Duch nie spadł z nieba - Hoimar von Ditfurth - ebook

Duch nie spadł z nieba ebook

Hoimar von Ditfurth

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Z chwilą, gdy się założy i zaakceptuje fakt ewolucji chemicznej i następującej po niej ewolucji biologicznej, a także fakt postępu tej ewolucji do coraz bardziej złożonych struktur i zdolności, pojawienie się zjawisk psychicznych w toku dalszego biologicznego rozwoju staje się wydarzeniem koniecznym. A więc nasz duch musiał także zrodzić się z tego rozwoju. Różniące się między sobą pod względem funkcjonalnym - a także wieku - podstawowe części naszego mózgu wprawdzie do dnia dzisiejszego odzwierciedlają trzy najważniejsze kroki, dzięki którym ewolucja wzniosła się z poziomu biologicznego na psychiczny, ale są one rezultatem tego rozwoju, a w żadnym razie nie jego przyczyną. Podobnie jak wszystko, co na tym świecie istnieje, tak samo świadomość nasza ze wszystkimi swymi osobliwościami jest wytworem realnej historii, sumą następujących po sobie ściśle określonych i konkretnych wydarzeń, które ją zrodziły. Nasze myślenie i przeżywanie, nasze lęki i nadzieje po dziś dzień noszą na sobie piętno śladów owej historii.

[opis okładkowy]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




von DTTFUBTH

(duch nie spadł z nieba biblioteka myśli współczesnej

Hoimar von D1TFURTH duch nie spadl z nieba

Przełożyła

Anna Danuta Tauszyńsha

Przedmową opatrzył Maciej Iłowiecki

Państwowy Instytut Wydawniczy 1981

Tytuł oryginału

DER GEIST FIEL.NICHT VOM HltóMEŁ

Konsultanci

ZUZANNA STROMENGER — biologia WALDEMAR SZELENBERGER — neurologia.

Okładkę projektował MACIEJ URBANIEC

© Copyright Hoffmann und Campe Verlag, Hamburg 1976

© Copyright for the Polish edition by Państwowy instytut Wydawniczy, Warszawa 19^-‘ .pi

ISBN 83-06-00163-X

PRZEDMOWA

Z podziwem i niepokojem przeczytałem kolejną książkę Ditfurtha Z podziwem — wobec konsekwencji i śmiałości, z jaką uczony dokonuje syntezy wyników współczesnych nauk przyrodniczych, i wobec talentu, z jakim potrafi to robić, przekonując nas do pewnej wizji świata. Z niepokojem — czy owa spójna wizja, tak logicznie porządkująca rzeczywistość i swoiście piękna, jest w istocie tak bliska prawdy, jak by na to zasługiwała.

Talent pisarski Ditfurtha sprawia, iż zawiła i na pozór chaotyczna mozaika zjawisk przyrodniczych zaczyna się nagle układać w niezwykły wzór, całkowicie prosty i zrozumiały, i tak przekonywający, że z łatwością uznajemy go za oczywiście prawdziwy. Nie jest .tę wobec autora żaden zarzut; czynienie z tego powodu zarzutu komukolwiek byłoby absurdem —1w końcu po to się pisze także książki, by przekonać czytelników do pewnych przemyśleń. Nie chcę również przez to powiedzieć, że hipotezy Ditfurtha są błędne, bo tego nie wiem i myślę, że nie wie tego nikt, kto nie lubi niczego przesądzać a priori. Chcia-łem tylko zwrócić uwagę, iż posługując się wynikami współczesnych nauk szczegółowych nie można dziś wprawdzie zdecydowanie obalić wyłożonej w książkach Ditfurtha koncepcji filozoficznej, ale też nie można jej zasadnie dowieść. To po pierwsze. Po drugie zaś — dla porządku przypomnę rzecz znaną — na temat ewolucji kosmicznej istnieją też inne, równoprawne koncepcje. Wybór którejś z nich zależy od założeń najogólniejszych, przyjmowanych dziś jeszcze poza obszarem nauki.

Pogląd, że człowiek i przyroda nie są w opozycji, że Kosmos wobec ludzi nie jest siłą obcą i wrogą, przeciwnie, jest naszym jedynym, opiekuńczym oparciem, że wreszcie materia nieustannie zmierza ku formom coraz doskonalszym, my zaś jako jedna z tych form tkwimy w najwyższym nurcie owego samodoskonalenia — otóż taki pogląd, trzeba przyznać, może być bardzo pociągający. Jeśli więc pytam o „bliskość prawdy”, to chciałbym wiedzieć, czy filozofia Hoima-ra von Ditfurtha (ściślej: filozofia wyłożona najkon-sekwentniej w książkach tego autora) urzeka nas dlatego jedynie, że sprzyja takiej wizji świata, jaka jest nam potrzebna i jaką chcielibyśmy uznać, czy też rzeczywiście bliska jest wewnętrznej logice Kosmosu.

Chociaż, jak wspomniałem, dzisiejszy stan wiedzy nie pozwala rozstrzygnąć tego dylematu, wiąże się on przecież z najstarszym bodaj i najbardziej fundamentalnym ludzkim problemem: z pytaniem mianowicie o sens wszechrzeczy i tym samym o sens naszego krótkotrwałego życia. We wszystkich swoich książkach Ditfurth poszukuje owego sensu i z godną podziwu odwagą dowodzi jego istnienia na gruncie wyłącznie nauk przyrodniczych.

Przyzwyczailiśmy się — czy też raczej przyzwyczaili nas do tego wulgaryzatorzy marksizmu — traktować podejrzliwie pytania o głębszy sens Wszechświata. Nadszedł jednak czas, kiedy sama przyroda podsuwa nam odpowiedzi. Jeszcze, być może, odczytujemy je błędnie — ale przynajmniej zyskujemy powoli przeświadczenie: właściwa odpowiedź istnieje i w końcu właśnie nauka pozwoli ją odnaleźć.

Jeśli w tej mierze wiara w naukę jest jednak złudna (a tak przecież wciąż sądzi wielu uczonych), tc mimo wszystko nie pozostaje nic innego jak dążyć za tym złudzeniem. Ono bowiem, po prawdzie, napędza wszelkie poznanie.

Pytając o „bliskość prawdy” można też pytać pc prostu o to, czy Ditfurthowskie opisy procesów ewolucyjnych materii martwej 4 żywej są możliwie najbardziej zgodne z nagromadzoną wiedzą przyrodniczą, czy podane przez autora wyjaśnienia różnych zjawisk wynikają z najnowszych (pamiętajmy jednak, że „najnowszych” nie oznacza: „ostatecznych”' tej wiedzy uogólnień. Odpowiedź powinna być chyba taka: na pewno książki Ditfurtha nie są wolne od błędów i omyłek, od niedobrych porównań czy mylących terminów, niekiedy nawet od nie umotywowanych wniosków. Niemniej Ditfurth nie próbuje nas w niczym oszukiwać i z właściwą sobie erudycją przedstawia i porządkuje informacje najnowsze i tylko te, które zostały uzyskane metodami naukowymi. Tym bardziej dotyczy to książki poświęcone; mózgowi i świadomości; jak wiemy, jej autor jes1 specjalistą-neurologiem i psychiatrą, profesorem uniwersytetu w Heidelbergu, niewątpliwie na tych właśnie sprawach zna się bardzo dobrze i może głosić swe opinie z całą odpowiedzialnością. Wśród jegc opinii i interpretacji zdarzają się naturalnie i takie których nie podzielą inni specjaliści; na szczęście książka Duch nie spadł z nieba nie jest dogmatycznym wykładem „jedynie słusznych teorii”, nie jesl zresztą również podręcznikiem ani informatorenr o stanie biologii mózgu.

Jest to natomiast pewna fascynująca propozycja intelektualna, wyrosła na gruncie wyników badań fizjologii wyższych czynności nerwowych, psychologii i zwłaszcza etologii (nauki o zachowaniu się zwierząt), wsparta najnowszą wiedzą o mechanizmach ewolucji biologicznej. Krótko mówiąc, książka ta opisuje, w jaki sposób rozwój biologiczny móg] wyłonić zjawiska psychiczne i w końcu świadomość, główną zaś jej tezę streszcza sam tytuł: Duch nie spadl z nieba, świadomość jest koniecznym wytworem materii i zarazem w określony sposób zawarta jest we właściwościach materii. Dlatego ewolucja, zdaniem Ditfurtha, nie tworzy zjawisk psychicznych, tylko je właśnie wyłania, niejako dopasowując do pewnych istniejących już możliwości odpowiednie urządzenia biologiczne. Ditfurth pisze: „...mózg jest narzędziem myślenia, a nie jego przyczyną. Nie jest tak, że mózg nasz «wynalazł» myślenie, raczej jest przeciwnie” (s. 30). Przeciwnie — to znaczy?

Od razu muszę stwierdzić, iż ta ostatnia koncepcja wydaje się dyskusyjna, przy pewnej zaś interpretacji prowadzi autora do oczywistej sprzeczności. Ale o tym później. Najpierw spróbuję jeszcze streścić niektóre zasadnicze idee Ditfurtha, rozwijane konsekwentnie we wszystkich jego książkach.

Oto więc materia podlega wiecznotrwałej, jednokierunkowej i jednotorowej ewolucji, polegającej na osiąganiu coraz większej złożoności, coraz wyższego poziomu organizacji. Ewolucja — jak byśmy powiedzieli naszym antropomorfizującym, czyli nieadekwatnym wobec zjawisk przyrodniczych językiem — „pcha materię ku doskonałości”. Jednotorowość oznacza, że nie istnieje np. odrębna droga rozwoju materii martwej i odrębna żywej, wszystko stanowi jeden szlak, jest jednolitym procesem. (Cecha ta wyklucza więc przyjmowane dziś przez niektórych uczonych założenie, iż życie jest wieczne i rozwija się równolegle z materią martwą.) W ewolucji kosmicznej nic nie dzieje się przypadkowo (i tutaj Ditfurth wkracza bez najmniejszego wahania w ogień najgorętszych dyskusji w dzisiejszej nauce...).

To, co odczytujemy jako prawa natury, to są właśnie prawidłowości owej wszechogarniającej ewolucji, ona sama jest niejako prawem najogólniejszym; rozwój — jak by powiedzieli filozofowie — jest imma-nentną cechą materii. Kolejnymi i (co dla Ditfurtha ważniejsze!) koniecznymi etapami ewolucji kosmicznej jest powstanie najpierw cząstek, zwanych elementarnymi, potem jąder wodoru, potem — z wodoru — atomów wszystkich pierwiastków (choć niektóre z nich mogły uformować się później i jak wskazuje astrofizyka, tak rzeczywiście było), potem obiektów kosmicznych i ich układów, potem życia, potem człowieka, potem... No cóż, z samej zasady ewolucji wynika, że jej dotąd najdoskonalszy wytwór, za jaki uważamy nasz mózg, musi być również tylko szczeblem tej nie kończącej się drabiny wzwyż. Wzwyż ku czemu?

W książce o rozwoju materii — Na początku był wodór — Ditfurth przypuszcza, iż następnym szczeblem powinien być rodzaj psychicznej wspólnoty międzygalaktycznej, obejmującej wszelkie cywilizacje Wszechświata (bo przecież jedną z konsekwencji wszechogarniającej ewolucji musi być wielość ośrodków życia ,i zatem wielość życia obdarzonego świadomością — w tym miejscu zaprotestują liczni biologowie i kosmologowie). „Psychiczna wspólnota” w Kosmosie byłaby jakby ukoronowaniem (choć nie zakończeniem!) procesu, który przed dziesiątkami miliardów lat rozpoczął się Wielkim Wybuchem, to znaczy początkiem naszego świata. W książce Duch nie spadł z nieba Ditfurth zastanawia się nad dalszą ewolucją rodzaju ludzkiego i dochodzi do wniosku, że jesteśmy „tylko neandertalczykami dla naszych biologicznych potomków” (s. 414), przez co chce powiedzieć, że mózg ludzki stoi dopiero u progu samodoskonalenia. (Nie ma to w tym wypadku znaczenia, ale dla porządku dodam, iż nie jest to metafora zbyt fortunna, bo akurat mózgi neandertalczyków nie różniły się biologicznie od mózgów ludzi współczesnych, nie stanowiły w ewolucji biologicznej niższego szczebla, a ponadto, prawdopodobnie nie jesteśmy potomkami ludzi neandertalskich, będących raczej boczną, wygasłą linią hominidów.)

