Dramaty. Złodziej, Klucznik, Drzewo, Requiem dla gospodyni - Wiesław Myśliwski - ebook + książka

Dramaty. Złodziej, Klucznik, Drzewo, Requiem dla gospodyni ebook

Wiesław Myśliwski

0,0
55,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystkie dramaty Wiesława Myśliwskiego

Co zrobić z rabusiem, który w czasie wojny kradnie kartofle z pola? Jak przekonać starego chłopa, by pozwolił ściąć drzewo, które od zawsze rosło przed jego domem? Czy zamiana ról między hrabią a klucznikiem jest w ogóle możliwa? Dlaczego nikt nie pojawia się na stypie mimo suto zastawionego stołu?

Każda powieść Wiesława Myśliwskiego – niekwestionowanego Mistrza polskiej prozy – to wydarzenie. Jego dramaty tymczasem pozostają w cieniu. A są to teksty, które przenika charakterystyczna dla Myśliwskiego uniwersalna i głęboka mądrość. W tych opowieściach powracają ważne dla autora tematy: odpowiedzialności człowieka za zło, spotkania nowego świata ze starym, nieuchronności historii, kresu kultury chłopskiej i jego konsekwencji.

Złodziej, Klucznik, Drzewo i Requiem dla gospodyni do tej pory rozproszone, po raz pierwszy zostały wydane w jednym tomie. Specjalnie na potrzeby niniejszego wydania Autor jeszcze raz przejrzał wszystkie teksty, wprowadzając poprawki, skracając lub dopisując, a w dwóch przypadkach – nawet zmieniając zakończenia. Dzięki temu czytelnik ma możliwość odkryć nowe literackie oblicze Wiesława Myśliwskiego.

„Wiele się mówi w tych dramatach, ale nigdy nie dopowiada się najważniejszego, gdyż najważniejszego być może nie można wypowiedzieć. Ale co jest najważniejsze? Powiedziałbym: strata nie do wyrównania, a może nawet więcej – pustka nie do zapełnienia. Tę stratę odczuwają bohaterowie tych dramatów, tę pustkę zagadują i rozpaczliwie, mozolnie zapełniają. Gdybym powiedział, że dramaty Myśliwskiego rozgrywają się we wnętrzach bohaterów i że wywodzą się z romantycznej i neoromantycznej tradycji teatralnej, wypowiedziałbym prawdę niepełną. Tak, poprzez słowa i działania odczuwamy dramat wewnętrzy osób obecnych na scenie, ale ten dramat jest konsekwencją czegoś innego – tragedii, która rozegrała się wcześniej. Obecność jest w tych dramatach równie ważna jak nieobecność, wyrażalność jest równie ważna jak niewyrażalność”.

Tomasz Bocheński, fragment posłowia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 550

Data ważności licencji: 9/27/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

ZŁODZIEJDRAMAT BEZ AKTÓW I BEZ SCEN

OSOBY:

OJCIEC, lat około siedemdziesięciu kilku, średniego wzrostu, godny, naznaczony doświadczeniem

SZCZEPAN, najstarszy syn, lat około czterdziestu, wielkie chłopisko, ociężały, z pozoru tępy; najbardziej ze wszystkich chłopski w pospolitym tego słowa znaczeniu

WALEK, średni syn, średniego wzrostu, nerwowy, ostry, jakby wiecznie rozdrażniony

MICHAŚ, najmłodszy syn, około czternastu, piętnastu lat, jeszcze dziecinny, lecz wyrośnięty, smukły, o wybladłej, chorowitej twarzy

MATKA, około dziesięciu lat młodsza od ojca

ZŁODZIEJ, małego wzrostu, chudy, wyglądający na inteligenta

Wnętrze izby chłopskiej, proste, surowe, ograniczone do niezbędnych, niemal symbolicznych elementów. Dwa okna w przeciwleg­łej ścianie, zasłonięte kocami. Między oknami, pod ścianą, stół, po obu jego stronach taborety. W lewym rogu izby kuchnia z okapem, w prawym łóżko, rozebrane, z kopiastą pierzyną, na którym śpi Matka. Nad łóżkiem wielki obraz w rodzaju „Ostatnia wieczerza”, „Pan Jezus w Ogrójcu” itp. Na lewo, niedaleko kuchni, drzwi wejściowe. Obok drzwi, pod ścianą, długa ława. Nad ławą drugi obraz podobny jak nad łóżkiem. Pod kuchnią mały stołeczek. Ponadto kredens, taboret, wiadra z wodą gdzieś przy ścianie. Na stole duży cynowy krucyfiks. Nad stołem, na ścianie między oknami, tląca się przykręconym płomieniem lampa naftowa. Półmrok. Z łóżka dochodzi lekkie pochrapywanie śpiącej Matki.

Po chwili za drzwiami, w sieni, rozlega się tupot nóg, otrzepywanie butów, po czym drzwi się otwierają i&nbdp;z łoskotem wtaczają się: Ojciec, w kapocie, baranicy, spodnie wpuszczone w buty z cholewami, lekko przygarbiony, z laską w ręku; za nim Szczepan, wielkie chłopisko, z półworkiem kartofli zarzuconym przez ramię, z lagą w ręku, ubrany podobnie jak Ojciec, w starym, zmysiałym kapeluszu na głowie; za nim Złodziej, niewielkiego wzrostu, zabiedzony, wystraszony, w obwisłej, wytartej jesionce prawie do samej ziemi, z gołą głową, z przodu wyłysiałą, z krwawą raną na łysinie i zakrzepłą krwią spływającą aż za kołnierz; za nim Walek, średniego wzrostu, nerwowy, w oficerkach, w bryczesach, w kurtce, w kaszkiecie, popychający Złodzieja lagą w plecy; na końcu Michaś, w kusym palcie, w narciarce na głowie, też z lagą w ręku.

Ojciec podchodzi do śpiącej Matki, pochyla się nad nią.

Szczepan zrzuca worek z kartoflami na środku izby.

OJCIEC (szarpiąc lekko za pierzynę) Śpisz? Zbudź się. Złodzieja złapaliśmy. (zwracając się do Walka) Podkręć, Waluś, trochę lampy.

Walek podkręca lampę na cały płomień. Ojciec, przestraszony nagłą jasnością, podchodzi do lampy i przykręca knot.

OJCIEC Chcesz żandarma do chałupy zwabić?

WALEK Zasłonięte przecież.

OJCIEC Ale dziury są! (podchodzi znowu do śpiącej Matki, tarmosząc za pierzynę) Zbudź się. Złapaliśmy. (Matka jakby przez sen podnosi się i patrzy na nich błędnymi oczyma, Ojciec, wskazując na Złodzieja) Widzisz? Złodziej. (zwracając się do Michasia) Zdejmij, Michaś, lampę. Poświeć matce, niech mu się przypatrzy.

Walek lagą popycha Złodzieja w stronę łóżka. Michaś podchodzi z uniesioną lampą i oświeca Złodzieja z boku. Skupiają się wszyscy wokół Złodzieja, który stoi ze spuszczoną głową, i&nbdp;w napiętym milczeniu czekają, co powie Matka. Ale Matka, jakby niezdecydowana, patrzy i nie może zdobyć się na słowo.

SZCZEPAN (odbiera nagle lampę Michasiowi) Jak świecisz?

Unosi ją wysoko ponad głowę Złodzieja.

WALEK (wyrywa z kolei lampę z ręki Szczepana i podstawia ją pod twarz Złodzieja, podkręcając jednocześnie płomień) Niech się napatrzy światła. Ciemno mu było na polu. Sukinsyn, zamknął oczy i myśli, że go nie widać.

SZCZEPAN Bo go wstyd.

WALEK Ale przyjść w cudze, to nie było go wstyd.

OJCIEC (do Matki) No i co? Złodziej. Od razu poznać, że złodziej. A żebyś ty wiedziała, jaki to zawzięty. Już przy nim byliśmy, wołam, mamy cię złodzieju, bierz go, a ten jeszcze kopał. Z ziemią darł, z badylami. (widząc, że Matka nie reaguje) No, Jagoś.

MATKA Tfu! Wstyd! Człowiek haruje od świtu do nocy, ziąb nie ziąb, deszcz nie deszcz, a choćby umierał, nikt go nie wyręczy. Ani zje, jak trzeba, ani odpocznie, rąk nieraz nie czuje, krzyża nie czuje. Ani we śnie, ani w zimie nie ma wytchnienia, ani nawet zachorować nie ma kiedy. Jakby za jakie skaranie. A przyjdzie taki bez sumienia i kradnie. Wstyd! (zaspana, opada na poduszki, lecz po chwili odzywa się uspokojonym głosem) Ale bić go nie trzeba było.

OJCIEC E, uciekał i Waluś go tam trochę dziabnął. Ale że w łysinę, to krew zaraz jak z cebra. Nic mu nie będzie. Pokapie, pokapie i do rana zaschnie.

Rozdziewają się z kapot, siadają, Ojciec przy stole, od strony kuchni, Walek po drugiej stronie stołu, Szczepan na łóżku, w nogach Matki, Michaś na stołeczku pod kuchnią, Złodzieja sadzają na ławie pod ścianą.

MATKA Nie trzeba było.

OJCIEC A ty myślisz, że dał się łatwo złapać. To on tutaj, w izbie, tylko taki. Ale trzeba go na polu było widzieć. Większy od Szczepana się wydawał. O, na ziemi już leżał przygnieciony i to Walka w rękę ugryzł. Rzucał się, przeklinał, straszył, że ma nóż. A jak dostał, zrobił się baranek. Chciał nas po rękach całować. Obrączkę nam dawał, żeby mu darować. Że dzieci, żona, wojna. Każdy by tak gadał.

MATKA Może prawdę gadał.

OJCIEC A dla nas nie wojna? Jeszcze gorsza niż dla niego. O wszystko się człowiek musi bać. Nie dość, że o siebie, to i&nbdp;o stworzenie, chałupę, zboże, o kartofle, mleko. A trzech synów to mało? Módl się ciągle za nich.

MATKA I tak z gołą głową go prowadziliście? Nie ma czapki?

OJCIEC Zgubił gdzieś na polu. Swoją miałem mu dać?

MATKA (po chwili) Nawet kapoty nie ma jak się patrzy.

OJCIEC Bo na złodziejstwo to się zawsze wkłada co najgorsze. A ty byś chciała, żeby w świątecznym przyjechał? Nie przyjechał w kumy, tylko kartofle kraść.

MATKA Nie większy chyba będzie od Jarmula.

OJCIEC Ano nie większy, ale złodziej. I takiego nikt nie złapał. A ty byś chciała, żeby zaraz był wielkolud, to dopiero byłby złodziej.

