Duchy minionych lat. Tom 1. Wiosenne przebudzenie - Joanna Jax - ebook + audiobook

Duchy minionych lat. Tom 1. Wiosenne przebudzenie ebook i audiobook

Joanna Jax

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Epicka opowieść o ludziach żyjących w latach siedemdziesiątych, epoce zmian wartości i nowego spojrzenia na świat. To kolejne pokolenie bohaterów uwielbianej sagi Prawda zapisana w popiołach.

W Polsce nastała era Edwarda Gierka i czas prosperity za zagraniczne pożyczki oraz większe otwarcie na świat Zachodu. W RFN-ie dochodzi zaś do zamachu na izraelskich sportowców podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Europa Zachodnia zaczyna się zmagać z krwawym terrorem. W dorosłość wkraczają dzieci Błażeja, Szymka i Kuby. Dla nich wojna jest daleką przeszłością, jednak czy na pewno wszystkie demony tamtego czasu zostały pogrzebane?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 50 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,5 (556 ocen)
355
158
36
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZabaWberecie

Z braku laku…

Raz głęboko dotyka historii a za chwile brzmi niewiarygodnie i płytko, niby dobrze się to czyta ale na dłuższą metę meczy.
20
efunia1978

Nie oderwiesz się od lektury

Kontynuacja epickiej sagi. Czytałam 2 razy. Zdarzają się potknięcia w stylu i języku, ale wciąga niemiłosiernie...
00
GrazynaR

Nie oderwiesz się od lektury

jak uslysze 150 razy "masz racje" to mi sie nie chce wiecej sluchac tej sagi
00
jolkastanko2312

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
MW3008

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Joanna Jax

Fotografie na okładce

© LiliGraphie | stutterstock.com

© pisaphotography | stutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Promocja

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2021

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 600 472 609, 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2020

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-7835-835-0

Jak ty czyniłeś, tak będą postępować wobec ciebie:

odpowiedzialność za czyny twoje spadnie na twoją głowę.

(Ab 1,1)

Patrycji Szczubełek

1. Warszawa, 1972

Miasto spowiła gęsta mgła. Z jedenastego piętra wieżowca, w którym mieszkał Grzegorz Łyszkin, niewiele było widać, a jednak on wciąż wgapiał się w okno, jakby liczył, że za chwilę ujrzy to samo, co zazwyczaj – tętniące życiem miasto.

Pachniało kawą, którą zaparzył jedynie dla siebie, chociaż nie był sam. Chciał jednak, aby jego towarzyszka jak najszybciej opuściła zarówno jego łóżko, jak i jego mieszkanie. Nie zamierzał więc jej częstować ani kawą, ani śniadaniem.

Przypomniał sobie pewną rozmowę z ojcem.

– Nie chcę, żebyś był taki jak ja – powiedział wówczas Igor Łyszkin.

Grzegorz uśmiechnął się wtedy smutno i odparł:

– Jesteś chyba jedynym ojcem na świecie, który nie chce, żeby jego syn był do niego podobny.

– Nie jestem megalomanem. Zdaję sobie sprawę, że mam fatalny charakter i dlatego chcę, żebyś był inny. – Ojciec rozzłościł się nie wiadomo dlaczego.

– Chodzi ci o Bejrut, kobiety czy Karolka? – zapytał kąśliwie Grzegorz.

– Nie będę ci mówił, że wybrałeś gównianą robotę, bo to i tak nic nie da. Zresztą sam się kiedyś przekonasz, że są drogi, z których nie można już zawrócić. Ale Karolowi mógłbyś odpuścić. Co do kobiet… Korzystaj, póki się jeszcze nie zakochałeś.

– Naprawdę? Mam odpuścić temu gnojowi to, co zrobił? – warknął.

– A gdyby mnie ktoś próbował zabić, nie szukałbyś zemsty?

– Ja nie odwaliłbym takiej fuszerki. – Grzegorz uśmiechnął się kwaśno i dodał: – Nie chodzi o to, co zrobił przyjaciółce mamy. Właściwie nawet niespecjalnie mnie to obchodzi. Jednak on próbował skierować podejrzenia na mnie.

– A wiesz, dlaczego to zrobił?

– Mam gdzieś dlaczego! – syknął Grzegorz przez zęby.

– Zrehabilitował się. Pomógł nam, więc teraz odpuść – prawie błagalnym tonem powiedział stary Łyszkin.

Od tamtej rozmowy minął prawie rok, ale Grzegorz nie odpuścił i nie zamierzał tego robić. Ten bydlak i tak powinien czuć się wyróżniony, bo Grzegorz na niego nie doniósł. Jedynie utrącił jego kandydaturę do wywiadu wojskowego. Teoretycznie Karol Lewin nadawał się do tej roboty. Oprócz przeszkolenia w GRU miał za sobą służbę wojskową i kilka lat pracy w SB. Był lojalny, zawzięty i potrafił osiągać wyznaczone cele. A jednak Grzegorz przekonał przełożonych, że co prawda przebieg kariery Karola jest bez zarzutu, jednak jego kuzyn jest człowiekiem, który może ulec pokusie przy pierwszej nadarzającej się okazji, gdy tylko znajdzie się po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Szefostwo było wyczulone na tym punkcie, bo w latach sześćdziesiątych straciło wielu oficerów, którzy wybrali wolność na Zachodzie. Dlatego więc, gdy wschodząca gwiazda polskiego wywiadu wojskowego wystawiła negatywną ocenę Karolowi Lewinowi, ten zamiast świetlanej kariery w wywiadzie musiał się zadowolić jedynie awansem w swojej macierzystej firmie. Wcześniej zbadano także przeszłość ojca Karola, Emila, który z niemieckiego konfidenta pewnego dnia przeistoczył się w miłośnika Polski Ludowej. Grzegorz podjął ten temat w raporcie, sugerując, że syn niewiele różni się od ojca, mimo że ten drugi pożegnał się ze światem, gdy Karolek był małym dzieckiem i miał niewielki udział w kształtowaniu jego charakteru.

Igor traktował małego Lewina jak syna, choć ten, gdy podrósł, znienawidził swojego opiekuna, właściwie nie wiadomo z jakich powodów. Jednak Igor wciąż go bronił, starał usprawiedliwiać wszystkie jego czyny i dręczył się, że poniósł porażkę wychowawczą.

Grzegorz nie miał takich sentymentów w stosunku do kuzyna, z którym dorastał pod jednym dachem. Tak jak do kobiet, które niekiedy przyprowadzał na noc.

– A ja nie dostanę kawy? – Usłyszał zaspany kobiecy głos.

– Nie – powiedział zimno. – Musisz już iść.

– Traktujesz mnie jak jakąś dziwkę – burknęła.

– Nie, po prostu muszę iść do pracy.

– A gdzie pracujesz? – Ziewnęła ukradkiem.

Sygnał alarmowy. Był kompletnie przewrażliwiony. Pytanie o pracę było zupełnie naturalne, ale on od razu zrobił się czujny. Tak już miał. Od dnia, kiedy spotkał się z pewną atrakcyjną kobietą w Parku Kultury i Wypoczynku imienia Gorkiego w Moskwie…

Poznali się poprzedniego wieczoru w klubie tanecznym. To ona pierwsza poprosiła go do tańca. I tak zwróciłby na nią uwagę, ale kobieta chyba nie chciała ryzykować, że Grzegorz zainteresuje się kimś innym. Wyglądała bardzo szykownie jak na zgrzebną Moskwę i należała do kobiet, o których jego ojciec mawiał „kociak filmowy”.

Umówili się nazajutrz. Pytała, gdzie mieszka i co studiuje, a on podskórnie czuł, że Dasza nie jest osobą, za którą się podaje i wcale nie zamierza go uwieść, ale sprawdzić. I nie wpadł na to dlatego, że źle sobie radziła z narzuconą jej rolą, ale wciąż kołatało mu w głowie pytanie, dlaczego poprosiła go do tańca. Jego kumple tłumaczyli mu, że to nic niebywałego, bo w Związku Radzieckim jest równouprawnienie i kobiety często robią pierwszy krok, ale jemu nie dawało to spokoju.