Wniosek Ditfurtha wydaje się jednak prawidłowy: byłoby bardzo trudne do uzasadnienia twierdzenie, że mózg współczesnego człowieka jest ostatecznym, końcowym produktem ewolucji! Można się natomiast spierać, w jakim stopniu dalszy rozwój naszego mózgu będziemy zawdzięczać zmianom jego struktury biologicznej, w jakim zaś rozbudzeniu już w nim istniejących możliwości. Wypada też wziąć pod uwagę dość zagadkowy fakt, że od co najmniej 100 000 lat biologiczna ewolucja mózgu człowieka uległa zahamowaniu; być może, jest to zahamowanie przejściowe, jeśli jednak okaże się stałe?

Nawet i wówczas nie zmartwią się przyszłe pokolenia. Mózg współczesnego Homo sapiens jest właściwie magazynem nie wykorzystanych możliwości (w języku cybernetyki nazywa się to redundancją, nad-miarowością). We wszystkich działaniach — malując Monę Lizę, tworząc teorię względności czy pilotując statek kosmiczny, człowiek wykorzystuje najwyżej 10 procent potencjału swego mózgu... Jeśli więc zechcemy się zgodzić z kolejną tezą Ditfurtha, iż „mózg nasz nie został po to rozwinięty przez ewolucję, aby pozwolić nam poznać świat, lecz jedynie dla umożliwienia nam przetrwania w tym świecie” (s. 394), to wypadnie zastanowić się nad przyczynami i ewolucyjną potrzebą owej „strukturalnej redundancji” ludzkiego narządu do myślenia.

Tak czy inaczej, krocząc wraz z Ditfurthem śladami „ewolucji kosmicznej”, od prapoczątkowego wodoru, doszliśmy do mózgu obdarzonego świadomością. Widok z tego szczebla ewolucyjnej drabiny jest imponujący: więc aż tyle zdołaliśmy się już dowiedzieć o świecie! I zarazem jest to widok doprawdy żałosny: aż tak mało wiemy o własnym organie do myślenia! Czyżby dlatego, że wszelką wiedzę zdobywamy właśnie poprzez ten organ i wyłącznie dzięki niemu?

Nie jest wcale dziwne, że w historii nauki poglądy na rolę nerwów i mózgu były bardzo rozmaite i bardzo zmienne ani nawet to, że bywały zupełnie absurdalne. Dziwne natomiast, że niemal od chwili, kiedy w ogóle zauważono istnienie mózgu, kiedy nie było żadnego sposobu, by rozpoznać jego funkcje — odgadywano je najzupełniej poprawnie; zarazem aż do XVI w. zwyciężała interpretacja całkowicie fałszywa. Zdaje się, iż jednym z pierwszych, którzy dostrzegli związek psychiki z mózgiem, był- grecki filozof i lekarz, Alkmeon z Krotony, żyjący w połowie VI w. p.n.e. Związek ten rozumiał również Platon i przedstawiciele słynnej aleksandryjskiej szkoły lekarskiej w III w. p.n.e. — Herofilos z Chalcedonu i Erasistra-tos z Keos. Ale w wiedzy na ten temat zaważyły poglądy dwóch geniuszy starożytności: Hipokrates sądził, że mózg jest rodzajem nieczułej i zimnej gąbki, której jedyną rolą jest wydzielaniu śluzu, mającego ochładzać „gorące serce”, Arystoteles uważał, iż mózg nie ma łączności z innymi narządami i służy do oziębiania zmysłów. W XVI w. lekarz włoski Giovanni Baptista Fantoni określił mózg słynną do dziś formułą: „Obscura textura, obscuriores morbi, functiones obscurissime” (niezrozumiała budowa, jeszcze niezro-zumialsze choroby, zupełnie niepojęte funkcje).

Dopiero w XX w. poczyniono w badaniach mózgu pewne postępy, w rozwiązaniu niektórych problemów nawet dość znaczne. Ale i to nie powstrzymało współczesnego brytyjskiego neurofizjologa R. W. Gerarda od gorzkiej uwagi: „...pozostaje smutną prawdą, że większość naszej obecnej wiedzy o’ procesach umysłowych jest tak nieprzekonywająca i nieużyteczna, jak gdyby nasza czaszka, pomimo tego, co wiemy, wypchana była watą.” 2

Pesymistyczne stwierdzenie Gerarda należałoby uściślić. O tym, jak działa mózg, wiemy wprawdzie bardzo mało, bez porównania mniej niż o funkcjonowaniu całej reszty naszego ciała. Niemniej zdobyta dotąd wiedza jest już tak znacząca, że zmusza do zmiany spojrzenia na sam proces poznania i zatem koryguje obraz rzeczywistości, który uważaliśmy dotąd za co najmniej godny zaufania. Wiedza ta również wystarcza do wskazania, co kształtowanym do życia w społeczeństwie młodym umysłom może przynieść nieodwraęalne szkody. Myślę, że z tych szczególnie powodów pytanie: „jak pracuje mózg?” staje się jednym z najważniejszych pytań naszego czasu. W książce Ditfurtha znajdziemy drobną, ale bardzo ważną część odpowiedzi i kto wie, czy nie to właśnie jest największą wartością tego dzieła.

Działanie ludzkiego mózgu określają dwa przede wszystkim czynniki: historia ewolucji tego narządu, utrwalona w jego biologicznej strukturze, i cel, dla którego ta struktura była rozwijana i przekształcana.

Swej historii mózg zawdzięcza policentrycz-ność, podział na trzy główne funkcjonalne podzespoły, samodzielne, ale ściśle powiązane, zawiadujące oddzielnymi królestwami, ale wzajem konkurencyjne, uzupełniające się, ale niemal wobec siebie wrogie. Jest to dziedzictwo filogenetyczne, oczywiście w ciągu milionów lat ewolucji „przeorganizowane”, unowocześnione, zasadniczo zmienione, jednak zawierające do dziś wyraźne ślady po naszych praprzodkach — gadach, pierwotnych ssakach, nawet w ogóle pierwszych strunowcach. Ośrodek najstarszy — pień mózgu (trzymajmy się już podziałów Ditfurtha) — steruje całą fizjologią, podtrzymuje procesy życiowe i nie podlega naszej woli. Jego działaniu — jak sądzimy — nie towarzyszą zjawiska psychiczne, choć działanie to samo na pewno w jakiś sposób wpływa na toczące się gdzie indziej procesy psychiczne.3

Ośrodek filogenetycznie nieco młodszy — między-mózgowie — zawiera już odpowiednie „programy zachowań”, jest siedliskiem instynktów, popędów, jego pracy mogą towarzyszyć emocje i uczucia. Wreszcie dużo młodsza od obu pozostałych kora mózgowa, siedziba „poznawczych czynności instrumentalnych”, źródło operacji logicznych, jest właściwym aparatem do myślenia. Oczywiście opis powyższy jest bardzo nieścisły, podziały nie są tak ostre, mózg zaś ostatecznie jest jednością i funkcje podzespołów można wyjaśniać tylko pamiętając o ich wzajemnym oddziaływaniu -i tylko w ramach całości. Ale też nie wiedząc o tej ewolucyjnej policentryczności, o istnieniu w mózgu różnych „ośrodków władzy”, nie moglibyśmy zapewne w obrębie nauki odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszej głowie toczy się nieustanna walka. Walka — między mądrością i szaleństwem, między zwierzęcymi instynktami i ludzkim sumieniem. między popędami życia i wartościami, które chcielibyśmy uznać za nadrzędne.

Hoimar von Ditfurth wspaniale rekonstruuje historię ewolucji mózgu i jego podzespołów, potrafi chyba niezbicie dowieść wpływu, jaki na nasze zachowanie musi ta historia wywierać. Uświadamia to wyraziście, jak łatwo najwyższym ośrodkom korowym może się wymknąć kontrola nad „ciemnymi siłami” ośrodków w hierarchii ewolucyjnej niższych. Czasem nawet owe „zwierzęce ośrodki” mogą zaprząc do swych celów cały nadzwyczajny aparat rozumu. Wówczas następuje racjonalizacja i usprawiedliwienie najbardziej zbrodniczych poczynań jednych ludzi wobec innych — iw istocie, trudno o coś gorszego.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na rzecz inną. Otóż autor Ducha... nie odcina się od pewnego wniosku, który — niezależnie od intencji — może być

nie pozwala umrzeć tkankom (naturalnie organizm otrzymuje z zewnątrz substancje odżywcze). Powstały dylematy etyczne i filozoficzne, z jakimi ludzkość nigdy nie miała do czynienia. sugerowany jego relacją. Jest to zbyt ważna sprawa, by można ją było pozostawić nie dopowiedzianą. Mam na myśli traktowanie wrodzonych ułomności ludzkiej natury jako zła koniecznego, absolutnego (bo utrwalonego ewolucyjnie) i zatem jako głównej przyczyny naszej ziemskiej niedoli. Jakkolwiek wielkimi grzechami można obarczać biologiczną naturę człowieka, to jednak dwa przynajmniej stwierdzenia pozostają niezaprzeczone. Po pierwsze więc, nie udało się dotąd dowieść (mimo licznych wysiłków), by człowiek nie mógł i nie potrafił skutecznie zwalczać swych „zwierzęcych” ułomności, w tym sensie nie są one zatem narzuconą naszej woli koniecznością. Po drugie zaś — co jak się zdaje, uzasadnił wystarczająco Karol Marks w ubiegłym stuleciu — największą przyczyną nieszczęść na tej Ziemi nie jest jakieś ,;biologi'czne zło” tkwiące w człowieku, ale zło wyrastające z określonych stosunków społecznych. Te zaś, jak dowodzi historia, można zmieniać i trzeba zmieniać.

Zgoda więc z Ditfurthem, że człowiekowi daleko do „racjonalnej swobody i nieograniczonej odpowiedzialności za swoje postępowanie” (s. 423), ale to tylko połowa prawdy. Trzeba jeszcze wyraźnie powiedzieć, że niedoskonałość ludzka w pewnych układach społecznych ujawnia się łatwiej niż w innych.

Wróćmy na chwilę do czynników określających pole działania mózgu. Wspomniałem o celu powstania tej struktury (celu w sensie biologicznym, rozumianym jako wynik przystosowania). Otóż ów cel najogólniejszy jest banalny w swej oczywistości: rozwój mózgu miał służyć zwiększeniu szans przetrwania organizmu w środowisku. Wniosek z powyższego nie jest już wcale banalny i wręcz trudny do pojęcia: szanse przeżycia zwiększają się wtedy — ba, w ogóle wyłącznie wtedy istnieją! — kiedy dostrzega się i skupia uwagę tylko na niektórych sygnałach dochodzących ze środowiska i kiedy stosuje się tylko niektóre formy zachowań. Tylko niektóre (nieliczne) bowiem informacje z zewnątrz mają znaczenie biologiczne, to znaczy są ważne dla organizmu, i tylko wybrane (również nieliczne) reakcje zapewniają właściwą odpowiedź na „wyzwanie” środowiska. Mało tego. Żeby aparat postrzegania mógł użytecznie dla organizmu ocenić zarejestrowany sygnał, musi mieć już wcześniej wbudowany pewien „wzór rzeczywistości”, musi dysponować zakodowanymi informacjami, mówiącymi o tym, jaki jest świat.