SZCZEPAN Może tak się tylko wciągnął. Taki, co rękę po cudze wyciąga, to niejedno potrafi. Nie opowiadał to nieboszczyk Kuraś, jak za cara chodził taki jeden po jarmarkach, tyci, prawie dziecko, i wyciągał ludziom, co się dało. A jak chcieli go złapać, to się robił jak topola. I dopiero ktoś go poznał, bo mu brew mrygała. (ze złością) AJarmul też nie lepszy. Tyle mórg ugorem prawie stoi, a ten wciąż na kamieniu przed chałupą siedzi i się kiwa.

MATKA (podnosi się i wpatrując się w Złodzieja) A czemu on taki żółty? Może chory?

OJCIEC A skąd mam wiedzieć, czemu żółty? (spogląda za Matką na Złodzieja) Gdzie on żółty? Światło żółte i tak się wydaje. A tyś nie żółta? A Walek nie żółty? A spójrz na Szczepana. Też żółty. A zdrowy jak koń.

SZCZEPAN Z matką to tak zawsze. Jak się wody przyniesie, to się pyta, czy ze studni.

MATKA Może zmarzł?

OJCIEC (ze złością) To go weź pod pierzynę.

Sięga po kapciuch z machorką i zaczyna zwijać skręta.

MATKA (opadając na poduszki) Mój Boże, człowieka od złodzieja teraz nie odróżnisz. Wszystko się przez tę wojnę pomieszało. (po chwili) Apytaliście go chociaż, co on za jeden? Pewnie z miasta. W miastach teraz głód.

OJCIEC Co za jeden? Wiadomo, złodziej. To co go mamy jeszcze pytać. O, śpij już lepiej. (po chwili zwracając się do Michasia) Pewnie zmarzłeś, synku. A mówiłem, weź cieplejsze onuce. Ho, ho, będzie we wsi szum, jak się ludzie dowiedzą. A tę czarownicę Szymeczkową żółć chyba zaleje. Bo jej Franuś jak hycel z dwoma psami chodził, a&nbdp;i tak im złodziej cebulę wykopał. Już się zdawało, że nic z tego. Noc za nocą, tyle nocy i nic. Ale dzisiaj, kiedy pociąg na przejeździe zagwizdał, pomyślało mi się, jedzie. I aż się zląkłem, że może Pan Bóg obrazi się na mnie. Ale widać Pan Bóg był z nami.

MICHAŚ A chciał tata, żebym nie szedł.

OJCIEC Bo szkoda mi cię było, synku. Szczepan, Walek, ich to siła trzyma. A ty, wystarczy, trochę nocy zarwiesz i na drugi dzień wyglądasz jak poświata. Nawet ksiądz mi się tu kiedyś pytał, czyś czasem nie chory.

SZCZEPAN Ja tam od początku wiedziałem, że złapiemy. Bo zawsze kiedy stryj Walerek mi się śni, to musi się sprawdzić. A jak tylko zaczęliśmy chodzić, śnił mi się. Szedł przez nasze obejście i wołał, trusia, trusia. Mówię, stryju, wstąpcie, matka się ucieszy. A on, cicho, Szczepan, cicho, króliczka mi spłoszysz.

MATKA Jest życie pozagrobowe. Jest.

WALEK I co z tego, że jest?

MATKA A to, że trzeba wierzyć.

WALEK (do Szczepana) Jak koń w zeszłym roku zachorował, też ci się stryj Walerek śnił. I co? I zdechł. Prorok. Iść mu się nigdy nie chciało. Trzeba go było łechtać, z łóżka ściągać, kapelusz na łeb wsadzać, jeszcze garść na kiju zaciskać. A teraz będzie pieprzył, że wiedział. Gównoś wiedział!

SZCZEPAN Pewnie, że wiedziałem. A tobie, nie bój się, stryj się nie przyśni. Jak żył, toś mu nawet po machorkę nie chciał iść. To ma cię teraz w dupie.

OJCIEC A wy zaraz jak dwa koguty. Nic na tym świecie nie dzieje się bez woli bożej. Wiadomo. O, tyle nocy, co i dnia, a co ziemi, to i wody. Tyle robactwa, gadostwa, ryb, zwierzyny, ludzi, a wszystko ma swoje miejsce, swój czas i pożytek. To i my byśmy go nie złapali, jakby nam nie było przeznaczone.

SZCZEPAN A bo pewnie. Mało to chodziło. Chodził Kozioł, Skoczyl, Stach Niedziela, Kaźmierczaki, Bugaje, Lisy, Oleszki. Żeby tylko najbliższych przepatrzyć. A Antek Grelów na ojca się zeźlił i przestał chodzić, to tej samej nocy złodziej im pół kapusty wyciął. A Jasiu Niezabudka nawet potrzaski w naci stawiał jak na lisa, to mu się baba jego złapała, kiedy poszła dziabać. Albo stary Ferenc. Żyłby jeszcze i żył. Starzyście, Ferenc, mówiłem, noce zimne, niechby zięć was wyręczył. To chciał być mądrzejszy od wszystkich. Na japońskiej wojnie, synu, w pojedynkę patrol żółtków w plen wziąłem, to wiem jak łapać. A zięć człowiek niewojenny. O, wczoraj jeszcze śmiał się z nas Czerwonka, że porządny złodziej ma w dupie takie pole jak nasze. Chciałoby mu się dźwigać taki kawał do stacji. Na drodze dziury na pół koła i kartofle mamy jak tarki. Aż żem dziada wyprzezywał, że jego świnie po dwa lata mają i wciąż prosięta.

OJCIEC Coś tam być musiało. To tak samo nie przyszło.

SZCZEPAN A bo taki pies i przewąchać niejedno potrafi, lisy i to przed zimą linieją, tylko człowiek najgłupszy.

OJCIEC Jak z Bogiem w zgodzie żyje, to nie taki najgłupszy, ale jak bez Boga, to prawda, najgłupszy.

WALEK Takich, co to z Bogiem żyć potrafią, to ho, ho, tylko z ludźmi nie potrafią.

OJCIEC Bo z ludźmi, choćby chciał, to się nieraz nie da. Jak żyć z takim, co w twoje przychodzi i kradnie?

MICHAŚ A psy, tata, jak wyły. Jakby na czyjąś śmierć.

WALEK Głupiś! Psy tak samo do księżyca wyją. Nie widziałeś, jaki księżyc?

OJCIEC Wyją i na śmierć, i do księżyca. Jak kiedy. Mało to zresztą śmierci dookoła? Może znowu gdzieś kogoś zabili, tylko my nie wiemy. O, psy są mądre. Opowiadali rano w sklepie, że nie dalej jak przedwczoraj w Kobiernikach, we młynie, przyjechali i młynarza w walce rzucili, bo zboże mełł bez kwitów. Ale pewnie i psom się już przejadło, to ich może prędzej księżyc wabi niż śmierć. (zwracając się w stronę śpiącej Matki) Jagoś, śpisz? Może byś nam co jeść zszykowała? Chyba należy nam się, żeby co zjeść. (wtym momencie rozlega się donośne, demonstracyjne chrapanie Matki. Ojciec wstaje, podchodzi do łóżka, nachyla się nad żoną i wpatruje się z bliska w jej twarz, szarpie lekko za pierzynę) Hej, Jagoś! Słyszysz? Jeść byś zszykowała! Nachodziliśmy się, namarzli. A tu jeszcze cała noc przed nami. Zbudź no się! Przecież widzę, że nie śpisz. O, jak to ci oczy mrugają.

MATKA (wyszarpując mu pierzynę z ręki) Czego? Chcesz pierzynę porwać?

OJCIEC Wstań. Zszykuj coś.

MATKA A co ci zszykuję?

OJCIEC Byle co. Mleka choć zagotujesz.

MATKA (zoburzeniem) Widzicie go. Mleka mu się zachciało. A co rano odstawię? Ledwo na podbitkę starczy z tego, co zostanie. Jedna krowa cielna, druga jałowa, zapomniałeś? Gospodarz.

OJCIEC Można by raz nie odstawić. Złapaliśmy złodzieja, to ten raz można by nie odstawić.

MATKA (podnosi się zaperzona i strzepując pierzynę) Czyś ty rozum stracił? Nie odstaw, to zrobią, jak z Wojtalą. Zabrali i co? Trochę popiołu przysłali i kartkę, że na tyfus zmarł. Całe życie nie chorował, a u nich na tyfus. A na poczcie dwa kilo zważyli. O, tyle po Wojtale. Dziecko by to na cmentarz zaniosło. Nie wiadomo nawet, czy to po Wojtale. Ale płaczą, bo co mają robić. A chłop był jak dąb. Oszukańce.

OJCIEC Gdzie by tam za mleko? Musiał go ktoś zdać, że świnie bił. No jak, wstaniesz?

MATKA Jadłyśta z wieczora, to wam starczy. Spać trza iść.

Podciąga ostentacyjnie pierzynę pod brodą, obraca się tyłem do stojącego nad nią męża, a po chwili zaczyna chrapać.

OJCIEC Nam dzisiaj nie spać. (obraca się na izbę, spoglądając bezradnie po synach. Do Michasia) Zajrzyj no, Michaś, do garnków. Może jest tam co. (Michaś wstaje, zagląda pod pokrywki. Podchodzi do kuchni również Ojciec i zaglądając razem z Michasiem, głośno trzaska pokrywkami, mamrocze ze złością) Zaraza. Nawet pozmywała.

SZCZEPAN Chociaż chleba by się zjadło. Może matka gdzie schowała?

OJCIEC Gdzie schowała? Zemliłeś?

SZCZEPAN To nie trzeba było przypominać, żeśmy głodni. Póki głodu się nie pamięta, to śpi.

OJCIEC (siadając) Dawniej to lubiła zawsze coś zostawić. Nieraz nawet tliło się pod kuchnią, żeby było ciepłe. Bo powinno się zostawiać. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś głodny nie przyjdzie. (po chwili do Michasia) Może poszedłbyś, synku, do sadu, jabłek chociaż przyniósł?

MICHAŚ Teraz? Po jabłka?

OJCIEC O, wziąłbyś z sieni opałkę i zaraz na brzeg byś poszedł, pod tę starą malinówkę.

MICHAŚ To niech Szczepan idzie.

SZCZEPAN Ja tam jabłek mogę nie jeść. Po jabłkach tylko ssie mnie i jeszcze gorzej chce mi się jeść. Na głód nie ma, jak się przespać. Wysiedleńce u Skubidy to cały dzień przesypiają i nie jedzą, aż na wieczór. A wyglądają, jakby bułki jadły.