Był czujny i uważał na każde słowo. I wówczas, gdy umówili się w parku, i potem, gdy siedzieli razem w kawiarni czy w teatrze. Na końcu zaś zaproponowała mu raut w swoim domu, gdzie miał poznać kilku „miłych i sympatycznych Amerykanów”. I wtedy był już pewny, że go sprawdzają, a zamiast pracowników amerykańskiej ambasady zastanie na imprezie oficerów radzieckiego kontrwywiadu.

Od tamtego czasu więc, gdy padało pytanie o pracę, czuł, że cały się spina, a myśli zaczynają kłębić się w jego głowie. Starał się przypomnieć sobie każde słowo wypowiedziane przez swojego towarzysza albo poderwaną dziewczynę. Potem wyświetlał sobie wszystkie gesty i uśmiechy, minuta po minucie. Teraz nie było inaczej.

Byli z kumplem w Lotosie i po kilku głębszych zachciało się im panienek. Nie miał problemów z uwodzeniem kobiet. W końcu z wyglądu był podobny jak dwie krople wody do ojca, a ten miał niegdyś szalone powodzenie u kobiet, co wykorzystywał skwapliwie, aczkolwiek jedynie cieleśnie. Pewnego dnia bowiem został trafiony strzałą Amora, gdy ujrzał i usłyszał Hankę Lewinównę. Od tego momentu zawładnęła jego sercem i nie znalazł innej kobiety, która byłaby w stanie jej dorównać.

Matka Grzegorza bywała kapryśna, wyniosła, nadwrażliwa i niekiedy bardzo go denerwowała. A jednak Hanki Lewin nie dało się nie kochać. Potrafił wybaczyć jej bardzo wiele, choćby to, jak zachowała się w stosunku do jego siostry, Nadii. Wkurzyła wówczas nawet ojca, co było ewenementem w ich pożyciu, ale Grzegorz nie był dla niej taki surowy. Martwiła się o Nadię, o niego czy Karolka. Od lat była podszyta strachem, tak jakby wojna wciąż trwała, a ona musiała codziennie walczyć o ich życie. Kiedyś wykrzyczała ojcu, że wtedy, gdy najbardziej potrzebowała mężczyzny, żadnego przy niej nie było i mogła liczyć jedynie na tajemniczą Irenę „Wariatkę”, podobno kobietę o złotym sercu, sile Herkulesa i umyśle dziecka. Ze zrozumiałych względów Grzegorz nie pamiętał tej kobiety, ale Nadia powiedziała mu wówczas, że gdyby nie Irena, nie przeżyłyby wojny. I zapewne teraz dla Hanki myśl, że któreś z jej dzieci mogłoby pozostać samo w chwilach trwogi, przerażała ją.

Jego siostra także miała żal do ojca, do tego biologicznego również, bo miłość mężczyzn do Hanki Lewinówny skończyła się w dniu, w którym zaczęły się kłopoty. Może dlatego Nadia lgnęła do starszych mężczyzn i takiego również pojęła za męża, jakby wciąż się bała, że zabraknie jej ojcowskiej miłości, gdy wpadnie w tarapaty.

– No, powiedz – jęknęła dziewczyna. – To wtedy ja też ci o sobie opowiem.

– W biurze projektów. Tworzymy plany nowoczesnych osiedli mieszkaniowych. Ja jestem w zespole, który zajmuje się Ursynowem Północnym – wyklepał formułkę, którą miał zawsze pod ręką, gdy ktoś go pytał o jego zajęcie.

Robił to jednak tylko wówczas, gdy już nieco więcej wiedział o nowo poznanej osobie. Wolał nie zdziwić się, jeśli okazałoby się, że jego rozmówca również zasila szeregi budowniczych Polski Ludowej. Nie miał zbyt dużego pojęcia o budownictwie i gdyby trafił na fachowca, ten w mig odgadłby, że Grzegorz Łyszkin rzuca jedynie wyuczone slogany. Przeczuwał jednak, że dziewczyna, z którą spędził noc, nie należy do kadry inżynierskiej stolicy.

– Jesteś inżynierem… Chyba mam ochotę na kolejne spotkanie z tobą. – Zachichotała.

Przewrócił oczami, wciąż wgapiony w gęstą mgłę.

– Ale ja nie mam. Jutro wraca z delegacji moja żona. Idź już…

– Nie zauważyłam u ciebie żadnych śladów kobiecej obecności.

– To mieszkanie kumpla. Użycza mi go, gdy mam ochotę się zabawić. Chyba nie sądzisz, że zabrałbym przypadkową kobietę do domu, w którym mieszkam z żoną i dziećmi? – odparł zimno.

– Wczoraj byłeś milszy – warknęła.

Słyszał, jak wstaje z tapczanu, a po kilku minutach rozległ się dźwięk zamykanych drzwi. Odetchnął z ulgą. Już nie musiał się wysilać. Po chwili pomyślał, że może całkiem przyjemnie byłoby mieć rodzinę. Żonę, za którą szalałby jak jego ojciec za matką, i dzieciaki podobne do niego, jak on do Igora… Problem jednak polegał na tym, że jak dotychczas on nie spotkał swojej Hanki Lewinówny.

Ojciec powiedział mu kiedyś, że pewnego dnia pozna kobietę, popatrzy jej w oczy i będzie wiedział, iż właśnie spotkał tę jedyną. Igor Łyszkin, który w swoim życiu robił rzeczy niebezpieczne, wymagające ogromnej psychicznej siły i wielkiej odwagi, wciąż pozostawał niepoprawnym romantykiem. Grzegorz nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia. Przecież podobne rzeczy zdarzały się tylko w filmach dla spragnionych uczuć kobiet, ale jego ojca właśnie coś takiego dotknęło. Amor trafił bezbłędnie. Matka niekiedy chichotała i mówiła: „Daj spokój, Grzesiu. Ojciec zapragnął właśnie mnie, bo go nie chciałam. A mógł mieć prawie każdą. Wiesz, jakie to wyzwanie dla takiego mężczyzny jak Igor?”.

On także mógł mieć każdą i może właśnie na tym polegał jego problem, bo chciałby, żeby pewnego dnia jakaś kobieta powiedziała: „nie”.

2. Warszawa, 1972

Krzysztof Wielopolski, odkąd skończył szkołę podstawową, wiedział, że chce zostać adwokatem, jak jego ojciec. Kiedy więc nadszedł czas decyzji, bez wahania złożył papiery na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Obawiał się jednak, że mimo ciężkiej pracy, inteligencji i determinacji nie dostanie się na wymarzone studia, bo oto w sześćdziesiątym ósmym wprowadzono punkty za pochodzenie dla młodzieży z rodzin chłopskich i robotniczych. Ich liczba była dokładnie taka sama, jaką można było zdobyć podczas egzaminów. Dodatkowo premiowana była także praca przed podjęciem studiów czy służba wojskowa. On ani nie zamierzał iść na etat, ani też do wojska. Obawiał się, podobnie zresztą jak jego rodzice, że przez rok jego mózg zanadto się rozleniwi. Liczył jedynie na jakieś marne punkty z tytułu wakacyjnej pracy w Ochotniczym Hufcu Pracy.

Doskonale pamiętał, jak siedział z rodzicami przy stole i niczym stratedzy planowali jego start w dorosłe życie.

– Miejsca rektorskie też odpadają – westchnęła wówczas matka.

– Musiałaś wystąpić z partii? – wycedził Krzysiek.

Złożyła dłonie jak do modlitwy i odparła spokojnie:

– Niekiedy nie można postąpić inaczej niż w zgodzie ze swoim sumieniem.

– Ale o mnie nie pomyśleliście – rozżalił się. – Nawet moje wstąpienie do ZMS-u potraktowaliście niemal jak zdradę ojczyzny. Ojciec broni opozycjonistów, matka wystąpiła z PZPR-u akurat w marcu sześćdziesiątego ósmego… ani złamanego punkciku nie dostanę. Mógłbym olśnić komisję egzaminacyjną, bo tam zawsze siedzi jakiś aparatczyk, ale kiedy zapytają o rodziców, to leżę i kwiczę.