W książce Duch nie spadł z nieba znajdziemy dokładne i proste wyjaśnienie tego zdumiewającego fafttu, więc tylko przypomnę jego konsekwencje. Oto między mózgiem — aparatem odbijającym rzeczywistość — a samą rzeczywistością istnieje coś w rodzaju „luki informacyjnej”. Powstały w mózgu obraz świata jest zasadniczo zniekształcony i jest tylko nikłym wycinkiem tego, co naprawdę wokół nas istnieje. „...nawet nam się nie śni — pisze Ditfurth (s.    —

...jak wielka jest przestrzeń zajmowana przez świat poza granicami naszego horyzontu postrzegania i wyobrażeń.” Pół biedy, gdyby chodziło tylko o postrzeganie — w końcu dzięki technice potrafimy je poszerzać niemal nieskończenie. Chodzi przecież q coś dużo poważniejszego: o trudność (jak chcą niektórzy, nawet absolutną niemożność) wyobrażenia sobie i zrozumienia głębszej natury świata, o ograniczenie nie pozwalające być może w ogóle poznać pewnych wymiarów rzeczywistości.

W końcu z bardzo konkretnych przyczyn biologicznych człowiek nie potrafi wyobrazić sobie (mam nadzieję, że fizycy okażą się na tyle skromni, by nie zaprotestować?) na przykład wielowymiarowej czasoprzestrzeni, skończoności (i chyba nieskończoności) Kosmosu, upływu czasu wstecz, prawdziwej struktury elektronu, istoty kwantów czy choćby granicznej w przyrodzie prędkości światła. Z drugiej strony, nasz mózg nie potrafi w żaden sposób odróżnić sygnałów i bodźców — docierających z realnego świata z zewnątrz — od wrażeń istniejących wyłącz-ę nie w nim samym (na przykład wywołanych sztucznie, drażnieniem za pomocą elektrod).

Na szczęście tenże sam mózg wymyślił naukę, informującą go właśnie o tym wszystkim — ale też nie możemy z całą stanowczością powiedzieć, czy i na ile ograniczenia naszej wyobraźni wpływają na poznawcze możliwości samej nauki. Nadto nie można również wykluczyć, że nasz aparat poznający jest niezdolny „z natury” do odnalezienia odpowiedzi na pewne pytania najogólniejsze, zasadnicze, filozoficzne (bo strukturom biologicznym odpowiedzi na te pytania są zupełnie niepotrzebne, nie ułatwiają im niczego...). Oczywiście „ludzki” wymiar naszego mózgu zmienia sytuację i tak naprawdę nic nie można w tym zakresie przesądzać, warto więc tylko zwrócić uwagę, że „dowiedzieć się o czymś” nie oznacza jeszcze „zrozumieć to” i że przepaść między tymi dwiema możliwościami zaczyna się coraz bardziej powiększać.

Spór o te wszystkie sprawy przybiera ostatnio na sile i daleko mu do rozstrzygnięcia. W każdym razie jedno zda je się nie ulegać wątpliwości: granice i natura ludzkiej wiedzy zdeterminowane są nie tylko naturą otaczającego nas świata, ale również (wciąż nie wiemy, w jakim stopniu) strukturą naszych mózgów. W tym miejscu trzeba jednak stanowczo stwierdzić: wszystko powyższe niekoniecznie prowadzi do wniosku, że zdobyta naukowymi metodami wiedza jest nieobiektywna, że nie odzwierciedla rzeczywistości lub jest wiedzą o świecie nie istniejącym. Wniosek wyciągnięty na podstawie praktyki musi być inny: nasza wiedza z pewnością jest tylko przybliżona i stale niepełna, ale nie jest złudzeniem. Natomiast im dokładniej poznaje się wady i ograniczenia ludzkiego aparatu poznawczego, tym szerzej dają się uchylić wszelkie zasłony otulające realny świat.

Można się więc ostatecznie zgodzić z szokującym zdaniem Ditfurtha: „Przeżywana przez nas rzeczywistość jest w takim stopniu uzależniona od właściwości naszych narządów postrzegania i struktury naszego myślenia, że wolno nam chyba powiedzieć, iż jest tworem naszego mózgu” (s. 420) — ale tylko wówczas gdy ma się na myśli złudę wrażeń, odczuć i wskazań tzw. zdrowego rozsądku.

Rzeczą najbardziej godną zastanowienia jest przecież fakt, że myśl ludzka potrafi się wyrwać z zaklętego kręgu ovyych pozorów.

Kilka jeszcze słów chciałbym poświęcić kwestii bodaj najtrudniejszej — świadomości i jej relacjom z materią. Pojęcie „świadomości” jest niejednoznaczne, nie ma na gruncie nauki poprawnej czy też powszechnie akceptowanej definicji. Sam Ditfurth, który przecież tę książkę poświęcił głównie pojawieniu się w świecie świadomości, nader często używa tego pojęcia w różnym zakresie i znaczeniu. Czasem chodzi mu w ogóle o wszelkie zjawiska psychiczne, czasem wyłącznie o to, co nazywamy przeżyciem subiektywnym, czasem o coś, co przeciwstawiane jest materii. Powiedzmy na razie, że chodzi o psychikę i o relacje psychiki z ciałem (psyche i soma). W tej kwestii przedstawiano wiele rozwiązań, ale wszystkie dadzą się sprowadzić do kilku. Wśród koncepcji dualistycznych powszechnie znana jest teza Kartezju$za: w świecie istnieją dwa rodzaje substancji — duch i materia. W człowieku duch (umysł) współistnieje z materią (ciałem) i obie te „części” oddziałują na siebie wzajemnie, choć dusza kieruje ciałem. Leibniz uznawał paralelizm — dusza i ciało w ogóle nie działają na siebie, a tylko nam się wydaje, jakby dusza sterowała ciałem. Wydaje się tak dlatego, że istnieje między nimi „harmonia wprzód ustanowiona”, to znaczy ich działanie jest równoległe i dokładnie zestrojone — jakby dwóch zegarów, nastawionych dokładnie na tę samą godzinę.

Biskup Berkeley, jak wiemy, wyznawał pogląd, że można poznawać tylko zjawiska psychiczne, i doprowadził go do skrajności — że w ogóle tylko zjawiska psychiczne istnieją. Thomas Hobbes z kolei zaprzeczał istnieniu czegokolwiek poza materialnym ciałem — odrzucając kartezjańską duszę, odrzucał również przy okazji w ogóle zjawiska psychiczne. Ciekawa była koncepcja Bertranda Russella: substancja, z której utworzony jest świat, nie jest ani duchem, ani materią, lecz czymś pierwotniejszym (tzw. neutralny monizm — z tej doktryny wywodzi się poglądy że duch i materia są tylko różnymi aspektami tego samego procesu). Współczesny filozof brytyjski Gilbert Ryle uznał pojęcie „psychiki” za należące do innej kategorii semantycznej niż „ciało” czy „materia”. Wart przypomnienia jest jego słynny przykład z uniwersytetem: oto pokazywano komuś budynki starej uczelni w Oksfordzie. „No, dobrze — zapytał zwiedzający — a gdzie jest uniwersytet?” Podobnie z psychiką — nie jest to duch ani materia, lecz pewien „sposób organizacji” i cała sprawa polega na myleniu kategorii językowych, wobec tego relacja między psychiką a ciałem jest pseudoproble-mem.

Wreszcie Thomas Huxley, biolog z XIX w., twierdził, że świadomość jest po prostu produktem ubocznym pewnych procesów fizyko-chemicznych w układzie nerwowym.

Przedstawiłem (nieco chaotycznie i w uproszczeniu) różne stanowiska, by łatwiej nam było uzmysłowić sobie myśl Ditfurtha. W gruncie rzeczy nie jest ona odległa od koncepcji filozofii materialistycznej, choć może nas mylić posługiwaniem się pojęciem „ducha” i niektórymi sformułowaniami. Przypomnę tylko jeszcze, że materializm dialektyczny opowiada się za p i e r w o t n o ś c i ą materii i wtórnością świadomości, nie redukuje jednak zjawisk psychicznych do procesów fizyko-chemicznych. Świadomość „jest specyficznie ludzkim, idealnym odbiciem obiektywnej rzeczywistości, powstającym dzięki systemowi nerwowemu w mózgu człowieka.”4 Mózg nie jest więc źródłem świadomości, lecz biologiczną strukturą, bez której owo odbicie nie może się pojawić.

Wydaje się istotne, że świadomość nie jest jakąś „rzeczą” — jest pewnym stanem, ale też trudno byłoby na gruncie biologii ewolucyjnej wyjaśnić, dlaczego właściwie (i po co?) istnieją „subiektywne przeżycia”. Teoretycznie można sobie wyobrazić strukturę tak skomplikowaną i tak działającą jak mózg, ale istniejącą bez uświadomienia sobie swego działania i swych odczuć. Wydaje się, że taki automat mógłby zupełnie skutecznie zapewnić przetrwanie sterowanemu przez siebie ciału. Ale może to właśnie jest niemożliwe? Może pewnemu, odpowiednio wysokiemu poziomowi skomplikowania sieci neuronowej (czy jakiejkolwiek? czy materiał odgrywa tu jakąś rolę?) muszą towarzyszyć zjawiska psychiczne? Na razie neurofizjologowie-materialiści odpowiedzą nam tylko tyle, że świadomość nie jest aktem duszy, posługującej się mózgiem, kategorie zaś umysłu i ciała nie są przeciwstawne. Ale nadal nie wiemy, w jaki sposób świadomość istnieje w materii.

„Materiał naukowy — pisze Ditfurth (s. 27) — [...] wystarcza do udowodnienia, iż materia w toku tej samej ewolucji musiała nieuchronnie wytworzyć także zjawiska psychiczne — odczucia i uczucia, procesy postrzegania, a wreszcid świadomość.” Trudno materialiście nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Opisywany przez Ditfurtha proces owego powolnego i stopniowego wytwarzania zjawisk psychicznych jest doprawdy fascynujący i skłaniający do przewartościowania wielu uznanych i na pozór oczywistych poglądów. Można też, choć z pewnym trudem, uznać inną, właściwie dziwaczną tezę autora Ducha... — że „korzenie świadomości są zapewne starsze od wszystkich mózgów” (s. 30), zjawiska zaś psychiczne istniały niejako w materii i mózg je tylko „wyłonił”. Dzi-waczność polega tu, jak myślę, na niejasności sformułowań, na swoistej antropomorfizacji językowej (choć przecież jednym z celów książki Ditfurtha jest ujawnienie zasadzek antropomorfizmu!). Można bowiem powiedzieć, że pojęcia np. „rozróżniania”, „rozpoznawania”, „wyboru” czy „odbicia rzeczywistości” są kategoriami w pewnym sensie psychicznymi. („Cała materia obdarzona jest własnością w istocie swej pokrewną zdolności doznawania wrażeń, własnością odbijania” — pisał Lenin.5) A przecież kategorie te dotyczą również organizmów pozbawionych struktur nerwowych. Takie zjawisko jak pamięć dotyczy wt pewnym zakresie materii martwej, podobnie „przekaz informacji” itp., itd.! Nie mówiąc już o tym, że komunikacja wzajemna, rytuał, a nawet symbol (!) czy ciekawość sięgają daleko w dół drabiny ewolucyjnej i istniały na długo przed ludzkim mózgiem. Jeśli więc to ma na myśli Ditfurth, mówiąc o „wyłanianiu” zjawisk psychicznych, nie sprzeciwia się swemu założeniu, przyjętemu zaraz na początku książki: że zamierza włączyć „wymiar psychiczny” do „przyrodniczego procesu ewolucji” (s. 27). Ale zbyt dosłowne traktowanie pewnych określeń prowadzi go na samym końcu do konkluzji sprzecznej z własnym stanowiskiem i wymową tej książki: „...ewolucja dlatego tylko mogła wytworzyć nasz mózg i naszą świadomość, że realne istnienie tego, co określamy mianem ducha, umożliwiło jej powołanie w naszych głowach narządu dysponującego zdolnością połączenia materialnego wymiaru z tym wymiarem duchowym” (s. 426). Skoro zatem ów duch realnie istniał przed nami i zarazem „nie spadł z nieba”, skąd, u licha, wziął się na naszym dziwnym świecie?

