Drugie piętro - Andrzej Gumulak - ebook + audiobook + książka

Drugie piętro ebook i audiobook

Gumulak Andrzej

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść obyczajowo-sensacyjna, w której tle jest wojna, lata PRL-u z obrazkami przypominającymi smak lat 50. i teraźniejszość.

Lidia, postać niezwykła, łamiącą powszechnie obowiązujący stereotyp starszej pani, pełna życia, niepozbawiona kokieterii, dowcipna, przedsiębiorcza, ale także wierna w przyjaźni i czuła, jest przychylna światu i ludziom. Helena, obwarowana dystansem do wszystkiego i wszystkich, zgorzkniała, zacietrzewiona w bólu i żalu, pełna pretensji do Lidii, nieustannie szuka szczęścia. Obie – niegdyś primabalerina i diwa operowa – zmagają się ze sobą, sprzeczają, są jednak do siebie bezgranicznie przywiązane. Podążając za ich historią, cofamy się do czasów wojny, gdy jako nastolatki pozostały bez rodziny – zdane tylko na siebie. Poruszeni losem dziewczyn, poznajemy ich tajemnicę. Zaskakujący finał poraża okrucieństwem różnic pokoleniowych i... wspaniałomyślnością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 15 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,0 (9 ocen)
2
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadząca: DONATA CIEŚLIK
Redakcja: MARIA OTTO-GIEŁŻYŃSKA
Korekta: KONSTANCJA BONIATOWSKA, SŁAWOMIRA WRONIECKA
Projekt okładki, skład i łamanie: DAWID SZULIK
Zdjęcie na okładce: © Susan Fox / Trevillion Images
WYDANIE DRUGIE, WARSZAWA 2017
Copyright © by Andrzej Gumulak, 2017 Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2017
Wydawnictwo Czarno na białym Sp. z o.o. ul. 1 Sierpnia 28/48 02-134 Warszawatel.: 608 700 700
www.wydawnictwocnb.pl
Szukaj nas na Facebooku:https://www.facebook.com/WydawnictwoCzarnoNaBialym
ISBN 978-83-64374-30-2
Konwersja: eLitera s.c.

Rozdział pierwszy

Obudził ją swąd przypalonych ziemniaków. – Cholera! – Zerwała się z fotela ustawionego vis-à-vis telewizora. – A taką miałam ochotę na młode kartofelki – cedziła słowa. – Niech to!

Szurając różowymi, rozdeptanymi kapciami na obcasikach, ruszyła do kuchni. Smród spalenizny wypełniał ciemny korytarz. Minęła serwantkę, na której wieki temu poustawiała porcelanowe tancerki, grajków i obściskujących się kochanków – figurki stały do dziś w niezmienionym porządku; minęła tremo, najważniejszy mebel w tej części mieszkania, i z przyzwyczajenia rzuciła okiem na swoje odbicie. Zignorowała jednak to, co zobaczyła. Cholera jasna!, zaklęła w duchu: dym szczypał w oczy. Dotarła do kuchni i wyłączyła gaz pod garnkiem z syczącymi ziemniakami. – To przez tę zdzirę z góry. Nie cierpię jej, artystka-srystka! Zawsze puści te swoje operetkowe wycia i człowiek traci kontakt z rzeczywistością. Małpa jedna! – głośno złorzeczyła. Żeby ziemniaki odlepiły się od dna, chwyciła rondelek za ucho, gwałtownie nim potrząsnęła, wtedy peruka zsunęła się na czoło, przysłaniając grube kreski brwi. Wolną ręką poprawiła fryzurę. Miałam na nie taką ochotę!, pomyślała.

Pogodziła się z tym, że wielkie marzenia z wiekiem rozwiewały się jak dym, nie widziała jednak powodu, dla którego musiałaby rezygnować z codziennych przyjemności, i to nie z własnej winy. Z koperkiem i masełkiem, cholera jasna!, Lidia Borzo, emerytowana solistka baletu, nawet w myślach nie używała brzydkich słów, dyktowały to zasady, których przestrzegała konsekwentnie, ale czasem...

– Swołocz! – wyrwało się teraz starszej pani.

...ale czasem łamała zasady, zwłaszcza gdy sprowokowały ją do tego postępki sąsiadki z trzeciego piętra. – Zobaczysz, jeszcze kiedyś cię urządzę!

Spalone ziemniaki wyrzuciła do kosza, garnek wstawiła do zlewu. – Wszystko przez nią. Tylko narobiłam sobie smaku!

Trzasnęła drzwiczkami od szafki ze śmietnikiem. Otworzyła na oścież okno i odetchnęła czerwcowym powietrzem. Dłonie wytarła o pierś przykrytą atłasowym szlafrokiem. Nie mogła odżałować ziemniaków.

– Artystka-srystka! – powtarzała.

Znały się od dziecka, ponad pół wieku mieszkały jedna pod drugą, lecz od lat nie rozmawiały ze sobą, nawet wówczas, gdy pracowały w tym samym teatrze i, chcąc nie chcąc, mijały się na klatce schodowej czy za kulisami. Odkąd przeszły na emerytury i miały nieskończenie dużo wolnego czasu, dziwnym zbiegiem okoliczności przynajmniej raz w tygodniu spotykały się w sklepiku na rogu. Nieraz ich spojrzenia się krzyżowały, ale zawsze były pełne odrazy. Święcie przekonana o tym, że źródło całego zła, jakiego doświadczała przez ćwierć wieku, znajdowało się piętro wyżej, Lidia pielęgnowała w sobie niechęć do sąsiadki, która potrafiła od bladego świtu puszczać na cały regulator operowe arie, żeby drażnić ją, siedemdziesięcioośmioletnią steraną życiem kobietę. Muzyka, wielka i odwzajemniona, chociaż już nieco wypalona miłość Borzo, dolatująca z trzeciego piętra zazwyczaj zwiastowała nieszczęście. Przypalone ziemniaki były na to niezbitym dowodem.

Kukułka z bawarskiego zegara wiszącego w przedpokoju oznajmiła piątą.

– Muszę się doprowadzić do porządku. – Z przyzwyczajenia rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze. – Boże, jak ja wyglądam!

Przybrudzony szlafrok, fryzura w nieładzie i nieco rozmazany makijaż nie pozostawiały wątpliwości, że powinna coś ze sobą zrobić; jedną z zasad Lidii Borzo było bowiem niepokazywanie się obcym w dezabilu. – Jestem goła, a zaraz przyjdzie z pracy pan Wojciech. – Z dezaprobatą machnęła szczupłą dłonią. – Żebym tylko zdążyła – szeptała, zamykając za sobą drzwi sypialni, do której nikomu nie pozwalała zaglądać.

***

Zmęczony wracał tramwajem do wynajmowanego pokoju w kamienicy przy ulicy Śniadeckich. Dwa lata mieszkał u Lidii Borzo; starsza pani poprawiała każdego, kto „rz” w jej nazwisku czytał jak „ż”. Mówiła wtedy: – Nazywam się Bor... – tu następowała pauza, podkreślona sporym kołem wyrysowanym palcami jakby trzymającymi batutę, po czym kończyła – ...zo! – Z akcentem na zet.

Była primabalerina o światowej sławie, ceniona profesor szkoły baletowej, odkąd przeszła na emeryturę wynajmowała młodym ludziom, najchętniej związanym z kręgami artystycznymi, skromny, w miarę nowocześnie urządzony pokój z oknem wychodzącym na podwórko. Czynsz wyznaczała nie za wysoki, pieniędzy z emerytury wystarczało bowiem, żeby przetrwać od pierwszego do pierwszego bez wyrzeczeń i narzekań na drożyznę. W zamian za luksusy mieszkaniowe...

– Nie sposób ich przeliczyć na konkretną kwotę – argumentowała, myśląc przede wszystkim o swoim towarzystwie.

...za luksusy mieszkaniowe zobowiązywała lokatorów do robienia zakupów, pomocy w sprzątaniu i rozmów, właściwie słuchania tego, co miała do powiedzenia. Nie była to zasada, której bezwzględnie przestrzegała. Czasami pozwalała wygadać się rozmówcy.

– Tylko proszę nie zwracać się do mnie „pani Lidziu” – podczas pierwszego spotkania instruowała każdego, kto chciał u niej zamieszkać, Wojciecha Bergera, młodego redaktora miesięcznika „Antrakt”, również nie ominęło szkolenie. – Tak można mówić do zaprzyjaźnionej paniusi z bazaru. Do mnie, proszę, nie!

Wojciech polubił panią Bor-zo; miała w sobie tyle radości życia, że dużo młodsi mogliby tylko pozazdrościć. Starała się być na bieżąco z wszelkimi nowinkami, co czasem denerwowało Bergera, zwłaszcza gdy sprawdzała, czy zasłyszane w telewizji albo przeczytane w kolorowych czasopismach plotki z wielkiego świata, pikantne szczegóły z życia gwiazd, są wymysłem dziennikarskiej wyobraźni, czy też zawierają chociażby ziarnko prawdy. Dziś na pewno nie ominie mnie przesłuchanie, pomyślał i z głową opartą o szybę tramwaju zastanawiał się, jakim pytaniem przywita go Lidia Borzo. Przyzwyczaił się do tego, że po imprezach z udziałem artystów bez skrępowania wypytywała o to, kto z kim się obściskiwał: – Tamci, no wie pan którzy... nazwiska mi uciekły... dalej romansują, czy może tylko udają?

Albo: – Jak pan, Wojciechu, sądzi? Będą o tym pisały gazety?

Lub: – Romans? Taką informację tylko kretyn by przepuścił, nieprawdaż, panie redaktorze? Na pewno będzie o tym głośno.

Interesowało ją, jak była ubrana ta czy inna: – No proszę, gwiazdeczka-sreczka z byle serialu, a kiecki ma od Chanel, może pan się orientuje, Wojciechu, jakie teraz proponują gaże w telewizji?

Pytała również, czy któraś aktorka płakała: – Ciekawe przez kogo, nie wie pan?

I kto się śmiał: – Może to nerwowe? Ludzie żyją w takim stresie.

Wątpliwościom nie było końca, większości z nich Wojtek nie potrafił wyjaśnić, co Lidii nie przeszkadzało wygłaszać prawd objawionych. – Ten świat zwariował! Za moich czasów też się bawili, ale to było coś innego. – I żeby nie być gołosłowną, odwoływała się do zdarzeń, w których przed laty brała udział. Co kilka słów wzdychając, z rozrzewnieniem snuła pochwalną opowieść o luksusowym życiu gwiazdy błyszczącej na firmamencie rządów robotniczo-chłopskich, o brylantach, którymi obdarowywali ją bliżej nieokreśleni wielbiciele, jedzonym łyżkami kawiorze, litrami pitym radzieckim szampanie, o fryzjerach, modystkach i krawcowych zabijających się o to, żeby primabalerinie Teatru Wielkiego uszyć kreację na bal sylwestrowy w Pałacu Kultury i Nauki organizowany przez Komitet Centralny dla działaczy partyjnych i artystów, którzy uświetniali państwową imprezę. – To były inne czasy – kończyła, wykrzywiając usta w podkówkę.

Wojciech wysłuchiwał historii życia emerytowanej gwiazdy i nie przeszkadzało mu, że rozmówczyni koloryzuje, zmyśla, myli fakty, plącze się w latach i wydarzeniach. To było nieistotne. Opowiadała uroczo, jakby znów tańczyła na scenie i czarowała widzów wprawdzie już nie gestem, lecz słowem, nawet złośliwostką. Robiła przy tym miny niczym młoda, atrakcyjna kobieta otoczona wielbicielami, primabalerina, za którą szaleje – podkreślała tę frazę – za którą szaleje cała brzydsza połowa Warszawy.

– Teraz jest srycie, nie życie! Niech mi pan wierzy, Wojciechu – dodawała, widząc w jego oczach zdumienie.

Dziś także uraczy mnie podobną opowieścią?, zastanawiał się Berger, gdy tramwaj numer piętnaście z metalicznym skowytem skręcał w Nowowiejską. Mógłbym mieć taką babcię jak – uśmiechnął się do siebie – jak Lidia Borzo – między „er” a „zet” oczywiście zrobił nawet w myślach przepisową przerwę.

– Plac Politechniki – odezwał się automat. – Następny przystanek: Chałubińskiego.

Berger zerwał się z miejsca i wyskoczył z tramwaju. W progu zapyta o Korbolewską? Wiedział, co po dzisiejszym bankiecie wydanym z okazji rozdania Klapsów, nagród dla filmowców roku, wzbudzi zainteresowanie emerytowanej primabaleriny. Mógłby się nawet o to założyć.

Do kamienicy przy Śniadeckich zostało kilka kroków.

***

Spodziewała się go lada chwila, dlatego zerkała na zasuwę, czy aby już się porusza. Podekscytowana perspektywą poznania nowinek z wielkiego świata, w popielatej, gdzieniegdzie sfilcowanej peruce, wymalowana, jakby się wybierała na premierę do opery – ustom pociągniętym karminową szminką, kolorkom rzuconym na policzki i długim niczym marzenie sztucznym rzęsom towarzyszyły klipsy z macicy perłowej i kolia przykrywająca smutny dekolt – w jedwabnej wzorzystej sukni i pantoflach powykrzywianych przez zdeformowane stopy, zasiadła przy okrągłym stole w salonie na wprost drzwi, czekając na lokatora. Miała nadzieję, że smród przypalonych ziemniaków już wywietrzał.

Zastanawiała się chwilę, czy wyjść naprzeciw Bergerowi i zapytać o pikantne szczegóły imprezy: Nie, lepiej nie, poskramiała siebie. Kiedy on wreszcie wróci?, niecierpliwiła się. Minuty płynęły leniwie. Jest!, ucieszyła się, wreszcie słysząc zgrzyt zamka. Przerzuciła na stole kilka szpargałów, szukając czegoś, co udawałoby, że to coś, a nie czekanie, bez reszty ją pochłonęło. Stary magazyn „Antrakt” wydawał się najlepszy.

– Dobry wieczór – z przedpokoju dobiegł ją głos Bergera.

– Witam, witam! – Lidia wbiła wzrok w artykuł, chociaż litery zlewały się w niewyraźne paski; z pośpiechu zapomniała włożyć okulary, łudziła się jednak, że ten szczegół umknie Bergerowi. Chyba nie trzymam gazety do góry nogami?, przestraszyła się i odłożyła czasopismo jak najdalej od siebie.

Wojtek krzątał się w przedpokoju. Dałaby sobie głowę uciąć, że jest jakiś nieswój, rzadko w tych sprawach się myliła. Gdyby wszystko było w porządku, przybiegłby od razu, żeby opowiedzieć, co działo się na rozdaniu Klapsów, a tak..., pomyślała. Znała ludzką naturę. Musiało wydarzyć się coś złego – o tym również była święcie przekonana.

Siedziała sztywno, czekając na Wojciecha; ona, jak nieraz zapewniała, nigdy pierwsza nie zaczynała rozmowy, zwłaszcza z mężczyzną, nawet z tym, którego znała. Za żadne skarby świata nie łamała własnych zasad. No, może czasem się zdarzało, że delikatnie, jakby w pas marché, obchodziła nadane samej sobie rygory, lecz robiła to tylko w wyjątkowych sytuacjach. Nie była jeszcze pewna, czy zaistniałe tego wieczoru okoliczności mogą ją zwolnić z przestrzegania własnych przykazań.

Lokator milczał i wyglądało na to, że nie miał zamiaru podejść. Poruszyła się na krześle, chrząknęła, westchnęła, ale Berger nadal robił coś w przedpokoju, potem na chwilę zniknął w kuchni – świadczyło o tym trzaśnięcie drzwi lodówki. Głód informacji zżerał Lidię i dlatego jedna z żelaznych zasad emerytowanej primabaleriny przerdzewiała w okamgnieniu.

– Panie Wojciechu! – zawołała nieco zachrypniętym głosem. – Jak tam było? Dużo ludzi? Proszę tu przyjść i opowiadać! Umieram z ciekawości. Przypuszczam, że impreza była wspaniała, nieprawdaż? – Z niepokojem czekała na odpowiedź. – Panie Wojciechu! Czy pan mnie słyszy?

– Było trochę ludzi. – Berger stanął w drzwiach salonu, ale jego obojętny ton zaniepokoił Lidię.

– Jakieś niespodzianki?

Zaprzeczył ruchem głowy.

– Nasze gwiazdy stawiły się w komplecie?

– Z młodych? Strońska, Mira Strońska, wie pani która? Ta ładniutka z serialu.

– Aha – przytaknęła Lidia, chociaż nie była pewna, czy dobrze kojarzy.

– Poza tym stara gwardia: Mizierska, Sadziński, no i Korbolewska – przeciągnął samogłoski w ostatnim nazwisku.

– Piękna kobieta ta Korbolewska – mruknęła Lidia, głośniej zaś zapytała: – Dostała nagrodę?

– Komu mieliby dać, jeśli nie jej? – Wzruszył ramionami.

– Piękna... – Przymknęła oczy. – I utalentowana. – Zamyśliła się. Przypominała sobie twarz, figurę i role Marty Korbolewskiej, widziała w telewizji wszystkie z nią filmy, uwielbiała zimny styl, oszczędność artystycznych środków wyrazu, spojrzenie przepełnione seksem, ale jednocześnie trzymające na dystans potencjalnych zalotników. Dziennikarze, nie zawsze obiektywnie oceniając jej talent, chętnie rozpisywali się o uroku pierwszej gwiazdy, narodowego skarbu – tak Borzo myślała o Korbolewskiej. – Piękna! – Lidii zrobiło się ciepło na sercu.

– Owszem, ale co z tego! – Berger odpowiedział tonem świadczącym o tym, że się nie pomyliła: chłopak wrócił w złym humorze.

– Ktoś panu nadepnął na odcisk?

Na znak zaniepokojenia brwi Lidii uniosły się i schowały pod grzywką, rzęsy zaś zatrzepotały niczym skrzydła przestraszonego motyla.

Westchnął.

– Może pan, Wojciechu, na nieszczęście zakochał się w naszej gwieździe? – Niezależnie od epoki mężczyźni mieli słabość do artystek, zwłaszcza inteligentni, a za takiego Lidia uważała Bergera. Niezależnie od epoki miłość do gwiazdy rzadko kończyła się happy endem; Borzo doskonale znała ten scenariusz nie tylko z własnego życia. – To nie dla pana kobieta. – Położyła dłoń na sercu, co miało nadać scenie bardziej dramatyczny wydźwięk. – Szkoda by było... – przerwała. Od pewnego czasu bieżące wydarzenia nastrajały ją melancholijnie. Wpadając w zadumę, widziała obrazy, o których nie chciała pamiętać, ale nie miała siły przed nimi się bronić; przywołane wspomnienia szczypały w oczy i kłuły w serce. Pomyślała: Tak, tak, kiedyś też byłam kochana. I sama kochała. Wydawało się, że razem przejdą przez życie, a gdyby tylko poprosił, poświęciłaby karierę, siebie. Przy nim zapominała o przeszłości wracającej w najgorszych snach, o pochopnie podjętych decyzjach, pozbywała się wyrzutów sumienia, leczyła rany. On również świata poza nią nie widział, nieraz o tym zapewniał. Snuli plany radośni i szczęśliwi, aż do dnia, gdy nie wrócił na obiad, nie przyszedł na kolację. Zadzwonił dopiero rano. Tym swoim ciepłym barytonem powiedział: „Odchodzę. Żegnaj”, i nie czekając na reakcję, odłożył słuchawkę. Nawet głos mu nie zadrżał. Dwa słowa wypowiedziane beznamiętnym tonem na dłuższą chwilę sparaliżowały Lidię. Przyciskając słuchawkę do ucha, czekała na wyjaśnienia, na cokolwiek, co przywróciłoby porządek ustalony obietnicami. Dwadzieścia lat małżeństwa szlag trafił. Wystarczył jeden telefon i dookoła pozostały zgliszcza planów, marzeń i uczuć.

Umarł dawno, ale Lidia nadal cierpiała.

A taką miałam ochotę na młode ziemniaczki, przypomniała sobie zmarnowany obiad. Całe zło przez tę psią juchę z góry!

– Trochę spaleniznę czuć w mieszkaniu. Nie wie pani, dlaczego? – Berger usiadł już przy stole.

Lidia wzruszyła ramionami. Przypalone ziemniaki były już nieistotne, smród do jutra wywietrzeje, dla niej ważniejsza była Korbolewska. – Powinien pan, Wojciechu, uważać na tę kobietę. Zauroczenie nikomu nie wychodzi na zdrowie. Szczęśliwe zakończenia trafiają się wyłącznie w powieściach dla pensjonarek.

– O czym pani mówi?

– O Korbolewskiej, oczywiście.

– No co pani? Ona ode mnie jest starsza przynajmniej piętnaście lat.

– Jakie to ma znaczenie?

– Łączą nas relacje służbowe. Robię z nią wywiad. No, wie pani, tematy zawodowe, film, teatr, takie tam... Nic więcej.

– Nie jestem pierwszą naiwną, proszę pana. Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, co może się urodzić ze stosunków służbowych – powiedziała z miną Sfinksa.

– W pani czasach może i tak było, teraz jest inaczej!

– „W pani czasach”? – fuknęła. – W jakich czasach? To teraz nie są moje czasy? Umarłam już albo co? – Obrażony ton primabaleriny rozbawił Bergera. Uśmiechnął się dyskretnie, a niezrażona jego reakcją Lidia kontynuowała: – Jestem na bieżąco, proszę pana. Może na komputerach się nie znam, ale wszelkie nowinki chłonę jak gąbka. Zawsze tak było. Nie płaczę nad tym, co minęło. Życie idzie do przodu, a ja z nim. Tylko służę radą. Dla pana dobra.

Wojciech wykrzywił usta. Tym razem Lidia zauważyła grymas: Właściwie, co mnie obchodzi, z kim on się obściskuje. Oparzy się, to zrozumie. Z Korbolewską, Śmiewską czy inną Pipniewską... Wszystko jedno. Po co się wtrącam w nie swoje sprawy? Po co?, strofowała siebie w myślach, głośno zaś dodała: – Po prostu życzliwie ostrzegam. – Poprawiła fryzurę i zanuciła pod nosem kilka tylko sobie znanych taktów, dając do zrozumienia, że temat uważa za wyczerpany. – Robi pan herbatę? Niech pan nie zapomni o mnie. W filiżance, poproszę, słabiutką, oczywiście. Bez cukru! – krzyknęła za znikającym w drzwiach salonu młodym człowiekiem.

Lubiła go. Podobny był... Ach, wspomnienia! Pokręciła głową. Zwracała uwagę na ten typ męskiej urody; wysoki, z pociągłą twarzą, orlim nosem i czarnymi kręconymi włosami przypominał, tak Lidii się wydawało, jej ojca, którego pamiętała jak przez mgłę. Sprzed wojny nie zostało nawet jedno zdjęcie.

Wojtek trzasnął drzwiczkami kuchennej szafki, aż Borzo podskoczyła. Po co on tam zagląda? Zerknęła w stronę kuchni.

Od siedmiu czy ośmiu lat mieszkał w Warszawie, ale wciąż wydawał się trochę zagubiony, nieco przestraszony – tak jak ona, gdy po wojnie przyjechała do stolicy ze wschodu i szukała wśród ruin miejsca dla siebie. Polubiła go. Słuchał uważnie, bo nawiązali dobry kontakt, czasem się zwierzał, sprawiając jej radość. Coś kiedyś opowiadał o samotnej matce, która pracowała w gminnym ośrodku zdrowia w... nazwy tej miejscowości gdzieś za Węgrowem Lidia nie pamiętała. Bergerowa była pielęgniarką albo pomocą dentystyczną, ot, zwyczajna kobieta, żadna artystka. Mówił również, że tęskni za domem, ale szczerze przyznawał, że nie chciałby wrócić do tej miejscowości, której nazwy Lidia nie mogła sobie przypomnieć. Wydawał się bezradny i szczery, czasem nawet myślała o nim „poczciwina” i mimo że był dla niej obcy, próbowała mu stworzyć namiastkę domu, a sobie substytut rodziny – no, bez przesady, pewnych granic nie przekraczała, zabraniały tego zasady, o matkowaniu czy babciowaniu nie mogło więc być mowy. Ważne było, że kręcił się po wielkim mieszkaniu przy Śniadeckich, rozpraszając ciszę.

Lidia nienawidziła samotności. Ta dopadła ją niespodziewanie, tak samo jak starość, z którą z trudem dochodziła do porozumienia. Może dlatego rozpamiętywała imprezy, kochanków, zachowując jednak konwenanse, kontrolowała bowiem to, o czym myślała i mówiła – wspominała bankiety i zagraniczne wojaże, mieszając prawdę z fantazjami, marzenia z upokorzeniami, sławę z zapomnieniem, żeby budując od nowa swoją historię, zatrzeć smutek teraźniejszości.

Rzadko opowiadała o mężu, partyjnej szyszce, który szybko dochrapał się teki wiceministra kultury. Kiedyś w rozmowie z Bergerem rzuciła coś o macierzyństwie, z którego zrezygnowała, bo dzieci przeszkodziłyby w osiągnięciu sukcesu – ci, co na tym się znali, twierdzili, że dla artysty kariera jest najważniejsza. Uwierzyła.

– Byłam sławna, ale zrujnowałam sobie życie – wyznała wówczas Wojtkowi z żalem. – Męża nie przypilnowałam i zostałam sama jak palec. Próbuję sobie tłumaczyć, że samotność ma wiele zalet, bo nikt nie łazi mi po kuchni, nie słucham cudzego chrapania, nie potykam się o porozrzucane brudne skarpetki i gacie, nie martwię się o dzieci, nie denerwuję, że wnuki za rzadko mnie odwiedzają. Dbam tylko o siebie. Gówno prawda. Chciałabym mieć na kogo narzekać.

Opowiadała również, że spacerując po Polu Mokotowskim, Łazienkach czy Parku Saskim, zazdrośnie przygląda się babciom pilnującym rozwrzeszczanych wnuków, rówieśniczkom, których pomarszczone twarze rozjaśnia szczęście. – Ściska mi serce, gdy para staruszków idzie pod rękę, ona się trzęsie, on się trzęsie, ale nadal, po latach małżeństwa, zakochani, są dla siebie całym światem. Jedno po drugim umrze, taka prawda, ale to też piękne, dowód, że nie mogą istnieć samotnie. A ja co? Baletnica-sryca! Sława trwała chwilę, życie wieki. W wielkim mieszkaniu samotna świątek, piątek. Mówię panu, żyć się odechciewa. – Wycierała oko, w którym – jak się Bergerowi wydawało – błyszczała łza. – I jeszcze ta mściwość Opatrzności. Zamiast mnie stąd zabrać jak najszybciej, Bóg dał mi zdrowie za stu, a kondycję za tysiąc. Do dupy z tym życiem, z samotnością. No i ta – skierowała palec na sufit – ta piętro wyżej! – Zrobiła minę, jakby zbierało jej się na mdłości. – Nie potrafię wybaczyć. Dołożyła się do mojego nieszczęścia. Codziennie się dokłada, chociaż sobie nie zasłużyłam.

Siedząc nad pustą filiżanką, ze wzrokiem wbitym w obrus, tłumaczyła kiedyś Wojtkowi, dlaczego była nieszczęśliwa. Przyznała, że po odejściu męża próbowała przegonić samotność: rzuciła się w wir pracy, jeździła wszędzie, dokąd ją zapraszano, byle dalej od domu, dalej od tego, co przypominało radosne chwile. Odwiedzała szkoły w całym kraju, na głębokiej prowincji, nawet tam, gdzie nie dochodził pekaes, a o baletnicach słuchali jak o królewnach z bajek. Prowadziła lekcje, uczyła w ośrodkach kultury, świetlicach. – Ja, proszę pana, gwiazda baletu, krzyczałam na biedne, niczego nierozumiejące dzieciaki, żeby nogi wyżej podnosiły, ja, artystka z ogromnym dorobkiem! – Stukała się palcem w czoło. – I po co? No po co?

Chciała, jeśli nie całkiem zapomnieć, to przynajmniej uśmierzyć ból, oszukać siebie, wmawiając, że nic strasznego się nie wydarzyło. Wyszedł, to wróci, w końcu tyle razy zapewniał, że kocha. – Przecież nie kłamał! Dlaczego miałby kłamać? – pytała Bergera, chociaż nie oczekiwała odpowiedzi. Wiedziała. Zniknął z horyzontu i już.

Zadowolona, że lokator ją rozumie, ciągnęła opowieść o salach gimnastycznych, w których jak maszyna mówiła do dziewczynek stojących przy drążku: „Raz, dwa, trzy, plié...”, nie zauważając ich wysiłku. „Raz, dwa, trzy, plié...”, powtarzała mechanicznie, błądząc myślami po mieszkaniu przy Śniadeckich. Rok, dwa, trzy albo i dłużej w uszach dźwięczały chłodne słowa, które usłyszała w słuchawce: „Odchodzę. Żegnaj”.

– Łatwo mu przyszło, nieprawdaż?

Berger bezradnie unosił ramiona, zdziwiony, że to, co się wydarzyło, wtedy gdy jeszcze nie było go na świecie, nadal wywoływało u niej emocje.

Zastanawiała się głośno, co złego zrobiła, czym sobie zasłużyła na to, że mąż potraktował ją jak rupieć, w czym była gorsza od tamtej, do której się przeprowadził. – Mógł porozmawiać, nie wydawał się ze mną nieszczęśliwy.

Rok, dwa, przez wiele lat wracała do domu z nadzieją, że on tam czeka za biurkiem, w kłębach papierosowego dymu, zniecierpliwiony z powodu spóźniającej się kolacji.

– Praca, praca, praca – radziły Lidii koleżanki porzucone przez któregoś z kolejnych mężów – aż w końcu znów zaczniesz normalnie żyć – pocieszały, lecz poprzednie życie nie wracało. Odwiedzała dalszych i bliższych znajomych – z kwaśną miną opowiadała Wojtkowi – wysłuchiwała cudzych narzekań albo okrzyków radości. Wszędzie była traktowana jak śmiertelnie chora, której nie wypada niczego odmówić. Samotna kładła się do łóżka, wiedząc, że nie zaśnie.

Bezwiednie odgradzała się od świata, aż fotel w salonie stał się najlepszym przyjacielem, a telewizor powiernikiem. Po pracy, w byle jak włożonej peruce, w brudnym szlafroku i rozdeptanych kapciach snuła się po mieszkaniu, gdzie wszystko przypominało męża – jakby wymierzając sobie samej karę, samej sobie robiąc na złość, przesiadywała w gabinecie, próbując ożywić wspomnienia, bo nie miała odwagi wynieść ich na śmietnik. Troszczyli się o nią znajomi i ci, którzy pamiętali lata jej świetności. Kiedyś pochwaliła się Wojtkowi, że po przejściu już na emeryturę, odrzuciła ofertę Kazimierza Walickiego, prezesa związku artystów. Proponował przeprowadzkę do domu spokojnej starości, kusił opieką lekarską i świętym spokojem. I oderwaniem od wspomnień.

– O nic by pani się nie martwiła, istny raj – zachwalał.

– Panie Kazimierzu... Zawinęłabym się w trymiga. Szybko sprawdziłabym, na czym polega różnica między rajem w domu weterana sceny a rajem pana Boga. Jaki więc to dla mnie biznes? Żaden. Nie pora umierać, mam jeszcze coś do załatwienia.

Wolała niepewność i samotność oswojonych czterech ścian na drugim piętrze, gdzie znała każdy zakamarek i czuła się bezpiecznie, nawet na schodach, których pokonanie z roku na rok było coraz większym wyzwaniem. Wolała przyglądać się zakurzonym fotografiom w złotych ramkach z uwiecznionymi spektaklami i gdy tylko trafił się słuchacz, godzinami opowiadać o latach świetności: – Tu jestem Giselle. – Wskazywała wiotką dziewczynę na pointach. – Byłam też Lise w „La fille mal gardée”, Odettą w „Liebiednoje ozjero”, Swanildą, Sylfidą... Same główne role – chwaliła się zdjęciami wiszącymi w salonie, przedpokoju, a nawet w kuchni. – Tańczyłam na największych europejskich scenach baletowych. – Dla Borzo Europa rozciągała się od Łaby po Ural, reszta świata nie istniała. – Występowałam w Ułan Bator dla tego ich pierwszego sekretarza, Boże, jak on się nazywał?, jakoś po chińsku, nie pamiętam. Ale to już Azja, tam diabeł mówi dobranoc – dodawała bez zachwytu. – Byłam jak Galina Siergiejewna Ułanowa – z namaszczeniem wypowiadała nazwisko radzieckiej gwiazdy baletu. – Co tam Ułanowa, mówili o mnie „polska Anna Pawłowa”. Świat był piękny.

Nie posłuchała rady Walickiego. W domu spokojnej starości wspomnienia szybko umierają, uważała.

– Kto chciałby mnie tam słuchać? Każda starość ma listę własnych radości i smutków – mówiła z pustą filiżanką przy ustach.

O baletowej karierze opowiadała Wojciechowi setki razy. Słuchał, zawsze przytakując ze zrozumieniem; dla Borzo wędrówki po przeszłości były przyjemnością, której nie potrafiła sobie odmówić, a dawno nie miała wierniejszego i uważniejszego słuchacza niż Wojciech. I jak mogłaby go nie lubić?

– Słaba i bez cukru. – Postawił przed nią filiżankę z herbatą.

– Oj, tak – ucieszyła się Lidia. – Dziękuję.

– Coś słodkiego? Są pierniczki w czekoladzie. Przynieść?

Skinęła głową. Ach, ta melancholia, pomyślała, gdy znów została sama w salonie. Jednakże co nam pozostaje, jeśli nie wspomnienia. Szkoda, że nie tylko te dobre nawiedzają człowieka.

Berger wyłożył pierniczki na talerzyk.

– Pan, Wojciechu – wsparła brodę na ręce – niech sobie da spokój z takimi sprawami. Aktorki są ładne na zdjęciach, ale nie w życiu. Lepiej z boku obserwować świat artystów. To bagno, wciąga i łatwo w nim utonąć. Pan nawet nie wie, jak łatwo.

– Pani zaraz się wydaje, że coś mnie wciągnie.

– Wspomni pan moje słowa. I niech pan nie robi ze mnie głupiej. Widzę, co z panem się dzieje.

– Co? – Wypił łyk herbaty.

– Zmieniony pan jakiś dzisiaj, nie taki jak zawsze. Wszak nie przez aurę, nieprawdaż?

– Jestem zmęczony i tyle.

– Pan się położy, odsapnie. Jutro będzie lepiej. Poranek mądrzejszy od wieczora.

– Mam jeszcze robotę. – Starannie wsunął krzesło pod stół.

– Niech pan o niej nie myśli. Ona na pewno nie będzie marzyła o panu. – Lidia odstawiła filiżankę na porcelanowy spodeczek. – Znam te diwy. – Dłońmi przesunęła perukę nieco do tyłu. – Wszystko jest grą, jeszcze jedną rolą, proszę zapamiętać moje słowa: to tylko rola. Dziś ta, jutro inna. – Odprowadziła go wzrokiem, aż zniknął w półmroku przedpokoju.

Te całe artystki-srystki jeszcze zepsują mi chłopaka, potrząsnęła głową oburzona. Właściwie czym się martwię? Jakaś dziwna jestem. Świt przyniesie lepszy dzień, na twarzy Lidii odmalowało się zadowolenie.

***

Czerwcowe upały biły rekordy. Już z samego rana słupek rtęci wskazywał ponad dwadzieścia pięć stopni. Stare mury domu przy ulicy Śniadeckich w takie dni dawały przyjemny chłód i Borzo, gdzie tylko mogła, wychwalała tę ich właściwość, nazywając naturalną i zdrową klimatyzacją. W sypialni nie odsłaniała okien, co, jak uważała, chroniło przed skwarem i natarczywymi promieniami słońca.

Wstała w świetnym humorze. Po porannej toalecie wybrała jedwabny szlafrok w czerwone róże; najlepszy strój na piekielny żar, który do południa na pewno stopi cały świat w bezkształtną masę – co do tego Lidia nie miała wątpliwości. Włożyła blond perukę z krótkimi włosami, pociągnęła usta szminką i rzuciwszy trochę pudru na policzki oraz pastelowy błękit na powieki, zasiadła w kuchni do śniadania: biały ser z powidłami śliwkowymi i wczorajsza kajzerka obficie posmarowana dietetyczną margaryną stanowiły obowiązkowy, zalecony przez zaufanego lekarza, poranny zestaw. Dla zdrowia, myślała i bez większej radości przeżuwała ser. Wolałaby jajecznicę na prawdziwym maśle, nie chciała jednak kusić losu, cholesterol i tak miała wysoki.

Co dzisiaj mnie czeka?, zastanawiała się, mieszając podwójną kawę lekko zabieloną odtłuszczonym mlekiem. Posiedzę w domu i jakoś wytrzymam do wieczora.

Powinna popić jedzenie słabą herbatą – tę zasadę próbował zaszczepić Lidii zaufany lekarz, ale była to jego zasada, łamała ją więc bez wyrzutów sumienia. Z filiżanką uniesioną do ust patrzyła na odbijającą słońce szybę po drugiej stronie podwórka. Nawet najmniejszy ruch okna sprawiał, że promienie migotały. Lidia zachwycała się rozlaną na szkle paletą barw i gonitwą błysków po ścianach. Reszta świata, którą widziała z kuchni, drżała w rozgrzanym powietrzu, żaden głos nie zakłócał ciszy, nie skrzypiały zardzewiałe zawiasy, psy bezszelestnym truchtem kończyły codzienny obchód atrakcyjnie pachnących zakamarków, wszyscy i wszystko, co mogłoby wydać jakikolwiek dźwięk, ze strachu przed upałem pochowało się w zacienionych zaułkach. – Niczego dobrego to nie zapowiada – mruczała do siebie, nie odrywając od warg pustej filiżanki.

Siedziałaby dłużej, ale poczucie obowiązku i mucha pasąca się na talerzyku zmobilizowały ją do zmycia naczyń. Opłukała w zimnej wodzie talerzyk, filiżankę i sztućce, a przy okazji ochłodziła dłonie. Westchnęła z rozkoszą. Mogłabym dziś zamieszkać w lodówce, uznała, zakręcając kran.

Gorące powietrze aż drżało. Dotknęła policzka. Był rozpalony. Usiadła na krześle. Będzie koszmarny dzień. Ta cisza nie może trwać wiecznie, myślała. I wywróżyła.

Ciężkie dźwięki powoli wydobywane ze skrzypiec, altówek i wiolonczel uderzyły o mury okalające podwórko. Lidia zerwała się na równe nogi. Do minorowych tonów dołączył wibrujący głos mezzosopranistki. Borzo wsłuchała się w takty: „Stride la vampa”. Znów, cholera, puściła na cały regulator Verdiego!, spojrzała w sufit. Małpa jedna! Zmusza ludzi do zamykania okien! W taki upał. Gdzie ona ma serce?! Udusi mnie!

Psiocząc pod nosem, przeniosła się do salonu, w nadziei, że grube ściany przytłumią smutne wyznania Azuceny.

Otwarte na przestrzał okna w mieszkaniu piętro wyżej, działały jednak jak głośniki w sali koncertowej, rozgłaszając wyznania zrozpaczonej Cyganki po całej ulicy Śniadeckich i podwórku, gdzie echo dodawało mocy minorowej arii. Kompletnie staruszce się popieprzyło. Trubadurka!, pomstowała Lidia, przymykając okna. Boże, widzisz i nie grzmisz!, złożyła dłonie jak do modlitwy. Szansonistka ze spalonej opery! Może ten głośnik wreszcie się popsuje!

Schowana w cieniu zasłony, czekała na końcowy takt bardziej niż zazwyczaj płaczliwego i świdrujące go w uszach śpiewu.

Azucena skończyła, ale pałeczkę zaraz przejął Manrico. – Nigdy nie zamilknie! – Wiedziała przecież, że aria nie pochodzi z ostatniego aktu „Trubadura”. – Nigdy!

I znowu wywróżyła: szklisty sopran Leonory nie dawał żadnych nadziei na to, że cisza prędko powróci do jeszcze przed chwilą spokojnej kamienicy.

– Coś muszę ze sobą zrobić, bo zwariuję. – Lidia splotła ręce na piersi. Wyjście na spacer nie wchodziło w rachubę, w upał wolała nie narażać się na porażenie słoneczne. Może poczytam? Nie, nie skupię się. Telewizja? Można by coś obejrzeć, to dobry pomysł. Serial? Ale czy zdołam usłyszeć chociaż jedno słowo? Wątpliwe!, zagubiona rozejrzała się po salonie. – Pasjans – szepnęła.

Rozłożyła sfatygowaną talię kart, żeby uspokoić nerwy, a przy okazji sprawdzić, czy dożyje chwili, w której wysiądzie grający sprzęt sąsiadki.

– Beznadziejny układ! – Nawet ciepły baryton hrabiego Luny był irytujący. – Melomanka! – szemrała ze złością, kolejny raz tasując karty. – Kiedy to się skończy?

As trefl, kluczowy dla tego rozdania, schował się głęboko i pasjans nie wyszedł. Ponownie przetasowała karty i znów je rozłożyła, ale tym razem ukryła się dama pik. Lidia nie dała za wygraną: tasowała, rozkładała, wykładała... – Teraz się uda – szepnęła do siebie.

Całkowicie pochłonięta układaniem kart kolorami, nie zwróciwszy uwagi na to, że Azucena zdążyła już wyznać prawdę, a potem skonać, Lidia rzucała od czasu do czasu ostre słowo pod adresem lokatorki z trzeciego piętra: – Artystka-srystka!

Następny pasjans też nie wyszedł, żadnego nie udało się ułożyć. – Do dupy z tymi wróżbami. – Borzo zgarnęła karty do pudełka. – Ale może to dobry znak?

Z alpejskiej chatki wyskoczyła kukułka i zakukała dwanaście razy. – Pora na jedzenie – Lidia ruszyła do kuchni. – Coś tu nie gra... – Dotarło do niej, że sąsiadka przestała nadawać muzykę. Przez chwilę z niedowierzaniem patrzyła w sufit. Cisza wprost dzwoniła w uszach. – Niebawem zacznie się na nowo, na pewno. Nie warto czekać, to bez sensu! Ogłuszy „Toscą” albo „Hrabiną Maricą”.

W każdej chwili spodziewając się ataku górnego C, ukroiła kromkę żytniego chleba, posmarowała margaryną i położyła plasterek szynki z kurczaka. Zmarszczyła brwi. – E, wezmę dwa. – Dołożyła kolejny plasterek, do szklanki nalała zimnego mleka. – Chyba wystarczy. – Przyjrzała się kanapce. – Musi.

W salonie było duszno.

Może dziś już nie będzie grała?, zastanowiła się, czy otworzyć okna, wolała jednak nie ryzykować.

Z tacą na kolanach umościła się w fotelu przed telewizorem i włączyła kanał z serialami. Trafiła na ulubioną telenowelę o losach Jolanty, wiejskiej dziewczyny, która uciekła z rodzinnego domu do wielkiego miasta. – Dzięki Bogu, wreszcie spokojnie popatrzę – westchnęła zadowolona, że już żaden światowej sławy tenor z Metropolitan Opera nie przeszkodzi w oglądaniu telewizji. – Jakieś dzisiaj wszystko dziwne. – Oparła stopy na miękkim podnóżku w tureckim stylu i zrobiła trochę głośniej.

Kamera zatrzymała się na zapłakanej twarzy Jolki. W zielonych oczach czaiło się przerażenie: „Byłam u lekarza, jestem w ciąży” – wyznała przez łzy dziewczyna.

Na ekranie pojawił się Zbyszek. Nerwowo mrugał i przełykał ślinę: „Jak to się stało?” – zdziwił się niezbyt naturalnie.

– „Jak to się stało?”, pyta, idiota! On nie wie, jak to się stało? – Lidia wybuchnęła śmiechem, jednocześnie przyciszając dźwięk. – Durnowaty jeden! Boże, co oni w tych serialach wygadują! – Znów zrobiła głośniej. – Ładna ta Jolka, taka słodka blondyneczka. Ciekawe, jak się nazywa? – mówiła do siebie, przeżuwając żytni chleb z szynką. – Eee, one wszystkie są gwiazdami jednego sezonu. Nie warto obciążać pamięci bzdurami – dodała, obserwując akcję.

Zbyszek się rozzłościł, bo Jolka nie pomyślała o zabezpieczeniu, a teraz będzie problem. I co on ma zrobić, jest młody – monolog trwał dłuższą chwilę – chciał skończyć studia, a Jolka, głupia, nie wzięła pigułek, zmarnowała mu życie – powtarzał w kółko. – Idiota – walcząc z sennością, Borzo mruczała pod nosem.

Dłużyzna goniła dłużyznę i w końcu Lidia dała za wygraną. Zapadając w półsen, obserwowała wątek kłótni kochanków, powtarzając bezwiednie: „Idiota”.

Zbyszek, przytuliwszy zapłakaną Jolkę, zapewniał, że będzie dobrze – tę kwestię Lidia słyszała z oddali. Zasnęła. Drzemała kwadrans, może dłużej...

Otworzyła oczy, bo uświadomiła sobie, że słyszy stukanie na jawie, a nie we śnie. Rozejrzała się po salonie – wszystko było jak przedtem, w niezmienionym porządku. Jakiś remont? Czytałam ogłoszenie? Nie mogła sobie przypomnieć, czy w gablocie na klatce schodowej wisiała kartka z administracji. Stukot się powtórzył, ktoś – Borzo nie miała już wątpliwości kto – uderzał w rurę kaloryfera. – Jeżeli nie arie to perkusja! – Palce Lidii drgały nerwowo. – Wczoraj ziemniaki przypalone, a dziś serialu nie da człowiekowi spokojnie obejrzeć.

Zbyszek właśnie całował namiętnie Jolkę.

– Idiota! – Lidia wysłała nieprzyjazne spojrzenie serialowemu amantowi. – Cuda obiecuje, a za sto odcinków uzna, że nie może z nią być, bo kocha inną. – Poprawiła perukę i owinęła się szlafrokiem. – Głupia! I tak cię rzuci! Chłopy zawsze nas rzucają – mówiła do telewizora. – Szkoda ciebie, dziewczyno, ładna jesteś, szkoda do tego tasiemca i do tej roli. Stać cię na więcej. Szkoda.

Zbyszek płakał, a Jolka gładziła go po głowie i mówiła: „Nie martw się, kochanie, skończysz studia”. Odtrącił jej rękę i oparł się o ścianę. W zbliżeniu kamera pokazała twarz młodego człowieka. Jego mina świadczyła o tym – Borzo odgadła bez trudu – że odgrywa kogoś intensywnie myślącego. – Nieme kino. – Z politowaniem pokręciła głową. – Grasz jak w szkolnym teatrzyku. Amator!

Amant, skończywszy przemyślenia, odezwał się do Jolki: „Oddamy dziecko do sierocińca, a potem, jak już nam się ułoży, zabierzemy je z powrotem” – wyrecytował patetycznym tonem.

„Do domu dziecka?! Nie!” – Jolka zalała się łzami.

– Do domu dziecka? Do sierocińca?! – powtórzyła Borzo jak echo. – Ja ci dam sierociniec! – Siedziała bez ruchu, z coraz mocniejszymi rumieńcami patrząc na ekran. – Co za drań! Do przytułku?! On wie, co mówi? Co to znaczy? – Sapiąc jak rozjuszony byk, wyłączyła dźwięk. – Idiota! – Oparła się o stół, żeby nie stracić równowagi. – Uff... – Serce waliło niczym młot. – Nie mogę się denerwować. – Oddychała ciężko, powtarzając w myślach: „dom dziecka”, „sierociniec”... Cztery mocne stuknięcia przerwały tę wyliczankę. Popatrzyła w stronę kaloryfera. – Znowu?! – wykrzyknęła z marsową miną, ale także z lekka zaniepokojona.

Scena w serialu wzburzyła Lidię jak nigdy żadna wcześniej. Wiedziała, skąd wzięło się zdenerwowanie, które nie pozwoliło spokojnie oddychać, ale nawet samej sobie nie powiedziałaby prawdy. Wiedziała, co we wspomnieniach bolało. Chciała wymazać z pamięci tamte czasy, może zbyt pochopnie podjęte decyzje, ale nie mogła. Wyrzuty sumienia wracały w najmniej oczekiwanych momentach, burząc beztroskę, potęgując poczucie winy, udowadniając, że zapomnienie jest niemożliwe. Tajemnicę uwierającą od lat Lidia przyrzekła zabierać do grobu. Złość, głupota, zawiść i nieprzewidziane okoliczności mogą zrujnować życie nawet porządnemu człowiekowi. Stało się, takie były czasy, nikt nikogo nie pytał o zdanie!, rozgrzeszała się w myślach.

– I już się nie odstanie – przycisnęła rękę do serca, jakby się bojąc, że wyskoczy z piersi.

Zegar ogłosił trzynastą.

– Zaraz, zaraz, co to ja miałam... Przestało stukać? – Lidia wstrzymała oddech. Ani muzyki, ani stukotu. Cisza. – Powtórzy się? – Wytarła o szlafrok spocone dłonie.

Upał męczył, otworzyła okno i czekała, co jeszcze się wydarzy.

– To nie koniec niespodzianek na dziś – mruczała.

Przeczucie, jak zwykle, jej nie myliło. Huk, mocniejszy od poprzednich, bezczelny, denerwujący rozległ się echem w mieszkaniu. – Och ty! Jeszcze raz stukniesz i będziesz miała ze mną do czynienia! – Wycelowała palec w żyrandol. – Jak nie „Rigoletto” na cały regulator, to pukać ci się zachciewa! No stukaj, stukaj jeszcze! Cholera jasna! – Zbliżyła się do kaloryfera i policzyła do pięciu. Cisza tylko wzmagała niepokój. Lidia odsunęła firankę i wyjrzała przez okno. Na ulicy nie było żywego ducha, powietrze wręcz stało, słońce, chociaż lekko przesunęło się na zachód, nadal świeciło intensywnie wprost do mieszkania. Po niebie, od północy, z daleka szły ciężkie chmury. Popada, bez dwóch zdań. Może przyjdzie burza. I dobrze, będzie czym oddychać, pomyślała. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić: Czekać? Reagować? A może, na wszelki wpadek, mimo niepewnej pogody wyjść z domu? – Postukaj, no,proszę! – Popatrzyła w sufit z błaganie w oczach. – Stuknij! Wreszcie z tobą się rozprawię za moje cierpienia! Milion lat nie byłam u ciebie, ale przyjdę! Wdrapię się na trzecie piętro i porozmawiamy, popamiętasz mnie! Cały dzień mi spieprzyłaś. Potrafisz tylko psuć! – Mamrocząc, kilka razy okrążyła stół. Cisza była denerwująca. Zasnęła tam na górze? Lidia znów dotknęła kaloryfera, potem przetarła kurz na półce pod telewizorem i otrzepała dłoń o pośladek.

Wygładzała właśnie aksamitny obrus, gdy kołatanie, regularne, ale słabsze niż poprzednio, znowu rozległo się w salonie. Zastygła i zmrużyła oczy. Nasłuchiwała chwilę. – Na litość boską, uczy się stepować?! Na stare lata zachciało się pobrykać na rurze? – Wiedziała już, że musi zareagować. – Jeszcze trochę, a wejdzie mi na głowę! – Podeszła do trema, żeby sprawdzić, czy aby na pewno może się pokazać sąsiadce w jedwabnym szlafroku i rozdeptanych kapciach. – Rozprawię się z tobą! Teraz! – Poprawiła kołnierzyk i nasunęła perukę na czoło. – Wszystko jedno, jak wyglądam. – Wzruszyła ramionami. – Nie idę przecież na randkę.

Stukało bez przerwy. Rytmu Lidia nie kojarzyła z żadną znaną melodią, uderzenia były jak bicie serca: miarowe i puste. No nie! Opieprzę babsztyla, na czym świat stoi! I tak wiem, co tam się wyprawia. Trzeba z tym skończyć, raz na zawsze, złorzeczyła w myślach, szukając kluczy w torebce. A jeśli stało się coś złego?, przetarła czoło, odgarniając grzywkę. Napadli ją i dogorywa w kałuży krwi?, na tę myśl Lidię przeszły ciarki. Napadli ją! Mnie również mogą. Gdzie tam, niemożliwe, kto by ją napadł? Co ona ma? Nic, kompletnie nic! Nawet już tego, co mi kiedyś podkradła.

Przekręciwszy tylko raz klucz, wrzuciła go do kieszeni i poklepała ją, jakby prosząc o przypilnowanie zawartości. Spojrzała ku górze: dwadzieścia sześć stopni jaśniało bielą wypolerowanego marmuru. – W drogę! – powiedziała do siebie i energicznie ruszyła na trzecie piętro. Nie korzystała z windy, twierdziła, że wspinaczka jest najlepszym sposobem na utrzymanie kondycji i każdy przyznawał jej rację. Prawda była jednak inna: gdyby się spotkały, Lidia nie wiedziałaby, jak miałaby się zachować... Ruszaj, pani Lidziu, ruszaj nóżkami. Może jakie nieszczęście się przydarzyło?

Pod drzwi, które ostatni raz widziała wiele lat temu, dotarła z łomoczącym sercem. W przeszłości codziennie zaglądała na trzecie piętro, na kawę, plotki, żeby przyjemnie spędzić czas. Znały się od... – kto by zliczył te lata – jeszcze sprzed wojny. Po wyzwoleniu mieszkały razem w pokoju, najpierw wynajmowanym na Pradze, potem w akademiku, później znalazły mieszkanie na Grochowie. Cały czas we dwie, papużki nierozłączki, od dziecka, wydawało się, że zawsze będzie między nimi cudownie. „Bliźniaczki”, mówiono o nich w teatrze. Uważano, że jedna za drugą w ogień pójdzie. Nikt nie znał prawdy.

Borzo nacisnęła ebonitowy guzik.

Rzeczywiście był taki czas, kiedy jedna poszłaby w ogień za drugą. Dawno temu. Potem coś się psuło i reperowało, drobne nieporozumienia były zapominane, aż pewnego dnia zadzwonił telefon, usłyszała: „Odchodzę. Żegnaj”. Wtedy, w kilka sekund, przez dwa słowa, świat Lidii runął. Na zawsze.

Znów nacisnęła dzwonek.

– Chwileczkę, już otwieram! – odpowiadał przed laty śpiewny mezzosopran koloraturowy albo: – Otwarte! – A potem Lidia była strofowana, że nie weszła jak do siebie.

Teraz przestępowała z nogi na nogę pod drzwiami, spodziewając się jakiejkolwiek reakcji z drugiej strony. Czekała na: „wchodź!”, ale cisza zdawała się trwać wieczność. Przyłożyła ucho do drzwi, nie usłyszała nawet jednej nuty. Wchodzę, nacisnęła klamkę. Drzwi ze złotą tabliczką z napisem „Sz. P. Helena i Stanisław Żelazowscy” zaskrzypiały.

Poczuła ostry zapach perfum. – Lena? – zawołała z ciemnego przedpokoju. – Lena, jesteś? Helenko?

Z salonu rozległ się stłumiony jęk, Borzo czym prędzej skierowała się w tamtą stronę. Słyszała nie lament, nie zawodzenie, lecz błaganie o pomoc. Była pewna, że coś złego się stało z emerytowaną diwą, która przed laty zrujnowała jej życie.

***

Lało jak z cebra. Burza przesunęła się na południe, ale grzmoty nadal huczały w centrum miasta. Błyskawice co chwilę cięły niebo. Mimo to Berger nie miał ochoty siedzieć w redakcji. Skacząc między kałużami i kryjąc się w bramach, całkowicie mokry dotarł z placu Konstytucji na Śniadeckich. Co za cholerny dzień! Idąc do swojego pokoju, zostawiał mokre ślady.

Przebrał się i w suchych ciuchach rzucił na łóżko. Nic mu się nie chciało – był zły na siebie i cały świat. Pechowy dzień, od samego rana, z niezadowoleniem Wojciech kręcił głową.

Pasmo niepowodzeń zdawało się nie mieć końca. Gdy tylko zjawił się w pracy, wezwał go do gabinetu naczelny.

– No, panie Berger, mam złą wiadomość – zaczął poważnie Nasielski, lubił efektowne wejścia.

Wojtek zacisnął pięści i niepewnie zapytał: – Coś się stało?

– Właściwie nic takiego. – Szef uśmiechnął się dobrotliwie. – Niech pan usiądzie. – Wskazał krzesło przed biurkiem, przyglądając się Bergerowi, jakby widział go po raz pierwszy. Był po pięćdziesiątce, ale jak na swoje lata świetnie się trzymał. Mniej życzliwi mówili o nim „dzidzia piernik”, inni dodawali z sarkazmem, że rewelacyjną formę zawdzięczał pewnie dwadzieścia lat młodszej żonie. Elegancko ubrany, pachnący jak pęk świeżych róż, z misterną fryzurą przykrywającą zakola i tonsurkową łysinę, skutecznie udawał młodzieniaszka. Dbał o pracowników, pod warunkiem jednak, że w cudzej sprawie nie musiał się przeciwstawiać prezesowi. Rozumiano go: młoda żona była ważniejsza od problemów podwładnych.

– Chyba w niczym nie nawaliłem? – Wojtek próbował sobie przypomnieć służbowe polecenia, zwłaszcza te, które mogły umknąć mu z pamięci. – Co się dzieje?

– Zmieniliśmy plany związane z wyjazdem na festiwal w Wenecji. – Nasielski, przerzucając papiery na biurku, szukał okularów. – Pojedzie Krasuwski... Tak postanowił prezes. – Przyciszył głos, jakby wstydził się tego, co mówi. – Wiktora wyznaczył prezes. Osobiście.

– On? Dlaczego on?

– Nie będę niczego tłumaczył... – zawahał się naczelny. – Widocznie prezes miał powody, nie ma więc sensu drążyć ten temat. Uparł się i koniec. Nie poprosił mnie o opinię.

– Ale... ale... liczyłem na ten wyjazd, sam pan mówił, że należy mi się jak psu buda! – Bergerowi ciekły po plecach strużki potu, przed oczami pojawiły się mroczki. – Nie rozumiem!

– Przykro mi. Obiecuję, że w przyszłym roku będzie pan pierwszy na liście. – Z wyraźną ulgą rozparł się w fotelu.

– Kto wie, co będzie za rok.

– Siła wyższa. To wszystko. Niech pan nie robi smutnej miny. Nie pierwszy, nie ostatni festiwal na świecie. Dobrze pan się czuje? – zapytał na koniec przez grzeczność.

– Krasuwski! Coś podobnego! Kurwa, nie! – przeklinając pod nosem, bez pożegnania Berger wyszedł z gabinetu szefa.

***

Kukułka zakukała sześć razy. – Osiemnasta – westchnął. – Coś podobnego! Krasuwski! Kurwa! – jeszcze po południu powtarzał z wściekłością. – Wiktorek, cholerny pupilek, gwiazdka błyszcząca światłem odbitym od... – Przekręcił się na brzuch. – Wenecja... – szepnął, ledwo powstrzymując łzy. Nigdy nie był we Włoszech, ta podróż miała być spełnieniem pragnień. Oczami wyobraźni widział siebie idącego po czerwonym dywanie wśród filmowych gwiazd, w słońcu i blasku fleszy. Marzenie prysnęło jak bańka mydlana. – Wenecja! – Wcisnął twarz w poduszkę. – Diabli wzięli!

Deszcz walił w otwarte okno. Wojciech nie miał ochoty sprawdzać, czy napadało na parapet. Nadal przeżywał dzisiejsze niepowodzenia.

Po rozmowie z Nasielskim siedział przy biurku, zasłaniając twarz dłońmi, żeby nikt nie zauważył jego złości. Przez palce obserwował Krasuwskiego, który rozparty niczym angielski lord bawił się bujnymi włosami wystającymi z rozpiętej koszuli, przeglądał kolorowe czasopismo i gadał przez telefon. Cholerny kurdupel!, Berger skrzywił się z obrzydzeniem, świdrując tamtego wzrokiem. Nienawiść kipiała niczym wulkan. Dupek żołędny..., Przygryzł wargi, zdając sobie sprawę, że przeklina jak Lidia.

Gdy po studiach przyszedł do „Antraktu”, nikt nie poświęcił chwili, żeby wprowadzić go w redakcyjne życie. Dostał miejsce przy biurku, włączyli mu komputer i kazali napisać tekst o filmie, którego nie widział. Dookoła posługiwano się fachowymi terminami, słowa z nich nie rozumiał, ale wstydził się zapytać. Działał na wyczucie. A Krasuwski?, Berger prychnął pod nosem, przyglądając się ukradkiem rywalowi. Pojawił się niedawno, nikt nie wiedział, kto go sprowadził, domyślano się tylko... Czujne oko prezesa śledziło poczynania nowego dziennikarza, a naczelny dawał mu fory, jakich przedtem nie miał żaden pracownik. W zamian za to „nowy specjalista od ambitnego kina” obijał się całymi dniami, lansował na wszelkie sposoby, opowiadał beznadziejne żarty i nie wysilał się, żeby napisać chociaż jeden tekst tygodniowo. Berger nie mógł tego znieść. Jak na złość, siedzieli po sąsiedzku, więc, chcąc nie chcąc, codziennie wysłuchiwał niekończących się rozmów telefonicznych, o tym jak Wiktorek, Wojciech tak go nazywał w myślach, zdobywał popularność podczas nocnych eskapad po stołecznych klubach.

Nie lubił Krasuwskiego. Zwłaszcza teraz go nie lubił. Nie ma co, wypłynie oliwa sprawiedliwa, pocieszał się.

Sekretarka szefa i fotoedytorka wyciągnęły Bergera z redakcji na lunch. Może i dobrze, bo gadanie o bzdurach, z których nie zapamiętał nawet pół zdania, skutecznie zagłuszyło gorycz rozmowy z Nasielskim. Przed barem ktoś odkręcił hydrant, tryskającą pióropuszem świecącym wszystkimi barwami tęczy wodę wykorzystała dzieciarnia, radośnie przebiegająca przez chłodzącą mgłę. Przechodnie przystawali, żeby także się ochłodzić. – Zazdroszczę im – powiedział Wojciech do dziewczyn. Chłodny prysznic ostudziłby nie tylko umęczone upałem ciało, lecz również chęć zemsty. Musiał jednak wrócić do redakcji suchy.

Wiktora nie było, a mimo to Berger oczami wyobraźni widział jego zadowoloną twarz – tego, który niebawem będzie w Wenecji wśród gwiazd na czerwonym dywanie. Mruknął przekleństwo w stronę biurka Krasuwskiego. Trochę ulżyło. Wziął się do pracy. Redagowanie sprawiało tyle samo przyjemności co pisanie, nie wymagało jednak maksymalnej koncentracji. Otworzył plik zatytułowany „Strońska” i przeleciał wzrokiem sześć stron komputeropisu. Wywiad był nudny. Jedyne ładne zdanie zaznaczył: „Najbardziej podniecający męski organ? Oczywiście mózg”, czytał pod nosem wypowiedź aktorki.

Pierwszy raz widział ją z bliska na rozdaniu Klapsów. Drobniutka blondynka, niesamowicie piegowata, o cudownie szmaragdowych oczach. Fajna, pomyślał wtedy. Nawet na niego nie zerknęła, chociaż nie odrywał od niej wzroku, wspomniał teraz z głową opartą na dłoni, bezmyślnie gapiąc się w monitor.

– Co z tobą? – Kierownik działu filmowego, z powodu całorocznej opalenizny i niemal chorobliwej chudości nazywany w redakcji Skwarkiem, klepnął go w ramię. – W ten piekielny upał błogostan? No, no, w życiu nie widziałem na twojej gębie takiego rozanielenia! – zaśmiał się ironicznie.

– Pracuję. – Berger wzruszył ramionami.

– Musimy poważnie porozmawiać.

– Jestem już po jednej rozmowie – mruknął. – Raz dziennie wystarczy, spóźniłeś się.

– Nic mi nie wiadomo. – Skwarek zrobił zdziwioną minę.

– Jestem dziwnie spokojny, że niebawem się dowiesz. – Berger popatrzył na puste biurko Krasuwskiego, a wzrok Skwarka natychmiast powędrował za jego spojrzeniem.

– Nie interesują mnie twoje konflikty z Wiktorem...

– Żeby mieć konflikt, trzeba trafić na godnego przeciwnika. – Wojciech wszedł mu w słowo.

– OK, nie wnikam. – Skwarek uniósł dłonie na znak, że się poddaje.

– O czym chciałeś ze mną porozmawiać?

– Na kolegium ustalono, że wywiad z Korbolewską zrobi ktoś inny. – Ton Skwarka był pozbawiony emocji.

Berger głośno przełknął ślinę. – Termin mam za tydzień! Wyrobię się. Spoko.

– Za tydzień tekst powinien być po redakcji, autoryzacji i wisieć na kolumnie, gotowy do druku!

– Będzie. Jestem z Korbolewską po... po słowie. – Wojtkowi zadrżały ręce; nie dość, że był już wściekły na Nasielskiego i Krasuwskiego, to Skwarek wyskoczył jeszcze z Korbolewską. – Poznałem rodzinę, polubiliśmy się, w jej przypadku to rzadkość.

– Dziennikarz nie musi się zaprzyjaźniać z rozmówcą, żeby zrobić wywiad. Napisze ktoś bardziej doświadczony. I szybszy. – Kierownik, drapiąc się w pośladek, zniknął za drzwiami palarni, nie miał ochoty wysłuchiwać dalszych usprawiedliwień. „Bardziej doświadczony”, czyli kto? Krasuwski?, Berger przedrzeźniał Skwarka. Spadam stąd, mam ich w dupie!

Wybiegł z redakcji. Pierwsze krople deszczu uderzyły go w twarz.

– Co za pieprzony dzień! – Wyjrzał przez okno. Gęsty deszcz tworzył ścianę, przez którą ledwo było widać przeciwny koniec podwórka. – Cholera jasna! Nie chcę tam pracować. – Porozmawiałby teraz z kimś o tym. – Wenecja! – syknął. – Niech ich szlag! Z Korbolewską włącznie! – Wyżaliłby się komuś. Do matki nie zadzwoni, bo jeśli jej powie, że rzuca robotę, dostanie zawału. Dobrze by było, żeby ktoś go wysłuchał, ulżyłoby, na pewno... Borzo? Nieraz okazywała mu zrozumienie, ale fotel w salonie, o tej porze zwykle zajęty przez na wpół uśpioną serialem primabalerinę, teraz był pusty. – Pani Lidio! – zawołał, lecz nikt nie odpowiedział.

Drzwi do gabinetu i sypialni były zamknięte. Poniosło w świat moją staruszkę? Gdy chcę z nią pogadać, to jej nie ma.

Nie mógł znaleźć sobie miejsca.

Kukułka wykukała dziewiętnastą.

Znów zajrzał do salonu; telewizor nadal był wyłączony, a fotel pusty. Zaniepokoił się nie na żarty. Przez dwa lata poznał zwyczaje starszej pani i jeśli zdecydowała się gdzieś wypuścić, zawsze wracała do domu przed dziewiętnastą, żeby zdążyć na główne wydanie wiadomości. Może jest u siebie? Stanął pod drzwiami sypialni Borzo i delikatnie zapukał. Nie usłyszał „proszę”, zastukał więc mocniej. Tym razem również nie było odpowiedzi. Uchylił ostrożnie drzwi i zajrzał do środka. – Pani Lidio? – zapytał szeptem, bojąc się, że spod kołdry wychynie primabalerina i opieprzy go, na czym świat stoi, bo – mimo wielokrotnie powtarzanego zakazu – śmiał wejść do jej sypialni. – Pani Lidio? – powtórzył pewniej i przekroczył próg.

Pojedyncze smugi światła przedzierały się przez ciemne zasłony, niemrawo oświetlając wielki pokój. Zapach kurzu wymieszanego z naftaliną i perfumami przypomniał Bergerowi dzieciństwo – na Wielkanoc, Boże Narodzenie i w Zaduszki jeździł z matką i rodzeństwem do mieszkającej przy rynku w Węgrowie prababki, u której pachniało identycznie. Echo tamtych dni już dawno przycichło, ale charakterystyczny zapach drewnianego domu cudem uratowanego z wojennej pożogi we wspomnieniach pozostał na zawsze.

Ona nigdy nie otwiera tu okna? Odważył się zrobić jeszcze jeden krok. – Pani Lidio!

Wystrój pokoju nie miał nic wspólnego z radosną naturą Lidii Borzo. Naprzeciw okna, na drzwiach wielkiej szafy, usztywnione wieszakami sukienki szarą kaskadą falban i koronek sięgały niemal podłogi. Na ścianach w błyszczących ramach wisiały obrazy o treści trudnej w ponurym świetle do określenia, a wokół nich, niczym rozrzucone po kosmosie satelity – fotografie za szkłem. Na wprost drzwi, starannie zasłane białą, lśniącą pościelą małżeńskie łoże z wysokim wezgłowiem odbijało się od szarego otoczenia. Zaraz obok, na toaletce, głowy manekinów w perukach z bujnymi włosami tworzyły makabryczny widok. Przy szafie zauważył kilkanaście równo ustawionych par butów. W promieniach zachodzącego słońca wpadających przez szczelinę między zasłonami, jak prawdziwe gwiazdy w świetle jupiterów, rzucały długi cień na ścianę pointy przytroczone wstążkami do oparcia krzesła. Nad wszystkim królował żyrandol, podobny do tych ozdabiających hol opery.

Berger chciał włączyć światło, żeby przyjrzeć się dokładnie wszystkim tym dziwnym rzeczom i już sięgał w stronę kontaktu, ale się zawahał. Nie po to zaglądał do garderoby gwiazdy. Właściwie grobowca sławy. Z powodu bezsensownego wtargnięcia do azylu emerytowanej primabaleriny ogarnęło go obrzydzenie do siebie samego – zerwał kurtynę dzielącą scenę, z której Lidia zachwycała widzów, od zatęchłych i wstydliwych kulis.

Delikatnie, żeby nie obudzić uśpionych w sypialni duchów, zamknął drzwi.

Dokąd o tej porze mogła pójść? Co się z nią stało? – denerwował się.

Fatalny dzień jeszcze się nie skończył, ale przynajmniej przestało lać z nieba.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki