55,99 zł
Autoportret Mistrza
Myśliwski pozostaje we współczesnej literaturze zjawiskiem wyjątkowym i zasługującym na najwyższą uwagę. Jego powieści, pisane bez pośpiechu, ignorujące literackie mody i rynkowe targowisko próżności, to w rzeczy samej pełne mądrości i dojrzałej wiedzy o życiu traktaty, przypowieści czy – jak pisano – filozoficzne eseje, które nie przestają równocześnie być fascynującymi narracjami, zachęcającymi do lektury wielokrotnej. Dla wszystkich, którzy chcieliby się dowiedzieć jak najwięcej o autorze Ucha Igielnego, o jego życiu, pisarstwie, istocie procesu twórczego i o tym, jaką rolę odgrywa w nim muzyka, o ważnych dla niego autorach, przemyśleniach filozoficznych, a także o roli pamięci, pojmowaniu ludzkiego losu, relacji między przypadkiem a przeznaczeniem, poetyką chaosu a żelazną logiką konstrukcji dzieła – zbiór ten jest lekturą obowiązkową, prawdziwą pisarską summą.
Jerzy Illg
Tom ukazuje się z okazji 90. urodzin Wiesława Myśliwskiego. Znalazły się w nim zarówno teksty jego publicznych wystąpień – w tym najsławniejszy: esej Kres kultury chłopskiej – jak i wybrane przez Autora wywiady. Dzięki temu mamy jedyną okazję dowiedzieć się więcej o dzieciństwie i młodości pisarza, o początkach jego literackiej kariery i pracy na etacie redaktora, o długim i szczęśliwym małżeństwie i o tym, dlaczego pisarz nie powinien się śpieszyć. „W środku jesteśmy baśnią”, twierdzi Myśliwski, a my – dzięki tej książce – możemy poznać przynajmniej cząstkę baśni, jaką jest on sam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 498
Data ważności licencji: 3/9/2027
Archiwum prywatne Wiesława Myśliwskiego
Pamięci Matki mojej Marianny z Gałęzów i Ojca mojego Juliana
JERZY ILLG
Czytając powieści Wiesława Myśliwskiego, chciałoby się mieć pod ręką notes i co kilka stron przepisywać sobie do niego myśli, zdania i ustępy mające walor sentencji, uniwersalnych maksym, nad którymi warto się zastanawiać, odłożywszy książkę. Nie ma już właściwie dzisiaj pisarzy – mędrców, którzy mogliby być przewodnikami czy mistrzami, którzy umiejętność wydobywania z ludzkiego doświadczenia indywidualnej prawdy, a zarazem esencji wiedzy o człowieku i jego tajemnicy łączyliby z na wskroś oryginalną, niepowtarzalną w żadnym z kolejnych dzieł formą. Myśliwski pozostaje we współczesnej literaturze – myślę, że nie tylko polskiej – zjawiskiem wyjątkowym i zasługującym na najwyższą uwagę. Jego powieści, pisane bez pośpiechu, ignorujące literackie mody i rynkowe targowisko próżności, to w rzeczy samej pełne mądrości i dojrzałej wiedzy o życiu traktaty, przypowieści czy – jak pisano – filozoficzne eseje, które nie przestają równocześnie być fascynującymi narracjami, zachęcającymi do lektury wielokrotnej. Za każdym do nich powrotem odsłaniają nowe, niedostrzeżone wcześniej wymiary, odkrycia i znaczenia.
Są w tych utworach pozostające na zawsze w pamięci sceny na poły magiczne – jak partia pokera rozgrywana na płycie nagrobnej z nieżyjącym partnerem w Ostatnim rozdaniu, są miejsca niepokojące i niewytłumaczalne – na przykład emocjonalne porażenie bohatera tej powieści niezdolnego do odwzajemniania uczuć, niezwykła historia miłosna rozpisana na listy otrzymywane przez całe życie przez tegoż bohatera, którego tożsamość scalana jest – i ocalana – dzięki miłości wiernej korespondentki. Podobnie wieloznaczna i migotliwa jest tożsamość rozmówcy, do którego kieruje swoje monologi narrator Traktatu o łuskaniu fasoli, jeszcze bardziej niepokojące jest rozdwojenie bohatera Ucha Igielnego. Co najbardziej fascynuje – partie te są niejasne nie tylko dla czytelnika, pozostają one zagadkowe także dla autora, który wiedziony intuicją poddaje się dyktatowi języka odkrywającego i zarazem stwarzającego rzeczywistość. Tym samym ufa on także opowieściom bohaterów, za którymi podąża, mającym – jak my wszyscy – swoje tajemnice.
Mimo że pisarz ani nie udziela się publicznie, ani nie idzie na żadne kompromisy, które ułatwiałyby odbiór jego dzieł, ma liczne rzesze fanów – co wychodzi na jaw przy spotkaniach autorskich, w których, bez względu na pojemność sali, nigdy nie mogą wziąć udziału wszyscy chętni. Każde takie spotkanie – a tym bardziej każde nowe dzieło Wiesława Myśliwskiego – staje się wydarzeniem. Rzeczą niebywałą i przywracającą wiarę w sens prawdziwej literatury jest to, że utwory starego mistrza przemawiają także do ludzi młodych, potrafiących wyznać: ależ to jest opowieść o mnie! Podobne wyznania – godne osobnych studiów – znalazły się wśród przeszło tysiąca maili (!), jakie autor wywiadu z Myśliwskim na antenie ś.p. Programu 3 Polskiego Radia otrzymał po premierze Ostatniego rozdania od poruszonych słuchaczy i czytelników, wśród których przeważali właśnie ludzie młodzi. Potwierdzeniem uniwersalności tego pisarstwa są także sukcesy przekładów dzieł mistrza polskiej prozy – między innymi w Holandii, Francji i USA.
Czytając okolicznościowe i ulotne teksty rozproszone Wiesława Myśliwskiego, a także najciekawsze wywiady z autorem Widnokręgu, w których odsłania tajemnice swojego warsztatu pisarskiego, prezentuje poglądy na literaturę i sztukę, dokonuje niejako autodefinicji siebie jako pisarza, także zacząłem wynotowywać sobie fragmenty mogące posłużyć opisaniu tego fenomenu. Ale rychło zdałem sobie sprawę, że w tym z założenia krótkim wprowadzeniu nie zdołam ogarnąć tak bogatego zjawiska, nie opiszę go wnikliwiej, aniżeli czynili to autorzy licznych książek i uczonych artykułów o twórczości Myśliwskiego: Bogumiła Kaniewska, Piotr Biłos, Tomasz Bocheński, Jerzy Jarzębski, Przemysław Czapliński, Józef Olejniczak. Sam pisarz w zgromadzonych w niniejszej książce tekstach dokonuje tej autoprezentacji najlepiej, wystarczy podążyć za tokiem jego wywodów. Niektóre wyznania i prawdy zostają w wywiadach z różnymi rozmówcami powtórzone, ale dzięki temu stają się tym wyrazistsze, lepiej zapadają w pamięć i potwierdzają swoją ważność jako stałe punkty odniesienia w jego myśleniu o literaturze i własnej twórczości.
Rezygnując zatem z rekonstrukcji poglądów twórcy Ostatniego rozdania na literaturę, jej źródła i zadania, proces twórczy i powinności pisarza, ograniczę się tu do wyznań osobistych, podzielenia się z odbiorcą tej księgi tym, co mnie jako czytelnika, wydawcę i przyjaciela przyglądającego się z bliska twórczości Wiesława Myśliwskiego najbardziej fascynuje w nim i jego pisarstwie.
1. Nie zetknąłem się dotychczas z literaturą piękną, która tak ostentacyjnie utożsamiałaby się z epistemologią. W licznych wypowiedziach autor Nagiego sadu podkreśla, że akt pisania jest dla niego aktem poznania. Znam pisarzy, którzy strukturę pisanej powieści mieli wcześniej dokładnie przemyślaną, w skrajnych przypadkach rozrysowaną precyzyjnie niczym plan londyńskiego metra. Pisarstwo Myśliwskiego sytuuje się na przeciwległym biegunie. Na pytania, o czym będzie najbliższa albo właśnie pisana powieść, odpowiada on, że nie wie, że gdyby wiedział, toby jej nie pisał. Pisze, żeby się dowiedzieć – prawdy o bohaterach, o ludzkim losie, także o samym sobie. Prowadzi go język, któremu ufa. To opukiwanie tajemnicy, zawierzenie językowi, bohaterom, w których się wciela i którzy prowadzą go w nieprzeczuwanych kierunkach, umożliwia odkrycia zaskakujące jego samego, ale przynoszące w rezultacie utwory odkrywcze, na wskroś oryginalne, pozbawione odpowiedników w literaturze współczesnej. Na pytanie o to, czy powieść powstaje zgodnie z wcześniejszym planem, pisarz odpowiada: „Plan? Gdybym miał robić plan, nie napisałbym żadnej książki. (…) po co miałbym pisać książkę, którą znam. A ja się również chcę czegoś dowiedzieć z książki, którą piszę. Podobnie jak czytelnik, który będzie ją czytał”.
2. Zasługujące na uznanie i szacunek jest niepoddawanie się jakimkolwiek presjom wywieranym na uczestnikach życia literackiego, zwłaszcza na twórcach, przez rynek, media, krytykę literacką (której agonii jesteśmy skądinąd świadkami). Najczęściej zresztą presję tę wywierają oni sami. Przede wszystkim Myśliwski się nie spieszy, w przeciwieństwie do tak wielu pisarzy nie ma potrzeby potwierdzania co rok swojej obecności na literackiej giełdzie i listach bestsellerów. Poszczególne powieści dzieli od siebie pięć, siedem, czasem dziesięć lat. Obcy mu jest lęk przed środowiskowym horror vacui, wie, że pisanie jest ważne, ale ważne jest także życie, smażenie powideł, prace w ogrodzie, spacery, lektury, rozmowy, przyjaźnie.
3. Fascynująca jest także odwaga nakazująca z początkiem pisania każdej kolejnej powieści przeciwstawić się poprzedniej, zapomnieć o niej, unikać sprawdzonej drogi gwarantującej sukces. Nie ma w tym najmniejszej pokusy dyskontowania poprzednich osiągnięć – przeciwnie, po każdym dziele pisarz „zdrowieje”, potrzebuje czasu, żeby się z tamtego świata powieściowego oczyścić, uwolnić od pamięci o wypracowanych rozwiązaniach, podjąć ryzyko wkroczenia niejako nagim na nowy, nieznany obszar. To jedna z tajemnic oryginalności tego niezwykłego pisarstwa.