Pozostawmy na boku tę niezrozumiałą sprzeczność. Problem świadomości pozostał nie rozstrzygnięty do końca i nie o takie zresztą rozstrzygnięcie chodziło.

Po przeczytaniu tej książki zaczynamy po prostu rozumieć biologiczne podstawy zjawisk psychicznych i wynikające stąd ważne wnioski — i to już wystarczy, by uznać jej nieprzemijające wartości.

Czyż nie jest zastanawiające, że nasza tak przemożna chęć poznania i zrozumienia świata zawsze w końcu zmusza nas do usiłowań poznania i zrozumienia samych siebie?

Luty 1979 r.

Maciej Iłowiecki

Mojemu przyjacielowi Gottliebowi V. Conta

WSTĘP

DUCH ♦ NIE SPADŁ Z NIEBA

Jednym z najdonioślejszych odkryć nauki współczesnej jest rozpoznanie, że owa trwałość, z jaką świat objawia się w naszym przeżywaniu, jest pozorna. Jest wyłącznie złudzeniem, wywołanym stosunkowo krótkim okresem życia człowieczego obserwatora. Wszystko, co istnieje we Wszechświecie, stanowi tymczasowy wynik pewnego rozwoju, przebiegającego od niewyobrażalnie odległych czasów, przy czym dopiero niedawno nauczyliśmy się śledzić te dzieje począwszy od doby obecnej aż do dalekiego momentu, który uznać możemy za początek świata'

To, co działo się jeszcze przed owym momentem — pozostaje w ukryciu. Na pytanie, dlaczego istniał jakiś początek — odpowiedzi nie ma. Mgła tajemnicy otaczająca ten początek i jego przyczyny przesłania nam również genezę struktury pramaterii, a więc budowy atomu wodoru. Ale wszystko, co z tego początku wynikło, jest już dopuszczalnym i w zasadzie dostępnym przedmiotem badań nauk przyrodniczych.

Kolejnym krokiem do poznania jest odkrycie, że

* Niemiecki termin Geist i polski „duch” — identyczne w definicjach encyklopedycznych — mają w powszechnym odbiorze nieco odmienne zabarwienie: o ile w języku polskim przeważa znaczenie metafizyczne, o tyle w języku niemieckim dominuje znaczenie: umysł, myślenie, inteligencja twórcza. O tej subtelnej różnicy czytelnik powinien w toku lektury książki stale pamiętać (przyp. tłum.). rozwój to sprawa ciągła, zamknięta w sobie. Nie jest więc tak — jak zrazu sądzono — że osobno istnieje kosmiczny rozwój rzeczy martwych, gazów, układów słonecznych, mgławic spiralnych, obok zaś toczy się niezależnie od wydarzeń kosmicznych ewolucja biologiczna na powierzchni naszej — i obcych — planet. Z szybko rosnącej, prawie nieprzebranej liczby rezultatów poszczególnych badań w najróżniejszych dziedzinach dyscyplin przyrodniczych wyłonił się w ostatnich latach obraz zupełnie odmienny.

Zaczynamy obecnie rozumieć, że następowanie po sobie całych generacji gwiazd stałych dało początek toczącym się przez miliardy lat dziejom powstawania dziewięćdziesięciu dwóch pierwiastków, z których składa się wszystko, co nas otacza. Astrofizycy i chemicy wykryli, że właściwości owych pierwiastków, w drodze procesu kosmicznego zrodzonych z wodoru — owej materii prapoczątku — musiały nieodzownie pociągnąć za sobą zjawisko ich łączenia się w cząsteczki o coraz bardziej złożonej strukturze. Zresztą współczesne obserwacje astronomiczne dowiodły, że dzieje się to nadal i dzisiaj w wolnym Wszechświecie. Tym szybciej proces ten przebiegał na powierzchni planet, których siły grawitacyjne powodowały skupienie cząsteczek na bardzo ciasnej przestrzeni.

W ostatnim czasie biochemicy i ewolucjoniści wielokrotnie odpierali zarzuty wysuwane przez dziesiątki lat przeciwko prawdopodobieństwu poglądu, że na zasadzie tej samej wewnętrznej prawidłowości musia-ło się nadal dokonywać łączenie cząsteczek aż do momentu osiągnięcia takiego poziomu złożoności, jaki zainicjował początek biologicznej fazy rozwoju. W związku z tym niedostatecznie bądź jednostronnie kształceni oponenci rozpowszechniają po dziś dzień różne statystyczne „kontrargumenty”. Ale kto gotów jest zapoznać się z konkretnymi wynikami doświadczeń i obserwacji, łatwo się przekona, że pod wpływem praw natury materia musiała wytworzyć nie tylko układy słoneczne i drogi mleczne, lecz również żywe struktury. Przyjmując istniejące prawa natury i materię taką, jaka jest — powstanie życia, przy założeniu dostatecznie długiego czasu, było nie tylko prawdopodobne, lecz wręcz nieuniknione.

W książce tej przedstawiamy pogląd, że dotyczy to również naszego ducha. Jestem głęboko przekonany, że materiał naukowy, jakim obecnie dysponujemy, pomimo wszelkich luk w naszej wiedzy, wystarcza do udowodnienia, iż materia w toku tej samej ewolucji nęiusiała nieuchronnie wytworzyć także zjawiska psychiczne — odczucia i uczucia, procesy postrzegania, a wreszcie świadomość.

Z chwilą gdy się założy i zaakceptuje fakt ewolucji chemicznej i następującej po niej ewolucji biologicznej, a także fakt postępu tej ewolucji do coraz bardziej złożonych struktur i zdolności, pojawienie się zjawisk psychicznych w toku dalszego biologicznego rozwoju staje się wydarzeniem koniecznym.

Dobrze rozumiem, że taka teza musi zrazu wzbudzić więcej uprzedzeń i nieporozumień, aniżeli da się wyjaśnić w tym krótkim wstępie. Pragnąłbym więc zwięźle poruszyć dwie tylko sprawy. Pierwsza dotyczy zarzutu „materializmu”. Kto taki zarzut wysuwa przeciwko reprezentowanemu tutaj stanowisku — to znaczy przeciwko włączeniu wymiaru psychicznego do przyrodniczego procesu ewolucji — ten staje się wyznawcą owej ideologii, którą Ernest Bloch wy-kpiwał jako „materializm toporny”.

Trudno zaprzeczyć, że ten prymitywny wariant przyrodniczego myślenia przejściowo odegrał pewną rolę. Co prawda dotyczy to okresu przezwyciężonego już od trzech generacji. Nie powinno się więc wypominać wiedzy przyrodniczej tego grzechu dzieciństwa, któremu zresztą nawet w najgorszym okresie uległa tylko część jej przedstawicieli. Ale na myśli mamy nie tę prymitywną ideologię.

Nie bez powodu stwierdziłem przed chwilą, że zaakceptowanie faktu chemicznej i biologicznej ewolucji stanowi założenie umożliwiające zrozumienie prezentowanego tutaj stanowiska. Nie wolno nam bowiem zapomnieć, że przez całe wieki w sposób wręcz groteskowy nie docenialiśmy materii, a przyczynę tego stanu możemy bardzo łatwo wyprowadzić z dziejów myśli ludzkiej. Przez długi czas okoliczność ta niepotrzebnie hamowała wgląd w naturę tego świata.

Kto upiera się przy błędnym materialistycznym. rozumieniu materii, dla kogo pojęcie to obciążone jest tylko ideologicznym skojarzeniem, ten naturalnie już bardzo prędko natrafi na trudności przy rozpatrywaniu nowoczesnych rezultatów wiedzy przyrodniczej, najpóźniej w związku z przejściem od ewolucji chemicznej do biologicznej. Jednakże ten, kto prześledzi cały rozwój wstecz aż do jego początków, musi uznać, że bardzo niesprawiedliwie traktowaliśmy materię. Odkryje ion w budowie atomu wodoru — owej materii prapoczątku, z jakiej powstało wszystko, co dzisiaj istnieje — wyraźne wskazanie na przyczynę świata znajdującą się poza naszą rzeczywistością.1

Czyżby mianem „biologizmu” należało określić wyznawanie poglądu, że w procesie ewolucji musiał nastąpić taki moment, w którym rezultatem dalszego rozwoju biologicznego było powstanie zjawisk psychicznych? Owszem, ale tylko wówczas, gdyby się jednocześnie przeczyło temu, że tym samym otwarł się po raz pierwszy całkowicie nowy wymiar rzeczywistości. Kto rozumuje biologistycznie, to znaczy, kto sądzi, że sprawy duszy wyjaśnić można w kategoriach biologii — na przykład wyłącznie jakd szczególnie skomplikowaną formę procesów fizjologicznych — ten nie zrozumiał tego, czym jest ewolucja.

Istotą tej uniwersalnej ewolucji, która jest przecież identyczna z historią świata, jest to, że w spo- 6 sób filogenetycznie nieuchronny warstwami nakłada się to, co nowe. Właśnie warstwami, jedna na drugiej. Nic z nieba nie spada. Nic nie pojawia się nagle i niespodziewanie, czego by przedtem nie było. W toku nieustającego procesu tworzenia nowe powstaje ze starego: pierwiastki łączą się w cząsteczki o nowych, nie znanych dotąd właściwościach, rodzących szanse, jakich nie można było przewidzieć. Jedną z tych właściwości było połączenie się określonych cząsteczek w struktury zawierające w sobie te same prawidła, według których były zbudowane. Doprowadziło to do zdolności całkiem nowego rodzaju: do zdolności samopodwajania, a tym samym — w późniejszym naszym rozumieniu — do płynnego i rozciągającego się w czasie przejścia od materii martwej do ożywionej.

Powstaje więc stale coś nowego. Gdyby nie to, świat do tej pory byłby jeszcze pusty. Ale owo nowe w każdym przypadku, bez żadnego wyjątku, rodzi się na podłożu tego, co jest. Wypływa ze starego, na każdym szczeblu tworzy się z przemiany dawnego. Każdy poszczególny krok sam w sobie stanowi jak gdyby pewne zakończenie. Każdy poszczególny szczebel rozwoju zdaje się zamknięty w sobie, pozornie doskonały. Przy całej wspaniałości zjawiska ewolucji może najbardziej fascynującym jej przejawem jest to, że nigdy nie mogło dojść do stanu bezruchu, ponieważ każdy osiągnięty szczebel oznaczał dla niej nowe możliwości startowe.

A więc nasz duch — a jest to teza tej książki — musiał także zrodzić się z tego rozwoju. Jakież mogłoby być inne źródło jego pochodzenia? Treścią naszej książki będzie oparta na dotychczasowym materiale naukowym próba odtworzenia drogi, na którą wkroczyć musiał rozwój w momencie decydującym dla tej przemiany. Nie będzie to oczywiście opis kompletny, lecz tylko szkic najważniejszych ciągów rozwojowych. Ale obraz jest dostatecznie wyraźny, aby ten, kto nań patrzy bez uprzedzeń, mógł nabrać za~ dowalającego przekonania, że powstanie naszej świadomości odbyło się w sposób naturalny.

I jeszcze jeden ważny punkt: w pierwszej chwili wydaje się, że dla naszego celu wystarczy po prostu przyjrzeć się budowie ludzkiego mózgu, a przede wszystkim jego filogenetycznemu rozwojowi, aby dowiedzieć się, w jaki sposób ewolucja mogła wznieść się z poziomu biologicznego na poziom psychiczny. Będziemy zresztą odtąd stale sięgać do tego ważnego źródła informacji. Ale zastosujemy przy tym dużą ostrożność opierając się tylko luźno na danych anatomicznych i fizjologicznych. Gdy bowiem ktoś usiłuje wyprowadzać ewolucję wymiaru psychicznego z anatomii naszego centralńego układu nerwowego, naraża się nieustannie na niebezpieczeństwo mylenia przyczyny ze skutkiem. Nie wolno nam zapominać, że korzenie świadomości są zapewne starsze od wszystkich mózgów.