– Oboje jesteśmy sierotami… Żadni z nas burżuje. Doszliśmy sami do wszystkiego, zarywając noce i ucząc się jak szaleni – rozzłościł się ojciec.

– I braliście udział w powstaniu… A na to władza nie patrzy dzisiaj łaskawym okiem.

– Byliśmy dziećmi, walczyliśmy z Niemcami. O nasz kraj, nasz dom! – Zofia niemal krzyczała.

– Uspokójmy się – zarządził stanowczo Szymon. – W tej chwili nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Po prostu musisz mieć doskonałe świadectwo i koncertowo zdać egzaminy.

– Tak… – Krzysztof machnął ręką. – A potem zamiast mnie indeks dostanie chłop małorolny spod Mławy.

– I nic na to nie poradzisz – powiedział Szymon. – Jeśli nie dostaniesz się w tym roku, zatrudnię cię w kancelarii i wystartujesz w kolejnym.

– I zapomnę wszystko, czego się nauczyłem… – Krzysiek miał łzy w oczach.

Faktycznie mimo doskonałego świadectwa i dobrych wyników z egzaminów nie dostał się na wymarzone studia. Kiedy wszyscy z podziwem i nadzieją patrzyli na Edwarda Gierka, on potrafił myśleć jedynie o tym, że jego miejsce zajął ktoś głupszy od niego. A najbardziej obawiał się, iż za rok będzie mu jeszcze trudniej i koniec końców wyląduje w kancelarii ojca, jako ktoś, kogo nazywano „przynieś, wynieś, pozamiataj”.

*

– A wiesz, Gierek powołał Obywatelski Komitet Odbudowy Zamku Królewskiego. Dasz wiarę? Po tylu latach w końcu coś się w tej sprawie ruszyło – powiedziała któregoś ciepłego jesiennego popołudnia Gosia, gdy siedzieli w Łazienkach i objadali się lodami.

– Gówno mnie to obchodzi – burknął.

Gosia wstała gwałtownie.

– Wiesz co, Krzysiek, mam dość. Pocieszania cię, chodzenia wokół ciebie na palcach i zastanawiania się, czy w ogóle mogę się odezwać, bo może akurat znowu myślisz o zawalonych egzaminach – syknęła.

– Nie zawaliłem egzaminów. Po prostu zabrakło mi punktów, bo nie jestem ciemniakiem ze wsi ani robolem z brudnymi paznokciami!

– Moi rodzice są takimi robolami. Dlatego miałam dodatkowe punkty i z tego samego powodu dostałam się na medycynę. Ale nie zamierzam nikogo za to przepraszać. Ciebie też nie, chociaż jesteś moim chłopakiem. – Dziewczyna poczuła się chyba urażona podobnymi określeniami, bo miała łzy w oczach.

Po chwili odwróciła się na pięcie i poszła w stronę bramy parku, wyrzucając do kosza resztę roztopionych lodów. Nie zatrzymywał jej, chociaż wiedział, że od kilku miesięcy zachowywał się okropnie. Gosia nie była niczemu winna. Nie miała wpływu na to, że nie dostał się na studia, ani nawet na to, iż sama mogła teraz pochwalić się indeksem. Bez względu na jakieś pieprzone punkty za pochodzenie zasłużyła na to, by zasilić szeregi studenckiej braci. Była zdolna, a przede wszystkim diabelnie pracowita. Jakby chciała udowodnić wszystkim dookoła, że bez względu na to, kim byli jej rodzice, i tak otrzymałaby miejsce na uczelni.

Gosia nie tylko była jego sympatią, ale także najlepszą przyjaciółką. Czasami śmiali się, że z nimi będzie tak, jak z rodzicami Szymka – pewnego dnia zrozumieją, iż jedno bez drugiego nie potrafi żyć. Kiedy jednak okazało się, że on będzie musiał iść do pracy, a ona rozpocznie studencki żywot, coś w nim pękło. Nie potrafił słuchać jej opowieści o wykładach, profesorach i lęku przed kolokwiami, bo przecież nauka na medycynie to było zupełnie coś innego niż ta w liceum. Pomyślał, że z jednej strony na pewno będzie tęsknił za Gosią, z drugiej – wyświadczył jej przysługę. Być może pozna na tych swoich studiach kogoś frapującego i mniej zgorzkniałego od niego.

Od tamtej chwili coraz rzadziej widywał się z Gosią, mimo że ta wciąż starała się go wspierać i wybaczyła mu jego zachowanie w Łazienkach. Kiedy jednak pewnego dnia powiedział jej, żeby przestała mu się narzucać, uraził ją do żywego. Skończyła z wpadaniem do niego popołudniami, telefon także zamilkł. Matka niekiedy próbowała wybadać, co takiego się wydarzyło, że nagle jego sympatia przestała się pojawiać w ich domu, ale zbywał ją jakimiś mało wiarygodnymi wymówkami. Potem przenieśli się z rodzicami na Sadybę, do ich atrialnego domku marzeń, a on powoli zapominał, że ktoś taki jak Gosia w ogóle istniał w jego życiu.

Któregoś razu jego matka powiedziała mu, żeby witał z nadzieją każdy kolejny dzień, bo jeden z nich może sprawić, że wszystko się w jego życiu zmieni. Nie było to łatwe, bo wciąż nosił w sobie ogromny żal do świata, ale starał się. Wmawiał sobie, że nie stało się nic strasznego. Przecież jego rodzice przeżyli dużo gorsze rzeczy, przy których nieprzyjęcie na studia nie było nawet warte wzmianki, zwłaszcza że mógł próbować do upadłego. Nie musiał walczyć o byt, żył na dość wysokiej stopie i nawet mógł się chwalić, że mieszka w domku jednorodzinnym, a jego ojciec jeździ syreną. Gosia mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu z rodzicami i dwójką rodzeństwa, a gdy chciała do niego zadzwonić, musiała biec do budki na sąsiedniej ulicy. O własnym pokoju mogła jedynie pomarzyć, dla niego stanowiło to normalność. Nie mógł się jednak zgodzić, że jakimiś punktami na studia wyrównuje się niesprawiedliwość w społeczeństwie, on doskonale zdawał sobie sprawę, iż było to pokłosie marca sześćdziesiątego ósmego i chęć ukarania tak zwanej inteligencji. Problem w tym, że bez względu na to, jak bardzo nieuczciwie został potraktowany, Gosia nie ponosiła za to żadnej winy.

*

Wracał do domu, przybity wspomnieniami i pogodą. Tego dnia Warszawę spowiła gęsta mgła, która jeszcze bardziej go zdołowała niż wyrzuty sumienia w stosunku do Gosi i gorycz porażki. Jedyne, na co miał ochotę, to zamknąć się w swoim pokoju, włączyć adapter z płytą Billie Holiday i pogrążyć się w smutku. Jakby pragnął się dobić i zasnąć wykończony z nadzieją, że kiedy nadejdzie nowy dzień, nie będzie miał już siły, by się nad sobą rozczulać.

– Krzysiu, dzwonili w sprawie ogłoszenia. Co prawda korepetycje z matematyki, ale przecież i z tym sobie poradzisz. Zapisałam numer – powiedziała matka, witając go w progu.

– Dzięki, mama, zaraz oddzwonię – odparł uradowany, bo w końcu ogłoszenie w „Życiu Warszawy” przyniosło rezultat.

Zadzwonił pod wskazany numer, porozmawiał chwilę z jakąś młodą kobietą, a potem odłożył słuchawkę i zmartwił się. Musiałby jeździć aż do Konstancina. Na same dojazdy marnowałby dwie godziny.

– I co? – dopytywała matka. Tak jakby koniecznie chciała wesprzeć syna i cieszyła się z takich drobiazgów, jak znalezienie chętnego na korepetycje.

