie korzystałem z tego typu usług medycznych.

– Mamy psychiatrę – odpowiedziała Claudia.

– I psychologa też, ale za dopłatą – dodała Dona. – A coś się dzieje, że pytasz?

– Od paru dni, w zasadzie odkąd jesteśmy w nowym mieszkaniu, mam wrażenie, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Ostatniej nocy coś mnie trzymało za gardło, tak że czułem, jak odchodzę. Byłem bezsilny i bezradny.

– Zastanów się, co mówisz, to dwa różne słowa. Może bardziej potrzebny byłby egzorcysta.

– Przecież to nowe mieszkanie, bez mrocznych historii – zwrócił uwagę Rich.

– Dlatego najpierw muszę się spotkać sam ze specjalistą i wykluczyć to, czy ze mną się nie dzieje coś dziwnego. To, o czym mówimy, pozostawmy w tym pokoju. Jeśli chodzi o reorganizację, to trudny temat również dla mnie. Nie wiem, ile będzie ode mnie zależało, chciałbym, żebyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, nadal pracowali i to razem. Mam do was zaufanie. Jesteście dla mnie nie tylko koleżankami i kolegami, ale przyjaciółmi. Spędzamy ze sobą większość dnia. Nie obiecuję, ale postaram się zrobić, co będzie w mojej mocy. Na razie róbmy to, co robimy, najlepiej, jak potrafimy.

– Nie martw się o nas, Ian – powiedziała Dona i podała mi kawę.

Zadzwoniłem do żony, że dzisiaj później wrócę, bo mam badania, ale w gruncie rzeczy umówiłem się z psychiatrą.

W przychodni siedziało kilku pacjentów, a o tej porze przyjmowali neurolog i psychiatra. Ktoś zapytał:

– Pan do kogo czeka?

– Do psychiatry – odpowiedziałem i poczułem, że dziwnie zabrzmiało to w moich ustach.

Kiedy przyszła moja kolej i wszedłem do gabinetu, za stolikiem zobaczyłem starszą kobietę, która miłym głosem powiedziała:

– Proszę usiąść. Z czym pan przychodzi?

– Pani doktor, mam wrażenie, że coś lub ktoś mnie prześladuje.

– To może powinien pan się udać na policję?

– Nie chodzi mi o ludzi. Raczej o jakiś byt niewidzialny. Coś mnie dusiło w nocy, drzwi się zamknęły i nie mogłem otworzyć. W nocy widziałem jakąś upiorną twarz. Nie wiem, czy czasem nie zbzikowałem.

– Pije pan alkohol czy bierze pan inne używki, lekarstwa nieprzepisane przez specjalistę?

– Piję, ale czy nadmiernie? Sądzę, że tyle, co przeciętny człowiek.

– Pokusi się pan o zrobienie testu, żeby wyeliminować uzależnienie?

– Jeżeli trzeba, to tak, ale…

– Nie ma ale, proszę, niech pan przeczyta.

Spojrzałem na kartkę i przeczytałem pytania: czy miałem luki w pamięci po wypiciu alkoholu, czy mam mocną głowę, czy piłem rano, czy miałem wymioty i nudności, czy miałem kłopoty w pracy. Było ich dwadzieścia.

– Pani doktor, chyba nie jestem uzależniony.

– Przeczytał pan wszystkie?

– Nie, ale po kilku już stwierdziłem, że to mnie nie dotyczy.

– W takim razie niech pan to weźmie i dokładnie przeczyta, zastanowi się i szczerze wobec siebie udzieli odpowiedzi, a później na drugiej stronie niech pan porówna liczbę punktów, jakie pan uzyskał, z testu z poprawnymi wynikami. Ma pan problemy ze snem?

– W sumie tak.

– Potrzebuje też pan czegoś na uspokojenie?

– Mam stresującą pracę, pewnie coś się przyda.

– Proponuję panu na początek melatoninę, a jeśli nadal poczuje się pan niewyspany lub będzie miał pan kłopoty z zaśnięciem, jeszcze 5-HTP – to prekursor serotoniny, hormonu, który wyrównuje nastrój. Przeciwdziała depresji. Jeśli i to nie pomoże, proszę pojawić się za jakiś czas, przepiszę coś mocniejszego.

– A co z tymi twarzami?

– To może być, ale nie musi, pareidolia – zjawisko dopatrywania się twarzy we wszystkim, na co pan patrzy. Przy tym istotne jest to, że widzi się to wszystko w pełnej świadomości. Te tabletki, które panu zaleciłam, też może pomogą panu uwolnić się od tej obsesji. Proszę spróbować i się zrelaksować. Niech pan nie zapomni o teście, który pan otrzymał.

– Okej, przemyślę to wszystko. Dziękuję, pani doktor, za pomoc.

Tak jak wczoraj najpierw zszedłem do piwnicy wypić browara. Usiadłem na rurze i w ciszy i spokoju piłem. „Późno już” – pomyślałem. „Znowu wrócę do domu o podobnej porze jak wczoraj, a może nawet później”. Łykałem powoli złocisty napój i w pewnym momencie usłyszałem niedaleko w korytarzu równomierne powtarzające się odgłosy, jakby ktoś pięścią uderzał w ścianę. Czuć było nawet wibrację. „Co to może być?” Wyszedłem na korytarz główny w piwnicy. Dźwięki ustały. „Ktoś może u góry w coś uderzał i stąd rozchodził się ten pogłos”. Kiedy usiadłem i zacząłem znowu pić piwo, łomot się powtórzył i nawet źródło dźwięku wydawało się bliżej niż poprzednio. Wstałem ponownie i znowu przestało. „Co to, zabawa w kotka i myszkę?” Kiedy usiadłem na rurze, walenie tym razem było tak głośne, że wydawało się, iż dzieje się to zaraz za rogiem ściany łączącej się z głównym korytarzem. Błyskawicznie dopiłem butelkę, jakby szkoda mi było cokolwiek w niej zostawiać, i szybkim, aczkolwiek chwiejnym krokiem udałem się do góry. Kiedy wróciłem, wszyscy już spali, no nie wszyscy, żona leżała i spoglądała w ekran laptopa. Odwróciła tylko głowę, jakby chciała sprawdzić, kto przyszedł.

– Czy nie uważasz, że ostatnio jesteś w domu gościem? Traktujesz mieszkanie jak hotel czy sypialnię?

– Kochanie, nie denerwuj się, mieliśmy badania lekarskie dzisiaj i dlatego wróciłem tak późno.

– Ciekawe, co jutro wymyślisz.

– Jutro wrócę normalnie, przyrzekam.

Poszedłem zobaczyć, co jest jeszcze w lodówce do jedzenia. Wziąłem do ręki kawałek kiełbasy i kromkę chleba. Otworzyłem komputer i wszedłem na stronę, na której można było powróżyć sobie z kart tarota.

„Czeka cię trudny okres zawodowy. Nieporozumienia wśród najbliższych, ale jest światełko w tunelu, zrelaksuj się w wiadomy dla ciebie sposób, a nie zawiedziesz się”.

„No tak – pomyślałem – zawsze jest jakieś wyjście”.

– Olivia!

– Nie krzycz tak, bo pobudzisz dzieciaki.

– W najbliższym czasie, ale nie wiem jeszcze kiedy, na weekend wyjeżdżamy gdzieś do Pensylwanii na spotkanie strategiczne.

– W Pensylwanii to chyba do amiszów?

– A żebyś wiedziała, że właśnie tam. Przynajmniej moje szefostwo coś na ten temat wspomniało, ale nie wiem, czy to miał być dowcip, czy fakt.

– Przydałoby ci się spędzić nie tylko weekend, ale i miesiąc albo dłużej w takiej wiosce, może byś doszedł do siebie.

– Czemu tak mówisz?

– Jak to czemu? Ostatnio nie rozmawiamy ze sobą, a jeżeli już, to niewiele. Ciągle jesteś zmęczony. Wracasz po nocach. A może ty za dużo pijesz?

– Wiesz ty co? Prawie wcale nie piję, jak już, to tylko okazjonalnie.

– Dla mnie zachowujesz się, jakbyś był ciągle napruty. Kładź się spać, bo znowu ci się coś w nocy przyśni i mnie obudzisz.

Tym razem noc okazała się spokojna i rano na kacu, bo na kacu, ale obudziłem się normalnie. Tym razem dowiedziałem się już bardziej konkretnie, gdzie i kiedy spędzimy weekend integracyjny. W piątek, nie w tym tygodniu, tylko w następnym, jedziemy do Filadelfii, a następnie stamtąd do Lancaster w Pensylwanii i tam na farmie amiszów wynajmiemy dom, w którym bez telewizji i częściowo bez prądu, zasilanie będzie bowiem jedynie z akumulatorów, w ciszy i w spokoju będziemy pracować nad strategią dla naszego browaru. W sobotę po południu pojedziemy na wycieczkę w góry Pocono. W niedzielę do południa mamy podsumować to, co wspólnie wypracujemy, i po obiedzie wrócimy do domu.

Udało się, dzisiaj byłem w domu nawet wcześniej, niż zakładałem. Nic po drodze nie piłem. Za to spotkałem Petera, który schodził z góry z psem i z puszką piwa.

– Nie wiedziałem, że macie psa? – zapytałem.

– Od niedawna.

– Jaka to rasa?

– Jack russell terrier. Ma dopiero pół roku.

– Jak się wabi?

– Blotka.

– Taka karciana?

– Właśnie taka, wstrzelił się pan w samo sedno.

– Widzę, że pan jest miłośnikiem kart?

– Lubię grać w brydża, a pan?

– Na studiach trochę grałem, ale specjalnie nie przepadam za kartami.

– Gdy będzie nam brakowało kogoś do czwórki, to zapukam do pana. Przypomni pan sobie studenckie czasy.

– Widzę, że i piwkiem pan nie pogardzi?

– No chyba na abstynenta nie trafiłem?

– Ja to pracuję w browarach.

– Tych naszych?

– Na Brooklynie.

– Młody ten wasz browar.

– Chyba z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku, o ile pamiętam.

– Co wy tam warzycie dobrego? Najpopularniejszy to chyba jest wasz lager, ale ja preferuję mocniejsze, defender.

– Więcej alkoholu ma Brooklyn Sorachi Ace Saison, ponad siedem procent.

– To