Ten etap rozwoju, o jakim mowa w tej książce, można zrozumieć tylko wówczas, gdy się pamięta, że mózg jest narzędziem myślenia, a nie jego przyczyną. Nie jest, tak, że mózg nasz „wynalazł” myślenie, raczej jest przeciwnie. Podobnie nie nogi wynalazły chodzenie i nie oczy — światło. Powstanie nóg w toku ewolucji było skutkiem potrzeby szybkiego poruszania się na suchym lądzie. Wykształcenie się oczu było reakcją na możliwość posłużenia się światłem słonecznym do orientacji.

Zupełnie tak samo poszczególne części naszego mózgu, krok za krąkiem i że stopnia na stopień, stanowiły odpowiedź ewolucji na możliwości pojawiające się w każdym z osiągniętych stadiów rozwoju. Różniące się między sobą pod względem funkcjonalnym — a także wieku — podstawowe części naszego mózgu wprawdzie do dnia dzisiejszego jeszcze odzwierciedlają trzy najważniejsze kroki, dzięki którym ewolucja wzniosła się z poziomu biologicznego na psychiczny, ale są one rezultatem tego rozwoju, a w żadnym razie nie jego przyczyną.

Na wszelki wypadek jeszcze ostatnia uwaga: także na tej filogenetycznej i genetycznej drodze, po której zamierzamy zbliżać się do zjawisk psychicznych, niemożliwe jest oczywiście znalezienie odpowiedzi na pytanie, czym jest duch, świadomość czy też uczucie. Wymiar psychiczny jest najwyższym szczeblem osiągniętym do tej pory przez ewolucję, w każdym razie tutaj, na Ziemi. Ale w odróżnieniu od wszystkich innych dawniejszych poziomów rozwojowych jest to jedyny szczebel, którego nie możemy rozpatrywać jak gdyby „od zewnątrz”. Brak nam, jak by to nazwał teoretyk ewolucjonizmu, najbliższego wyższego „poziomu meta”, z jakiego wyłącznie moglibyśmy wszechstronnie ogarnąć, czym jest to, co psychiczne."

Na tej drodze, którą mamy przed sobą, jedna rzecz odsłoni nam się niezwykle wyraźnie: gdy do dziedziny psychicznej podejdziemy w ścisłym znaczeniu tego słowa „od spodu”, gdy więc przemierzymy tę samą drogę, po której w ciągu ostatnich miliardów lat z biologicznych możliwości i potrzeb rozwinęły się na Ziemi krok za krokiem funkcje psychiczne, rozpoznamy natychmiast wyrosłą historycznie naturę naszej własnej świadomości. Podobnie jak wszystko, co na tym świecie istnieje, tak samo świadomość ta ze wszystkimi swymi osobliwościami jest wytworem realnej historii, sumą następujących po sobie ściśle określonych i konkretnych wydarzeń, które ją zrodziły. Nasze myślenie i przeżywanie, nasze lęki i nadzieje po dziś dzień noszą na sobie piętno śladów owej historii.

SZCZEBEL PIERWSZY

FUNDAMENT BIOLOGICZNY

1. JEDNOKOMÓRKOWCE JAKO SONDY MÓZGOWE

ZMYSŁ TROPICIEDSKI DROBNOUSTROJÓW

W początkach naszego stulecia pewien psychiatra z Wiirzburga, który zresztą pozostał całkowicie nie znany poza kręgiem kół fachowych, odkrył przy użyciu wagi szczególną funkcję najstarszej części mózgu. Martin Reichardt, podówczas dyrektor Kliniki Chorób Nerwowych w Wurzburgu, do swoich badań wykorzystał ponadto jeszcze specjalne zdolności drobnego mikroorganizmu, nazwanego przez naukowców krętkiem bladym (Treponema pallidum). Krętek blady jest zarazkiem wywołującym kiłę.

W tym miejscu muszę wtrącić krótką dygresję z dziedziny biologii ogólnej, aby wyjaśnić, w jaki sposób te drobnoustroje mogły stać się przydatne w pracy wurzburskiego uczonego. Jak dzisiaj każdemu wiadomo, choroby zakaźne są skutkiem zasiedlenia wielokomórkowej żywej istoty przez organizmy jednokomórkowe. W tym przypadku należy słowo „zasiedlenie” rozumieć całkowicie dosłownie. Przenikanie drobnych zarazków w żadnym razie nie ma na celu uszkodzenia organizmu gospodarza, nawet gdy w grę wchodzą przecinkowce cholery czy też inni sprawcy jakiejś groźnej choroby.7 Bakterie, podobnie jak wszystkie żywe istoty, działają tylko zgodnie z nieubłaganymi prawami ewolucji. Pod jej wpływem rozszczepiały się one z biegiem czasu na coraz nowe gar tunki i rasy, które na Ziemi potrafiły zasiedlać coraz nowe przestrzenie życiowy, zupełnie tak samo, jak się to działo w wielkim podkrólestwie wielokomórkowców.

W ciągu tego rozwoju prędzej czy później musiało nastąpić odkrycie organizmu ciepłokrwistego jako dostępnej przestrzeni życiowej. Reprezentowane przezeń skupisko materii organicznej oraz zespolona w nim wielorakość najrozmaitszych rodzajów tkanek nadających się na pożywkę i teren do życia '— wszystko to spowodowało, że organizm ciepłokrwisty stanowił nieomal idealne środowisko biologiczne dla mikroskopijnego jednokomórkowca.

W związku z tym wszyscy od chwili przyjścia na świat jesteśmy „zamieszkani” przez nieprzebraną liczbę najróżniejszych gatunków mikroorganizmów. Niewidoczne i nieodczuwalne siedzą na naszej skórze,.., włosach, błonach śluzowych i w naszych jelitach. Prawie wszystkie są nieszkodliwe, a niektóre z nich stały się od dawna już wręcz dla nas niezbędne. Tak więc do normalnej flory — bakterie w biologii zaliczają się wszak do roślin! — naszych jelit należą również drobnoustroje wytwarzające potrzebną do życia witaminę BI2, której nasz organizm sam nie potrafi zsyntetyzować.                   >

W tym przypadku doszło więc uo prawdziwej symbiozy, do współżycia, z jakiego korzystają obaj partnerzy, niezależnie od zachodzących między nimi skrajnych różnic. Nie moglibyśmy istnieć bez witaminy BI2, a mikroskopijne jednokomórkowce, które w naszym jelicie wytwarzają tę niezbędną substancję, są z kolei zdane na dobry stan naszego zdrowia jako warunek trwałości ich środowiska. Jednakże nie w każdym przypadku rozwój doprowadził do równie idealnej sytuacji takiego dwustronnego współdziałania bądź co najmniej do wzajemnej tolerancji.

W pojawiających się raz po raz przypadkach wyjątkowych — a dotyczy to rzeczywiście tylko znikomego procentu wszystkich bakterii — wtargnięcie drobnoustrojów pociąga za sobą mniej lub bardziej gwałtowne reakcje ze strony ustroju gospodarza. Oznacza to, że wzajemne przystosowanie uczestniczących partnerów pozostało tak niedoskonałe, iż produkty przemiany materii drobnoustrojów działają jak trucizna na komórki zajętych przez nie tkanek albo że bakterie przenikają aż do krwiobiegu organizmu żywicielskiego i tam niepohamowanie się rozmnażają. Doprowadza to do odpowiednich reakcji obronnych ze strony gospodarza, które intruzom mają możliwie jak najbardziej utrudnić życie. Zewnętrznie widoczne i dające się stwierdzić oznaki tej walki składają się na znane lekarzom objawy choroby zakaźnej. Szczególnie przydatne dla diagnozy jest przy tym doświadczenie medycyny, że istnieją objawy nie tylko ogólne, lecz także swoiste, charakterystyczne dla zakażenia określonym gatunkiem zarazków.

Znamienne są przy tym prawie zawsze pewne oznaki uszkodzenia określonych narządów: ból gardła lub kaszel, wysypka, żółtaczka jako skutek zaatakowania wątroby, biegunka bądź bóle nerek. Dopiero połączenie objawów ogólnych, takich jak gorączka, bóle głowy, wzrost liczby leukocytów we krwi itp., z tego rodzaju lokalnymi objawami chorobowymi tworzy typowy kliniczny obraz klasycznej choroby zakaźnej. W większości przypadków doświadczonemu lekarzowi wystarcza to do wyprowadzenia słusznego wniosku o tym, jakiego rodzaju zarazki spowodowały chorobę, bez badania krwi i bez użycia mikroskopu.

Pozostawmy na boku kliniczną przydatność tej okoliczności, nas bowiem tutaj w związku z odkryciem dokonanym przez Martina Reichardta interesuje tylko biologiczny aspekt zjawiska. Fakt, że określone zarazki z taką niezawodnością atakują zawsze i stale określone narządy czy rodzaje tkanek, podkreśla ów „charakter środowiska”, który — z punktu widzenia bakterii — przybiera atakowańy narząd, a także ogólny charakter procesu zakażenia jako rezultatu pewnego ewolucyjnego przystosowania. Podobnie jak żywe istoty^ świata zewnętrznego, bakterie dostosowane do wnętrza naszego ciała jako swego środowiska pod stałym naciskiem konkurencji ze strony swych współplemieńców wyspecjalizowały się w ściśle określonych „niszach ekologicznych” naszego ciała.

W praktyce „walki o byt” konkurencja między gatunkami jest prawie zawsze współzawodniczeniem o pokarm. Zatem gatunek znajdujący się pod naciskiem konkurencji będzie miał tendencję do wzrastającej specjalizacji w doborze pożywienia i do przestawienia się na nie wykorzystane do tej pory źródło pokarmu, z którego może czerpać bez nadmiernej przeszkody ze stroiły podobnie predysponowanych konkurentów.

Klasycznym przykładem gatunku, który tak postąpił, są łuszczaki z wyspy Galapagos, a dla młodego Darwina prowadzone nad nimi obserwacje stały się kluczowym wręcz przeżyciem: ptaki te w ciągu pokoleń możliwie jak najbardziej zróżnicowały kształty swoich dziobów. Na owych wyspach, na których nie występują żadne inne ptaki jako konkurenci, istnieją więc dzisiaj łuszczaki — zięby Darwina — z cienkimi, spiczastymi dziobami, świadczącymi o tym, że są owadożerne, obok innych o dziobach grubych, podobnych do wróblich, a te zięby są przeważnie ziarno-żerne.

Do jakiego stopnia nie wykorzystane możliwości sprzyjają takiej dziedzicznej specjalizacji, wykazuje szczytowy nieomal przykład pewnej odmiany zięb na Galapagos; zięby te — aby użyć określenia Konrada Lorenza — obrały sobie „zawód dzięcioła”, pożywiają się bowiem nie pożądanymi przez nikogo innego owadami, żyjącymi głęboko pod korą drzew bądź w szczelinach gałęzi. Potnimo silnego nacisku konkurencji, ze strony innych, blisko spokrewnionych zięb mutacje najwidoczniej nie pojawiły się u nich w porę, by wykształcić formę dzioba przydatną do poszukiwania takiego rodzaju pokarmu. W zamian za to mutacja i selekcja wyhodowały u tej na całej Ziemi jedynej w swoim rodzaju odmiany zięby pewne instynktowe działanie, które umożliwia jej przedstawicielom osiągnięcie tego samego celu innymi środkami: „dzięciołowe zięby” na wyspach Galapagos swymi niezadowalającymi dziobami ułamują kolce kaktusów i ze znakomitym skutkiem dłubią nimi w owadzich szczelinach i otworach w poszukiwaniu zdobyczy.