– Nic z tego. To aż w Konstancinie. A ja nie jestem jeszcze tak zdesperowany. W końcu mieszkam u was, a na drobne przyjemności wystarczy mi pensja od ojca.

Dopiero kiedy to powiedział, dotarło do niego, w jak komfortowej był sytuacji. Siedział na garnuszku rodziców, a wynagrodzenie z kancelarii mógł traktować jak kieszonkowe. Gdyby musiał utrzymać się z tych pieniędzy, niechybnie umarłby z głodu. Chciał dokładać się do domowego budżetu, ale rodzice oświadczyli, że zgodzą się na to dopiero wówczas, gdy znajdzie sposób na dodatkowy zarobek. Może litowali się nad nim, a może czuli się trochę winni, że ukończone przez nich studia wyższe zamiast pomóc synowi w dostaniu się na uczelnię, jedynie mu przeszkodziły.

– Jeśli dogadasz się z ojcem, pozwoli ci brać syrenkę. W końcu prawo jazdy zdobyłeś. – Matka poklepała go po ramieniu.

– Naprawdę? Myślisz, że ojciec się zgodzi? – Krzysiek rozpromienił się w jednej chwili.

– Oczywiście. – Zofia uśmiechnęła się, chociaż doskonale wiedział, że przeprawa z ojcem w sprawie użyczenia synowi jego ukochanego samochodu wcale nie będzie taka łatwa.

*

Nie miał pojęcia, jak matka tego dokonała, ale kilka dni później Krzysztof zaparkował samochód przed ogrodzeniem okazałej willi w Konstancinie. Od razu zaczął się zastanawiać, dlaczego ludzie mieszkający w tak luksusowym domu zdecydowali się dać szansę nieznajomemu chłopakowi z ogłoszenia zamiast wykorzystać swoje znajomości, bo zapewne takie posiadali.

Takie nastały czasy. Załatwić można było wszystko. Nie liczyły się pieniądze, jak na Zachodzie, w Polsce najważniejsze były odpowiednie znajomości czy – jak niekiedy mawiano – „chody”, zaś wręczanie łapówek stało się równie naturalne, co oddychanie, zgodnie z hasłem, że w Polsce tylko ryba nie bierze. A on dla tych ludzi był człowiekiem znikąd.

Nacisnął dzwonek umieszczony przy furtce i po chwili bramka odskoczyła. Krzysztof pomyślał, że rodzina musi być naprawdę nadziana, jeśli posiada automatycznie otwieraną bramkę.

W drzwiach zobaczył szczupłą dziewczynę o długich ciemnych włosach i brązowych oczach. Była prześliczna. Ubrana w aksamitny dres, pachnąca gumą Donald i dobrymi papierosami. Wyciągnęła do niego dłoń.

– Mam na imię Eulalia. To mnie będziesz uczył matmy.

3. Warszawa, 1972

Kostek Piotrowski otworzył oczy i popatrzył w okno. Na taką mgłę mówiono „mleko”. Miał ochotę nakryć się kołdrą i ponownie zasnąć, ale budzik bezlitośnie wskazywał siódmą, co oznaczało, że musi już wstawać, jeśli nie chce kolejny raz spóźnić się do pracy.

Szczęśliwie udało mu się skończyć studia i nie musiał zasuwać przy taśmie w fabryce, ale mógł wpisać w odpowiedniej rubryce: „pracownik umysłowy”.

Gdyby nie Beata Santorska, nie udałoby mu się powrócić na studia i dostać pracy w „Polityce”. Niestety, nie w dziale, w którym niegdyś pracowała Nela, a teraz dumnie rezydowała na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego Nadia Niechowska-Staśko. A może to ta ostatnia pociągnęła za sznurki na prośbę Neli, tylko nie mogła się do tego przyznać? Być może, jednak faktem było to, że od czasu do czasu Beata wchodziła mu w drogę. Minęły cztery lata od tych strasznych wydarzeń, kiedy okazało się, że Santorska jest pracownicą bezpieki, ale kiedy ją spotykał, wciąż patrzyła na niego oczami zbitego psa.

Nie miał pojęcia, co dzieje się w jej życiu. Nie obchodziło go także, że ona o nim wie niemal wszystko. Oszukiwał się, bo jej zainteresowanie miło łechtało jego męskie ego? A może wciąż miał w głowie ich gorące noce? Kostek sypiał z różnymi kobietami, ale z żadną nie połączyła go taka chemia jak z Santorską. Może ona także nie była w stanie się bez tego obejść, mimo że mogła mieć kochanków na kopy?

Biorąc szybki prysznic, myślał z nostalgią o swojej rodzinie. Rozpierzchła się po świecie. Nela siedziała w Londynie, wspomagając go czasami pachnącymi wielkim światem funtami, Ludwik został w Olsztynie, za niemal głodową pensję kontynuując karierę na uczelni i mieszkając w hotelu asystenckim, a rodzice zdecydowali się rozpocząć nowe życie na Wybrzeżu. Matka przez jakiś czas kręciła nosem, bo lekarzem zakładowym w stoczni wciąż była Maria Otolińska, kochanka ojca, ale ten upierał się, że w Gdańsku będzie im lepiej. I wtedy znowu zaczęło się przedstawienie…

– Przyznaj się, że chcesz tę swoją lafiryndę widywać! – wyrzucała wówczas mężowi Gabriela Piotrowska.

– Gabryniu, co ty pleciesz? Nie chcę tylko widywać twojego amanta od mrożonek. Ty nie dasz Marysi po gębie, a ja… Znasz mnie, jeszcze chłopa gdzieś dopadnę w ciemnym kącie i poturbuję – tłumaczył się Błażej.

Matka udawała rozzłoszczoną, ale Kostek widział, że tylko się kryguje. Najpewniej sprawiało jej przyjemność, że ojciec wciąż jest o nią zazdrosny. Niekiedy zastanawiał się, czy matka nie wszczyna awantur specjalnie, żeby przekonać się, czy ojciec jeszcze za nią szaleje, jak kiedyś. Obaj z Ludwikiem przyzwyczaili się do tych przekomarzanek.

– Marysia, Marysia! – przedrzeźniała matka. – Dobrze, że nie „moja ukochana”.

– Na litość boską, Gabryniu. To jak mam mówić, kiedy ona ma tak na imię? – wzdychał.

– No jak, no jak…?! Maria, Maryśka, Otolińska, ta zdzira…

– Proszę cię, Gabrysiu. Zdzira…? Jak możesz w ogóle tak mówić?

– Mam ci przypomnieć, jak mówiłeś o Kazimierzu? Frajer dęty, który wygląda jak alfons spod Grandu… – wypomniała mu matka.

Potrafili to robić godzinami. A potem, o poranku, ćwierkali do siebie, jakby poprzedniego dnia nic podobnego się nie wydarzyło. Kostek doskonale wiedział dlaczego, ale dziwnie się czuł, myśląc, że jego rodzice wciąż to ze sobą robią.

Wyszedł z łazienki, a potem wpadł do kuchni i nalał sobie szklankę mleka. I kolejny raz podziękował w duchu Neli, że zostawiła mu to lokum. Zarabiał marnie i mógłby co najwyżej wynająć pokój przy rodzinie, marząc, że za kilka lat dostanie ze spółdzielni swoje M. To i tak nie był długi okres oczekiwania, bo Gierek obiecywał wiele. Kostek nawet zaczynał w to wierzyć, bo wielkie inwestycje ruszyły z kopyta. Powstawała olbrzymia Huta Katowice, osiedla mieszkaniowe wyrastały jak grzyby po deszczu, w końcu ruszyła budowa Portu Północnego w Gdańsku oraz przystąpiono do budowy Trasy Łazienkowskiej. Gomułka był zachowawczy, Gierek rozpoczął swoje rządy z rozmachem.