4. Po wszystkim, co powiedziano wyżej, oczywiste jest, że autorowi Traktatu o łuskaniu fasoli nie zależy na zabieganiu o sukces. W jego wypadku nie wchodzi w grę uleganie jakimkolwiek literackim modom czy trendom, tak rozpaczliwie upodabniającym do siebie seryjne autoplagiaty i produkty literaturopodobne. Nie ma tu także mowy o kokietowaniu czytelnika czy pisaniu pod jego oczekiwania – pisarz wyznaje zresztą, iż nigdy nie wyobraża sobie swojego wirtualnego czytelnika i nie zastanawia się, jak przyjęte będzie jego dzieło, za każdym razem wliczając w koszty uprawiania swego zawodu ryzyko porażki. Jakże wielu uczestnikom wyścigu po honory i miejsca na listach bestsellerów przydałaby się przestroga: „łatwiej znieść własne niepowodzenie niż własny sukces. Sukces bywa deprawujący. Sukces bywa zwodniczy, podstępny, częstokroć prowadzi na manowce”.
Wielokrotnie usiłowałem namówić Wiesława Myśliwskiego na wywiad-rzekę. Pozostawał niewzruszony, a asertywność – jak miałem okazję się przekonać – jest jedną ze sztuk, jaką posiadł w stopniu równie doskonałym jak Wisława Szymborska. Dlatego księga ta w tych okolicznościach w sposób możliwie najpełniejszy taką nie istniejącą spowiedź pisarza zastępuje. Powściągliwość w odsłanianiu szczegółów swojego życia, unikanie mediów w dobie powszechnego autolansu i uprawianego „na fejsie” ekshibicjonizmu sprawia, że osobę pisarza otacza aura tajemniczości. Skutecznie strzeże on swojej prywatności, nie posługuje się internetem, pisze ołówkiem, świadom zagrożeń wynikających z cywilizacyjno-technologicznych uwikłań i środowiskowych „niszczących namiętności”, zachowuje dystans do literackiego światka, jego konwencji i hierarchii. Pozostaje człowiekiem wolnym („Bywam pisarzem z trudem i raz na parę lat. (…) piszę tylko wtedy, kiedy coś mnie wybierze, żebym to opisał”). W różnych wypowiedziach za bezzasadne uznaje doszukiwanie się w jego powieściach elementów autobiograficznych, co tym bardziej podnieca wyobraźnię czytelników tropiących ślady autora Widnokręgu w Sandomierzu, dociekających pierwowzorów opisanych tam panien Ponckich czy usiłujących dopasować losy bohaterów poszczególnych powieści do tego, co wiadomo o biografii pisarza.
Myśliwski nie znosi wywiadów-rzek, nigdy też nie wyobrażał sobie, że mógłby prowadzić dziennik. W takich przedsięwzięciach wietrzy zawsze skłonność do autokreacji, tworzenia zmistyfikowanego obrazu samego siebie. Tę książkę, przypuszczam, też będzie miał w podjerzeniu. W pomieszczonych tu wywiadach pisarz, dociskany przez dociekliwych rozmówców, jakieś rzeczy jednak powiedzieć musiał. Czytelnik pozna tu zatem różne szczegóły z jego dzieciństwa i wspomnienia wojenne, dowie się, kim byli dziadkowie i rodzice, jak wyglądały lata studiów i etapy kariery Myśliwskiego jako wydawcy i redaktora kwartalnika „Regiony” oraz dwutygodnika „Sycyna”, jakie są jego poglądy na temat przyjaźni, miłości i małżeństwa. Szczególnie ciekawscy dowiedzą się, dlaczego z Wacławą, poznaną, gdy miała szesnaście lat (on był o rok starszy), nie mają zdjęcia ślubnego albo ile papierosów dziennie wypala. Ktoś zainteresowany procesem twórczym uświadomi sobie, dlaczego tak ważne jest dla autora pierwsze zdanie, bez którego, dopóki nie zostanie odnalezione, nie powstanie żadna powieść („Gdy mam pierwsze zdanie, mam książkę, choć jeszcze niczego o niej nie wiem” – wyznaje pisarz). Będzie mógł podpatrzeć autora na jego „górce”, gdzie potrafi przesiedzieć cały dzień nad białą kartką papieru, wierząc w „bezradność owocującą” i przebywając w innym, powieściowym świecie, z którego – przywoływany na obiad – z trudem powraca do rzeczywistości.
Poszukujący korzeni, patronów i twórców bliskich Myśliwskiemu dowie się, dlaczego tak ważny jest dla niego Jan Kochanowski, bliższy od innych romantyków Norwid czy wychowujący całe pokolenia autor Przedwiośnia – ale także Franz Kafka, Robert Musil, Marcel Proust, a wśród filozofów przede wszystkim Ludwig Wittgenstein. Przy okazji usłyszy rzeczy zaskakujące – na przykład, że jedną z największych powieści polskich XIX wieku są, zdaniem pisarza, listy Krasińskiego do ojca.
Nie sposób pominąć tu obszaru, o którym badacze twórczości Myśliwskiego pisali najczęściej: jego związków z wsią, kulturą chłopską, roli, jaką odgrywa w tym pisarstwie mowa jako źródło języka. Autor mówi o tym w wywiadach, ale także w znajdujących się w tym tomie tekstach: odsłaniającym korzenie jego powieściowego uniwersum przemówieniu na Kongresie Tłumaczy Literatury Polskiej, wystąpieniach takich jak Koniec wsi – przyszłość wsi, a przede wszystkim w klasycznym, legendarnym już eseju Kres kultury chłopskiej.
Wyznania Myśliwskiego na wymienione powyżej tematy chciałoby się cytować bez końca. Ale o wiele lepiej oddać głos pisarzowi. Dla wszystkich, którzy chcieliby się dowiedzieć jak najwięcej o autorze Ucha Igielnego, o jego życiu, pisarstwie, istocie procesu twórczego i o tym, jaką rolę odgrywa w nim muzyka, o ważnych dla niego autorach, przemyśleniach filozoficznych, a także o roli pamięci, pojmowaniu ludzkiego losu, relacji między przypadkiem a przeznaczeniem, poetyką chaosu a żelazną logiką konstrukcji dzieła – zbiór ten jest lekturą obowiązkową, prawdziwą pisarską Summą.
Część I
Spotkało mnie wyróżnienie niezwykłe. Niezwykłe – ponieważ przyznana po raz pierwszy nagroda Klubu Kultury Chłopskiej przypadła mojej książce*.
Niezwykłe – ponieważ w nagrodzie tej odczytuję nie tylko uznanie dla wartości literackich mojej książki, ale także dla jej społeczno-kulturowej genezy, dla jej moralno-egzystencjalnej miary świata, wynikającej z wielowiekowego chłopskiego doświadczenia. Niezwykłość tego wyróżnienia obliguje mnie zatem do czegoś w rodzaju pisarskiego wyznania.
Wyznania z natury rzeczy nie są sprawą łatwą. Ale wyznanie pisarskie jest chyba najbardziej podatne na konwencjonalność, na okazjonalność, na koniunkturalność, ponieważ tak zwana świadomość literacka podlega presji zbyt wielu okoliczności, i to zarówno zewnętrznych, społecznych, jak i wewnętrznych, emocjonalnych i intelektualnych. Toteż ilekroć staję przed faktem zmuszającym mnie do określenia relacji między moją twórczością a mną, do samointerpretacji tego, co piszę, dlaczego piszę, z jakiego źródła bije moje pisarstwo, nachodzi mnie obawa, czy to, co powiem, będzie prawdą, półprawdą czy całkowitą mistyfikacją owej świadomości.
Nie wiem bowiem, jaka jest prawda we mnie. Gdybym to wiedział, nie uprawiałbym literatury. Gdybym to wiedział, musiałbym wówczas siebie zaakceptować lub odrzucić, a wyrosła z takich przekonań literatura byłaby albo ciągłym utwierdzaniem się w samozadowoleniu, albo ciągłym samounicestwianiem. Tym samym pozbawiona by została swojego naturalnego powołania, jakim jest ustawiczne poszukiwanie. Czy więc byłaby jeszcze literaturą? Literatura jest przecież nie tylko poszukiwaniem prawdy o świecie, jest także, a może przede wszystkim, poszukiwaniem prawdy o sobie samym, pragnieniem dotarcia do siebie poprzez pisanie o innych, a tym samym odnalezienia siebie wśród innych. W nie zrutynizowanym akcie twórczym nie ma takiej kolejności, że coś najpierw wiem i dopiero o tym piszę. Piszę, bo nie wiem. Literatura nie jest więc dla mnie ilustracją tego, co wiem, jest ledwo tlącą się o wieczorze naftową lampą w dawnej chłopskiej izbie, prowadzącą mnie po mrokach mojej niewiedzy, mojego nieodczuwania i nieprzeczuwania. Każde słowo jest wydarciem z siebie cząstki tajemnicy, każde zdanie poszerzeniem granic swojej wyobraźni, swojej wrażliwości. Toteż moje książki wiedzą więcej o mnie niż ja sam i wiedzą prawdziwiej.
Świadomość literacka jest przecież wtórna wobec aktu twórczego, często nawet od tego aktu potrafi się oderwać, często mu się sprzeniewierzyć, zakłamać go, a nawet zniewolić, stając się mechanizmem samowystarczalnym i do własnych usług, samoistną sprawnością umysłu, nierzadko umiejętnością bycia w literackiej doraźności, literackim zgiełku, literackich przetargach.
W obszarze literatury XX wieku dokonało się szczególne nadużycie świadomości literackiej, można nawet powiedzieć, że została ona doszczętnie zdeprecjonowana. Przyznano jej bowiem nie tylko prymat nad aktem twórczym, ale rolę wręcz prawodawcy wobec aktu twórczego, uznając ją tym samym za źródło wszelkich twórczych zamiarów. Obarczono ją także wieloraką pozaliteracką użytecznością. Czy zatem można jeszcze ufać świadomości literackiej? Od dawna jej nie ufam, ale też nie potrafię się jej pozbyć. Toteż akt twórczy jest dla mnie przemaganiem się nie tylko z własną niewiedzą, ale i z własną świadomością literacką, tą wiedzą rzekomą, nieczystą, przebiegłą i jakże daleką od bezinteresowności. Tą wiedzą składającą się z różnorakich konwencji i owoców czyjegoś poznania, z różnorakich uzurpacji i gotowych formuł świata.
Uroczystość wręczenia Nagrody Klubu Kultury Chłopskiej za Kamień na kamieniu w Starej Prochowni. Przemawia Wiesław Myśliwski, siedzą członkowie jury – od lewej: Dyzma Gałaj, Henryk Bereza, Marian Pilot – grudzień 1985 rokuArchiwum prywatne Wiesława Myśliwskiego
Owo przemaganie się z własną świadomością literacką jest może najbardziej dramatycznym wątkiem aktu twórczego, ale też warunkiem jego autentyczności. Bo wszelkie poznanie, a tym bardziej poznanie pisarskie, zaczyna się od pokory wobec świata, od przeświadczenia, że to, co postrzegamy dookoła i codziennie, jest zaledwie drogowskazem do tajemnicy bytu, że jedynie pewne w tej podróży ku poznaniu jest tylko to, skąd wyruszamy, z jakiego lądu. To przemaganie zbliża nas w jakimś stopniu do tego nieodzownego stanu pokory, do owej pierworodnej, idealnej sytuacji wewnętrznej, w której percepcja świata byłaby stanowieniem świata. Lecz do takiej sytuacji może zaledwie tęsknić pisarz żyjący współcześnie, choć była ona dana niejako z woli natury twórcy w kulturze chłopskiej.
Owemu Wielkiemu Bezimiennemu, który pierwszy wystrugał Chrystusa Frasobliwego, chcąc jedynie w ten sposób oddać mu hołd jako Bogu, a że nie miał nic więcej prócz bezradności i zatroskania, podzielił się z nim tą swoją bezradnością i zatroskaniem, nie przypuszczając, że przekłada swój jednostkowy los na wielką syntezę losu chłopskiego, że przemienia swoje człowiecze cierpienie w filozoficzną koncepcję współcierpiącego Boga. I także owej Wielkiej Bezimiennej, która ułożyła słowa i melodię tej wspaniałej pieśni: „Kamień na kamieniu / Na kamieniu kamień / A na tym kamieniu / Jeszcze jeden kamień…”. Być może tylko żegnała tą pieśnią swojego kochanka, lecz żegnała go poprzez odczucie pożegnania jako nieodłącznego atrybutu ludzkiego przeznaczenia.
To poprzez tę pieśń może jak nigdy przedtem odczułem tożsamość ze swoim chłopskim światem. Tożsamość ze swoim prawdziwym światem nie jest mechaniczną konsekwencją miejsca, w którym się na świat przychodzi. Jest rezultatem samopoznania i przyznania się, a więc odkryciem siebie w zbiorowości i zbiorowości w sobie. Odkryciem nie tylko w czasie i przestrzeni, ale i w losie. Nawet więcej, jest rezultatem przywłaszczenia sobie owego losu zbiorowości jako losu własnego, jednostkowego i niepodzielnego.
Z tego przywłaszczenia sobie chłopskiego losu wzięła się moja twórczość. Z dotkliwej tożsamości z tym losem, kiedy po wielu próbach umiejscowienia się w świecie i po wielu złudzeniach odkryłem, że jestem chłopem. Być chłopem – to dla mnie coś więcej niż urodzić się na wsi, pochodzić ze wsi, mieszkać na wsi, znać wieś, to powrócić do swojego pierwszego świata, jako świata przyrodzonej mowy, przyrodzonej wyobraźni, przyrodzonych wartości, to powrócić do miejsca, gdzie kiedyś był raj, choć owoce w tym raju były gorzkie. Żmudna droga prowadziła mnie do tego prostego odkrycia. Może dopełnieniem, które przesądziło, że mi się udało tego odkrycia dokonać, była któraś z tych wspaniałych chłopskich pieśni losu. W każdym razie to z jednej z nich, tej niby o kamieniach, a przestrzennej jak otchłań, poczęła się moja książka. Cała moja książka, kosztująca mnie dziesięć lat trudu, jest niczym innym, jak próbą sprostania tej króciutkiej pieśni, rozpoznania w jej kilkunastu słowach-olbrzymach i tego chłopskiego świata, który ją wydał, i siebie samego, który także z tego świata wyszedłem.
Pierwodruk: „Polityka” 1985, nr 51/52.
* Chodzi o powieść Kamień na kamieniu, za którą Wiesław Myśliwski otrzymał wspomnianą nagrodę w 1985 r. (wszystkie przypisy w niniejszym wydaniu pochodzą od redakcji).
Na początku konstatacja, a może nawet prowokacja. Inteligent polski, poza wyjątkami, niewiele wie o kulturze chłopskiej i nigdy nie chciał wiedzieć więcej. Wytłumaczyć więc, co dobiegło swojego kresu, jest zadaniem niełatwym, jeśli nie daremnym. Naturalnie, ów stan niewiedzy ma wielorakie, historyczne i społeczne, przyczyny, lecz nie tu miejsce, żeby ich dochodzić. Pozostaje jedynie zauważyć, że świadomość inteligenta polskiego jest w tym względzie europejskim ewenementem.
W wielu krajach, gdzie kultury chłopskie stanowiły naturalne, stałe dorzecza, zasilające kultury narodowe, a często determinowały tych kultur charakter, w świadomości ogółu dziedzictwo chłopskie partycypowało jako naturalny jej składnik. W Polsce, mimo Chopina, Mickiewicza, Norwida, Wyspiańskiego, Leśmiana czy Szymanowskiego, którzy byli drogowskazami ku chłopskiej kulturze, znakami jej nieprzebranego bogactwa, kultura ta aż do ostatnich swoich dni pozostawała na uboczu, nie rozpoznana, deprecjonowana, częstokroć fałszowana lub ideologizowana, dla wielu egzotyczna, dla niektórych wręcz nie istniejąca.
Warto więc przypomnieć, że to ubocze jeszcze w 1939 roku – według Rocznika statystycznego – zamieszkiwane było przez mniej więcej siedemdziesiąt procent społeczeństwa polskiego. A jeśli dodamy do tego uwagę, że dzisiejsza inteligencja polska w ogromnym stopniu legitymuje się chłopską genealogią – do której, niestety, nie zawsze się przyznaje – to paradoks owego rozbratu inteligenckiej świadomości z kulturowym dziedzictwem chłopów, najogólniej mówiąc, staje się niezrozumiały, a podnosząc ton, nabiera wymiaru kulturowego dramatu. Można bowiem w najogólniejszym jedynie domniemaniu zdać sobie sprawę, cośmy na tym stracili, co w kulturze narodowej zostało zaprzepaszczone. Nie bez powodu Henryk Bereza nazwał kulturę chłopską kulturą matką.
Były okresy – nie przeczę – w których inteligencję polską, a ściślej jej światłą elitę, ogarniały wyrzuty sumienia wobec tak zwanej sprawy chłopskiej czy, jak to określano, niedoli ludu. Dawała temu niejednokrotnie wyraz i w publicystyce, i w literaturze pięknej, i bezpośrednio w działaniach edukacyjno-oświatowych czy humanitarnych. Można by tu przywołać wiele prominentnych nazwisk, zwłaszcza z okresu pozytywizmu, choć nie tylko. Były to jednak na ogół akty miłosierdzia, i nie tylko w moralnym, także w estetycznym planie.
Na przeciwległym biegunie sytuuje się zjawisko tak zwanej chłopomanii. Polegało ono z grubsza na tym, że mimo marginalizacji chłopa w społeczeństwie, mimo nędzy jego bytu, desygnowano go na spadkobiercę Piasta Kołodzieja, przypisując mu pierworodność słowiańską, dynastyczną hieratyczność, w jego rzekomej sile biologicznej i zdrowiu moralnym pokładając nadzieje na odrodzenie całego narodu. Były to naturalnie mistyfikacje nie mające nic wspólnego z prawdziwym stanem rzeczy. Z katalogu tych mistyfikacji, którymi podniecała się na przykład młodopolska inteligencja i młodopolska literatura, pochodzi hasło „chłop potęgą jest i basta”. Zakrawa na gorzką ironię, że hasło to narodziło się w tle przysłowiowej nędzy galicyjskiej i nasilającej się emigracji chłopów za chlebem.
Historia stosunku inteligencji polskiej do chłopów jest oczywiście o wiele bogatsza i bardziej zawiła. Niemniej jednak można by z tej historii wyciągnąć skrótowy wniosek, że chłopów darzono albo współczuciem, albo obojętnością, albo się ich bano, albo ich eksploatowano, albo ich lekceważono, albo im schlebiano, nigdy ich tak naprawdę nie rozumiejąc. Owo niezrozumienie najwyraźniej odbija się w obrazie kultury chłopskiej ukształtowanym przez inteligenckie wyobrażenia, inteligenckie uproszczenia i uprzedzenia. Taki obraz, niestety, pokutuje w powszechnej świadomości do dziś.
Nielicznym próbom dotarcia do prawdziwych złóż tej kultury stała na przeszkodzie niemożność oderwania się od widzenia chłopa li tylko w zbiorowym, społecznym planie, jako owego zbiorowego planu charakterologiczny, typowy element. Nie potrafiono dostrzec chłopa jako człowieka w jednostkowym, egzystencjalnym wymiarze, naturalnie pozostającego, jak każda jednostka na tym świecie, w determinujących relacjach ze zbiorowością, w której żyje, która wpływa na jego wybory i sposoby zachowań, ze środowiskiem, w którym rodzi się i umiera.
Na pytanie, jaki jest chłop, inteligent polski ma w odpowiedzi na ogół kilka stereotypów, określających z zasady jednostkę poprzez zbiorowość i zbiorowość poprzez jednostkę, a więc każdego chłopa jako wszystkich i wszystkich jako każdego. Dodajmy – stereotypów przeważnie pejoratywnych, nierzadko uwłaczających, z przysłowiowym „chamem” na czele, owym klasycznym produktem mentalności kołtuńskiej. Na zadane mi kiedyś tak brzmiące pytanie odpowiedziałem: nie wiem. Gdybym wiedział, jaki jest chłop, wiedziałbym, jaki jest człowiek. A swoją drogą, że takie pytanie mogło się w ogóle pojawić i ma do tego ciągłe wzięcie, najdobitniej świadczy o stanie niewiedzy, irracjonalnych uprzedzeniach i z gruntu fałszywych wyobrażeniach.
Nic dziwnego zatem, że świadomość inteligencka dała się zwieść tak zwanej ludowości jako rzekomemu synonimowi kultury chłopskiej. Nie tyle nawet zwieść. To produkt inteligenckiego stosunku do chłopa i jego kultury, rezultat inteligenckiego samopoczucia i inteligenckich urazów, przypisania sobie przez inteligencję polską wyłączności na tworzenie narodowej kultury, czego prostą konsekwencją stało się zubożenie czy wręcz zafałszowanie perspektywy w widzeniu roli innych. I tak w ambicjach poznawczych owa perspektywa ogranicza się na ogół do etnograficznego opisu objawów chłopskiej kultury, jej świątecznej widowiskowości, obrzędowości i obyczajowości, a w ambicjach animatorskich sprowadza się do seryjnego powielania wzorów tej kultury i poddawania ich estetyzującym procedurom. Mówiąc dobitniej, tak zwana ludowość jest niczym innym jak zredukowaniem owej perspektywy do pojęcia folkloru.
Mimo to udało się, niestety, w powszechnym użyciu zaszczepić termin „kultura ludowa” zamiast „kultura chłopska”. Nie tylko w powszechnym. Również specjalistyczny język uznał to pojęcie za bardziej adekwatne w obszarze swoich badań, a semantycznej różnicy między terminami „kultura chłopska” – „kultura ludowa” zdaje się nie rozumieć nawet wielu profesjonalistów od kultur. Trudno mi się tu rozwodzić nad głęboką, moim zdaniem, odmiennością tych dwóch pojęć. Powiem krótko: kulturą ludową może być i kultura miejska, i podmiejska, i przedmiejska, fabryczna, branżowa, uliczna, osiedlowa, rybacka, flisacka, dworska i jak kto chce. Ponieważ pojęcie ludu jest nieokreślone i pojemne jak studnia bez dna. Nie mówiąc już, że ludem może być mianowana każda zbiorowość bądź przez wspólne uczestnictwo w jakimś historycznym wydarzeniu, bądź w potrzebie emocjonalnej solidarności, a także w wyniku socjotechnicznych czy nawet propagandowych zabiegów.
W pojęciu „kultura ludowa” zmieści się więc wszystko w zależności od potrzeb, życzeń, wyobrażeń, a nawet od społecznych czy politycznych zamówień. Ludowość, jak plastelina, z łatwością poddaje się koniunkturalizacji, ideologizacji, każdemu upartyjnieniu i każdemu upaństwowieniu. U jej podstaw leżą, co prawda, pewne, lecz z reguły zewnętrzne elementy kultury chłopskiej, w dodatku odpowiednio wybrane lub też każdorazowo wybierane na odpowiednią okazję, odpowiednio spreparowane, uestetycznione, a co najważniejsze – pozbawione wszelkiego tragizmu, który tę chłopską kulturę konstytuował w najgłębszym jej planie, wszelkiej metafizyki decydującej o istocie tej kultury.
Podczas gdy kultura chłopska na naszych oczach, chociaż poza naszą świadomością, umarła, kultura ludowa, przeciwnie, ma się jak najlepiej. Ma swoje wytwórnie, swoje sklepy, swój ruch społeczno-artystyczny, swoje profesjonalne zespoły pieśni i tańca, zwłaszcza w środowiskach akademickich, awansowała nawet do rangi etykiety naszej tożsamości narodowej, reprezentując nas często-gęsto na zewnątrz. A przede wszystkim rozwinęła, chałupniczą w przeważającej mierze, przemysłową produkcję wszelkich asortymentów – od świątków po kilimy, od drewnianych łyżek po obrusy, od kapci po meble itd., itd. Przyznaję, sam niekiedy coś z tych rzeczy chętnie kupuję. Zwłaszcza gdy chcę zrobić prezent komuś za granicą. Bywają naprawdę piękne. Lecz niech mnie nikt nie przekonuje, że to wytwory kultury chłopskiej. To tylko towar.
Aby nie było nieporozumień – między tak zwaną kulturą ludową a kulturą chłopską nie ma żadnej równoważności. To po prostu zupełnie inne plany. Pierwsza to tylko uzawodowiony, uprzemysłowiony folklor czy nawet postfolklor. A druga? Powtórzę, co też już kiedyś powiedziałem: chłop nie wiedział, jaki jest jego folklor, wiedział, jaki jest jego los. To ów los, w którym skumulowała się pełnia doświadczenia ludzkiego, i jednostkowego, i zbiorowego, był fundamentem tej kultury. Szczególne znamię temu losowi nadawała wielowiekowa historia samotności, wieki niewoli i niedoli, cierpienia i milczenia, izolacji od narodu i państwa. Z konieczności skazywało to chłopów na samodzielność i samowystarczalność kulturową, na wypracowanie w codzienności i powtarzalności tak zdeterminowanego bytu własnych form egzystencji, własnych obrządków, rytuałów i zasad istnienia, własnego odczuwania czasu i własnego postrzegania przestrzeni, słowem, własnego wewnętrznego świata i stosunku do świata na zewnątrz. Toteż wyłania się z tej kultury wielkie człowiecze uniwersum, a nie folklor, jak by niektórzy chcieli.
Paradoksalnie sprzyjało temu także i to, że dość długo chłopi nie uczestniczyli w historii. Historia na ogół wdzierała się w ich bytowanie jako dopust boży, byli wydani na pastwę historii bez jakichkolwiek możliwości wpływania na jej bieg. Nie mając poczucia uczestnictwa w historii, nie mieli też poczucia winy – jak powiedział Jerzy Pietrkiewicz – na przykład za upadek Polski, co tak doskwierało świadomości inteligenckiej i było przyczyną jej uczulenia na sprawę narodową, w konsekwencji stając się dotkliwym uczuleniem polskiej literatury i sztuki polskiej w ogóle.
Świadomość narodowa chłopów – jeśli założyć, że wiemy, co to pojęcie znaczy – jest bardzo późnym zjawiskiem. Zanim się chłopi dobili owej świadomej przynależności do narodu, wiedzieli na ogół, że są chrześcijańscy, że przynależą do Boga czy do cara, a najczęściej do własnej wsi i parafii. Aczkolwiek moim zdaniem – tak na marginesie – w dużej mierze to dzięki chłopom Polska przetrwała. Dzięki ich przywiązaniu do ziemi, do języka, do wiary. Na tych trzech bowiem fundamentach zasadzało się chłopskie trwanie tu i zawsze, z dziada pradziada, niezależnie, czy Polska była matką, czy macochą, czy w ogóle była. I niezależnie, co się o niej wiedziało i co się do niej czuło.
Z natury więc rzeczy kultura chłopska była kulturą bytu i kulturą miejsca, zamkniętą w kręgu: człowiek – ziemia – przyroda. Motywacją istnienia było jedynie trwanie i przetrwanie. Czas liczył się rodzajem prac, porami roku, świętami i następstwem pokoleń. Przestrzeń fizyczna ograniczała się do własnego obejścia, własnej wsi, parafii i najbliższego miasteczka. Nie znaczy to, że chłopi nie wędrowali, lecz przeważnie gdy wcielano ich do takich czy innych armii, niekiedy za wolnością, dużo częściej jednak za chlebem, choć zdarzało się, że nawet do Ziemi Świętej. Chłopskie relacje, ustne czy zapisane, z tych wypraw w świat są przejmujące, i nie tylko ze względu na niezwykłość okoliczności, które nieraz tym wyprawom towarzyszyły, lecz przede wszystkim ze względu na opisy tego świata i jego percepcję przez ludzi, którzy od pokoleń nie opuszczali swoich gniazd. Wielka szkoda, że jak dotąd nikt nie podjął tematu owych chłopskich odysei.
Generalnie żyli jednak chłopi w tym samym miejscu z dziada pradziada, pod tym samym niebem, z przymusu czy dobrowolnego przywiązania, wrośnięci głęboko korzeniami w swój pożałowania godny byt, dziedziczony i przekazywany dalej, w tę skąpą przestrzeń dookolnego krajobrazu, poza którą rozciągał się ledwo domniemany świat, świat niepewny, budzący lęk, lecz zarazem podniecający wyobraźnię. Ów nieznany świat jako przeciwwaga zamkniętej, ograniczonej przestrzeni istnienia to częsty motyw chłopskich narracji, nasyconych nierzadko fantastycznościami czy wręcz cudownościami.
Trwałość miejsca, gdzie spełniało się ludzkie życie od urodzenia do śmierci, miejsca udeptanego przez pokolenia i strzeżonego pamięcią pokoleń, to jeden z podstawowych znaków chłopskiej kultury. Objawia się on na wiele sposobów. Powołam się na przykład najbardziej znany: przywiązanie do ziemi. Wynikało ono naturalnie z tego, że ziemia żywiła. Lecz nadbudowana nad nią sfera emocjonalna i refleksyjna ułożyła się w swoistą teologię ziemi, nadając ziemi wymiar sacrum. Ziemia decydowała o integralności życia, tak sfery materialnej, jak duchowej, tak doświadczeń, jak wyobrażeń, tak jawy, jak snu. Ziemia była probierzem charakteru jednostki jako człowieka, jako gospodarza, jako sąsiada. Określała stosunki w rodzinie, determinowała uczucia i wychowanie. Tworzyła opinie, hierarchie i autorytety. Poddawała swojemu porządkowi czas, wyznaczała rytm ludzkiego życia. Kreowała zwyczaje, obyczaje, przekonania i przesądy. Odciskała piętno na chłopskiej eschatologii. Stanowiła metrum moralne chłopskiego świata. „Tylko ziemia cię nie zdradzi”, mawiał mój dziadek.
Bo też odwrotnie proporcjonalnie do skąpej przestrzeni chłopskiego bytu miała się przestrzeń metafizyczna chłopskiej kultury. Ta przestrzeń była ogromna. W tę przestrzeń, jak już wspomniałem, wpisane było całe ludzkie uniwersum, pełnia relacji człowiek – człowiek, człowiek – zbiorowość, człowiek – świat – wszechświat – zaświat. Nacechowana niewyobrażalną cierpliwością istnienia, właśnie w sferze metafizycznej kultura chłopska odnajdywała niezwykłe bogactwo zadośćuczynień i pocieszeń. Była to kultura zgody z losem, afirmująca życie takie, jakie przypadło człowiekowi w udziale, odpowiadająca na pytanie, jak żyć, kiedy żyć się często nie dawało, jak odnaleźć pył swojego istnienia w chaosie wszechrzeczy, jak przemijać z pokorą. Miała swoje wyobrażenie zła i dobra, kary i nagrody, swoje wyobrażenie wieczności i wyobrażenie Boga. Chrystus Frasobliwy, to arcydzieło polskiej sztuki przestrzennej, jest przecież chłopskiej proweniencji. To Bóg z chłopskiej doli, zatroskany jak chłop, biedny jak chłop i bezradny jak chłop. Synteza losu, nie tylko rzeźbiarska forma. Kto ją pierwszy wyrzeźbił, składał Bogu w ofierze swoje poniżenie, swoją nadzieję. Bo tak traktowana była sztuka w chłopskiej kulturze – jako ofiara. Dopóki nie została utowarowiona przez ludowość.
Świadomości sztuki jako sztuki ta kultura nie miała. Wszystko było czynione z myślą o pożytku, więc i sztuka. Pożytek był pierwszą zasadą każdego ludzkiego działania. Była to kultura gospodarska, lecz zarazem gospodarna. Nie zmarnował się w niej żaden sen, żadna przestroga, żadne przeczucie. Wszystko coś znaczyło dla człowieka, nawet sroka, która siadła na gałęzi przed domem. Mimo przesycenia tragicznością, z namaszczeniem traktowała dar istnienia.
Doświadczenie było fundamentem tej kultury, doświadczenie – jeśli można tak powiedzieć – pionowe, to znaczy pokoleń, i poziome, to znaczy wspólnoty, wśród której człowiek mieszkał. Było to nade wszystko doświadczenie dotkliwości bytu i w tym planie można bez przesady mówić o egzystencjalnej pełni. Nie zabrakło bowiem w tym doświadczeniu niczego, co człowieka jako jednostkę i jako zbiorowość mogło spotkać na tym świecie. Z owego doświadczenia wyrastał cały system filozoficzny tej kultury, który przenikał ludzkie zachowania – jak i pieśni – praktyczną czy wręcz użytkową mądrością, ale też mądrością uogólnień, ocen i sądów. Stworzył on bez mała poradnik zaradności w każdej potrzebie, ale też zbiór zasad, według których powinien człowiek postępować. Ta mądrość przejawia się w humorze i ironii, przesycających chłopskie formy radości i zabawy, weselne obrzędy, chłopską erotykę, chłopskie przyśpiewki, zalecanki itd.
Ta mądrość przejawia się zresztą na wiele sposobów. Dam konkretny przykład: przysłowia. Kiedy czyta się księgę chłopskich przysłów, rzuca się w oczy, jak wiele z nich przeczy sobie, wyklucza się wzajemnie, wręcz gotowi jesteśmy dojść do wniosku, że rządzi nimi absurd, bezsens, jeśli nie poczucie ironii. Lecz jak dowodzi znany pisarz czeski, Karel Čapek, w eseju zatytułowanym Oprzysłowiach, czyli o mądrości ludowej, owa mądrość nie zawiera się wcale w treści przysłów, lecz w tym, aby w każdej sytuacji człowiek mógł znaleźć odpowiedź na dręczącą go wątpliwość czy bezradność, aprobatę dla swojego wyboru czy zamiaru. Słowem, wiedza przysłów to wiedza intencjonalna, a więc pocieszycielska.
Mądrość kultury chłopskiej ujawnia się nade wszystko w wielkim zbiorowym eposie, jaki ta kultura stworzyła. Że taki epos stworzyła, nie mam co do tego wątpliwości. To epos o wiekach poniżenia i cierpienia, o wiekach rozpaczy i wiekach nadziei. Niestety, to epos domniemany, w najlepszym razie zachowany w nielicznych szczątkach. Pamiętajmy, że ta kultura mówiła, nie pisała. Mowa żywa, a więc ta źródlana, choć ulotna, była językiem chłopskich narracji, chłopskich klechd, bajęd, wyznań i zwierzeń, skarg i żalów, sag rodzinnych, opisów plag i zagrożeń, wędrówek wojennych, wypraw za chlebem itd., itd. Ten epos daje się jednak przynajmniej częściowo zrekonstruować – metodą rekonstrukcji naczynia z odkopanych przez archeologa odłamków – nie tylko zachowaną pamięcią, jeśli ktoś swoim życiem sięgnął jeszcze orbity tej kultury. Na szczęście słowo pisane wchodziło, choć z wolna, mocno spóźnione, w kulturę chłopską, a w niektórych regionach, na przykład na Śląsku, zwłaszcza cieszyńskim, znane było chłopom od XVI wieku. Nierzadko zdarzały się przypadki, że chłopi wynajmowali usługi pisarskie u nauczycieli, organistów, pisarzy gminnych czy prebendowych, czy u kogokolwiek, kto był w pobliżu, a posiadł był tę sztukę. Wiele też ocaleń chłopskiej mowy zawdzięczamy nagraniom magnetofonowym, chociaż magnetofon zjawił się co najmniej o pół wieku za późno. Wiele też uratowali pasjonaci-zbieracze, mimo że nie zawsze można ufać ich ścisłości, zwłaszcza językowej.
Mam osobisty udział w takiej próbie rekonstrukcji owego chłopskiego eposu. Prowadzony przeze mnie przez ponad dwadzieścia lat kwartalnik „Regiony” miał właśnie to na celu, jako najważniejszą powinność swojego profilu. W szczupłym zespole redakcyjnym systematycznie penetrowaliśmy, na ile było to możliwe, różne zasoby, archiwa, prywatne zbiory, skrzynie i kufry, często idąc tropami po omacku. Często sprzyjał nam przypadek, niekiedy zaprzyjaźnieni ludzie, którzy rozumieli naszą ideę. A niekiedy dochodziliśmy do odkryć drogą dedukcji, teoretycznego założenia, że takie zapisy muszą gdzieś być, ponieważ powstała sytuacja nie mogła ich nie powołać.
Na szczęście udało nam się przez te ponad dwadzieścia lat zebrać i opublikować na łamach pisma wiele nieocenionych znalezisk. Wymienię przykłady: blok testamentów chłopskich, nie tych sformalizowanych, urzędowych, lecz tych narracyjnych, będących pożegnalnymi opowieściami ludzi w obliczu śmierci; listy braci Gawlików z 1854 roku, chłopskich emigrantów ze Strzelców Opolskich, którzy wraz z innymi założyli słynną osadę Panna Maria w Teksasie; zapiski chłopów śląskich, sięgające XVIII wieku; życiopisy Cieszyniaków z przełomu wieków; barwną opowieść Kazimierza Omyły, górala, z pierwszej wojny światowej, czy wreszcie wspomnienia tak zwanych żelarzy – chłopów pańszczyźnianych z okolic Spisza, których od pańszczyzny uwolnił dopiero Sejm II Rzeczypospolitej w 1931 roku. Czy z ostatniego półwiecza Supliki chłopskie z czasów kolektywizacji,przejmujący zbiorowy obraz oporu wsi przeciw zakusom totalitarnej ideologii i władzy.
Zamierzaliśmy z tych odnalezionych zapisów przygotować obszerną kilkutomową publikację, która byłaby czymś w rodzaju requiem dla chłopskiej kultury i chłopskiego słowa. Miała nawet w naszym zamierzeniu nosić tytuł Księga chłopskiego słowa. Niestety, brak funduszy, co dzisiaj w takich przypadkach powszechne, ale także brak jakiegokolwiek zainteresowania, zwłaszcza ze strony tych, którzy, wydawałoby się, są szczególnie tej kulturze coś winni, stanął na przeszkodzie naszemu zamierzeniu. Uznaję to niepowodzenie za symboliczne dla owego tytułowego kresu kultury chłopskiej. Powiem więcej, ta kultura nie ma nawet komu dzisiaj przekazać świadectwa, że była i czym była.
To, że musiała umrzeć, jest normalnym wyrokiem dziejów. I nie pomogą tu żale różnych sentymentalistów, którzy przywołują takie czy inne, przeważnie fałszywe, dowody na jej dalsze istnienie, którzy pozory biorą za rzeczywistość, a najczęściej pod pojęciem kultury chłopskiej rozumieją wspomnianą już ludowość, włącznie z różnymi zabiegami organizacyjnymi i także finansowym mecenatem nad nią. Używając wojennej terminologii, kultura chłopska przegrała starcie z napierającą cywilizacją, nawet tak rachityczną jak w polskim wydaniu. Musiała je przegrać. Kulturze biedy i izolacji cywilizacja zaproponowała podniesienie poziomu życia i pracy oraz otwarcie na świat. To zbyt wielkie pokusy, aby można było im się oprzeć.
Nie stało się to od razu. Był to długi, stopniowy proces. Trwał co najmniej kilka dziesięcioleci, a może i dłużej. Pierwsze symptomy daje się zauważyć już na długo przed pierwszą wojną światową w narastających falach chłopskich emigracji za chlebem. Następnie w emancypacyjnych, paradoksalnie, aspiracjach chłopskich pokoleń przed drugą wojną. Ówczesnym marzycielom, jak niektórym i dziś, wydawało się, że możliwe jest pogodzenie postępu cywilizacyjnego na wsi z zachowaniem wszystkich wartości chłopskiej kultury. Okazało się to niemożliwe. Większej lub mniejszej dramatyczności umieraniu tej kultury przydawały także wydarzenia historyczne: pierwsza wojna światowa, druga, okupacja niemiecka. Czas PRL-u, reforma rolna, a następnie nieudana na ogół, lecz jakże kosztowna dla wsi próba kolektywizacji. Wyjazdy wielu rodzin chłopskich na tak zwane Ziemie Odzyskane, a jednocześnie repatriacja rzesz chłopskich zza Buga. Masowa ucieczka młodzieży wiejskiej do miast, do fabryk, kopalń, do szkół, co niezależnie od propagandowego dyskontowania tego faktu przez narzucony Polsce ustrój i narzuconą władzę stanowiło niezaprzeczalny awans tej młodzieży. Nie wolno jednakże przy tym zapominać, że był to zarazem drenaż wsi z najbardziej aktywnych, przedsiębiorczych, zdolnych jednostek. Konsekwencją tego, niestety, była stopniowa deprecjacja wsi jako przestrzeni istnienia, jako miejsca samorealizacji człowieka. Sumując, wszystko to wywołało poważny ruch tektoniczny o nie spotykanej dotąd sile, zachwiało poczuciem trwałości, które chłop czerpał ze związku z ziemią, zatrzęsło wsią w posadach, modelem jej bytu, imponderabiliami jej kultury. Otwarło szerokie wrota na cywilizacyjny i kulturowy import.
Dam jeden przykład. Najbardziej pospolity i powszechny. Telewizor. Nikt nie zakwestionuje jego dobrodziejstw. Poprzez telewizor wtoczył się do chłopskiej izby szeroki świat. Wieś zyskała dostęp do tej samej informacji co wszyscy, do tej samej rozrywki, do tych samych filmów, teatru itp. Można powiedzieć, telewizor udemokratycznił relację wieś – świat, spełniając wobec wsi doniosłą rolę emancypacyjną i wyrywając ją z izolacji.
No, tak. Tylko że zarazem zniszczył tę chłopską izbę jako najważniejszą instytucję chłopskiej kultury. Czym była chłopska izba, ten tylko może powiedzieć, kto choćby w dzieciństwie wysłuchiwał zbierających się, zwłaszcza zimą, kobiet i mężczyzn na sąsiedzkie posiady, na darcie pierza, łuskanie fasoli itp. Zaludniali nieraz tę izbę narratorzy o niepospolitych, surrealistycznych wyobraźniach, prawdziwi kreatorzy słowa i pamięci, filozofowie i błazny, żartownisie i śmieszki, przepowiadacze i utyskiwacze, onirycy, spirytuolodzy i doradcy we wszystkich sprawach ziemi i nieba. Każdy taki wieczór był kartą literatury niepisanej.
Telewizor odesłał wszystkich do ich własnych domów, uzależnił od dyspozytorni jednej, zunifikowanej wyobraźni, a związki międzyludzkie ograniczył do praktycznie koniecznych. I w ogóle ubezwłasnowolnił wieś w jej twórczych pragnieniach i potrzebach. Zawstydził surową kulturę chłopów swoim blichtrem, swoją pychą, tandetną wizją świata i pretensjonalną nowomową.
I tak – nie tylko za sprawą telewizora, o nie – skończyła się chłopska muzyka, chłopska mowa, chłopski świat. Jeśli chłopi śpiewają jeszcze swoje pieśni, to już ich nie tworzą. Jeśli jeszcze mówią wolną chłopską mową, to już tylko ci najstarsi, na wymarciu. Chłopskim światem zawładnął standard, taki sam jak wszędzie, taki sam konsumpcjonizm i aspiracje wyłącznie materialne. Degradacja duchowa wsi jest widoczna gołym okiem, i to na wszystkich planach. To prawda, że ogólnie patrząc, na wsi jest dzisiaj bieda, że wieś zubożała w wyniku ustrojowej transformacji. Lecz to nie jest ta sama bieda, która stanowiła o chłopskiej kulturze, która stworzyła ów wielki świat zachowań, wyobrażeń i pocieszeń. To bieda powstała w wyniku rozbieżności między możliwościami wsi a ofertą, z jaką przychodzi do niej współczesna cywilizacja.
Każda prawdziwa kultura objawia się w pełni dopiero wówczas, gdy już odeszła wraz z formacją, która ją stworzyła. Dopiero wówczas najwyraźniej widać, jakie nam dziedzictwo zostawiła i czy zostawiła. Dziedzictwo każdej umarłej kultury to wytopione z rudy bytu człowiecze uniwersum. Dla mnie w tym chłopskim dziedzictwie trzy elementy są najistotniejsze: słowo – pamięć – wyobraźnia.
Słowo. Nie chodzi mi o zasób słów, zaiste przebogaty w języku chłopskim. Był to język konkretny, precyzyjny, nazywał rzeczy imionami, nie omówieniami czy symbolami, a co najważniejsze – nie miał poczucia bezradności. Znajdował nazwy w każdej potrzebie i dla każdej okoliczności. Chodzi mi jednak o rzecz ważniejszą, najważniejszą moim zdaniem: o relację człowiek – język. Wielopłaszczyznowa to relacja. Wspomnę tylko o jednym jej aspekcie: o wolności w języku. Chłop przez wieki niewolny, w jednym był zawsze wolny – w słowie. Wolny także od wszelkich kompendiów językowych, słowników, poradników i kanonów, zwłaszcza tak zwanej poprawnej polszczyzny. Jeśli pojawił się nowy fakt, rzecz czy zjawisko, nazywał to sam z siebie, jak chciał, jak mu dyktowała własna intencja, jak ów fakt, rzecz czy zjawisko przystawało do jego doświadczenia, jaki wywoływało w nim stan emocjonalny i w jaką wchodził z nim zależność. Przypominał pod tym względem prawdziwego poetę. To my, inteligenci, jesteśmy w języku protezoidalni, uzależnieni od tego, jak się „wzorowo” mówi, pisze, jakie są zasady, konwencje, jak nam dyktują słowniki, często-gęsto korzystamy przy tym z importu. Prawodawcami naszego języka stali się językoznawcy, choć dzisiaj w coraz większym stopniu przejmują ich rolę media, reklamy i urzędy. Warto na marginesie przypomnieć, że niewola człowieka zaczyna się od niewoli języka.
Pamięć. Dzisiaj staje się ona coraz mniej nam potrzebna. Wyręcza nas pismo, wyręczają nas komputery, a z pewną dozą humoru można przypuszczać, że w jakiejś przyszłości zostaniemy całkowicie wyręczeni przez jeszcze doskonalsze urządzenia. Pamięć w kulturze chłopskiej miała podstawowe znaczenie dla jej ciągłości. Była jedyną możliwością zachowania, przekazywania i dziedziczenia wartości tej kultury. Musiała więc być niesłychanie rozwinięta i nieprawdopodobnie pracowita. Wyczulona na najdrobniejszy szczegół życia i na każde słowo. Widać to nawet w chłopskich zapisach. To pamięć ukorzeniała człowieka, potwierdzała jego miejsce na ziemi, nadając sens najmarniejszemu nawet życiu i każdej rzeczywistości subiektywny, jednostkowy, ten najważniejszy wymiar. Przystosowywała się do opowieści człowieka, bo też zadaniem opowieści było przynosić człowiekowi ulgę.
Wyobraźnia. To było panaceum na wszystkie niedostatki. Zrośnięta z bytem, nie stanowiła odrębnego świata. Była z tym bytem integralna. Uzupełniała go, poszerzała, a niekiedy uszczęśliwiała. Zaprzęgnięta w codzienność, była sposobem na bezradność, czyniła zadość ludzkim marzeniom i tęsknotom, nie pozostawiała nikogo samotnym, w opuszczeniu. Obecnych z nieobecnymi, żywych ze zmarłymi łączył cały system komunikacji: przeczuć, przestróg, zwidzeń i snów. Wolność i sprawiedliwość zapewniały przypowieści i baśnie. Przed nieszczęściami chroniły zaklęcia i zamawiania. Jeśli przyjrzeć się na przykład całej sferze tak zwanych zabobonów, jak to określają racjonaliści, to jest to nade wszystko świat poezji, można powiedzieć – poezji stosowanej, praktycznej, użytkowej. W świecie tej to poezji szukali ludzie wsparcia i pomocy w nieszczęściach, chorobach i każdej innej potrzebie. Ta poezja stanowiła częstokroć jedyne remedium, gdy zdani byli wyłącznie na samych siebie, a zdani byli najczęściej. To była niewiarygodnie zaradna wyobraźnia, toteż nic dziwnego, że ubogi chłopski świat wypełniała bogactwem świata nadrealnego.
Właśnie w tej triadzie: słowo – pamięć – wyobraźnia, kultura chłopska, przechodząc dziś w sferę już tylko tęsknoty i sztuki, przekazuje nam swoje nie stanowe, lecz w najpełniejszym tego słowa znaczeniu człowiecze dziedzictwo.
Wystąpienie na konferencji „Mity i rzeczywistość u progu trzeciego tysiąclecia” zorganizowanej w Instytucie Mikołowskim w dn. 20-23 listopada 1999 r. Pierwodruk: „Arkadia” 2000, nr 8. Przedruki: Wiesław Myśliwski, Kres kultury chłopskiej, Warszawa – Bochnia 2003, „Gazeta Wyborcza” 2004, nr 119, „Twórczość” 2004, nr 4.
Był rok 1990. Odwiedziłem moją matkę na wsi w porze dojrzewania czarnej porzeczki. Zobaczywszy mnie przez okno, wysiadającego z samochodu, wybiegła przed próg i zamiast powitania zawołała:
– Może byś mi, synu, zawiózł porzeczki na skup? Akurat urwałam cztery skrzynki. Byłoby jak po drodze.
Wstawiłem skrzynki na tylne siedzenie i pojechałem. Na skupie wyjątkowo nie było kolejki, ale też okazało się, że czarnej porzeczki nie przyjmują. Przyjmują tylko czerwoną, raptem były dwie osoby, jako że czerwoną mało kto uprawiał. Czerwona nigdy nie miała wzięcia, do tego gorzej była płatna, gorzej się zbierała, wszyscy więc sadzili czarną. Czarną brali, ile kto miał, czarną kontraktowali, na uprawę czarnej namawiali ludzi. I tak było od wielu lat. Matka w swoim kilkunastoarowym ogródku miała około trzydziestu bujnych, rodnych krzaków. Dbała o nie i dumna była z dochodu, jaki jej przynosiły. Nie był to wielki dochód, ma się rozumieć, ale uzupełniał rentę, którą otrzymywała po ojcu. Toteż kiedy wróciłem ze skupu, oświadczając, że nie biorą czarnej, postawiła oczy w słup.
– Jak to nie biorą? Zawsze przecież brali. Nieraz sami dawali znać, żeby zrywać i przywozić. Może w kolejce nie chciało ci się stać?
– Nie biorą – powtórzyłem. – Biorą tylko czerwoną.
– To czerwoną biorą, a czarnej by nie brali, a idźżeż ty – nie dawała wiary. – A nie mówili, kiedy będą?
– Nie wiedzą.
– To przecież obleci za ten czas. Już jest na niektórych krzakach przejrzała. Tyle pracy na marne, Chryste Miłosierny. I cóż się stało?
– A cóż, kapitalizm – powiedziałem.
– To nie kapitalizm, synu – powiedziała po chwili namysłu. – To, widać, koniec wsi.
Koniec wsi. Według matki mojej tak właśnie się objawił. Nie oskarżała jednak – jak wielu wówczas – rozpoczynającej się właśnie transformacji ustrojowej o przyczynę tego końca. W jej stwierdzeniu pobrzmiewało raczej coś eschatologicznego. Jako działaczka przedwojennego Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici” patrzyła na wieś z czułością, ale nie bezkrytycznie. Mam więc powody przypuszczać, że ów koniec wsi przeczuwała od lat. Kiedy przyjeżdżałem do niej, na pytanie, co we wsi, coraz bardziej przygnębiona odpowiadała: a co, a pijaństwo coraz gorsze, klną już nawet dzieci, że wstyd człowiekowi, kiedy idzie przez wieś, ten zbił ojca do nieprzytomności, tamten gdy umarł, nawet najbliższych sąsiadów to nie obeszło, że go tyle dni nie widać, i tylko wesela coraz bogatsze. To już nie ta wieś, synu. Lecz mimo to – jak wielu jeszcze dziś – nie dopuszczała do siebie tej ostatecznej myśli. Musiało się dopiero zdarzyć coś, co wstrząsnęło jej tłumioną podświadomością, a nie tylko poczuciem stabilności materialnej, która na dobrą sprawę wcale nie zależała od tych trzydziestu krzaków czarnej porzeczki.
Koniec wsi. Czas naturalnie zadać pytanie: jakiej wsi? Mówiąc najkrócej: wsi chłopskiej. Tej wsi, dla której ziemia była nie tylko warsztatem produkcyjnym, nie tylko podstawą bytu materialnego, lecz stanowiła odniesienie systemu wartości, nadawała znamię ludzkiej wyobraźni i mowie, determinowała ludzki los. Była rudą chłopskiej kultury, tej wielkiej kultury, o której wciąż tak mało wiemy.
Tak, ów koniec chłopskiej wsi nadciągał od kilku co najmniej dziesięcioleci. I to niezależnie od bessy czy hossy gospodarczej, bo też nie gospodarcze były przyczyny tego procesu, a w każdym razie nie tylko. Mało przez kogo był jednak zauważany. Co naznaczone było umieraniem, chciano rozumieć jako proces przemian, i to na ogół pozytywnych, lub jako nieustający awans.
To prawda, że wieś polska awansowała cywilizacyjnie. Lecz to właśnie cywilizacja, mimo że tak rachityczna jak w polskim wydaniu, stała się główną przyczyną zmierzchu chłopskiej wsi. Cywilizacja proponowała łatwiejszą pracę, wolny czas, dostęp do oświaty, zrównanie szans, otwarcie na świat itd. Były to zbyt wielkie pokusy, żeby wieś mogła się im oprzeć. Tylko że i cena owego postępu cywilizacyjnego była niemała.
Paradoksalnie ten początek końca zarysował się już w emancypacyjnych aspiracjach chłopskich pokoleń przed wojną. Ówczesnym marzycielom, jak niektórym zresztą do dziś, wydawało się, że uda się pogodzić postęp cywilizacyjny na wsi z zachowaniem wszystkich wartości chłopskiej kultury. Nie udało się. Nie mogło się udać. I nie można obarczać kogokolwiek winą, ponieważ niczyjej winy w tym nie ma. Chodzi o to, abyśmy widzieli nieuniknioną ambiwalencję tego procesu i nie udawali, że to, co najlepsze z kultury chłopskiej, ocalało i zarazem to, co najlepsze z cywilizacji, przyjęło się na wsi. Gdyby było to możliwe, wieś polska wyglądałaby dzisiaj zupełnie inaczej. Bilans strat i zysków jest prawdopodobnie nie do oszacowania. Z cywilizacyjnego, w tym materialnego, punktu widzenia przewagę mają zyski, z kulturowego ewidentna jest przewaga strat.
Nie wypełnią tych strat organizowane licznie imprezy folklorystyczne ani sponsorowane zespoły poprzebierane w nienaganne ludowe stroje, ani rzekomi górale z akademickimi dyplomami, grający góralską muzykę, strugający świątki, malujący na szkle. Ani nawet orkiestry strażackie, te jedynie możliwe filharmonie w wiejskiej skali. To wszystko jest pozorowaniem chłopskiej kultury.
Nie, nie neguję tych wszystkich organizatorskich poczynań, jeśli nawet ich inspiratorzy sądzą, że są kontynuatorami tej kultury. Poza objawami zmanierowania, pseudonaśladownictwem czy zwykłą tandetą, produkowaną niejednokrotnie w skali przemysłowej, przejawia się w tym nieraz szlachetna próba podtrzymania więzi z tradycją czy nawet ocalenia chociaż w części tego, co możliwe, z nie wykorzystanego wciąż dorobku tej kultury, a niekiedy i szukania odpowiedzi na pytanie, jak żyć w groźnym współczesnym świecie. Być może kryją się w tych działaniach także zalążki projekcji, jak przenieść w przyszłość te wartości, które wieś chłopska w ciągu wieków stworzyła. Niemniej jednak wszystkie te poczynania wyrastają w najlepszym razie z zabiegów działaczy i pasjonatów, nie zaś z naturalnej, wewnętrznej konieczności tworzenia wartości przez samą wieś.
Na Święcie Słowa w Świdnicy z prof. Rochem Sulimą – 1997 rokArchiwum prywatne Wiesława Myśliwskiego
Erozja kultury chłopskiej dokonywała się z wolna, częstokroć niezauważalnie. Cywilizacja na ogół przenikała na wieś na zasadzie osmozy, bez gwałtownych zazwyczaj wstrząsów. Nie odbywało się to zawsze tak całkiem bezboleśnie, a co najważniejsze, nie zawsze w sposób naturalny przebiegały mniej lub bardziej dramatyczne linie tego procesu. Gdyby Polska zaraz po wojnie stała się państwem w pełni demokratycznym i suwerennym i znalazła się w orbicie Zachodu, prawdopodobnie proces ten przybrałby na gwałtowności i polska wieś miałaby to dawno za sobą, upodobniając się mniej lub bardziej do wsi zachodnioeuropejskiej, przynajmniej pod względem niektórych standardów. Ale stało się inaczej. Toteż cywilizacja wypierała chłopską kulturę w sposób niepodobny do żadnego kraju ani na zachodzie, ani na wschodzie, ani na południu Europy. Złożyło się na to wiele przyczyn.
Najpierw okupacja i zniszczenia wojenne cofnęły wieś polską częstokroć do stanu sprzed wojny. Następnie przez czterdzieści pięć powojennych lat nie było stać socjalistycznej gospodarki niedoborów na unowocześnienie państwa, a cóż dopiero wsi, przyjmując naturalnie miarę, jaką rozwojowi cywilizacyjnemu nadał Zachód. Wieś zresztą stała się szybko obiektem zamierzeń innej, ideologicznej „modernizacji”, tzn. kolektywizacji, która miała dopiero w następstwie zagwarantować unowocześnienie cywilizacyjne. Tylko że wieś polska jako jedyna w „bloku” oparła się temu. Zapłaciła za to wysoką cenę.
Narzucono wsi ideologiczną klasyfikację, rozwarstwiając zżyte od wieków, od dziadów, pradziadów, społeczności gromadzkie na kułaków, średniaków i biedniaków. Idolem władzy stał się biedniak. Natomiast dobry, a już nie daj Boże bogaty gospodarz spadł do najniższej klasy, niejednokrotnie z piętnem wroga ludu. Wystąpiły obostrzenia w tak zwanych planowych dostawach, czyli kontyngentach. Nie bez powodu wieś je ochrzciła tym terminem z czasów okupacji, kiedy to na rzecz zaborcy była zmuszona do systematycznego odstawiania produktów żywnościowych. Niewiele zresztą od okupacyjnych różniły się także absurdalne rozporządzenia co do terminów, wielkości i asortymentu tych dostaw. Szły za tym brutalne restrykcje, włącznie z aresztowaniami, wtrącaniem do więzień na mocy „prawomocnych wyroków”, i inne akty samowoli. Takim na przykład zleconym przez władze sposobem walki z opornymi było tak zwane rozkułaczanie – najazdy specjalnych brygad młodzieżowych i robotniczych, które dokonywały przymusowych omłotów, rekwirując częstokroć cały doroczny plon, nie zostawiając nawet ziarna na siew.
Jeśli chłopom udało się przetrwać nawałę kolektywizacji i nie poddać się, to przede wszystkim dzięki swojej kulturze, która jeszcze żyła, dzięki przywiązaniu do wpisanych w tę kulturę wartości, wyrosłych ze związku chłopskich pokoleń z ziemią. Bo poza tym mieli chłopi oparcie jedynie w Kościele, również wówczas gnębionym. W żadnej warstwie społecznej – włącznie, niestety, z inteligencją.
Zyski tego chłopskiego oporu były niewątpliwe, i to dla całego polskiego społeczeństwa. Tym bardziej że ów opór rozpoczął się wówczas, gdy po 1948 roku reżim, pewny swego, przystąpił do ofensywy. Był to pierwszy zbiorowy protest w tak wielkiej skali wobec autorytarnych, nie liczących się ze społeczeństwem zamierzeń. Ratując swoje prywatne gospodarstwa, zapewnili chłopi nam wszystkim, w większym lub mniejszym stopniu, poczucie bezpieczeństwa żywnościowego, w zmonopolizowanym systemie dystrybucji dóbr żywnościowych wykopali wolnorynkowe kanały, funkcjonujące już do końca PRL-u. Obudzili zarazem podupadającą świadomość naszego, i jednostkowego, i zbiorowego, prawa do suwerennego stanowienia o sobie, na przekór totalitarnej ideologii i jej zakusom. To ów chłopski opór przeciw kolektywizacji legł u podstaw wszystkich następnych protestów i buntów, które w konsekwencji doprowadziły do upadku reżimu. Nie zapominajmy o tym.
Ten opór nie obył się jednak bez kosztów, które ponieśli już sami chłopi. Różne to były koszty. Najbardziej brzemienne w konsekwencje okazało się zachwianie poczucia trwałości, które chłop zawsze czerpał ze związku z ziemią. Nie mówiąc już o zagrożeniach bytu, pojawiły się symptomy duchowego wydziedziczenia, co nigdy przedtem nie miało na wsi miejsca, w najgorszych nawet okresach. Zaczął się masowy exodus młodzieży wiejskiej do szkół, do fabryk, do kopalń, na socjalistyczne budowy. To prawda, industrializacja sprzyjała temu, bezpłatna nauka tym bardziej, przeludnienie wsi także, propaganda dokonała reszty, ale jednocześnie u większości młodych ludzi obserwuje się utratę wiary w sens życia na wsi, w jakiekolwiek możliwości samorealizacji i w jednostkowym, i w społecznym wymiarze, a u wielu deprecjację wsi jako przestrzeni istnienia.
Sami zresztą chłopi, nie bacząc na następców, wypychają swoich synów i córki do miast jako do lepszego i pewniejszego miejsca na ziemi. Syn w mieście, córka w mieście – to był z reguły powód do dumy. Niezależnie od tego, jak tym synom i córkom powiodło się, czy zostawali dyrektorami, czy sprzątaczkami dyrektorskich gabinetów. A co gorsza, także niezależnie od tego, że na horyzoncie czaił się już dramat, który po latach, na starość dotknie tak wielu, co bez następców, osamotnieni i osłabli na siłach, tyrali w podupadających gospodarstwach, jak mogli, do końca swoich dni. Zdumiewające, ale chłop, który określał swoje życie zawsze z uwzględnieniem przynajmniej jednego pokolenia wstecz i jednego w przód, jakby stracił zdolność i pamięci, i antycypacji.
I tak wieś się starzała, zamierała samodzielna aktywność społeczna, zastępowana przez aktywność stymulowaną i sterowaną, zamierała chłopska kultura, pozostawiając po sobie poszerzającą się z latami pustkę duchową. Tym bardziej że ze wsi odpływała młodzież najbardziej niespokojna, przedsiębiorcza, najzdolniejsza. Na ogół zostawali tylko nieliczni, ze świadomego wyboru czy też z poczucia obowiązku wobec rodziny i ziemi. Najliczniejsi to byli ci mniej zaradni, najmniej zdolni lub których miasto odrzuciło. I jakkolwiek po 1956 roku przyszły lepsze czasy dla chłopskiej gospodarki, ten trend ucieczki młodzieży wiejskiej do miast już się nie odwrócił, a wieś do dziś nie odzyskała rangi miejsca, gdzie można i warto żyć, gdzie mimo wszystko jest szansa na samorealizację człowieka. A większa, być może, właśnie się otwiera.
Powiedziałem, przyszły lepsze czasy dla chłopskiej gospodarki. I z jakiejkolwiek by patrzeć na to perspektywy, nikt nie powie, że było inaczej. Władza odstąpiła za Gomułki od siłowej kolektywizacji. Co prawda, nie zrezygnowała z ideologicznego dogmatu o wyższości gospodarki kolektywnej nad indywidualną. W praktyce jednak zaczęto uwzględniać rachunek żywnościowy. Zwiększyły się przydziały dla wsi maszyn i urządzeń rolniczych, materiałów budowlanych, węgla, nawozów itp., zniesiono też z czasem planowe dostawy, objęto wieś ubezpieczeniami rentowo-emerytalnymi i zdrowotnymi.
Można by się, co prawda, dopatrzyć w tym zmiany metody, obliczonej na powolne starzenie się, a w końcu wymarcie wsi chłopskiej. Drenaż bowiem młodzieży wiejskiej trwał nadal. I nie tylko młodzieży. Ssący jak pompa zasoby ludzkie przemysł wessał także większość chłopów małorolnych, powołując do życia nową warstwę „chłoporobotników”, dla których rodzinne wsie stały się już tylko noclegowniami. Wieś została ponadto powiązana licznymi więzami z państwowym monopolem skupu i dystrybucji, i to na jego warunkach, podporządkowana jego reglamentacyjnym prawom. A jakkolwiek nie musiała się już martwić o sprzedaż swoich płodów, co w przedwojennej przeszłości, a także i dzisiaj jest prawdziwą zmorą wsi, to została jednocześnie ubezwłasnowolniona, zatracając swoją tożsamość, a co zabrzmieć może paradoksalnie – i samowystarczalność żywnościową.
Przyczyny tego stanu rzeczy były jednak nie tylko polityczne, przede wszystkim cywilizacyjne. Cywilizacja w coraz większym stopniu zaczęła wyręczać chłopów w wytwarzaniu żywności na własne potrzeby. Stół chłopski zastawiał się z wolna żywnością kupowaną w sklepie. Skończył się przysłowiowy chleb wiejski, a nazwa przeszła na jeden z gatunków chleba przemysłowego, co prawda, ani w smaku, ani w jakości nie przypominającego pierwowzoru. Nie tylko chleb, skończyło się wiele przetworów i wytworów, zanikło wiele umiejętności. Z czasem przymiotnik „wiejski” zaczął robić karierę w nazewnictwie produktów przemysłu żywnościowego, stając się quasi-miarą wyróżniającej jakości, jak kiedyś znak „Q”, a obecnie „Teraz Polska”. Pojawiły się jajka wiejskie, serki wiejskie, wiejska śmietana, wiejskie masło, wiejskie mleko itd. Brzmiałoby to nawet sentymentalnie, gdyby nie krył się w tym absurd. Symboliczny to jednakże absurd. Może najwymowniej ilustruje on proces odchodzenia starej chłopskiej wsi i obumierania chłopskiej kultury.
Niezależnie od wszystkiego w tym dramatycznym procesie wieś jednak i materialnie, i cywilizacyjnie zyskiwała. A już za Gierka nastał okres prawdziwego boomu. „Każdy kłos na wagę złota” – to nie było hasło tylko propagandowe. Niedobory, reglamentacja i związane z tym zjawiska patologiczne, tak, to wszystko miało miejsce. Ale jednocześnie budownictwo na wsi nabrało nie spotykanego dotąd tempa. Popyt na traktory, maszyny rolnicze, nawozy itp., na wszelkie zresztą dobra konsumpcyjne, przewyższał o wiele możliwości niewydolnej gospodarki centralnej. Trzeba to otwarcie powiedzieć, chłopi (a może już tylko rolnicy), zwłaszcza ci gospodarni, zapobiegliwi, bogacili się w oczach.
Lecz co dziwne, nie spotkałem nikogo, kto by potwierdził, że produkcja rolnicza się opłaca. Wszyscy wciąż narzekali na jej nieopłacalność, próbując mi to nieraz udowodnić z ołówkiem w ręku. Nasuwało to wniosek, że opłacalność produkcji rolniczej to najbardziej tajemnicza kategoria ekonomii. A może nie ekonomii, lecz psychologii, socjologii, kultury czy wręcz metafizyki? Byłbym skłonny przypuszczać, że permanentna nieopłacalność, na jaką zwykli skarżyć się chłopi, i to niezależnie od bessy czy hossy, jest niczym innym, jak ekwiwalentem odwiecznego poczucia krzywdy, zakodowanego w chłopskiej duszy i chłopskiej kulturze. To poczucie krzywdy naturalnie nie wzięło się z niczego, ma swoje podłoże w wiekach chłopskiej nędzy, poniżenia i samotności.
Toteż po epoce gierkowskiej, i latach następnych, chłopi spadli z najwyższego konia. Transformacja z jej wolnorynkowymi zasadami okazała się prawdziwym szokiem dla chłopskiej gospodarki, wprzęgniętej dotąd, jak w kierat, w system państwowego monopolu. Zwłaszcza że chłopi, o czym już nadmieniałem, byli obok górników największymi beneficjantami tego systemu. To niemile dzisiaj brzmiąca prawda, ale trzeba ją powiedzieć, jeśli chce się zrozumieć obecny dramat wsi. Żywność, obok węgla, należała do produktów strategicznych w gospodarce i polityce PRL-u. Nie umniejsza to w niczym prawdziwości tego dramatu. Jego miarą jest miara obecnej bezradności wsi, ale przecież nie zawinionej przez wieś. W niej się jedynie objawia skala ubezwłasnowolnienia wsi przez ów system.
Nie wolny rynek postawił tę starą wieś w obliczu zagłady, jak sądzą niektórzy, a w każdym razie nie tylko. Gospodarstwo chłopskie ze swojej istoty jest przecież strukturą wolnego rynku, jak każda prywatna własność. Nieobce mu też było doświadczenie funkcjonowania na tym wolnym rynku, chociażby w okresie dwudziestolecia międzywojennego. To ów system, „szczodry” wobec wsi, wprzągł zarazem gospodarstwo chłopskie w swoje mechanizmy i swoją orbitę, czyniąc zeń jedynie formalnie gospodarstwo prywatne, w rzeczywistości półpaństwowe. Uśpił chłopów. A nawet podtrzymując pozory, kultywując niektóre rytuały obyczajowości wiejskiej, nierzadko włączając je do obrządków państwowych, w jakimś stopniu zakonserwował wieś, przedłużył jej koniec, zakonserwował chłopską świadomość, przedłużył umieranie chłopskiej kultury. Z kultur chłopskich była to najdłużej trwająca kultura w Europie.
Wolny rynek, z całą znamienną dla niego bezwzględnością, ujawnił jedynie tę złożoną, dramatyczną prawdę. Wieś okazała się nagle ugorem kulturalnym, ziemią duchowo wypaloną, jako że skurczyły się niepomiernie możliwości organizowania i finansowania tak zwanej kultury ludowej, a więc złudzeń, że to wciąż żyjąca kultura chłopska. A chłopskie gospodarstwo zawisło jakby w próżni, stanęło bowiem przed koniecznością przystosowania się do wymogów rynku, a tym samym powrotu do autentyczności.
Jest to sprawa nieprosta. Gorzej niż punkt zero, bo w dodatku pełen obciążeń mentalnych, przyzwyczajeń, osłabionego instynktu samozachowawczego, a zwłaszcza zdegradowanej inicjatywy. Jeśli na wsi jest dzisiaj bieda – a jest – nie jest to ta sama dawna bieda, która stanowiła o chłopskiej kulturze, która stworzyła samodzielny świat zachowań, wyobrażeń i pocieszeń. Pomijając różnicę poziomów, tamta bieda – jeśli wolno tak powiedzieć – była bezpieniężna, ta dzisiejsza stała się pieniężna. W tamtej biedzie pieniądze były niezbędne na przysłowiowe „sól, naftę, zapałki”, w tej dzisiejszej na wszelkie dobra, które wtłacza na wieś cywilizacja. Dla przykładu: jeśli tarkę, balię, ług i kijankę zastępuje automatyczna pralka, to potrzebne są pieniądze i na tę pralkę, i na proszki, i na prąd. W tamtej biedzie wieś z konieczności musiała być samowystarczalna, w tej „cywilizacyjnej” nie może już być, choćby chciała. Dobra cywilizacyjne są po prostu płatne.
Ten cywilizacyjny proces ma jednak i głębsze konsekwencje. Jeśli dzisiaj słyszę, że w tej czy innej wsi nie ma już krów, a wieś kupuje mleko w sklepie, na co również potrzebne są pieniądze, wydaje się to wręcz niezrozumiałe. Zwłaszcza dla kogoś, kto pamięta, czym była krowa w chłopskim bytowaniu. Nie na piękne krowie oczy nazywało się ją żywicielką. Wieś kupująca mleko w sklepie – oto wymiar tego cywilizacyjnego dramatu.
Ów dramat, jaki przeżywa dzisiaj wieś, waży na całym naszym bycie narodowym, na naszych aspiracjach cywilizacyjnych, toteż nie może pozostać sprawą samej wsi. Nie mówiąc już, że winniśmy wszyscy coś tej wsi – całe społeczeństwo. Byliśmy dotąd jej dłużnikami – nie odwrotnie. To prawda, że wieś musi się zdobyć na własną inicjatywę, nie może trwać w wyczekującej bierności. Ale wieś nie jest w stanie sama sobie poradzić z nadciągającymi przekształceniami. Zbyt wielkie wiążą się z tym koszty, nie tylko finansowe. Zresztą w naszym wspólnym, ogólnonarodowym interesie leży to, aby wieś przeszła całą tę transformacyjną burzę przy najmniejszych zniszczeniach jej społecznej i duchowej substancji. Aby wyszła z tej burzy bez kolejnego utwierdzenia się w odwiecznym poczuciu krzywdy.
Nie, wieś nie chce zatrzymać czasu, nie chce powrotu do dawnej sztucznej prosperity, jaksądzą niektórzy. Wieś wie, że zmiany, jakie ją czekają, są nieuchronne. Widać to w wielu chłopskich wypowiedziach, sondażach, ankietach czy bezpośrednich rozmowach. Różne desperackie akty i protesty, jakich jesteśmy coraz częściej świadkami, nawet te naganne i bezrozumne, ujawniają jedynie miarę rozpaczy. Ta rozpacz częstokroć wykracza poza granice chłopskiego etosu, do którego byliśmy przyzwyczajeni, częstokroć obnaża i smutniejszą prawdę, że po tym etosie nie został nawet ślad – odszedł wraz z chłopską kulturą, której był wytworem.
Inna sprawa, że ta chłopska rozpacz znalazła zbyt wielu fałszywych orędowników, którzy nie baczą, że akty, jakie inspirują, zwracają społeczeństwo polskie przeciw wsi. Wieś potrzebuje zrozumienia i prawdziwych orędowników. Potrzebuje troski i solidarności nas wszystkich, gdziekolwiek mieszkamy i skądkolwiek pochodzimy.
Tu nie chodzi tylko o ceny i cła, o parytet dochodów, tanie kredyty itp., jak sądzą manipulatorzy tej chłopskiej rozpaczy. To prawda, że wieś podupadła w okresie tych dziesięciu lat transformacji, wiele chłopskich rodzin żyje w biedzie, najdotkliwiej doświadczają tego ludzie starzy i dzieci. Ale też prawdą jest, że bieda skumulowała się z wieloma innymi zmianami, spoza sfery produkcji, które przybrały na gwałtowności. Żeby nie rozwodzić się, powiem najkrócej. Oto na naszych oczach odbywa się ostatnie stadium agonii wielkiej formacji kulturowej, wielowiekowego układu człowiek-ziemia, człowiek-praca, człowiek-rodzina, człowiek-świat-wszechświat. Rozpacz chłopska ma więc wiele przyczyn. Dlatego jej uzewnętrznienia są niekiedy ślepe, nienawistne, konwulsyjne. Dlatego tak łatwo poddaje się wszelkim znachorom i wszelkim złudzeniom. Ale to prawdziwa rozpacz. Nie lekceważmy jej.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