To, co obowiązuje w odniesieniu do zięb Darwina, dotyczy w zasadzie wszystkich innych istot żywych, a zatem również jednokomórkowców. Temu właśnie Reichardt miał kiedyś zawdzięczać swoje ważne odkrycie. Mikroorganizmy chorobotwórcze także od dawna już zaczęły dostosowywać się w swoim środowisku, a więc w naszym ciele, do coraz bardziej wyspecjalizowanych nisz, do zupełnie określonych tkanek czy też rodzajów komórek, w których mogły rozmnażać się możliwie bez przeszkód ze strony współ-plemieńców. Taki proces ewolucyjny, w którego toku rozwinęła się coraz większa liczba gatunków drobnoustrojów wyspecjalizowanych w zupełnie określonym rodzaju tkanek, stanowi więc właściwą przyczynę istnienia klinicznie rozpoznawalnych chorób zakaźnych.

Otóż na ową specjalizację zarazków można również spojrzeć pod zupełnie odmiennym kątem, a tym samym wreszcie zrozumiemy już przyczynę naszej ewo-lucjonistycznej dy'gresji. Można ją interpretować jako szczególną zdolność do wykrywania z absolutną celnością ściśle określonego typu tkanki spośród wielotysięcznej różnorodności komórek organizmu żywi-cielskiego.

Jak nadzwyczajnie rozwinięta jest ta zdolność drobnoustrojów chorobotwórczych, można ocenić, gdy się uwzględni, że przecież wszystkie komórki, z jakich składa się organizm gospodarza, są w zasadzie do siebie podobne w typie niezależnie od ich wielostronnego zróżnicowania na elementy budulcowe określonych narządów. Wszystkie składają się z jądra i pro-toplazmy, wszystkie zawierają te same organelle (rybosomy, mitochondria i inne), za pomocą których wytwarzają białka, oddychają i spełniają wiele innych, także wspólnych im funkcji.

Jedyne występujące między nimi różnice dotyczą owych funkcji, które komórki te przejęły w obrębie całości. To, czy wydzielają one pewne enzymy, czy też hormony, czy wykształciły włókna, które potrafią się kurczyć, czy też wypustki przewodzące impulsy elektryczne — wszystko zależy od tego, czy stanowią część wątroby, czy też gruczołu, czy są budulcem mięśni, czy .częścią układu nerwowego. A z tymi różnicami w ich funkcji związane są drobne różnice ich przemiany materii. Rozdział cząsteczek przez nie przetwarzanych czy też wydzielanych jako produkt końcowy ich przemiany materii jest w każdym przypadku nieco odmienny.

Te minimalne różnice chemiczne, które niejednokrotnie odnoszą się zapewne do nielicznych tylko cząsteczek, najwidoczniej służą mikroorganizmom do orientacji i umożliwiają im dokładne odnalezienie tego szczególnego rodzaju komórki, do której dostosowały się jako do swego środowiska. Ponieważ mówimy o różnicach chemicznych, możemy pozwolić sobie na powiedzenie, że widocznie rozmaite tkanki naszego ciałh rozmaicie „pachną” i że mikroorganizmy potrafią spośród tysięcy zapachów naszych tkanek odnaleźć i rozpoznać ten, który wydzielany jest przez taki rodzaj tkanki, jaki jest im potrzebny do przeżycia.

Zdolność orientacji związana z tak niezawodnym zmysłem tropicielskim dzisiaj jeszcze przewyższa wszystko, czego potrafi dokonać nasza chemia współczesna z całym swym technicznym wyrafinowaniem. Proszę sobie wyobrazić, jaką rewolucję, jeśli chodzi o możliwości leczenia, stanowiłoby, gdybyśmy potrą-• fili wyprodukować substancje wykazujące powinowactwo chemiczne tylko z jednym określonym rodzajem tkanek, które więc, gdybyśmy je połykali czy gdyby nam je wstrzyknięto, byłyby przyjmowane tylko przez ten jeden rodzaj tkanki i tam gromadzone. Substancje takie mogłyby być użyte jako „nośnik” dla określonych środków leczniczych.

Substancje o działaniu leczniczym nie rozprzestrzeniałyby się wówczas po całym ustroju „na chybił trafił”, nie ukierunkowane, niczym poczta butelkowa. Problem tolerancji leków nie odgrywałby już prawie żadnej roli. Skuteczne terapeutycznie dawki zredukowałyby się przecież do wartości ułamkowych.. Dzisiaj musimy z reguły zalewać cały organizm stosunkowo dużymi dawkami danego leku, aby mieć pewność, że do jedynego miejsca, w którym działanie jego jest potrzebne, dotrze jeszcze wystarczająca jego ilość.

Od dawna przeprowadza się próby znalezienia tego rodzaju „substancji-nośników”. Niektóre leki zresztą, ingerując w szczególne szlaki przemiany materii, gromadzą się ,w trakcie rozkładu przeważnie w określonych narządach. Ale wszystkim tym próbom daleko jeszcze do owego wysokiego i celowego stopnia specjalizacji wykazywanego przez pewne drobnoustroje chorobotwórcze.

OD CZEGO UMIERA CHORY NA PORAŻENIE POSTĘPUJĄCE?

Otóż wiirzburski psychiatra Reichardt w początkach naszego stulecia posłużył się właśnie tą trafnością w docieraniu do celu, którą wykazują mikroorganizmy przy odnajdywaniu poszczególnych tkanek, a która dla nauki jest wciąż-jeszcze nieosiągalna. Na pewno nie działał on ani świadomie, ani planowo, gdyż w jego czasach prawie nic z dziedziny omawianych tu przez nas teoretycznych rozważań nie było znane. Reichardt był po prostu doskonałym obserwatorem klinicznym, a ponadto szczególnie cierpliwym badaczem. Cechy te, połącżone z intuicją w właściwym stawianiu problemu, pozwoliły mu dokonać niezwykle ważnego odkrycia przy zastosowaniu aż śmiesznie prostych środków.

Reichardt postawił sobie zwyczajne pytanie: od czego właściwie umiera chory na porażenie postępujące? W tym cząsie było już wiadomo, że porażenie postępujące jestx odległym następstwem zakażenia kiłą. U mniej więcej trzech do pięciu procent wszystkich pacjentów, którzy ulegli infekcji kiłowej, w jakieś dziesięć, dwadzieścia bądź trzydzieści lat później rozwija się > owa choroba mózgu, w czasach Reichardta jeszcze nieuleczalna. Zarazek, spiralnie skręcony krę-.tek blady, był znany od 1905 roku, a w 1911 udało się wreszcie wykryć ową drobną bakterię w mózgu pacjentów zmarłych wskutek tej choroby.

Ale dlaczego ta straszna choroba tak nieuchronnie doprowadzała do śmierci? Na zaatakowanie mózgu zrazu wskazywał wzrastający zanik pamięci. Następnie pojawiał się u pacjentów dziwnie wesoły i beztroski nastrój. W dalszych miesiącach obserwowano. postępujący spadek inteligencji, po prostu „głupienie”. A przy tym nastrój stawał się coraz bardziej bezkrytyczny i euforyczny. Wszystko to razem doprowadzało prędzej czy później do groteskowego przeceniania swoich możliwości i w wielu przypadkach do typowych dla klasycznego porażenia postępującego urojeń wielkości.

Pacjenci podejmowali bezsensowne decyzje i awanturnicze plany. Oświadczali, że pragną objąć rządy i wytępić wszystkie choroby. Bywali przekonani, że dzięki swym nadzwyczajnym talentom zdobędą w najkrótszym czasie ogromne bogactwa. Inni ogłaszali, że zostaną mistrzami światowymi sportów’ albo że zajmą miejsce papieża, aby połączyć wszystkie religie świata. W tym momencie stan ich był tak straszli-,wy, że owe niesamowite pomysły z pewnością nie mogły już wzbudzać śmiechu u żadnego z leczących ich psychiatrów. Owi ludzie fantazjujący na temat przyszłych bogactw czy sportowych rekordów byli. fizycznie i psychicznie już tylko ruiną, nie potrafili napisać ani jednego skoordynowanego zdania i załatwiali swoje naturalne potrzeby do łóżka.

Wreszcie w ciągu roku upadek psychiczny dopro-. wadzał do tego, że pacjenci już tylko bełkotali i nie poznawali swego otoczenia. Leżeli apatycznie w łóżkach. Jedynymi ich czynnościami było jedzenie, spanie i trawienie. A potem umierali. Niekiedy pewne objawy już kilka tygodni przedtem zapowiadały zbliżający się koniec. Pomimo niezmiennie dobrego apetytu pacjenci zaczynali nagle gwałtownie chudnąć, tak że wyglądali jak szkielety. Inni nagle w ostatnich tygodniach silnie tyli. W niektórych przypadkach bez żadnego widocznego .powodu pojawiała się^ysoka gorączka. Ale wszyscy bez wyjątku umierali.

Właściwie dlaczego? Proces przebiegał w mózgu, zgodnie z czym objawy miały charakter psychiczny. Zaczynało się od osłabienia pamięci, potem następowały chorobliwe zmiany nastroju, otępienie, urojenia wielkości, wreszcie zaburzenia mowy. Zjawiska te były całkowicie zrozumiałe jako skutek zniszczenia tkanek mózgowych. Ale w jaki sposób postępujące głupienie właściwie mogło stawać się śmiertelne? Prawie we wszystkich przypadkach serce i krążenie aż do ostatniej chwili były całkowicie nie naruszone. To samo dotyczyło wątroby pacjentów i wszystkich innych narządów wewnętrznych, które Reichardt przebadał bądź dał do przebadania odpowiednim specjalistom. Pomimo to koniec był nieunikniony.

Jasne było więc, że przyczyna śmierci musi także tkwić w mózgu. Podówczas, przed pierwszą wojną światową, była to nadzwyczaj śmiała hipoteza. Mózg był siedliskiem świadomości i wszystkich innych zja- < wisk psychicznych. Niektóre z nich nawet już zlokalizowano w określonych miejscach kory mózgowej, jak na przykład pewne podstawowe elementy mowy. Ale jakżeż zakłócenie funkcji psychicznych mogło doprowadzić do śmierci?

Z chwilą gdy Reichardt raz już zwrócił uwagę na ten problem, podszedł do niego metodą możliwie najprostszą i z żelazną konsekwencją. Zaczął przeprowadzać u swych pacjentów z porażeniem postępującym systematyczne pomiary wagi ciała i sporządzał odpowiednie wykresy. Codziennie aż do śmierci pacjentów ewidencjonował ilości przyjmowanego przez nich • pożywienia. Z tą samą pedanterią zapisywał pobierane ilości płynów i dzienną objętość wydalanego przez nich moczu.

Mając już takie dane w ręku, po zgonie pacjentów przystępował do nowych zabiegów wyznaczania ciężarów.' Sekcjonował mózgi zmarłych, a mianowicie możliwie jak najprecyzyjniej oddzielał półkule mózgowe od niżej położonych odcinków pnia mózgu (zob. ił. 1 po s. 96). Podobnie latami całymi, od chwili zapoczątkowania badań, postępował z mózgami wszystkich innych pacjentów, których sekcje przeprowadzano w jego klinice. Z czasem stał się specjalistą w dziedzinie typowych odmian przeciętnego ciężaru mózgu. Przede wszystkim zaś wyrobił sobie niezawodny pogląd na normalnie występujące proporcje między ciężarem półkul mózgowych a ciężarem różnych części pnia mózgu.8

Prowadzona przez wiele lat mozolna praca doprowadziła do ważnego stwierdzenia: śmierć pacjentów najwidoczniej była skutkiem zajęcia przez proces chorobowy określonych odcinków dolnej części pnia mózgu. I teraz niezwykle przydatne dla Reichardta okazało się charakterystyczne dla różnych szczepów krętka bladego upodobanie do poszczególnych' tkanek. Różnice zachodzące między tymi ich upodobaniami są tak subtelne, że niektóre rasy zarazka rozróżniają nawet poszczególne części dolnego odcinka pnia mózgu, a tym samym wyznaczają granice, jakich po dziś dzień pod mikroskopem przeprowadzić nie można, nawet przy użyciu specjalnych technik barwienia ązy innych nowoczesnych środków pomocniczych.

W końcu krętek blady, podobnie jak wszystkie inne zarazki, także dokonuje wyboru według kategorii chemicznych. Zatem granice w tkance mózgowej przestrzegane przez określoną rasę zarazków są granicami między obszarami mózgu o zróżnicowanej aktywności biochemicznej. Wyrażając to samo inaczej, są to dla normalnego oka niewidoczne granice między obszarami mózgu o odmiennej funkcji. Podobnie jak wywoływacz uwidacznia na naświetlonym papierze fotograficznym niezauważalne przedtem granice między partiami jasnymi i ciemnymi — tak samo obszary uszkodzeń tkanki mózgowej przez rozmaite rasy krętków wyznaczają obszary mózgu o wspólnej funkcji. Krętki, które przeniknęły do mózgów pacjentów, wykonywały swoją niszczycielską robotę na podobieństwo mikroskopijnych sond mózgowych, które z precyzją, nie do osiągnięcia w żaden inny sposób, ujawniały rejony swoiste dla określonych funkcji. To, jaką za życia pacjenta funkcję miały owe obszary zniszczenia odkryte przy mikroskopowym badaniu zaatakowanego mózgu, można było określić retrospektywnie na podstawie historii choroby.

Jednym słowem, Reichardt wpadł na znakomity, a przy tym w gruncie rzeczy niesłychanie prosty pomysł „skartografowania” tkanki nerwowej pnia mózgu przez wykorzystanie mikroorganizmów. Wynikiem tej pracy było stwierdzenie jak na owe czasy wręcz rewolucyjne.

Na podstawie swoich historii chorób i krzywych wagi ciała — z jednej strony, a mikroskopowych preparatów mózgu — z drugiej, wlirzburski uczony mógł udowodnić niezbicie, że mózg wcale nie jest wyłącznie siedliskiem duszy.

Jeśli pacjenci przed śmiercią nienormalnie tyli, były to zawsze zupełnie określone miejsca w pniu mózgu, które w trakcie sekcji okazywały się uszkodzone. Inne miejsca, ale również zawsze te same u wszystkich, były zaatakowane, gdy pacjenci gwałtownie tracili na wadze. A jeszcze inne obszary ucierpiały, gdy w ostatnich ’tygodniach życia występowała niczym nie uzasadniona gorączka.

Gdy z biegiem lat nagromadzały się takie i inne przypadki, wnioski stawały się oczywiste. Należało sądzić, że w dolnym odcinku pnia mózgu w ogóle nie mieszczą się żadne funkcje duchowe. Jakkolwiek w uszach współczesnych Reichardtowi brzmiało to zupełnie niewiarygodnie; mózg wcale nie służył wyłącznie podtrzymaniu świadomości i innym procesom psychicznym^ Odnosiło się to w każdym razie do pnia mózgowego. Występowały w nim najwyraźniej ośrodki sterujące nie psychicznymi, lecz wegetatywnymi procesami.

Wiedziano już wówczas, że w najwyższej części rdzenia kręgowego istnieją ośrodki regulujące czynność serca i oddychanie. Wiadomo było także, że móżdżek (zob. il. 1 po s. 96) nie ma nic wspólnego z procesami psychicznymi' czy też świadomością, lecz zdaje się w jakiś sposób odpowiedzialny za zestrojenie, za „koordynację” unerwienia mięśniowego przy wszystkich ruchach. Ale jedno i drugie były to części układu nerwowego, wyraźnie odgraniczone od samego mózgu, nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim anatomicznie.

Obecnie cały przebieg porażenia postępującego kończący się nieuchronną śmiercią przestał być zagadką. Pacjenci wcale nie umierali na skutek załamania się swych zdolności psychicznych. A przecież właśnie ten związek od początku wydawał się Reichardtowi tak nieprawdopodobny. Wynikiem przenikania krętków-do mózgu były nie tylko objawy psychiczne, lecz — z chwilą gdy zapalenie przenosiło się na pień mózgu — zakłócenia funkcji cielesnych. Ta część mózgu najwidoczniej była więc narządem regulującym niezbędne do życia procesy przemiany materii. Mózg był zatem odpowiedzialny nie tylko za czynności psychiczne, ale również za biologiczne funkcjonowanie organizmu ludzkiego.

Zagadnienie przyczyny śmierci porażonych pacjentów było więc tym samym rozwiązane w sposób absolutnie przekonywający. Ale jak to zwykle w nauce bywa, łączna liczba problemów wcale nie zmalała. Powstało natychmiast wiele nowych pytań, spośród których najważniejsze brzmiało: jak się to właściwie dzieje, że mózg wprawdzie jest w przeważającej części „narządem duszy”, a jednocześnie zawiera także ośrodki wegetatywne?

W czasie, jaki upłynął od badań Reichardta, w pniu mózgu odkryto między innymi ośrodki regulujące ciśnienie krwi, temperaturę ciała i bilans płynów. Są to wszystko funkcje najwyraźniej pozbawione jakichkolwiek cech „psychicznych”. Czym więc należy tłumaczyć, że te i inne funkcje pomimo to umieszczone są łącznie z naszą „psyche” w jednym i tym samym narządzie? Jaka historia, jaki dziwny bieg rozwoju spowodował połączenie w naszym mózgu tak różnych zjawisk?

Poszukiwanie odpowiedzi nasto pytanie każę nam cofnąć się do takiego momentu w przeszłości, w jakim został .położony kamień węgielny pod rozwój, który znacznie później przekroczył granicę dzielącą nas od świadomości. Musimy powrócić do chwili powstawania życia i skierować uwagę na ową wczesną fazę rozwoju, w jakiej przyroda musiała rozwiązać problem przejścia do wielokomórkowych istot żyją-cych. W tej dalekiej przeszłości zapadły decyzje, które potem, o wiele później i w sposób zupełnie nieprzewidziany, miały w dziejach życia doprowadzić do pojawienia się -wymiaru psychicznego.

2. BIOLOGICZNE PREDECYZJE

t*

DZIEŁO ODGRANICZENIA

Ewolucja jest jedynym w swoim rodzaju łańcuchem wydarzeń podziwu godnych, i cudownych. Żadnego z niezliczonych szczebli, z jakich się składa, nie można zrozumieć ani nawet sobie wyobrazić bez wszystkich poprzedzających go szczebli. Pomimo to pragnę teraz wyłowić dwa tylko skoki rozwojowe z bardzo wczesnego okresu ewolucji, ponieważ przyjrzenie się im w dalszym toku myślenia pomoże nam rozumieć, w jaki sposób rozwój biologiczny mógł wyłonić zjawiska psychiczne.

W przypadku tych dwóch skoków w rozwoju nie chodzi bynajmniej o bezpośrednie korzenie naszej świadomości. Wobec charakteru ciągłego ewolucji można by wszak to samo powiedzieć o każdym innym dowolnie dobranym momencie poprzedzającym jej pojawienie się. Jednakże 4e dwa zjawiska, którymi będziemy się bliżej zajmować w kolejnych dwóch rozdziałach, reprezentują mimo wszystko — gdy spoglądamy na nie wstecz — coś w rodzaju-decydujących punktów zwrotnych.

Może nie jest wcale kwestią przypadku, że w obu tych punktach — bardzo od siebie odległych w czasie — ewolucja stała wobec zadania, które, każde na swój sposób, trzeba by nazwać paradoksalnym. Pewne jest jednak, że to właśnie kompromisy wymuszone przez paradoksalność owych sytuacji zadecydowały o szczególnym kierunku dalszego interesującego nas tutaj przebiegu.

Pierwsza decyzja zapadła w chwili powstawania samego życia. Zgodnie z tym, co nam obecnie wiadomo o przejściu od ewolucji chemicznej do biologicznej, pierwsza forma życia, pierwszy organizm żyjący na Ziemi musiał być jakimś rodzajem „prakomórki”. Przez długi czas w roli tej chętnie widziano wirusy, ale jest to pogląd, który musimy odrzucić, ponieważ spośród dwóch podstawowych wydolności twórczych dla ,,życia” wirusy posiadają tylko jedną: potrafią wprawdzie magazynować własny plan budowy, ale nie mają aparatury potrzebnej do praktycznego zastosowania tego planu, a więc do rozmnażania się; zdane są zatem na istnienie żywych komórek.

Można więc przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że pierwszym typem organizmu na tej Ziemi była prymitywna prakomórka. A zatem komórka na pewno jeszcze nieobficie wyposażona w wyspecjalizowane organelle, typowe dla komórki wyższej. Prawdopodobnie nie było także jeszcze jądra komórkowego. Jednakże taka prakomórka musiała już we wnętrzu swej protoplazmy zawierać cząsteczkę kwasu rybonukleinowego; w niej zmagazynowany był plan jej budowy, a także pewne enzymy, które potrafiły w praktyce wykonywać zalecenia tego planu. Przede wszystkim zaś „wnętrze” tej prakomórki musiało być od „świata zewnętrznego” chronione jakąś wyraźną granicą.

Warunkiem przetrwania tej pierwszej komórki było odgraniczenie przebiegających w jej wnętrzu uporządkowanych procesów chemicznych (dzięki którym mogła regenerować swoją strukturę i z których pobierała energię) od chaotycznych, całkowicie nie uporządkowanych fizycznych i chemicznych procesów jej nieożywionego otoczenia. Tylko taki czysty podział między tym, co było „wewnątrz”, a tym, co działo się na „zewnątrz”, stwarzał dla niej szansę zachowania dopiero co mozolnie zdobytego wewnętrznego porządku.

Cząsteczki wyposażone w cechy umożliwiające ma-

49

4 Duch nie spadł... gazynowanie planu budowy i jego odtwarzanie, enzymy służące wykonaniu zaleceń tego planu, aminokwasy i białka jako kamyki budulcowe — wszystko to mogło było powstać „abiotycznie”, bez obecności żywych komórek. Pierwszy krok życia polegał zapewne na połączeniu tych wszystkich elementów we wnętrzu jakiejś otoczki, która osłaniała zachodzące między nimi procesy krążenia przez oddzielenie ich od przypadkowej samowoli procesów chemicznych i fizycznych przebiegających w nieożywipnym święcie zewnętrznym.

Pierwszym krokiem życia był akt usamodzielnienia, oderwania się od otoczenia, które tym samym obiektywnie stawało się światem zewnętrznym. Pierwszym krokiem było więc dzieło odgraniczenia. Żywe układy stają się małymi oazami porządku, rozproszonymi w środowisku w znacznym stopniu — chociaż niecałkowicie — nie uporządkowanym. Muszą one wyodrębniać się od tego środowiska, jeżeli mają zachować ów porządek funkcjonalny, dzięki któremu stają się układem żywym.

Tymczasem ten nieomal oczywisty warunek — w , sposób pozornie paradoksalny — pozostaje w sprzeczności z całkowicie przeciwstawną koniecznością utrzymywania nieprzerwanego połączenia z tymże światem zewnętrznym. Ten przeciwstawny postulat, absolutny i nieubłagany, wynika z pewnego prawa fizycznego, a mianowicie zasady wzrostu entropii. Zasada ta — w uproszczonej formie — głosi, że w układzie zamkniętym wszystkie różnice energetyczne mają tendencję wyrównywania się do momentu zaniku wszelkich „gradientów”.

Prawo to dotyczy wszystkich układów, dotyczy zarówno całego świata, Ziemi, jak i poszczególnej komórki. Historia Ziemi i tego wszystkiego, co się na niej mieści, tylko dlatego jeszcze po pięciu miliardach lat nie stanęła w miejscu, że Ziema właśnie nie jest układem zamkniętym. Jak wiadomo, nasze ziemskie środowisko jest „otwarte” dla Słońca, które w takim powiązaniu należy traktować jako potężny kosmiczny reaktor atomowy bieżąco napromieniający Ziemię potężnymi ilościami energii. Tak długo, jak żyje Słońce — ale tylko tak długo — na Ziemi wytwarzane są wciąż nowe zasoby energii, niezbędne dla wszystkich procesów rozgrywających się na powierzchni ziemskiej.

Dopiero Kosmos jako całość — zgodnie z obecnym stanem naszej wiedzy — stanowi „zamknięty w sobie układ”. Toteż — tak dzisiaj sądzimy — kiedyś w dalekiej przyszłości nadejdzie jego kres. Co prawda w przyszłości, jak na nasze mierniki, niewyobrażalnie odległej. Im większy bowiem jest układ, tym oczywiście dłuższego czasu wymaga wyrównanie się występujących w nim różnic poziomów energii.

Tym samym powracamy znowu do komórki. Otóż komórka, która by się całkowicie odgrodziła od swego środowiska, w bardzo krótkim czasie już by nie żyła. Jej własny zapas „potencjału energetycznego” nie utrzymałby jej przez dłuższy czas. Nieodzownym warunkiem, chociażby z przyczyn energetycznych, jest więc, aby komórka pozostawała „otwarta” dla świata zewnętrznego, to jest jedynego miejsca, skąd może dopływać potrzebna jej energia.

Przymusowi odgraniczenia przeciwstawia się więc z drugiej strony równie nieunikniona konieczność otwarcia się wobec świata zewnętrznego. Jaki może istnieć kompromis wobec tych dwóch sprzecznych z sobą wymagań? Odpowiedź jest prosta: rozwiązanie dać może wyłącznie wyraźnie „kwalifikowane” połączenie ze światem zewnętrznym, połączenie o charakterze selektywnym, wybiórczym. Potrzebne substancje czy też ilości energii muszą znaleźć dostęp do wnętrza komórki. A jednocześnie nie uporządkowane fluktuacje nieożywionego otoczenia nie mogą wpływać, a tym bardziej przenosić się na procesy biochemiczne w jej wnętrzu.. Wyrażając to inaczej: komórka musi znaleźć jakiś sposób na „rozróżnianie” między rozmaitymi właściwościami środowiska. Czynniki zewnętrzne — zarówno materialne jak i energetyczne — muszą zostać wyrugowane, z wyjątkiem tych nielicznych substancji czy form energii, które komórce są potrzebne do przeżycia. Takie są w każdym razie wymagania. Im lepiej bywają spełnione, tym większa szansa życia danej komórki.

Aczkolwiek może dla laika wszystko to brzmi paradoksalnie, dla fachowca biologa sytuacja taka jest rzeczą powszednią. Tymczasem świadczyłoby o braku należytej oceny, gdybyśmy zlekceważyli to, że w tym wypadku rację ma laik. Zadanie jest istotnie paradoksalne. Ale bez rozwiązania go życie nie jest możliwe z wymienionych już przyczyn chemicznych i fizycznych. Ewolucja znalazła odpowiedni kompromis i zadanie rozwiązała; gdyby nie to, nie byłoby komórek, a więc nie byłoby życia na Ziemi. To tylko przyzwyczajenie nabyte przez codzienne stykanie się z żyjącymi organizmami każę zwykle biologom zapominać o tej głębokiej sprzeczności tkwiącej w sytuacji wyjściowej z okresu początków życia.

Kompromis polega na utworzeniu „półprzepuszczal-nej” błony jako otoczki komórkowej. Termin „pół-przepuszczalny” bardzo niedoskonale oddaje zdumiewającą zdolność tej cieniutkiej błonki. Owe błony odgraniczające bowiem — a występują one do tej pory w każdej żywej tkance, skoro przecież zadanie po dziś dzień pozostało nie zmienione — bynajmniej nie dokonują wyboru t>lko z punktu widzenia ilościowego. Jest to jak gdyby utworzony z cząsteczek mur graniczny, którego rola jest znacznie donioślejsza, niż gdyby to był filtr czy siatka.

Mechaniczne sita służą wyłącznie wychwytywaniu materialnych okruchów o określonych rozmiarach i przepuszczaniu wszystkich okruchów drobniejszych. Ale tak prymitywna segregacja na dwie różne klasy wielkości w żadnym razie nie może uczynić zadość wymaganiom żywej komórki. Do swego rozwoju potrzebuje ona wielu różnorakich cząsteczek o bardzo rozmaitej wielkości, a jednocześnie zdana jest na to, aby wiele innych cząsteczek pozostało „na zewnątrz”, cząsteczek zarówno większych, jak i mniejszych, a także wiele takich, których rozmiar jest identyczny z innymi substancjami potrzebnymi jej we wnętrzu.

Biologiczna błona graniczna bez trudu osiąga ten cel. Wyboru dokonuje nie według wielkości cząstek, lecz według ich rodzaju, przesiewa więc według kryteriów jakościowych. Jest to niewątpliwie zdumiewająca, cudowna wprost zdolność, którą zresztą dzisiaj potrafimy nawet w znacznej mierze wyjaśnić. Molekularna siatka błony segreguje rozmaite przybywające cząsteczki według ich właściwości elektrycznych w zależności od ich struktury. Od dłuższego czasu potrafimy nawet sztucznie wytwarzać tego rodzaju półprzepuszczalne błony o jakościowo zróżnicowanych właściwościach filtracyjnych.

To z kolei nie jest aż tak bardzo zaskakujące, jak by się mogło w pierwszej chwili zdawać, skoro przecież biologicznie czynne błony graniczne, dzięki którym pierwsze prakomórki odgraniczyły się „półprze-puszczalnie” od swego otoczenia, musiały również powstać w sposób abiotyczny. A znaczy to, że powstawanie tego rodzaju odgradzających błon czy warstw w odpowiednich okolicznościach następuje nawet spontanicznie z przyczyn chemicznych bądź fizycznych, po prostu na zasadzie określonych właściwości materii. W chwili swych narodzin życie dysponowało wyłącznie takim budulcem, który warunek ten spełniał.

W tym miejscu możemy już zakończyć nasze ogólne rozważania biologiczne. Wyliczyliśmy wszystkie punkty istotne dla dalszego toku naszej myśli przewodniej. Przy tym wydaje mi się nie bez znaczenia, że najwidoczniej nie potrafimy opisywać pierwszych kroków, które życie postawiło na tej planecie, bez takich sformułowań, jakie zazwyczaj bywają zastrzeżone dla świadomych, umyślnych decyzji, a więc dla funkcji psychicznych.

Od pierwszej chwili swego istnienia żywe układy musiały posiadać umiejętność rozróżniania rozmaitych właściwości swego środowiska. Zdolne do życia były tylko w takiej mierze i tak długo, w jakiej potrafiły rozpoznawać czynniki otoczenia, od jakich były zależne dla utrzymania swej przemiany materii. Musiały wreszcie w jakiś sposób w y-b i e r a ć owe czynniki (na przykład wielkie cząsteczki dostarczające energię, takie jak cukier czy białka) spośród wielkiej liczby wszystkich pozostałych cząsteczek, które były dla nich bezużyteczne, a nawet niebezpieczne (ponieważ jako „trucizny” wykolejały chemicznie ich przemianę materii).

„Od pierwszej chwili swego istnienia” — oczywiście nie znaczy wcale, że wszystkie powstałe w tym wczesnym okresie prakomórki zdolność taką wykazywały. Przeciwnie, wszystko, co wiemy o ewolucji, pozwala nam sądzić, że dotyczyło to tylko bardzo znikomej mniejszości. Ale te nieliczne przypadki wyjątkowe były jedynymi, jakie przetrwały. Nie ulega żadnej wątpliwości, że ewolucja jest jednym wielkim łańcuchem nieprawdopodobnych wydarzeń. Niemniej toczyła się nieustannie, ponieważ na każdym poszczególnym etapie to, co nieprawdopodobne, stawało się regułą, ponieważ tylko „przypadkowo pasujący szczęśliwy przypadek” mógł przetrwać.

W każdym razie faktem jest, że zdolność do rozprawienia się z odgraniczonym od organizmu światem zewnętrznym i związana z nią zdolność do rozróżniania, rozpoznawania i wybierania rozmaitych właściwości tego zewnętrznego świata stanowią pierwotne funkcje biologiczne, bez których życie w znanej nam formie byłoby nie do pomyślenia. Jestem głęboko przekonany, że wyrażona w takim sformułowaniu analogia do psychicznych zdolności rozróżniania, rozpoznawania i wybierania na pewno nie jest przypadkowa.

Z pewnością mamy skłonność do oceny sytuacji z naszego własnego i współczesnego punktu widzenia. Jest to naturalne, ale wcale nie takie oczywiste.

W dalszym ciągu naszej opowieści zrozumiemy, : również ta psychiczna tendencja rozpatrywan wszelkich problemów z egocentrycznej perspektyw własnego stanowiska jest wynikiem naszej „natury to znaczy biologicznych dziejów, które nas zrodził W chwili gdy chcemy obiektywnie coś wiedzieć o j; kimś zjawisku (to znaczy właśnie „niezależnie c własnego punktu widzenia”), musimy spróbow: uwolnić się od tej wrodzonej nam perspektywy.

Stąd w omawianym przypadku musimy wystrzega się przyjęcia po prostu za pewnik, że jedynie przj czyny zewnętrzne przesądzają o tym, iż potrafim opisywać wspomniane podstawowe funkcje biologie: ne używając wymienionych wy^ej pojęć. Błędem bj ł°by, gdybyśmy sądzili, że jest to wyłącznie wyni tego, iż nasz współczesny język innymi pojęciami ni rozporządza, wobec czego używamy ich jak gdyb porównawczo również do opisu procesów biologiem nych. Błędem byłoby uważać, że między tymi poje ciami a obiektywnymi zdarzeniami, o jakich mów: my, nie ma żadnego wewnętrznego związku.

W rzeczywistości jest wręcz odwrotnie. Język nas (a istotne jest, że dotyczy to nie tylko naszego, al wszystkich języków, jakimi mówi się na Ziemi) za wiera pojęcia takie, jak „rozróżniać”, „rozpoznawać i „wybierać”, właśnie dlatego, że nam wszystkim s wrodzone odpowiednie kategorie myślenie To zaś z kolei wynika stąd, że kategorie te od pc czątku określały stosunek między organizmem ży jącym a jego środowiskiem. Innymi słowy: już wiel miliardów lat przed pierwszym pojawieniem się zja wisk psychicznych, miliardy lat przed ową chwih gdy powstała pierwsza komórka nerwowa, został przesądzone, że stosunek między jednostką żyją cą a jej otoczeniem będzie określany w tych trzed wymienianych przez nas wielokrotnie kategoriach Znaczenie, które pojęciom tym dzisiaj prżypisujem? przesłoniło nam to, że określone nimi powiązani mają pierwotnie charakter biologiczny. Wszystko, c działo się potem, nosiło ich piętno, mówiąc ściśle — było ich skutkiem.

Kto pojmuje dzieje przyrody jako pewien realny proces, którego rozwój ciągnie się od początku świata, ten od razu zrozumie, że inaczej być nie może. Ale siła przyzwyczajenia jest tak potężna, a spojrzenie na świat z jedynej obiektywnie słusznej, a mianowicie historycznej i genetycznej perspektywy wciąż jeszcze tak mało rozpowszechnione, że chcę spróbować raz jeszcze przedstawić ten związek na dwóch nieco bardziej konkretnych przykładach, pomimo że w tym celu muszę wybiec w przód do znacznie późniejszych etapów naszego toku myślowego.

JAK NAJMNIEJ ŚWIATA ZEWNĘTRZNEGO