Kostek jednak nie musiał się zastanawiać, kiedy te wszystkie ogromne przedsięwzięcia się zawalą jak domek z kart, bo miał kawalerkę oddaną mu w użytkowanie przez Nelkę. To właśnie tutaj niemal codziennie zbierało się po kilkanaście osób, by mówić o Mrożku, paryskiej „Kulturze”, Barańczaku czy Grotowskim. W oparach wódki i dymu papierosowego rozprawiali o nowej Polsce. Takiej, jaką chcieliby ją widzieć. Co tu dużo mówić – pragnęli, żeby było jak na mitycznym Zachodzie.

Kostek mógł wyjechać, jak wielu jego kompanów, i cieszyć się nieposkromioną wolnością, chociażby w Londynie, ale wydawało mu się, że nie byłby tam szczęśliwy. A może coś trzymało go w Polsce? W Warszawie? Może to były te sporadyczne spotkania z Beatą, której tak bardzo nienawidził, a której za nic w świecie nie mógł zapomnieć? Zapewne dlatego, że ich uczucie nie zdążyło się w nim wypalić, a ugaszono je, wylewając mu na głowę wiadro lodowatej wody. Nie był w stanie jej wybaczyć i nie mógł też zapałać podobnym uczuciem do kogoś innego. Wmawiał sobie, że to jedynie namiętność i pragnienie przeżycia niesamowitych orgazmów, ale po pewnym czasie doszedł do wniosku, że oszukuje sam siebie. Z nikim mu się tak dobrze nie rozmawiało i nikt nie akceptował go takim, jakim był. A Santorska zdawała się rozumieć jego popędliwy charakter, nieodpowiedzialne decyzje czy fantazjowanie na temat obalenia socjalistycznego reżimu. I chyba najbardziej bolało go to, że najpewniej przez ten czas po prostu świetnie udawała zaangażowaną w jego sprawy.

Pewnego dnia doszedł do wniosku, że powinien skupić się na czymś innym niż związki z kobietami. Najwyraźniej należał do osób, którym nie wiedzie się w miłości, ale przecież życie nie składało się jedynie z uczuciowych zawirowań.

Kostek wiązał ogromne nadzieje z nową pracą. Dla niego prawdziwą reporterską robotę wykonywała Nela. Nasłuchał się dość, by oczami wyobraźni widzieć siebie wsiadającego do samolotu i lecącego do Wietnamu, Libanu czy Egiptu. Czuł dreszcz podniecenia na samą myśl o czekającym go tuż za progiem wielkim światem. I z możliwością powrotu do Polski. Jego rodzice długo tułali się, zanim powrócili do ojczyzny, a matka do tej pory z rozrzewnieniem wspominała pierwszą randkę z ojcem, na którą zabrał ją w Bejrucie. Stara jak węgiel Apolonia Ryszewska opowiadała o Tanganice, nie zapominając dodać za każdym razem, jak wielkie przyrodzenia mieli tamtejsi tubylcy. Tymczasem jego zadaniem było głównie sporządzanie notek o kolejnych spektakularnych przedsięwzięciach ekipy Edwarda Gierka. Chwilami bywał sfrustrowany, pisząc w kółko: „największa, najdłuższa, najdroższa”. Wszystko miało być naj… Państwa RWPG koniecznie pragnęły dogonić swojego odpowiednika w Europie Zachodniej, czyli EWG. Patrząc na nowe inwestycje, ludziom łatwo było w to uwierzyć. A Kostek zastanawiał się, kto najbardziej nachapie się przy tych wszystkich budowach. Nie od dziś wiadomo było, że pieniądze płyną do kieszeni partyjnych dygnitarzy. A im więcej budowano, tym bardziej wartki okazywał się to strumień.

Napisał kiedyś Neli, że czuje się zniechęcony, bo pragnąłby pracować tak jak ona czy Nadia Niechowska-Staśko. Sądził, iż będzie próbowała rozmawiać z nim, jak jego rodzice, którzy tłumaczyli mu, że za takie życie płaci się wysoką cenę. Wiedział, że szybciej awansuje, jeśli wstąpi do PZPR-u, ale on nawet nie rozważał podobnej opcji. Uważał, że to jego praca i wysiłek powinny stanowić o awansach, a nie przynależność partyjna. Tymczasem Nela odpisała mu, by był cierpliwy, ponieważ ona przez kilka lat zaczynała większość swoich notek od zdania: „Podczas libacji alkoholowej konkubent dźgnął nożem swoją konkubinę”. Uśmiechnął się, gdy to przeczytał i doszedł do wniosku, że naprawdę jest w gorącej wodzie kąpany.

*

Następnego dnia wezwał go do siebie naczelny i orzekł:

– Pojedziecie w delegację. Bardzo długą. I dlatego wysyłamy was, bo nie macie rodziny. W radiu powstał cykliczny program Huta Katowice ma głos, my też chcemy zrobić coś podobnego. Nowa huta to inwestycja na skalę nie tylko europejską, ale także światową. Tysiąc hektarów… Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jakie do przedsięwzięcie.

Kostek przypomniał sobie, że ekipa rządząca zapowiedziała powstanie huty w pięćdziesiąt cztery miesiące. Aż wzdrygnął się na samą myśl, że spędzi w Zagłębiu taki szmat czasu. Potem stwierdził, że przecież nie wysyłają go na koniec świata, a pociągiem może dotrzeć do domu w kilka godzin. W końcu musiał się przyzwyczajać, jeśli chciał kiedyś opuszczać Polskę na wiele długich miesięcy.

Odebrał w sekretariacie niezbędne dokumenty, w tym kartę zakwaterowania w jednym z hoteli w Katowicach i talony na obiady w stołówce rozgłośni Polskiego Radia. Po południu spakował walizkę, na wierzchu położył Siekierezadę Stachury i wyruszył na dworzec.

Kiedy wsiadł do pociągu, zatrwożył się, bo ludzi było mnóstwo. Właściwie cudem znalazł miejsce w jednym z przedziałów. Wyciągnął z walizki książkę, potem umieścił bagaż na półce i usiadł z lekturą w dłoni. Wtedy poczuł, że ktoś natarczywie mu się przygląda. Podniósł wzrok i dopiero rozpoznał w siedzącej naprzeciwko niego pasażerce Beatę. Może dlatego, że miała na głowie kapelusz z dość szerokim falującym rondem, które zasłaniało jej pół twarzy.

– Beata… – wydukał.

– Co za spotkanie! – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Dokąd to się wybierasz?

– Do Katowic.

– Ja też. – Kolejny raz się uśmiechnęła i zaproponowała: – Wyjdziemy na korytarz zapalić?

Zgodził się właściwie dlatego, że żadna wymówka nie przychodziła mu do głowy. Może gdyby w przedziale nie było tylu osób, powiedziałby jej wprost, żeby poszła do diabła, ale publicznie nie wypadało.

Stali przy lekko uchylonym oknie, zaciągając się dymem i milcząc. Santorska jak zawsze paliła perfumowane papierosy, które widywał jedynie w dłoni Neli, gdy ta wracała ze swoich zagranicznych podróży.

– Wyjeżdżasz służbowo? – zapytała w końcu Beata, nieco się jąkając.

Pokiwał głową.

– Ja też – odparła cicho.

– Będziesz się pieprzyć ze wszystkimi ojcami chrzestnymi Huty Katowice? – Nie wytrzymał.

– Kostek… – jęknęła. – Nie traktuj mnie jak dziwki. Moja praca nie polega na tym, żeby sypiać z kim popadnie.

– A z Szymonem Wielopolskim? Ze mną? Z Kubą Staśką?

Kostek mocniej zaciągnął się papierosem, by uspokoić nieco oddech, bo czuł, jak ogarnia go złość. Pod tym względem był podobny do ojca, dlatego gdy temu zdarzało się zrobić coś głupiego, nikt nie potrafił go lepiej zrozumieć niż on.

– Z tym saksofonistą do niczego nie doszło, Wielopolski mi się podobał, a w tobie… się zakochałam. Kostek, uwierz, nikt nie zawrócił mi w głowie tak jak ty. – Głos Santorskiej był spokojny i pełny czułości.

– Przestań! – syknął. – I nie mówmy już o tym…

– A może właśnie powinniśmy. Tylu rzeczy ci nie wyjaśniłam, nie powiedziałam… Nie dałeś mi szansy.

Piotrowski zdusił papierosa w popielniczce i westchnął.

– Beata, ale ja już nie chcę nic wiedzieć. Nie musisz mi niczego wyjaśniać, bo to jest kompletnie bez znaczenia.

Nie pozwolił, by coś dodała. Odwrócił się do niej plecami i podążył do przedziału, a potem zabrał się za czytanie. Nie odezwał się już do Santorskiej ani słowem, wgapiony w otwartą książkę.

W Katowicach wciągnął w nozdrza chłodne powietrze i przymknął powieki. Gdyby ktoś zapytał go w tym momencie, o czym jest nowa książka Stachury, nie byłby w stanie powiedzieć o niej ani jednego słowa.

4. Lozanna, 1972

Amelia Imhoff położyła na grobie swojej matki, Weroniki, niewielką wiązankę kwiatów i zapytała cicho stojącego obok niej szpakowatego mężczyznę:

– Tato, czy ona zdążyła mi wybaczyć?

Gustav Durand położył dłoń na jej ramieniu i powiedział pewnym głosem:

– Oczywiście, Amelio. Nie zrobiłaś przecież niczego złego.

– Tato, ja cały czas mam wrażenie, że to było coś złego. Na dodatek…

Urwała w połowie zdania, jakby wahała się, czy powiedzieć ojcu, że zwycięstwo, jakie odniosła, mogła w tym momencie nazwać pyrrusowym. Nie chodziło o zachowanie tajemnicy, ale człowiek, którego od zawsze traktowała jak ojca, był zbyt przybity śmiercią swojej ukochanej żony, by chciała obarczać go jeszcze własnymi problemami.

Biologicznego taty, Juliana Chełmickiego, nie pamiętała prawie wcale. Znała go jedynie z nielicznych fotografii i opowieści matki. Z jej słów wywnioskowała, że był to człowiek bez skazy. Po prostu chodzący ideał. Amelia niekiedy zerkała w stronę Gustava, zastanawiając się, czy ten naprawdę nie rozumie po polsku. Obawiała się, że peany, jakie wygłaszała matka na część Juliana Chełmickiego, mogłyby sprawić mu przykrość. A Gustav na to nie zasłużył. Stworzył im dom. Matce, Pawłowi i jej. Pewnego dnia postanowił nawet, że w rodzinie wszyscy powinni nosić jego nazwisko, i tak też się stało.

Być może Julian Chełmicki był tak kryształowy, jakim widziała go matka, ale dla Amelii liczył się jako ojciec jedynie Gustav. Jej prawdziwy tata zdawał się złudzeniem, kimś nieprawdziwym. Jakby wcale nie istniał, a matka go jedynie wymyśliła, podsuwając jej pod nos zdjęcia jakiegoś aktora. Niby tyle o nim wiedziała, ale czuła, że nie wie kompletnie nic. Jakby ktoś pozbawił ją dziedzictwa, utrwalając w umyśle i sercu nieprawdopodobny obraz drugiego człowieka. Im była starsza, tym bardziej wątpiła w słowa matki, ponieważ zdążyła już zorientować się, że idealni ludzie po prostu nie istnieją.

Weronika Durand w niczym nie ustępowała ojcu. Sumienny lekarz, ceniony specjalista w swojej dziedzinie. Kobieta poukładana, spokojna, do bólu cierpliwa. Prawdziwa przedwojenna dama. Amelia wiedziała, że ją zawiodła. I nie tylko wówczas, gdy oznajmiła, że bez względu na opory matki wyjdzie za Andreasa Imhoffa.

Odkąd sięgała pamięcią, potrafiła jeździć konno. Spędzała w siodle długie godziny. Nienawidziła tego. I pewnego dnia oznajmiła, że nie chce być dżokejką, ale baletnicą. Matka nie zmuszała jej do niczego, tylko pewnego popołudnia zaprowadziła ją do ogniska baletowego. Amelia miała wtedy dziewięć lat. Jednak i to zajęcie ją znudziło, podobnie jak później gra w tenisa. Dwa razy zmieniała szkoły, raz kierunek studiów. A Weronika wciąż przyjmowała to ze spokojem. Jedynie patrzyła na nią z zawodem w oczach. Ten smutek towarzyszył jej przez cały czas, a Amelia wiedziała, że to przez nią. Wolałaby chyba, żeby matka zrobiła jej kilka ostrych awantur, nawrzeszczała na nią, a nie patrzyła w ten sposób. Paweł dość szybko wyprowadził się z domu, ona była oczkiem w głowie rodziców, a jednak w ogóle nie spisała się jako córka. Bo jej matka wciąż była smutna.

– Chodź, córeczko – usłyszała głos ojca. – Zaraz zacznie padać.

Popatrzyła w niebo i zobaczyła ciężkie chmury, których wcześniej nawet nie zauważyła. Wzięła ojca pod rękę i ruszyli w stronę samochodu.

– Jak ci się układa z Andreasem? – zapytał, gdy wsiedli do środka.

– Dobrze – skłamała.

Nie chciała rozmawiać o swoim małżeństwie. To była katastrofa, a ona nie miała pojęcia, dlaczego wciąż wracała do tego człowieka.

– Jesteś smutna – bardziej stwierdził, niż zapytał ojciec.

W tym momencie nie musiała już mijać się z prawdą, bo wizyta na cmentarzu nieco ją przygnębiła. Nie zdążyła pożegnać się z matką, nie zdążyła jej powiedzieć, że popełniła błąd, wychodząc za Andreasa. I chociaż nie miało to związku z obiekcjami Weroniki Durand, pragnęła jej wyznać, że źle zrobiła. Zapytałaby ją, co ma teraz począć i czy matka kiedyś jej wybaczy ślub zawarty wbrew jej woli. I wszystko inne, co uczyniła.

Kiedy weszli do domu, zaparzyła herbatę i postawiła na stole. Przygryzła wargę, jakby wahała się zadać ojcu pewne pytanie i w końcu wypaliła:

– Tatusiu, czy ty znałeś mojego prawdziwego ojca?

Pokiwał głową i odrzekł zupełnie spokojnie:

– To był bardzo przystojny mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, o twarzy młodego chłopca. Jesteś do niego bardzo podobna.

Uśmiechnęła się.

– Nie jestem ani wysoka, ani dobrze zbudowana, ani męska.

– Ale masz jego oczy. Weronika mówiła, że uśmiechasz się jak on, ale, prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem, żeby twój ojciec się uśmiechał.

– Wojna odcisnęła na nim piętno, a potem okazało się, że to wszystko poszło na marne – westchnęła Amelia.

– Myślę, że nie dlatego wciąż był przygnębiony.

Popatrzyła na niego zdziwiona. Matka mówiła jej o tym, jak dzielnym żołnierzem był ojciec i jak bardzo załamał się, gdy Stalin wziął jego kraj pod pantofel.

– A myślisz, że jaki był powód? – zapytała.

– Myślę, że on kochał inną kobietę.

– Mama ci mówiła?

Gustav Durand pokiwał jedynie głową i dodał cicho:

– I przez nią zginął…

To była kolejna sensacyjna wiadomość, bo matka zawsze twierdziła, że Julian Chełmicki uległ wypadkowi w Polsce. To była jego ojczyzna, więc Weronika postanowiła, że zostanie pochowany w tym kraju, w miejscu, gdzie się urodził i gdzie spoczywali jego rodzice.

– Boże, tato – jęknęła. – Przecież mama…

– Tak, wiem. Weronika zawsze ci mówiła, że Julian był bohaterem, kochającym ojcem i mężem. Chciała, żebyś tak myślała. Nie wiem, jaki naprawdę był twój ojciec, ale nie ma ludzi idealnych. Jednak mnie twoja mama powiedziała prawdę. Julian Chełmicki nigdy jej nie kochał. Ożenił się z Weroniką, bo była z tobą w ciąży.

– Mnie też nie kochał? – zapytała ze ściśniętym gardłem.

Gustav uśmiechnął się smutno.

– Kochał, Amelio. I dlatego był z twoją matką aż do końca swojego życia.

– Cóż za heroizm – powiedziała kąśliwie. – W rzeczy samej bohater z niego.

– Nie mnie go oceniać. To stare dzieje. Przeżyłem z Weroniką ponad dwadzieścia lat. Byliśmy szczęśliwi i kochaliśmy się. Nawet jeśli gdzieś krążyły między nami duchy mojej żony i Juliana Chełmickiego. Rozumiałem ją, ona mnie. Nie byliśmy zazdrośni o tych, których już nie ma na świecie, ale wciąż są obecni w naszych sercach i wspomnieniach. Mama także znajdzie tam swoje miejsce. Była cudowną kobietą.

– Wiem, tato, jaka była mama. Niekiedy miałam nawet kompleksy, że nigdy jej nie dorównam. Klasą, inteligencją, dobrocią… Tym bardziej jestem zszokowana tym, co mi powiedziałeś i zastanawiam się, kim jest kobieta, którą ojciec wolał od mojej mamy. Zresztą ja też dołożyłam jej trosk. Kiedy wykręcałam kolejny numer, mama patrzyła na mnie takim przeraźliwie smutnym wzrokiem. Często się to zdarzało – westchnęła. – Oboje ją zawiedliśmy. I ja, i ojciec.

– Mylisz się, skarbie. Nigdy w ten sposób nie myślała o tobie. Uważała, że masz prawo być szczęśliwa według własnego scenariusza. Uwierz, jedynie ślub z Andreasem ją rozgniewał. Twoja matka była smutna, bo twój ojciec był miłością jej życia, a on jej po prostu nie kochał. Dlatego była nieszczęśliwa, a nie z twojego powodu. I mówię ci o tym, żebyś nigdy więcej w ten sposób o sobie nie myślała.

Zadręczała się, że to ona zawiodła jako córka, a tymczasem to ten cudowny i wspaniały Julian Chełmicki unieszczęśliwił jej matkę. Jakże matka musiała się męczyć ze świadomością, że w życiu ojca jest ktoś inny, a pozostają rodziną jedynie z uwagi na Amelię. Gustav był dla Weroniki darem niebios, ale ona i tak cierpiała z powodu Chełmickiego do końca swoich dni.

– Byli kochankami? To znaczy ojciec i ta kobieta? – Amelia chciała poznać całą prawdę i mit idealnego ojca i męża raz na zawsze obrócić w pył.

Ciągle zmagała się z kompleksami, że jej rodzice byli lepsi, bardziej prawi, z moralnymi kręgosłupami. Ona czuła się ułomna, mniej wartościowa i słaba. A tymczasem okazało się, że prawda może być zupełnie inna.

– Twoja matka była przekonana, że tak, ale wiesz… pod łóżkiem nie leżałem. Jednak twój ojciec w pewnym momencie zaczął znikać, ich małżeństwo się rozpadało, więc jeśli miałbym obstawiać, to tak, ta kobieta była jego kochanką.

– Wiesz coś więcej o niej, tato?

– Nie. – Pokręcił przecząco głową. – Tylko tyle, że mieszka teraz w Londynie i jest właścicielką wydawnictwa.

– A jak się nazywa?

– Nie mam pojęcia. Na imię ma Alicja.

– A te gazety? Coś o nich wiesz?

– Amelio, nie interesowałem się tym. W latach pięćdziesiątych miała jakiś magazyn o modzie. Ale dlaczego chcesz to wszystko wiedzieć?

– Dlatego że mama przez cały czas mnie okłamywała – syknęła przez zęby.

– Zostaw to, Amelio… Byłem dla ciebie ojcem, odkąd pamiętasz.

– Tak, tato. I kocham cię bardzo, ale chcę znać prawdę. Biologicznie jestem dzieckiem Weroniki i Juliana, a niekiedy czuję się, jakbym była adoptowana, bo to niemożliwe, by dwoje tak doskonałych ludzi spłodziło tak niedoskonałą istotę jak ja – wycedziła.

– Amelio, nie jesteś już młodziutkim dziewczęciem, więc zapewne wiesz, że ideały nie istnieją. Poza tym zauważ, że o zmarłych nikt nie mówi źle. Nawet jeśli człowiek był kanalią, po śmierci nagle staje się zupełnie przyzwoity. Gdyby twój ojciec żył i mieszkał teraz w Londynie ze swoją oblubienicą, twoja matka zapewne powiedziałaby ci kilka gorzkich słów na jego temat.

Amelia wstała z fotela, podeszła do ojca i ucałowała go w policzek.

– Masz rację, tatusiu. Idę spać, jutro wracam do Stuttgartu.

– Idź, kochanie. Ja też zaraz się kładę. Pojutrze przyjeżdża Paweł z rodzinką, będzie zamieszanie, muszę jakieś zakupy zrobić i przygotować pokój dla moich wnuków.

Jeszcze długo leżała w swoim panieńskim pokoju i przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Może Gustav miał rację, ale ona chciała poznać prawdziwą historię Weroniki Sarnowskiej. Szukała odpowiedzi, dlaczego jej życie tak dziwnie się układa, że wybiera wciąż mężczyzn, którzy jej nie kochają, a traktują jedynie jak trofeum. Może powiela schemat swojej matki, a może właśnie ten idealny obraz, jaki wyświetlała sobie w głowie przez całe lata, sprawił, iż czuła się niegodna miłości?

Przynajmniej miała cel. A potem… Potem postanowiła zrobić porządek ze swoim życiem.

5. Warszawa, 1972

Kiedyś wuj i prawny opiekun Karola Lewina, Igor Łyszkin, powiedział, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Karol nie pamiętał, przy jakiej okazji te słowa zostały wypowiedziane ani do kogo były skierowane, ale zapamiętał je bardzo dobrze. Kołatały mu w głowie, odkąd dwa lata wcześniej zamierzał dokonać zemsty.

Nieraz się przekonał, że pod wpływem silnych emocji można spieprzyć najprostszą sprawę. To, co chciał zrobić, proste nie było, a on nie miał czasu, by ostudzić swój gniew i zaplanować całą akcję z rozmysłem i precyzją. Na podjęcie decyzji miał zaledwie kilka godzin i chyba to go zgubiło. Po prostu zaszył się w zaroślach nieopodal willi Hanki Lewinówny i czatował na przybyłą z Londynu Alicję Dargiewicz. Chciał ją zabić. Za to, że ona kiedyś pozbawiła życia jego ojca, a jego samego – normalnego dzieciństwa. Co prawda ciotka i jej mąż wychodzili ze skóry, by zapewnić mu wszystko, co najlepsze, ale nie wierzył, że kochają go tak samo, jak Nadię czy Grzegorza. Nie był ich dzieckiem, ale sierotą przygarniętą przez miłosierną ciotkę.

Hanka powtarzała mu zawsze, że jego ojciec, Emil, kochał go ponad wszystko. Wierzył jej i żałował, iż był zbyt mały, by to docenić. Pamiętał go jak przez mgłę, ale wciąż wracały strzępki wspomnień, gdy ojciec wracał z pracy i mówił z szelmowskim uśmiechem: „Witaj, smyku. Mam dla ciebie niespodziankę. Najbardziej elegancki rower na świecie. Twój wujek, Franek, mawia, że «aligancki»”. Karol do tej pory zwykł tak mówić. Ojciec nie krzyczał na niego, nie strofował go i często powtarzał, że oprócz Szymka tylko jego jedynego ma na świecie.

Cóż z tego, jeśli jego ukochany Szymcio nic sobie nie robił z faktu, że morderczyni jego ojca chodzi na wolności? Razem mogli przecież coś wymyślić, mieli dowody, a Wielopolski był doskonałym adwokatem. I zapewne dobrze wiedział, że Alicja Dargiewicz od kilku tygodni jest w Polsce i zamierza ją opuścić tuż po Bożym Narodzeniu. I nie zrobił kompletnie nic. Nie poszedł na milicję, nie powiadomił go o przyjeździe tej suki i zapewne nie powiedział nic Hance Lewin. Jednak Karol stwierdził, że musi coś zrobić. Gdyby miał więcej czasu, wymyśliłby coś, by zatrzymać ją w kraju, ale w tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno. Wziął swój służbowy dziewięciomilimetrowy p-64 i udał się na Saską Kępę. Było zupełnie pusto i, niestety, ciemno. Strzelił prosto w nią i ujrzał, jak Alicja Dargiewicz osuwa się na ziemię. A potem uciekł.

Jego matkę, Adriannę, zamordowali Niemcy, gdy jeszcze chodził w pieluchach. Podobno była piękną i dobrą kobietą. Tak przynajmniej mówił Szymek Wielopolski. Jednak nie opowiadał o niej tak często, jak o ojcu. Wręcz niezbyt chętnie odpowiadał na pytania Karola. Natomiast ciotka w ogóle nie chciała na ten temat rozmawiać. Kiedyś jednak postanowił, że wyciągnie od Hanki wiadomości o matce. I usłyszał, że odeszła od ojca, wyszła za innego, a jego po prostu porzuciła. Od tej chwili piękna Adrianna przestała dla niego istnieć. Okazała się bowiem zwykłą kurwą. Może również dlatego uważał, że każda kobieta, oprócz ciotki i Nadii, jest wiarołomną zdzirą.

Na nieszczęście tuż za zakrętem natknął się na Grześka Łyszkina. Przestał biec, zaczął łapczywie połykać mroźne powietrze, by nie wyglądać na zziajanego i przywołał uśmiech na swojej twarzy.

– Karolek, kupę czasu – przywitał go Grzegorz.

– Tak, trochę minęło, odkąd się widzieliśmy. Też idziesz do ciotki na kolację?

– Tak, ale trochę się zaniepokoiłem, bo słyszałem strzały. Jakby z pistoletu. Ty też? – dopytywał Grzegorz.

– Słyszałem, ale sądziłem, że ktoś zaliczył dzwona na skrzyżowaniu – bąknął Karol.

– Możliwe, ale tyle razy słyszałem ten dźwięk… – Grzegorz wzruszył ramionami i zapytał podejrzliwie: – A w którą ty stronę do ciotki idziesz? Trafić nie możesz do rodzinnego domu po dwóch latach nieobecności?

– W tę samą, co ty, tylko fajki mi gdzieś po drodze z kieszeni wypadły i postanowiłem wrócić i się rozejrzeć – skłamał.

– Dajże spokój i tak będą całe zamoknięte. Będziesz palił moje.

– Może masz rację. – Karol machnął ręką i obaj ruszyli w stronę willi.

Przeszli kolejną przecznicę i dotarli do ulicy, na której znajdował się dom Hanki i Igora. Ujrzeli gromadkę osób na posesji. Ciotka szlochała, Nadia i Igor pochylali się nad jakąś postacią leżącą na ścieżce, a Kuba Staśko krzyczał, że pójdzie do środka i zadzwoni po pogotowie i milicję.

Karolek doskonale wiedział, kim jest osoba potrzebująca ambulansu, jak również znał sprawcę tego czynu. W tym momencie pomyślał, że jednak spotkanie z Grześkiem było mu bardzo na rękę.

Młody Łyszkin powiedział tylko:

– Co, u licha?

– Nie wiem. Może ktoś zemdlał albo dostał zawału – odparł Karol.

– Pośpieszmy się, może trzeba będzie im pomóc – oznajmił młody Łyszkin i przyśpieszył kroku.

Gdy podeszli bliżej, zobaczył ją. Leżała wsparta plecami o klęczącego przy niej młodego człowieka, a Nadia usiłowała szalikiem zatamować krew. Dargiewicz dostała w ramię. To i tak był doskonały strzał, jednak Karol miał świadomość, że gdyby nie pomylił się o kilka centymetrów, kobieta oberwałaby prosto w serce i nie zdołałaby przeżyć.

Usłyszał stanowczy głos Igora Łyszkina:

– Kuba, nie dzwoń nigdzie. Inaczej to załatwimy.

Staśko stał już na schodach, gdy nagle zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w stronę Igora, nie bardzo wiedząc, dlaczego ma nie powiadamiać pogotowia, jeśli Alicja została ciężko ranna.

– Dlaczego? – syknęła Hanka. – Trzeba ją ratować! Igor! Ona potrzebuje pomocy! Co ty wygadujesz?

– Potem ci wszystko wytłumaczę – odparł jedynie Łyszkin i zwrócił się do Karola: – Tylko ty możesz nam pomóc. Załatw nam miejsce w szpitalu MSW i niech siedzą cicho. Kuba, ty odpalaj samochód. Nie mamy czasu.

Nie wiedział, co ma powiedzieć. Spanikował. Ale zawsze czuł respekt przed Igorem Łyszkinem i zamiast wrzasnąć, że ta suka może zdechnąć pod płotem, wszedł do domu Hanki Lewin i zadzwonił, gdzie trzeba. Takim sposobem zamiast wykończyć potwora, uratował mu życie.

Analizował tę sytuację setki razy i doszedł do wniosku, że może dobrze się stało. Igor zachował chłodny umysł i nie dopuścił, by milicja wszczęła dochodzenie. Przecież tkwiąca w ciele kula zostałaby zidentyfikowana, a milicja z pewnością domyśliłaby się, iż sprawcą musiał być ktoś ze służby bezpieczeństwa albo wojska. Podejrzenie padłoby na niego albo Grześka. Może wyłgałby się z tego, robiąc z Alicji szpiega z wrogiego, imperialistycznego kraju, ale stary Łyszkin nie darowałby mu podobnego czynu.

Igor zjawił się u niego kilka dni później, gdy opatrzona i ledwie trzymająca się na nogach Alicja Dargiewicz opuściła Warszawę, udając się samolotem rejsowym do Londynu. Wszedł do jego mieszkania i położył na stole pocisk.

– To chyba twoje – syknął.

Wystraszył się. Może gdyby nie miał z Łyszkinem na pieńku z powodu Nadii, przyznałby się, ale w tej sytuacji po prostu się bał. Nie milicji, przesłuchań czy nawet więzienia, ale gniewu wuja. Wiedział, że Igor zabił w czasie wojny wielu ludzi. Cóż więc by go powstrzymało, by przy pomocy swoich moskiewskich koleżków pozbyć się Karolka na zawsze?

– A dlaczego niby moje? – prychnął wówczas.

– Ten pocisk wyciągnięto z ramienia Alicji Dargiewicz. Pochodzi z pistoletu p-64, a zdaje się, że ty taki posiadasz. – Igor był naprawdę zły.

– Grzesiek również. – Wzruszył ramionami. – A jeśli miałeś wątpliwości, trzeba było wezwać milicję. Dlaczego tego nie zrobiłeś?

Chciał zapędzić wuja w kozi róg. Zaatakować tak samo, jak on by to zrobił.

– Bo domyślałem się, że to ty mógłbyś wpaść na tak idiotyczny pomysł – wycedził Igor. – Może narobiłbyś kłopotów Alicji, ale zapewniam cię, że sobie większych. To nie lata czterdzieste…

– I załatwiłem jej szpital, zamiast poczekać, aż zdechnie? – zapytał ironicznie.

– Więc kto, Karol? Alicja przyleciała do Polski pierwszy raz po dwudziestu latach. Spotkała się jedynie z rodziną swojej synowej i z nikim więcej…

Wzruszył ramionami.

– Szymon Wielopolski także miał powód, by pozbyć się Dargiewicz.

– Nie wierzę, poza tym nawet jeśli, raczej posłużyłby się jakimś starym browningiem kupionym pokątnie na Różycu.

– Grunt to wierzyć obcemu – odciął się Karolek.

– Po tym, co zrobiłeś Nadii, straciłeś moje zaufanie na zawsze.