OJCIEC Nie musiałbyś się ani wspinać, ani ślepić. Nagiąłbyś tę gałąź, co nad ścieżką, i po liściach byś namacał, a jabłka same by ci w rękę lazły. Jeszcze malinówki! Ledwo się trzymają. Dawno już powinny być oberwane, ale przez te noce nie było nigdy kiedy. Idź, synku.

MICHAŚ Co tata? W nocy do sadu?

OJCIEC A czego się boisz? Sadu się boisz? Przecież to nasz sad. Taki sam w nocy, jak i za dnia.

WALEK Idź, idź, będziesz się bał, to nigdy nie dorośniesz.

OJCIEC Sadu nie trzeba się bać, synku. Co ci się może stać w sadzie? Jakby człowiek jeszcze sadu miał się bać, to nie ma już dla niego nigdzie miejsca. Przecież to jabłonki. Jabłonek się boisz? Nachodziłeś się po nich jak wiewiórka. Nieraz cię szukać trzeba było, boś się w liściach chował. A pamiętasz, jak się wojna zaczęła, uciekliśmy pod jabłonki i nic się nikomu nie stało. Choć kule biły jedna koło drugiej, w obejście, w rzekę, w pola, a&nbdp;w sad ani jedna. A jak mały byłeś, owijała cię matka w chustkę i pod jabłoń do sadu, w cień, cię wynosiła. Bo nigdzie tak nie spałeś, jak w sadzie. Mogła krowom pójść chwastu narwać. A ty spałeś. Mogła uprać, posprzątać, ugotować. A ty spałeś, synku, jak zabity.

W tym czasie Szczepan, który od jakiegoś już momentu zmaga się na siedząco ze snem, wyciągnął się w poprzek łóżka i podsypia.

MICHAŚ A mówił tata, że stryjka Walerka widział tata po śmierci w sadzie.

OJCIEC To nie w sadzie, synku. Nie w sadzie. Pomyliło ci się. Gdzie by ci Walerek do sadu poszedł? I po co? Jabłka w życiu nie skosztował. A na sad wydziwiał, że szkoda ziemi. Wszystko z niej te drzewska wyciągną. Wytnij toto, żyta posiej. To może gdzieś na drodze go widziałem. Albo na kamieniu przed chałupą. Albo nie widziałem, tylko tak mówiłem, bo dobry był człowiek, a nic nie użył na tym świecie. Jak ktoś umrze, synku, to do ludzi ciągnie, a sad nocą pusty, czego by tam szukał. Ludziom musi się pokazać, że cierpi, bo tylko ludzie mogą pomóc jego grzesznej duszy. Choćbyś tylko psa kopnął czy jaje skradł spod kury na tabakę, przyjść musisz, żeby była sprawiedliwość. Choć co taki Walerek mógł zgrzeszyć? Całe życie tylko myślał i myślał. Nieraz go pytałem, o czym ty, Walerek, tak myślisz, bracie? A&nbdp;o czym myśli przyjdą. To nie lepiej się przespać? (nagle, w stronę podsypiającego Szczepana) Szczepan, nie śpij!

SZCZEPAN (podnosząc się raptownie) Gdzie śpię? Nie śpię.

OJCIEC Jak to nie śpisz? Nie słyszę? Chrapiesz, aż dudni.

SZCZEPAN Z matką się ojcu pomyliło.

OJCIEC Matka chrapie cienko, a ty, jakby w bęben bił.

WALEK Wysyłał ojciec Michasia po jabłka.

OJCIEC Przecież cały czas mu mówię, żeby szedł. Idź, synku, idź.

Michaś wstaje niechętnie, bierze czapkę i wychodzi. W izbie zapada milczenie, słychać jedynie pochrapywanie śpiącej Matki.

SZCZEPAN (ziewając) To co będziemy robić, jak się jabłek najemy?

OJCIEC Jak to co? (wskazuje na Złodzieja) Pilnować go musimy.

SZCZEPAN Wszyscy?

OJCIEC A co nas tak dużo?

SZCZEPAN Dużo nie dużo, ale po godzince można by się zdrzemnąć. Bo nie wiem, jak to jutro wstanie się do roboty. (wtym momencie ze dworu dochodzi pianie koguta) O, dwunasta. Koguty zaczynają piać.

OJCIEC Gdzie dwunasta? To ten głupi kogut u Skoczylów. Nie słyszysz?

SZCZEPAN Ale to jakby z tej strony. U Framugi. Też mają koguta.

OJCIEC Zdaje ci się. (znowu słychać pianie koguta) O, słyszysz? Pieje, jakby ość miał w gardle. To czyj, jak nie Skoczylów? Zawsze pieje nie w porę. Nigdy nie wiadomo, czy to noc się zaczyna, czy już dzień się kończy, czy na deszcz się ma, czy na pogodę. Taki jakiś głupek. Tylko czas mąci.

SZCZEPAN (ziewając) Mnie tam, ojciec, nie trzeba koguta. Jak mnie tylko mrówki zaczynają obłazić, to musi być dwunasta. (słychać mnogie pianie kogutów) O, wszystkie zaczynają piać. Słyszy ojciec?

OJCIEC Bo za jednym wszystkie zaraz lecą. Ale mówię ci, że to ten głupek. Skoczyl gada, że odtamtąd, jak go bomba o mało nie zabiła. Myślał, że już po kogucie, pióra aż się posypały. A ten z dymu wylazł i otrzepał się skrzydłami jakby z kurzu. A potem piał i piał i wszystko mu się pomyliło. Skoczyl nawet gada, że coś mu się zwiduje, bo nieraz to zapieje tak żałośnie, że aż strach ich bierze. On ci nawet od kur stroni. To nie głupi? Kiedyś zamknął go Skoczyl samego w chlewiku, że może się wypości, to potem uciekał przed kurami aż nad rzekę. A kiedyś nawet żandarma przestraszył. Frunął na płot, jak ten szedł, i zapiał mu nad uchem. Ledwo Skoczyl go uprosił, żeby nie zabijał, bo już wyciągnął rewolwer. Nie zabił, ale za to Skoczylowi po gębie dał i klął na czym świat stoi.

SZCZEPAN To po co go trzymają? Zarżnąłbym. Taki skurczybyk może jeszcze nieszczęście sprowadzić.

OJCIEC Zarżnąć łatwo, ale jak go potem jeść, jak taki przestraszony. A zarżnąć i wyrzucić, szkoda.

Słychać znowu pianie kogutów.

SZCZEPAN O, słyszy ojciec, wszystkie pieją. Za jednym głupkiem wszystkie by nie poszły. Musi być dwunasta. (wskazując na Złodzieja) No, niech ojciec jego spyta, może ma zegarek.

OJCIEC Zegarek? A skąd by miał zegarek? Na polu chciał ci wszystko oddać, to co miał? Obrączkę na palcu, a kieszenie puste i dziurawe. Jakby miał zegarek, nie przychodziłby kraść. Miał Bujak zegarek, pamiętasz? To jak szedł przez wieś, wyciągał go i patrzył, czy słońce dobrze idzie. I nawet kieszeń miał na niego osobną. A spasiony był jak wieprz.

WALEK Bo dawno już powinien być w tym domu zegar! Wstyd wciąż latać do Jarosza i pytać się, która godzina. Namawialiśmy ojca, jeszcze kiedy Michaś do szkoły zaczął chodzić. Dokąd tak będziemy żyli jak kartofle w dole?! Trzeba widzieć, że świat idzie naprzód.

OJCIEC Ano idzie, idzie. O, widzisz, jak idzie. Ludzi naokoło mordują, a tobie bez zegara źle?

SZCZEPAN Wywozili Żydów, można było kupić. Za nic sprzedawali.

OJCIEC Nie będę kupował od tych, co na śmierć idą.

WALEK To trzeba było kupić od tego, co przychodził tu w zeszłym roku. Za pół darmo chciał sprzedać. Nie chciał nawet pieniędzy.

OJCIEC Ale chciał słoniny. A skąd było wziąć, jak samiśmy nie mieli.

WALEK Ale potem chciał za byle co, za kartofle, mąkę, groch. Błagał, żeby kupić. Wpychał ojcu ten zegar, a ojciec nie i nie.

OJCIEC Bo nie tak się sprzedaje i kupuje.

SZCZEPAN Jakby go przycisnął, toby nawet za bochenek chleba sprzedał. Nie mówił? Od miesięcy chleba nie widziały. I zegar byłby. I&nbdp;z kukułką był.

OJCIEC A na cóż ci kukułka?

SZCZEPAN A kukałaby.

OJCIEC To możesz iść nad rzekę i posłuchać.

WALEK Żyliście całe życie według słońca albo jak koguty pieją i chcecie, żebyśmy tak samo żyli.

OJCIEC Milcz, zarazo! A czy to my nie wiemy, kiedy dzień, a kiedy noc? Dzięki Bogu jeszcze słońce jest na niebie. Nie zabili go. A po słonku poznasz cały dzień, jak długi, od świtu do nocy. Nad chałupą Jarosza jest, trzeba w pole iść, nad krzyżem pod Cegielskim, pora jeść, a zaszło, trzeba wracać. I wystarczy. Po słonku nawet więcej poznasz niż która godzina. Czy dzień ci się powiedzie, czy będzie padać. Zegara im się zachciało. Kukułki. Mało im, że jeszcze żyją. (wtym momencie Szczepan wstaje i kieruje się do drzwi) Gdzie idziesz?

SZCZEPAN Co mam siedzieć? Dupa mnie już boli.

OJCIEC Noc. Gdzie będziesz chodził? Wystarczy, że Michaś poszedł.

SZCZEPAN Wyszczać się chociaż pójdę.

OJCIEC Przecież szczałeś na polu. Po czym miałoby ci się znowu chcieć? Nic takiego nie piłeś.

SZCZEPAN Piłem czy nie piłem. A jak nawet mi się nie chce, to wolno mi.

OJCIEC (wstaje i zagradzając drogę Szczepanowi, łagodnie) Taki chłop. Nie wytrzymasz do rana? Mały byłeś i nigdy ci się w nocy nie chciało. (nagle, zadzierając głowę w sufit) O, chyba gdzieś samolot lata. Buczy, jucha, i buczy. (zadziera głowę również Szczepan i rozgląda się z Ojcem po suficie. Tylko Złodziej i Walek siedzą nieporuszeni, ten ostatni naburmuszony, zły) Coś mu ciężko, może bomby wiezie? Albo znowu kogoś zrzuci i te psy będą szukać, dopóki nie znajdą. (do siedzącego wciąż ponuro Walka) No, spójrz, Waluś.

WALEK Co mam patrzyć? Niech lata.

OJCIEC O, jakby był nad kominem. Panie Boże, zmiłuj się nad nami.

WALEK Niech ojciec tak nie patrzy, bo na dachu jeszcze siądzie.

OJCIEC Popatrz. Co ci szkodzi podnieść głowę w niebo?

WALEK W jakie niebo?

OJCIEC Ale co ci szkodzi? Posłuchałbyś.

SZCZEPAN To nie samolot, ojciec. To mucha.

OJCIEC Co, nie słyszę. Głuchyś? (wskazuje na sufit wprost nad nim) Tu gdzieś.

SZCZEPAN Mucha. O, teraz nad matkę jakby poleciała. Jesienne muchy zawsze takie ogłupiałe, bo zdychają. Nawet siąść nie siądzie taka, bo jak tylko siądzie, to po niej. To i lata, póki strachu jej starczy. A teraz jakby nad Walkiem gdzieś brzęczy.

WALEK (uderzając pięścią w stół) Przestań!

SZCZEPAN Co, muchy cię bolą?

W tym momencie w sieni słychać szuranie nóg. Wchodzi Michaś, taszcząc opałkę z jabłkami.

WALEK No i zjadło cię co?

MICHAŚ (zaciąga opałkę na środek izby, stawiając ją niedaleko worka z kartoflami) Macie.

OJCIEC (podchodzi do opałki, wybiera jedno jabłko i wącha je z lubością) O, pachnie. Tylko nocą tak jabłka pachną. Pójść nocą do sadu, stanąć sobie pod jabłonką, to aż dech zapiera. Jakby pękały od rosy. Nocą słychać nawet, jak rosną. Inaczej malinówki, inaczej renety. Jakby mrowie cichuteńkie, cichsze niż ul, kiedy śpi, i cichsze od stojącej wody. Możesz słuchać i słuchać, i nie sprzykrzy ci się. (podchodzi z jabł­kiem do siedzącego Michasia i wciska mu je w ręce) Masz, synku. (Michaś wzrusza ramionami) No, weź.

MICHAŚ Nie chce mi się.

OJCIEC Ale to wybrane. No, spójrz. Czerwone jak krew.

W tym czasie wybierają z opałki jabłka Szczepan i Walek.

MICHAŚ Kiedy nie chce mi się, tata.

OJCIEC (kładąc jabłko przy Michasiu na kuchni) To zjesz potem.

Idzie i wybiera sobie jabłko z opałki, po czym siada na swoim miejscu i zaczyna jeść. Nastaje chwila ciszy, słychać tylko głośne, natrętne chrupanie jabłek.

SZCZEPAN (podchodząc znowu do opałki i przebierając) Jak nie ma co innego, to dobre i jabłka.

MICHAŚ (pochylając się w stronę Ojca i wskazując na Złodzieja) Tata, może jemu dać?

OJCIEC (spogląda na Złodzieja, wahając się przez moment) Hej, może jabłko? (Złodziej nie reaguje, siedząc z twarzą ukrytą w dłoniach. Ojciec wstaje, bierze jabłko z opałki i podchodzi z nim w wyciągniętej dłoni do Złodzieja) Jabł­ko. (trąca Złodzieja, ten podnosi głowę, patrzy spłoszony na Ojca, na jabłko) No, wziąć. Złodziej bierze niepewnie i zaczyna jeść.

WALEK Co mu ojciec jeszcze jabłko daje?!

Złodziej przestaje jeść, wyciągając rękę w stronę Ojca i oddając nadgryzione jabłko.

OJCIEC Jeść. Jeść. (do Walka) Nie żałuj mu. Mało jabłek w sadzie? Zrywać nie ma kto. Jeść nie ma kto. Spadają, gniją, chłopaczyska obrywają.

WALEK To niech ojciec jeszcze jedno mu da! O, wszystkie niech mu ojciec da! (zrywa się, łapie ze złością opałkę i stawia ją przed Złodziejem) Niech się nażre, a przestanie się czuć winny!

OJCIEC Czego się tak ciskasz? Wszystkich sami nie zjemy. Żebyśmy do rana nawet jedli. A rano i tak się resztę krowom da.

SZCZEPAN Krowy też nie bardzo chcą jeść. Wczoraj wsypałem im opałkę, to jedna trochę zjadła, a druga tylko pyskiem pogmerała.

MICHAŚ Niech będzie, tata, że moje je.

WALEK Zamknij się, gówniarzu, jak nic nie rozumiesz!

OJCIEC Jabłko go przecież nie odmieni. W kogo miałoby go odmienić?

WALEK To się tylko ojcu tak wydaje. A on tam czatuje tylko na to, kiedy zaczniemy się nad nim litować. Choć trochę. Choć tyle, żeby się go spytać, co on za jeden. Skąd? Czy go nie wstyd, że przyszedł kraść? O, taki ma węch jak pies. I ojciec już mu jabłko dał. To go lepiej od razu, ojciec, puśćmy, zanim zaczniemy się litować. Bo i my w końcu zapomni­my, że jest winny.

OJCIEC Nie zapomnimy. Nie zapomnimy. Czterech nas tu jest. Ma kto pamiętać.

SZCZEPAN Ale spytać to go trzeba, co on za jeden. Spytaj go się, Walek.

WALEK Mało ci, żeś go złapał?!

SZCZEPAN To niech ojciec go spyta. Ojciec tu gospodarz.

OJCIEC A czy to nie wiemy? Złodziej.

SZCZEPAN Nawet na sądzie wszystko wiedzą, a pytają.

OJCIEC Nie pali się. Przyjdzie czas, to go spytamy. A co nagle, to po diable.

SZCZEPAN To niech Michaś go spyta. Daj mu, Michaś, jeszcze jedno jabłko i spytaj go się.

OJCIEC (do Szczepana) A ciebie korci, jakbyś się gorczycy najadł.

SZCZEPAN Bo może kolejarz? To by węgla przyniósł i wyrównałoby się. Zima idzie. Daliśmy gajowemu metr żyta, miał załatwić, że nie złapią nas, jak wytniemy sosnę. To wziął żyto, zabili go i po życie. A ten psubrat, co teraz jest, nawet jagód nie da zbierać w lesie.

OJCIEC Gdzie on ci kolejarz?! Mało to kolejarzy przyjeżdża co dzień do wsi? Kolejarza byś nie poznał?

SZCZEPAN (ziewając) To może urzędnik?

OJCIEC Toś ty chyba nigdy urzędnika nie widział. Jakbyś kiedy pojechał do starostwa i zmitrężył cały dzień, to dopiero byś zobaczył, co to jest urzędnik. Pół dnia by cię nie widział, że ty do niego, a drugie pół kazałby ci czekać na swoją kolejkę.

SZCZEPAN Ale przyszedł i na nich teraz czas. Może spokornieli.

OJCIEC Nie bój się, ich i wojna nie zmoże. Wojna też bez urzędników się nie obejdzie, choć do góry nogami świat przewraca. Zresztą wojna nie wojna, a kto był urzędnikiem, ten urzędnikiem już zostanie.

SZCZEPAN Mógł stracić posadę.

OJCIEC Urzędnik to dusza, a nie tylko posada. A on co?

SZCZEPAN (śpiący) Duszę musi mieć.

OJCIEC Ale łachmany na nim!

MICHAŚ A może on, tata, muzykant?

SZCZEPAN (ożywiając się) Muzykant to by teraz grał, nie siedział tu, z nami. Wojtek Kordas przed wojną to cały tydzień nic nie robił, tylko żył od wesela do wesela i grał. Ziemi nie miał i żył. Jeszcze chałupę postawił.

OJCIEC A jak on tam grał? Wszystko na jedno kopyto. Bum cyk cyk i bum cyk cyk.

SZCZEPAN Ale grał. Zagrał pod wesele, to konie dęba stawały. A jak ja chciałem, żeby ojciec kupił mi harmonię, to nie, bo kto będzie robił.

OJCIEC I gdzie byś teraz grał?

SZCZEPAN A gdzie? Na weselach.

OJCIEC Teraz więcej smutków niż wesel.

SZCZEPAN To bym smutno grał.

MICHAŚ Może on w wojnę, tata, nie chce grać.

OJCIEC A czemuż miałby nie grać? Jak kto gra, to wojna nie wojna, a dla niego muzyka.

MICHAŚ Ale Wojtek Kordas przestał. Koszyki teraz plecie.

OJCIEC Bo i taki był z niego muzykant. Nie mówię ci? Bum cyk cyk i bum cyk cyk.

SZCZEPAN (leżąc uwalony w poprzek łóżka z rękami pod głową, z narastającą sennością w głosie) Mnie to się wydaje, że on stragan swój miał. Może jeździł po odpustach i sprzedawał chałwę, karmelki, obwarzanki. Siedział za górami tego i od much się opędzał. Ale przyszła wojna i mógł go ktoś oskarżyć, że sprzedaje łakocie.

Zaczyna chrapać.

OJCIEC Nie śpij, Szczepan.

MATKA Zachciało im się urzędnika, muzykanta. Nocne marki. A kto jutro wstanie do roboty?!

OJCIEC Zaraza! Jak trzeba było, to się nie zbudziła. (stukając laską w ziemię) Nie twoje sprawy! Śpij! Jeść to nie miał kto zszykować.

WALEK Czego ojciec chce od matki?! Nie ma prawa się zbudzić? A co to, nie jej dom?! Gdyby nie ona, dawno by to wszystko diabli wzięli. Ojciec całe życie tylko lepszych czasów wyglądał, a ona świnie chowała.

OJCIEC Milcz, zasrańcze! Taki sam żeś jak i ona. Diabelskie nasienie. Śpi, to niech śpi. (w stronę Szczepana) Szczepan, nie śpij! (Szczepan wydaje senny pomruk. Ojciec wstaje i podchodzi do śpiącego syna) Jak do ciebie mówić?! Słyszysz?! Nie czas teraz na spanie!

SZCZEPAN (przekręcając się na bok) Gdzie śpię? Ojciec by umarłemu nawet nie dał zasnąć.

Chrapie.

OJCIEC Jeszcze nie umarłeś. Zbudź się. (potrząsa śpiącego syna za kolano) Nie raz się jeszcze wyśpisz. Nie ostatnia twoja noc. (Szczepan pomrukuje przez sen) Zbudź się! Jak człowiek chce, to i sen przemoże. Michaś dziecko i nie śpi. A ty, taki chłop. Wstydziłbyś się. Wstań.

WALEK (zrywa się, do Szczepana) Co się ojciec z nim cacka?! (łapie Szczepana za klapy i podnosi do pozycji siedzącej) Wstawaj, byku! (Szczepan półprzytomnie otwiera oczy, lecz bezwładny leci z powrotem na łóżko) Wstawaj! Złapałeś, to pilnuj. (z wściekłością unosi nieprzytomnego Szczepana, ale nie daje rady go utrzymać) Weź no, Michaś, wody, lunij. Prędzej!

Michaś nabiera w kubek wody, podbiega i bryzga na twarz Szczepana, krople padają jednak i na śpiącą Matkę.

MATKA Jezusie Nazareński! Czyście pogłupieli?! (Walek puszcza Szczepana, ten opada bezwładnie na łóżko. Siedzi, kolebiąc się jak pijany. Matka woła do Szczepana) Coś się w takich brudach uwalił na czystej pościeli?! Złaź!

SZCZEPAN (podnosi po chwili głowę, rozgląda się półprzytomnie po izbie, a dostrzegłszy Złodzieja, ze zdziwieniem) To on tutaj? A śniło mi się, że swój stragan miał. Siedział i sprzedawał chałwę, karmelki, obwarzanki. A ja stałem i łykałem ślinę, tak mi się chałwy chciało. A on, chałwy chcesz? To przynieś kartofli. Jak przyniesiesz pół worka, dostaniesz pięć deko. Za pieniądze nie sprzedaję.

WALEK Przestań pieprzyć!

SZCZEPAN Co? Może mi się nie śniło?

WALEK To szkoda, że ci się nie przyśniło, co z nim zrobić.

SZCZEPAN Trzeba było mnie nie budzić, to by mi się przyśniło.

WALEK Jakbyś zaczął jeść tę chałwę, to do rana byś się nie obudził. Stary byk i chałwa mu się śni.

SZCZEPAN Tak mi się podoba i śni mi się. A chcesz wiedzieć, to i gorsze rzeczy mi się śnią. (z narastającą złością) Jakbym opowiedział, to jutro w dyrdy wszyscy do spowiedzi. Ty, ojciec, Michaś, on. (wskazuje na Złodzieja) I nawet matka, choć śpi. Wszyscy! A będę chciał, to jeszcze gorsze będą mi się śniły! Sodoma i Gomora mi się przyśni! I gówno mi zabronisz!

MATKA W imię Ojca i Syna. Twoje dziecko i nie wiesz nawet, co mu się śni. Bój się Boga, Szczepan, diabeł cię opętał?

SZCZEPAN To kupił kiedy ojciec choć pięć deko?! Albo ty kupiłaś? Sprzedaliście świnie, zboże, cebulę! Matką byłaś! Kupiłaś?! Tylko wciąż, na podatki, synu, trzeba, Walka trzeba uczyć. A ojciec, co ci z chałwy, rozpaskudzisz się tylko.

MATKA Bo kawaler już byłeś.

SZCZEPAN Ale jak się żenić chciałem, to nie byłem kawaler! Albo szedłem na zabawę, to ojciec: lepiej byś nie chodził, jeszcze nożem cię dźgną, a tu jutro do roboty trzeba wstać. Bo mu grosza szkoda było. Na odpust tak samo, bo co będziesz na cacka wydawał, taki chłop. Na tacę też nigdy dla mnie nie ma! Tylko jak ksiądz zbiera, to muszę udawać, żem taki zamodlony. Ale do roboty, to Szczepan jedź, Szczepan chodź, Szczepan weź!

MATKA Bo z kim się chciałeś żenić? Z rozpustnicą.

SZCZEPAN Niechby była rozpustnica! Ale miałbym. A co mam? Nawet śnić mi nie dajecie, co mi się chce, tylko co wy byście chcieli!

OJCIEC (w zamyśleniu) Kolasinie, jak ich Stach miał zginąć, to nie wiedziała nawet, że jest w partyzantach, a przyśniło się, że szedł na klęczkach pod Lipową Górę, a te bandyty prały go batami, a&nbdp;z niego wielka struga krwi ściekała po górze i podpalała jałowce. Prosiła, błagała, nie chodź, Stachu, że zły sen miała. To jej odpowiedział, nie czas wierzyć w sny, matka, kiedy w ludzi trudno wierzyć. O, przez sen Pan Bóg nieraz daje człowiekowi znak. Ale człowiek i na sny swoje za głupi.

WALEK (ze złością, wskazując na Szczepana) Co mu ojciec w głowie mąci? Uwierzy, że mu Pan Bóg chce dać znak, i dalej będzie spał.

SZCZEPAN Widzicie go, głupi mądrala! Będzie mi się podobało, to zasnę i nikt mnie nie obudzi! O, szkoda, że jak mnie Franek Kwiecień namawiał, nie pojechałem z nim do Ameryki.

OJCIEC Gdzie ty byś pojechał do Ameryki? Ty myślisz, że to jak stąd na jarmark.

SZCZEPAN Pojechałbym!

OJCIEC To byś jeszcze prędzej wrócił. Ze środka morza byś wrócił. Ty wiesz, co to Ameryka. Tam byś nie mógł tak, jak tu, wyjść na wieś i pół dnia rozglądać się za pogodą. Nie pisał zresztą Kwiecień? Cały dzień w rzeźni tylko byki bije.

SZCZEPAN To biłbym byki!

OJCIEC Sprzykrzyłyby ci się te byki, sprzykrzyły. Kwiecień pisał, że już taki się zrobił od tych byków, żeby nawet człowieka mógł zabić.

WALEK Nie pora teraz na Amerykę.

OJCIEC (jakby zbity z tropu, sięga do kieszeni, wyciąga machorkę i zaczyna zwijać skręta, jednocześnie zwracając się do Matki) Hej, Jagoś! Nie pamiętasz, co to znaczy, jak się chałwa śni? (Matka nie reaguje, śpi) Słyszysz, Jagoś?

WALEK A co znaczy? Gówno znaczy! Chałwa to chałwa!

OJCIEC Ty mi tu Boga nie obrażaj. Bez jego woli nie złapalibyśmy go.

Wskazuje na Złodzieja.

WALEK Co bez jego woli? A myśmy nie chodzili tyle nocy?

OJCIEC Mogliśmy chodzić drugie tyle, a jakby Pan Bóg nie chciał, toby go tu nie było.

Wskazuje na Złodzieja.

WALEK To może i lepiej. Bo jak tylko Bóg się w coś wda, to nie tak łatwo człowiekowi potem wyplątać się z tego.

OJCIEC (rzucając niedokończonego skręta w kapciuch) Wara ci! Bezbożniku! Jeszcze nieraz do Boga się udasz, jak nie będziesz miał do kogo. A skąd wiesz, czy Pan Bóg czego nie chce od nas?

SZCZEPAN (z naiwnym zdziwieniem) A czegóż to Pan Bóg chciałby od nas? Nie ma tu bogatszych? Zbierał ksiądz na monstrancję, tośmy cielę musieli sprzedać, choć kolczykowane było. Dobrze, że się nie wydało. A jakby się wydało? Przyjechaliby i powiesili. O, jak na Bożymdarze. Świnia kolczyk zgubiła, chłop się przeląkł i ją zarżnął, to przyjechali, powiesili i trzy dni dyndał.

OJCIEC Bo też Boga nie tak łatwo zgadnąć. Nie powie ci, czego chce od ciebie. Każe ci samemu, żebyś zrobił, jak ci sumienie podpowiada i na co cię stać. Niby przysłał złodzieja na nasze pole, a nam kazał go złapać. Ale pewny jesteś, że to nic więcej nie znaczy, tylko tyle, co znaczy? Nic więcej w taki czas?

SZCZEPAN Jak go Pan Bóg nawet przysłał, to nie musimy wiedzieć, że on może anioł, kiedy złapaliśmy go jak złodzieja.

OJCIEC Tobie szkoda, że się śni. Nigdy chyba nie zmądrzejesz. A Bogu może nie o niego chodzi, ale o nas? Może nas chce wypróbować, czy się jeszcze ludźmi ostaliśmy. Czy choć w takich, jak my, sprawiedliwość jest jeszcze na świecie, kiedy jej już nigdzie nie ma.

SZCZEPAN A cóż my, ojciec, znaczymy dla Boga? Orzemy, siejemy, kosimy, i tak w kółko. To gdzie by takich jak my Bóg wybierał do sprawiedliwości. A czy to pamiętał kiedy o nas? O, ile to matka napłakała się, namodliła, jak świnie nam zaczęły chorować. I co? Powyzdychały. Sam ojciec wtedy mówił, że co ma Bóg o naszych świniach pamiętać, jak o ludziach zapomniał. Wojna to dla wszystkiego wojna. A przypomniał nas sobie, to złodzieja nam przysyła?

WALEK Jak go przysłał, to niech teraz powie, co z nim zrobić. Bo dokąd tak będziemy siedzieć i brednie pleść?

OJCIEC Jak jesz, to się Boga nie pytasz, co masz zjeść.

SZCZEPAN A co zrobić? Dać mu cepy i niech młóci. Krowom nie ma co słać, to odpokutuje. Po co zaraz Boga ciągnąć do złodzieja?! Bóg wystarczy w niedzielę, a&nbdp;w tygodniu trzeba robić, bo się samo nie zrobi. Zresztą Bóg też nie lubi, jak mu się z byle gównem naprzykrzać.

OJCIEC Ty sobie gęby Panem Bogiem nie wycieraj!

SZCZEPAN A ojciec chyba tak przed śmiercią pobożniejszy od księdza się zrobił. I bez Boga ani rusz.

OJCIEC (chwyta wspartą obok laskę, zrywa się i stukając gniewnie w ziemię) Co wy do mnie, psiekrwie?! (postępuje groźnie krok naprzód) Wezmę, łby porozbijam, chociaż nigdy nie biłem! Ale widać źle, że nie biłem. Trzeba było lać, lać! (wracając na swoje miejsce) Żyw toto, wychowuj, martw się o nich, bój się o nich i żadnego szacunku. Jeszcze mądrzy się jeden z drugim i żeby choć co wiedział.

SZCZEPAN A to wiem, że jutro znowu będzie, Szczepan, wymłóć no tam snopek, krowy w gnoju stoją. O, i wiem.

OJCIEC Nic nie wiesz!

SZCZEPAN To niech będzie, że nie wiem. A co swoje, wiem. I wystarczy mi.

OJCIEC (wskazując na Złodzieja) Gdzie on ci potrafi młócić? Nie umiał się za worek nawet złapać, jak mu kazaliśmy nieść. A po roli potykał się, jakby nogi miał koślawe. Nie widziałeś?

SZCZEPAN Bo mówiłem, wziąć tę obrączkę, jak ją dawał na polu. I darować mu.

OJCIEC I co byś robił z cudzą obrączką?

SZCZEPAN A żeniłby się który i by była. A nie, to by się schowało dla Michasia. Wyuczy się, to jak by się żenił, miałby obrączkę ze złota, żeby nie mówił, że dziad.

MICHAŚ Sam się najpierw ożeń. Widzieliście go.

SZCZEPAN Każdy musi doróść do swojego, to i ty. Jak miałem twoje lata, to wszystko już robiłem, orałem, kosiłem, młóciłem. A raz ojciec zachorował, to krowę do byka musiałem zaprowadzić i nikt mnie nie żałował, że się zgorszę.

OJCIEC Jak ci nie wstyd takie rzeczy przy dziecku mówić?

WALEK Jakie on dziecko? Rozpieściliście go tylko.

OJCIEC Dziecko! Wnuczkiem naszym mógłby być!

SZCZEPAN To może ma czym zapłacić? Niech go ojciec spyta. Policzyłoby mu się, że nie pół worka, ale worek nam ukradł. Albo jeszcze lepiej, żeby wykopał nam czosnek. Czosnek teraz drogi. Wystarczyłoby trzy wiązki.

OJCIEC Nie mieliśmy czosnku w tym roku.

SZCZEPAN Ale mógł nam ukraść. Bo jak inaczej? Przed wojną Banduła jak złapał złodzieja, to na gołej słomie spały, a płachtę policzył. Kapelusza nie miał, a policzył. Porządnej koszuli nawet nie miał, a z jedwabiu policzył. A jak policjant go pytał, panie Banduła, wszystko pan policzył, to ten latał do kobity radzić się, czy wszystko. I przed ludźmi jeszcze gadał, że zapomniał krawata policzyć, a swojej babie chusteczki na głowę.

OJCIEC Bo były policjanty. A gdzie masz teraz policjantów? Mordercy. A twoim sposobem jakby liczył, to w końcu my byśmy zostali za złodziei.

SZCZEPAN Ale spać by można wreszcie pójść! Obiecywał ojciec, że jak go złapiemy, wyśpimy się za wszystkie noce. Jeszcze dzisiaj, na polu, obiecywał ojciec.

OJCIEC Obiecywałem. Ale widzisz.

WALEK A zamknąć w piwnicy i niech siedzi, aż mu się samemu zachce kary.

OJCIEC Żeby się doniosło do tych zbójów, że przechowujesz kogo? A dla nich wszystko jedno, za co zabić. Jest okazja zabić, to zabijają. Ich wina nie obchodzi. Za krwią tylko gonią.

SZCZEPAN I jeszcze darmo jeść dawać? O, kopania idą. Zagnać w pole i niech kopie, jak przyjechał na kartofle. Wystarczyłoby nawet, jakby jeden go pilnował. Jak rowy kopaliśmy, to jeden pilnował, a nas było stu i wszyscy go się bali. Chodził tylko w tę i nazad i w cholewę kijem się trzas­kał. A nieraz wolałbyś już przez łeb dostać, niż jak stanął nad tobą i trzaskał, smykał, podcinał, zacinał, jakby go świerzbiły te cholewy. I to giemzowe buty drań tak prał. To taki jeden i na tysiąc starczy. (z rezygnacją) A niechby nawet dwa–trzy dni pokopał, też by ulżył.

WALEK Co by ulżył? (do Ojca) Niech się ojciec nie zgadza. Sami wykopiemy!

OJCIEC (przez ten czas w obojętnym milczeniu uwijał sobie skręta, teraz wstaje i zaczyna szukać zapałek na kuchni) Nie widziałeś gdzie zapałek? (szuka między garnkami, odsuwa, maca po okapie) Przecież były, były. (podchodzi do stołu, zagląda na okno za zasłonę) Każdy gdzie bądź klapnie i szukaj potem wiatru w polu.

Zaczyna obchodzić całą izbę za tymi zapałkami, jakby chciał wszystkich zająć swoim poszukiwaniem, lecz tylko Michaś wstaje i zaczyna szukać z Ojcem.

SZCZEPAN Ojciec, to mu kazać, niechby desek poszedł zrzucić. Koper mówił, że cały wagon stoi na bocznicy.

MICHAŚ Może w kieszeni tata ma?

OJCIEC Gdzie w kieszeni? Jak by były, to by były.

WALEK (do Szczepana) Gdzie go chcesz wysyłać? A niech go złapią, to zastrzelą jak psa. Pójdziesz po niego, żeby go zakopać?

SZCZEPAN Co on mój, żebym chodził?

WALEK A czyj?

SZCZEPAN Jak trup, to już niczyj. A kto głupi przyznać się teraz do trupa? Przyznaj się, to to samo zrobią z tobą. A trupowi i tak wszystko jedno, czy zakopiesz go, czy go mrówki zjedzą.

WALEK Ale jak się wykręcisz, że nie twój?

SZCZEPAN Taki sam mój, jak i twój!

WALEK I mój.

SZCZEPAN To i ojca!

WALEK I ojca. I Michasia. I nawet matki, choć śpi, nie słyszy, nie widzi, i Bóg wie, co jej się tam śni.

SZCZEPAN To co się czepiasz, żebym ja szedł? Może jeszcze pogrzeb żebym mu wyprawił? A ty masz pojęcie, co pogrzeb kosztuje teraz? Sam Szymek za niesienie krzyża nie wie już, ile brać. Pyta się, a ileście księdzu dali? A&nbdp;z Panem Jezusem srebrnym czy drewnianym? Bo przez tę wojnę wszyscy gorzej grzeszni, to srebrny pewniejszy, ale droższy. Nos się dziadowi czerwony zrobił od gorzałki, a uchla się, to się przechwala, że wie naprzód, kto we wsi umrze. Ksiądz nie wie, a on wie. Pan Bóg nie wie, a on, Szymek, wie! I ho, ho, mógłby niejedno powiedzieć, jak to jest na tamtym świecie!

Mówi to z narastającym rozdrażnieniem.

WALEK To go nigdzie nie wysyłaj. Nie po to chodziliśmy tyle nocy, żeby go kto inny teraz dostał.

SZCZEPAN Co ja go wysyłam? To nie, tamto nie! A dla mnie to on może gołą dupą siąść na rozgrzanej blasze! I niech idzie do jasnej cholery!

MATKA (jakby nagle wyrwana ze snu) Waluś, Szczepan, dajcie mu różaniec. Niech się pomodli. Jak mu Pan Bóg ­odpuści, to i my mu odpuścimy.

WALEK Co mu ma kto odpuszczać za nas?! Myśmy go złapali! My!

MATKA Daj mu, dziecko. W szufladzie jest, w komorze.

Szczepan wstaje naburmuszony, bierze lampę ze ściany i wychodzi do komory.

MATKA Ten grubszy przynieś. I pilnujcie go, żeby nie opuszczał pacierzy.

Po wyjściu Szczepana na scenie nastaje ciemność, słychać tylko kroki wałęsającego się wciąż Ojca, postukującego laską o ziemię.

OJCIEC Jagoś, może ty widziałaś gdzie zapałki? Obszukałem wszędzie i nie ma.

WALEK Na strychu ojciec jeszcze nie był.

OJCIEC (stukając laską) Milcz! Zarazo! (słychać znowu błądzące kroki Ojca gdzieś w okolicy Złodzieja) Jagoś? Śpisz? (jakby szukając łóżka, natrafia na Złodzieja) To ty, Michaś? Eh, pomyliło mi się. To on tutaj siedzi. W swojej izbie i też człowiek zgubić się potrafi. Odezwijże się, Jagoś.

MATKA Czego? (wtym momencie wraca Szczepan z lampą, niosąc różaniec, światło zastaje Ojca w połowie wędrówki) O, masz lampę.

Ojciec siada, wrzucając papierosa do kapciucha.

SZCZEPAN (powiesiwszy lampę, staje z różańcem w wyciągniętej ręce) No, jest różaniec. (milczenie) Mówię, że przyniosłem. Chciała matka gruby, jest gruby. Co z nim zrobić?

MATKA (nie podnosząc się z pościeli) Daj mu.

SZCZEPAN Niech weźmie.

MATKA To daj mu.

SZCZEPAN (znarastającą złością) Daję mu, ale nawet nie spojrzy.

MATKA Odmów mu początek, to spojrzy.

SZCZEPAN (żegnając się, ściska różaniec w obu rękach i modli się w stronę widowni) W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje, bądź wola twoja, jak w niebie, tak i na ziemi… (zwściekłością) Nie bierze!

MATKA Za mało mu odmówiłeś, moje dziecko. Jak to grzesznik zatwardziały, trzeba długo się modlić. Odmów mu jeszcze trochę.

SZCZEPAN (oplatając sobie różaniec na garściach, jakby miał go za chwilę rozerwać) Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom… (z bezradną wściekłością) No, nie bierze! Nie bierze!

OJCIEC O, powieś mu gdzieś na widoku. Namyśli się, to weźmie. Daj, powieszę. (wstaje, podchodzi do Szczepana, bierze z jego rąk różaniec i wiesza na gwoździu na ścianie za Złodziejem) To jemu Pan Bóg ma odpuścić, nie nam.

WALEK Różaniec nas nie wyręczy, jak sami nie wiemy, czego chcemy.

OJCIEC Może i nie wiemy. Bo nie od niego może powinniśmy chcieć, ale od nas. Albo i tego nie wiemy.

SZCZEPAN Jak nie wiemy, ojciec, to go puśćmy. Puśćmy go i niech to szlag trafi. Bo jeszcze gorzej nie będziemy wiedzieli. Co będziemy wiedzieli? Gówno będziemy wiedzieli!

OJCIEC Jak go puścić, kiedy kradł? Czy to my nasłaliśmy go w nasze pole?

MICHAŚ Może nie wiedział, tata, że to nasze pole? W nocy każde pole takie samo.

OJCIEC Ale trafił na nasze. Z dziada pradziada było zawsze nasze. A jak pole nasze, to i nasze przeznaczenie.

SZCZEPAN Gdzie ojciec ma teraz przeznaczenie? O, powiesili Kwietnia z Mygą za kontyngent i co, przeznaczenie? Jeszcze Mydze buty zdjęli, bo się, głupi, na śmierć wybrał w nowiuteńkich oficerkach. A boso bym poszedł, żeby zbójom nie dać. A&nbdp;z Antkiem Pawliną co zrobili? Że pod lasem mieszkał? To i chodził do lasu, a może na jagody. A tylu innych? Wrócił który? Nawet stary Chmiel nie wrócił, choć jak wyszedł na wieś, to pytał się, a która to wojna? A co zrobili z Joskiem, Herszem, Srulem? Jedno żytośmy siali. A z Borkowskim? Że głupka udawał i nie rozumiał, jak się go spytali, gdzie tu mieszka Sójka. A Walka jak zabrali? Płakał ojciec, kiedy wrócił i krew mu w butach chlupała? Wszyscyśmy płakali, a jeszcze trzeba było robić całe lato za niego, bo on leżał i stękał. O, rąk nie dadzą trzymać w kieszeniach, światła nie dadzą świecić. A do gminy jak wołają, to nie jest człowiek pewny, czy go na śmierć nie wołają.

OJCIEC Ano prawda, synu. Ale wojna nie rozgrzesza. Co złe, w wojnę nie staje się lepsze. Bo jakby rozgrzeszała ze złodziejstwa, to i ze wszystkiego, z pychy, łakomstwa, cudzołóstwa. A nie rozgrzesza. Toby rozgrzeszała i&nbdp;z nienawiści ludzi do ludzi, i&nbdp;z zabijania ludzi przez ludzi. I nikt by nie musiał dla nikogo być człowiekiem, ale czym kto chciałby, katem to katem, zdrajcą to zdrajcą. Bo ludzie, jak nie muszą być ludźmi, to i nie są. Sama siebie by rozgrzeszała i nie mógłbyś jej ani przeklinać, ani nawet modlić się przeciw niej. A nie rozgrzesza. Może nawet w wojnę grzechy nasze stają się cięższe, bo łatwiej jest grzeszyć, kiedy tyle nienawiści, wokół tyle śmierci co dnia, tyle strachu w ludziach, w tobie. Że już nie wiesz, czy się siebie gorzej bać, czy innych. Nic już nie wiesz. Nie wiesz nawet, jak żyć, do kogo się modlić, czy Bóg jest dalej Bogiem, czy może z powrotem człowiekiem. Bo nieraz się wydaje, jakby i on nic więcej nie mógł, tylko cierpieć z nami. To grzechy nasze muszą być cięższe, nie możemy się nad nimi litować, bobyśmy w końcu zapomnieli, co złe, a co dobre. Może każdy grzech powinien być dwakroć grzechem, a jak cięższy, to trzykroć. A dla niektórych i grzech nie jest miarą, bo nie ma miary na nienawiść do ludzi za to, że są ludźmi. To niech Bóg je już osądzi. A choćby były naszymi grzechami, niech nam nie przebaczy, abyśmy się ich strzec musieli. Bo nie ma gorszego zła niż oślepnąć na grzechy swoje.

SZCZEPAN Śni się ojcu jak Bartkowi na Zarzeczu. Portek nie miał na dupie, a gadał, jaki on to bogacz. Bo śniło mu się, że ojciec w Ameryce umarli i majątek zostawili, tylko wojna i nie przysyłają.

OJCIEC To nie sen, synu. To jawa.

SZCZEPAN (gwałtownie, wskazując Złodzieja) Ale może z głodu zdychał i przyszedł?! I co pomyśli o nas? Żeśmy już najgorsi we wsi! Że trafił na takich, co to psu nawet nie przepuszczą!

OJCIEC Nikt nie ma prawa o nas tak pomyśleć. Znają nas tu. Nie od dziś nas znają. A kto Kapustów wziął do siebie, jak się spalili? Choć tylu sąsiadów było. A szkołę kiedy budowali, to kto cały miesiąc kamień zwoził, a inni tylko po trzy dni? Albo straż zakładali, to ile stryj Walerek dolarów wyłożył na sikawkę? Do tej pory wiadrami by gasili. A wasz dziadek Michał, a mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, bił się nawet w powstaniu za Polskę. Papiery dostał za to na majątek. Byłby może bogaczem, gdyby Polski doczekał. Ale co tam dla śmierci nawet takie czekanie, jak na Polskę. A&nbdp;w starej chałupie to na każdej ścianie wisiał król. Aż babka nieraz mu ciukała, że mu jeszcze te króle bokiem kiedy wyjdą. To on, wasz dziadek, chciał, żeby choć jednego wnuka uczyć. I nie z rozkoszy Walkaśmy uczyli. Bo nas nie stać było. Oczy już zamykał, to zamiast prosić Boga o zbawienie duszy, złapał mnie za rękę i musiałem mu przysięgać. Ale morgęśmy sprzedali i też nie stać było. (po chwili) Poślemy Michasia, jak się wojna skończy. Może Polska łaskawsza dla nas będzie. (podnosi oczy na Michasia, patrząc na niego w zadumie) Gdyby nie to, byłby się już nie urodził, bośmy z matką starzy oboje już byli. (do Szczepana z żalem) I co ty wygadujesz o nas, synu?

WALEK (spode łba) To niech ojciec powie, co z nim zrobić.

OJCIEC (po namyśle) Kiedyś gdzieś czytałem, że dawniej, jak złapali złodzieja, to mu rękę ucinali. A przed tamtą wojną żył tu taki Kacper Bezdwóchpalcy, tak go nazywali. Pan kazał mu uciąć dwa palce za dwa snopki pszenicy, bo ukradł we dworze. Ale jak się go było pytać, gdzie je ma, to gadał, że na wojnie mu urwało. I całą wojnę umyślił do tych dwóch palców. Z generałami, armatami. I nawet pamiętał, jak szli na bagnety.

MICHAŚ (wpadając Ojcu w słowa) To my mu, tata, utnijmy jeden palec.

OJCIEC To było dawniej, synu.

MICHAŚ To ten malusieńki.

OJCIEC Przecież mówię, że to było dawniej.

MICHAŚ (z żalem) Owinęlibyśmy mu, tata.

OJCIEC Dziecko jeszcze jesteś, to co ty możesz wiedzieć, co to jest sprawiedliwość. A ona sama ci nie powie, kiedy cię zwodzi, a kiedy jest prawdziwa. I sumienia twojego nie wyręczy.

MICHAŚ (ze skruchą, tłumiąc płacz) Jest skroń zajęcza. Przyłożylibyśmy mu.

OJCIEC Ale to nie twoja wina, synku, że wydała ci się taka mściwa. To ludzie tak ją przeciw ludziom nastawiają, judzą, jedni przeciw drugim przeciągają ją na swoją stronę, jedni drugich przed nią zaprzedają, szkalują. Biedna ona. Zawiązane ma oczy i wciąż ją oszukują. Ale poznasz ją, poznasz ją, kiedy przyjdzie ci ją przeklinać albo modlić się o nią daremno. Albo kiedy sam będziesz musiał być sprawiedliwy, a ona nie doda ci więcej siły, niż w tobie będzie, ani więcej mądrości, niż cię życie nauczyło. A będziesz musiał w nią wierzyć. Choćby ci przyszło być sprawiedliwym przeciw sprawiedliwości, albo jeszcze gorzej – sprawiedliwym przeciw sobie. A będziesz jak ten palec boży tylko sam ze swoim sumieniem. Bo nawet tego nie możesz być pewny, że kiedy sądzisz, nie jesteś sądzony, że nie jesteś po tej i po tamtej stronie, jakbyś był jeden i ten sam. Dla niej może wszyscy ludzie są po jednej stronie i wszyscy jednako nieszczęśliwi. Może chciałaby nieść pociechę, nie karę, chciałaby może zbawiać, nie zabijać. Ale przeciw ludziom nawet ona nie poradzi, z nich się przecież bierze, z ich grzechów, a świętością ich się tylko łudzi. Ale my powinniśmy wiedzieć, czym ona jest. My, którzyśmy jej nigdy nie zaznali. Którzyśmy tylko pragnęli jej daremnie. Którzyśmy nawet nadziei nie mieli, że nas kiedyś dopuści przed swój tron i przypomni sobie, że jest tak samo matką naszą, jak i innych.

SZCZEPAN (ziewając, wstaje, przeciąga się) Baju, baju, będziesz w raju. A gdzie ona jest, ta ojca sprawiedliwość, jak jej nigdzie nie ma?

OJCIEC Ano nie ma jej i dlatego tak ciężko. Ale jak jej nie ma, to niech chociaż w nas będzie, tu, w tej izbie.

SZCZEPAN Zachciało się ojcu sprawiedliwości o tej porze. Jak ją ojciec zacznie wymyślać, to się nie położymy ani dziś, ani jutro, aż dopiero może w grobie. A rano trzeba w pole jechać orać.

OJCIEC Jej nie trzeba wymyślać, wystarczy w nią wierzyć.

SZCZEPAN A czegóż to my, ojciec, mamy być sprawiedliwi? Zawiniliśmy co komu? A choćby Panu Bogu to cośmy zawinili? Nie chodzimy do kościoła, nie modlimy się, nie pościmy? Przyjdzie Wielki Piątek, to matka kapki mleka nie da się napić, bo grzech. Ksiądz po kolędzie to z tamtej strony wsi zaczyna, bo tam bogacze. A taki Król za same śliwki ile zbierze w tym roku? A Gadecki, mówią, że złoto skupuje. Czy to nie wytłukł nam grad całej morgi żyta? Przez trzy niedziele nie pokazał się ojciec Panu Bogu na oczy, tylko o tym życie i&nbdp;o życie, za co nas tak skarało. A jak świnia zdechła, to tyle mięsa, co by jadło się świątek i piątek, trzeba było w ziemię zakopać, choć mówiłem, żeby dorżnąć. Nawet gęsi jak chcieliśmy się dochować, to tchórz wszystkie zeżarł, zanim w pióra obrosły. A taki Jarosz żre w poście kiełbasę i ksiądz go jeszcze do monstrancji wybrał. A wiedział, bo mu Bartoszka na spowiedzi powiedziała, bo widziała. O, siedział na progu i żarł. To czemu jeden ma żreć kiełbasę, a drugi musi być sprawiedliwy?

WALEK Sprawiedliwość, ojciec, potrzebuje winy. A ojciec z czym do niej? Z tym półworkiem kartofli? Jak dziad?

SZCZEPAN Zapomniał już ojciec?! Przyszedł taki kurdupel, nie większy od Jarmula, skurfuły pod oszywką, dzioby na mordzie, a ze łba łupież mu się sypał jak plewy, i też gadał, że jest sprawiedliwość. A krowę przyszedł nam zabierać. A jak przegnaliśmy dziada, to się potem napastwili nad nami, jakbyśmy z pół wsi wyrżnęli. I ilu ich tam było, a nas tylko dwóch. A jak ojciec powiedział, że to nie jest sprawiedliwość, to sędzia trzasnął w stół, aż się potem w łapę drapał.

WALEK (zrywając się gwałtownie) My możemy być, ojciec, sprawiedliwi. Nawet chcemy być sprawiedliwi. Ale jak? (wskazując na Złodzieja) Jak się nawet nie przyznał.

OJCIEC A do czego miałby się przyznawać?

WALEK (z desperacją) A do wszystkiego!

OJCIEC Kiedy wszystko wiemy.

WALEK To się ojcu tylko tak wydaje. A co my wiemy?

OJCIEC Jak to? Złapaliśmy go na naszym polu. Jest tu z nami. Są kartofle w worku. Co byś jeszcze chciał?

WALEK O, przyznałby się, przyznał. Nawet nam się nie śniło, do czego mógłby się przyznać. Nawet on sam nie wie, co w nim jest. To co ojciec wie?

OJCIEC Ja wiem, że kradł nasze kartofle, i więcej nie chcę wiedzieć. I tobie nie radzę.

WALEK To niech ojciec go spyta, czy się winny czuje.

OJCIEC Co go mam pytać? Darmo tu nie siedzi.

WALEK Ojcu się wydaje, że jak kradł, to już musi się czuć winny. A człowiek, ojciec, może zdradzić, spalić, nawet zabić i nie czuć się winny.

OJCIEC Nie wiemy, synu, co on czuje. Wiemy, co zrobił. I wystarczy nam.

SZCZEPAN Zachciało się ojcu w sędzie bawić?! Na starość, ojciec, to się różnych rzeczy chce. Pokrzywa, kiedy umierali, to im się zachciało araku, bo przypomnieli sobie, że jak młodzi byli, to arak pili. A choć go prosili, błagali, że nie ma teraz araku, że lepiej, by Boga chciał, to on nie, tylko araku. I zamiast płakać nad nim, musiały latać po wsi za arakiem. A jak wróciły, to już nie żył. I tyle z tego było, że nie wiedziały, co któremu porozdawał, i&nbdp;o mało się nie pozabijały. (nagle, gwałtownie) Tylko że sędzia, ojciec, to i spodnie musi mieć w kant! I gacie porządne, choć nie widać! I lakierki na nogach! Widział ojciec?! A ojciec co ma? W gównie unurzane! I&nbdp;w żołądku nie żur mu się bełta, bo co z żuru może przyjść mądrego? Z żuru tylko postno. A sprawiedliwość jak postna, też się wściec może, choć i sprawiedliwość.

Siada oklapły na łóżku. Ojciec przez cały ten czas zachowuje pozorny spokój, przyjmując pretensje synów z uległością, jakby trafiły one i&nbdp;w jego zwątpienie. Ci natomiast coraz bardziej się rozjątrzają, aż stają się nieomal groźni.

WALEK Sprawiedliwość, ojciec, nie może być bezradna tak jak my. Nie może zdać się tylko na to, aż się taki sam przed nią przyzna. O, dawno by na psy zeszła. Pośmiewisko by z niej zrobili. I to pierwsi tacy jak on. Człowiek zresztą może i nie wiedzieć, jakie są jego winy. Bo skąd? To ona musi mu wyznaczać jego winy. Czyż to nie Bóg pierwszy wyznaczył człowiekowi jego winę? Jak powinność bez mała. Choć człowiek nie chciał być winny. Ale Bóg musiał być sprawiedliwością. To jaka sprawiedliwość, takie winy. A w człowieku jest, ojciec, jest na każdą sprawiedliwość. Tylko ojciec uparł się przy tym półworku kartofli i ani rusz.

OJCIEC Czego ty chcesz od niego? O, popatrz. (wskazuje na Złodzieja) Siedzi pewnie struchlały i boi się nawet oczów na nas podnieść.

SZCZEPAN (wskazując na Złodzieja) Może śpi. Zobacz no, Michaś.

MICHAŚ Sam zobacz.

Szczepan wstaje, podchodzi do Złodzieja, który siedzi niezmiennie z twarzą ukrytą w dłoniach, podnosi mu głowę i uśmiechając się głupkowato, patrzy mu w oczy.

OJCIEC Zostaw go.

SZCZEPAN (nie reagując na słowa Ojca) Jakie to ma bure oczy. No. A powieki mu dygoczą jakby zającowi.

OJCIEC (ostro) Zostaw go, mówię!

SZCZEPAN (puszczając głowę Złodzieja, ze złością do Ojca) Mnie to ojciec nie daje się przespać. A on może zasnąć i nawet nie będziemy wiedzieli. Bo złodziej, to mu wolno. To w dupie mam być sprawiedliwym, jak lepiej być złodziejem.

OJCIEC Zarazy. (wstaje, odsuwa stojącego przed nim Walka, idzie w kierunku ściany, pod którą siedzi Złodziej, i zza obrazu świętego Józefa wyciąga steraną Biblię. Podchodzi do stołu, rozkłada ją w miejscu założonym drucianymi okularami, zestawia lampę na stół i obrzucając surowym spojrzeniem synów, daje im znak, aby siedli przy stole) Siadać!

Pierwszy wstaje Szczepan, ociężale, lecz pokornie, bierze wolny taboret i siada, potem Michaś wsuwa się ze swoim stołeczkiem między Ojca a Szczepana.

SZCZEPAN Znowu będziemy czytać? Złapaliśmy go, to można by sobie darować ten raz.

OJCIEC Cicho!

MICHAŚ (półszeptem do Ojca, wskazując na Złodzieja) Tata, może on też niech posłucha.

OJCIEC (obracając się w stronę Złodzieja, trochę niepewnie, lecz dostatecznie głośno) To niech się przysiądzie. (widząc, że Złodziej nie reaguje) Hej, panie, przysiądź się tu do nas!

Złodziej podnosi się jakby ze snu wyrwany, idzie niepewnie w kierunku stołu, nie bardzo wiedząc, czego od niego chcą.

WALEK Co ojciec takiemu jeszcze „pan” mówi?!

OJCIEC (wskazując Złodziejowi miejsce naprzeciw siebie przy stole) Tutaj. (do Walka) A jak mu mówić? Nie ma jak inaczej. A ty co? Siadaj!

WALEK Gdzie usiąść?!

OJCIEC Na jednym ze Szczepanem. Nie musisz tyłka rozpierać, jak bożych słów słuchasz.

Walek naburmuszony siada obok Szczepana na jednym taborecie. Ojciec zakłada okulary, siada i zaczyna palcem wodzić po stronicach.

OJCIEC Nie pamiętasz, Michaś, gdzieśmy to skończyli?

MICHAŚ Gdzieś tam, tata… jak tego… No…

SZCZEPAN Na pewno dalej.

OJCIEC Niech będzie tu. „A olbrzymowie byli na ziemi w one dni. Bo gdy weszli synowie Boży do córek ludzkich, a one porodziły: ci są mocarze od wieku, mężowie sławni…”

MICHAŚ Może światła, tata, podkręcić? Jak ciemno, to litery skaczą.

OJCIEC Nie trzeba, synku. Uspokoją się, uspokoją. (przysuwa sobie trochę lampę) „A widząc Bóg, że wiele było złości ludzkiej na ziemi, a wszytka myśl serca była napięta ku złemu po wszystek czas, żal mu było, że uczynił człowieka na ziemi. I ruszony serdeczną boleścią wewnątrz rzekł: Wygładzę człowieka, któregom stworzył, z obliczności ziemie: od człowieka aż do zwierząt, od ziemopłazu aż do ptactwa powietrznego: bo mi żal, żem je uczynił”. (nagle, trzaskając ręką w stół) Nie śpij, Szczepan!

SZCZEPAN (siedzący tyłem do widowni, zległy prawie na stole) Nie śpię. Czego ojciec?

OJCIEC Jak nie śpisz? Nie widzę?

SZCZEPAN Przymknąłem tylko oczy, bo mnie światło razi, ale wszystko słyszę. Czyta ojciec i czyta, który to już raz, to co można nie słyszeć. Spać by można i słyszałoby się. Niech ojciec stanie, wody się napiję. (wstaje, podchodzi do wiadra, bierze kubek, nabiera, ale czyni to w zwolnionym tempie, pijąc, jakby mu się nie chciało) A może o tamtym ojciec by poczytał, co mu syny pomarły.

OJCIEC (zniecierpliwiony) No pijże tę wodę. Nie ma cię tak znowu po czym suszyć.

SZCZEPAN Co mi ojciec wody żałuje? Dziadowi i to się nie żałuje! (wypija i&nbdp;z trzaskiem stawia kubek) A kto tę wodę nosi? (wskazując kolejno na Walka, Michasia, Ojca) On, on albo ojciec?

OJCIEC (dając za wygraną, czyta dalej) „Noe zaś znalazł ­łaskę przed Panem. Noego rodzaje te są. Noe mąż sprawiedliwy i doskonały był w rodzajach swoich, z Bogiem chodził…”

SZCZEPAN (wzburzony, przekrzykuje czytanie Ojca) Jak nie przyniosę, to cały dzień może nie być i wiadra puste stoją. Każdy tylko zajrzy, że nie ma, i odejdzie. Nawet Waliszka kiedyś tu przy stoku mnie pożałowała. Oj, synu, synu, a czegoś ty się taki silny urodził.

MICHAŚ Przestań, Szczepan.

Ojciec na chwilę przerywa czytanie i czeka cierpliwie.

SZCZEPAN A z drzewem to inaczej? Nie urąbię, to się drzazgi po obejściu zbiera. Szkoda, że za wszystkich Szczepan jeszcze do kościoła nie chodzi. (siada na swoim miejscu) I za wszystkich nie umrze.

OJCIEC „A gdy ujźrzał Bóg ziemię być skażoną (bo wszelkie ciało popsowało było drogę swą na ziemi), rzekł do Noego: Koniec wszelkiemu ciału przyszedł przede mną: napełniona jest ziemia nieprawością od oblicza ich, a ja wytracę je z ziemią. Uczyń sobie korab z drzewa heblowanego. Mieszkaniczka w nim poczynisz, i namażesz klijem wewnątrz i zewnątrz. A uczynisz go tak: Trzy sta łokiet będzie długość korabia, pięćdziesiąt łokiet szerokość, a trzydzieści łokiet wysokość jego. Okno w korabiu uczynisz, a na łokciu dokonasz wierzch jego, a drzwi w korabiu postawisz z boku. Na dole gmachy i troje piętra uczynisz w nim…”

WALEK (zrywa się nagle, waląc z wściekłością pięścią w stół) Niech ojciec przestanie! Pierdółki jakieś będzie nam tu ojciec wyczytywał, a nie wiemy, co z człowiekiem zrobić!

Odstępuje od stołu.

OJCIEC (podnosi się roztrzęsiony, wychodzi zza stołu i idąc w stronę Walka, głosem łamiącym mu się ze wzburzenia) Jakie to pierdółki? Wara ci, zaprzańcze! To święte prawdy! Święte prawdy! Chcesz, żeby się Bóg od nas odwrócił? Czterdzieści dni i nocy lało, a dla sprawiedliwych znalazł ratunek.

WALEK (cofając się przed Ojcem) Pierdółki, nie żadne prawdy!

Ojciec uderza Walka w twarz. Od zamachu okulary spadają mu na ziemię. Walek łapie się za policzek, a Ojciec skonsternowany nagle tym, że upadły mu okulary, klęka raptownie przed Walkiem i zaczyna szukać ich wokół niego na ziemi. Walek po chwili zaskoczenia rzuca się ku drzwiom.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji