Ann Stilwell przybywa do Nowego Jorku w nadziei, że spędzi wakacje, pracując w Metropolitan Museum of Art. Tymczasem zostaje oddelegowana do oddziału The Cloisters, muzealnego zespołu klasztorów i ogrodów, słynącego ze swoich zbiorów sztuki średniowiecznej i renesansowej.
Dziewczyna dołącza do wąskiego kręgu charyzmatycznych, acz tajemniczych badaczy. Chętnie daje się ponieść ich niekiedy dziwacznym teoriom, głoszonym między innymi przez kustosza muzeum, który ma bzika na punkcie tarota i głęboko wierzy w możliwość przepowiadania przyszłości.
Kiedy jednak znajduje zagadkową, uważaną za zaginioną, piętnastowieczną talię kart pochodzącą z Italii, nagle zostaje wplątana w niebezpieczną grę, w której kluczową rolę odgrywają władza, toksyczna przyjaźń i ambicja.
A gdy ta gra wymyka się spod kontroli, Ann musi zdecydować, komu zaufać…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrew Haysowi
(oraz naszemu Queso, czyli Serkowi)
„Pierwszy dzień życia człowieka przesądził już o dniu ostatnim”.
Seneka, Edyp
PROLOG
Śmierć zawsze nawiedzała mnie w sierpniu. Tym leniwym, cudownym miesiącu, który przemieniliśmy w coś gwałtownego i brutalnego. Ta przemiana dokonała się szybko, niczym sztuczka karciana.
Powinnam to przewidzieć. Ciało leżące na podłodze w bibliotece i ogrody przeorane przez poszukiwania. Zazdrość, pazerność i ambicja tylko czekające, żeby nas pożreć jak wąż zjadający własny ogon. Jak uroboros. I chociaż znam mroczne prawdy, które skrywaliśmy przed sobą tamtego lata, to i tak jakaś część mnie wciąż tęskni za The Cloisters, za osobą, którą wtedy byłam.
Kiedyś myślałam, że to wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Że mogłam nie przyjąć tej posady i odmówić Leo. Że mogłam nie polecieć tamtego letniego wieczoru do Long Lake. A koroner mógł zrezygnować z autopsji. Ale to nigdy nie zależało ode mnie. Teraz to wiem.
Ostatnio dużo myślę o szczęściu. Szczęście. Po angielsku luck, zapewne od niemieckiego słowa das Glück, oznaczającego pomyślność, szczęśliwy traf, fortunę. Dante nazwał fortunę ministra di Dio, narzędziem wyroków Bożych. Fortuna to tylko starodawne określenie przeznaczenia, fatum. Starożytni Grecy i Rzymianie robili wszystko w służbie Fatum. Wznosili na jego cześć świątynie i uzależniali swoje życie od jego kaprysów. Konsultowali się z sybillami i prorokami. Wróżyli ze zwierzęcych wnętrzności i studiowali znaki. Podobno sam Juliusz Cezar przekroczył Rubikon, dopiero gdy rzucił kośćmi. Alea iacta est – kości zostały rzucone. Od tego rzutu zależały losy całego Cesarstwa Rzymskiego. Przynajmniej raz Cezar miał szczęście.
A co, jeśli nasza egzystencja – to, jak żyjemy i umieramy – już została przesądzona? Chcielibyście wiedzieć, czy rzucone kości albo rozdane karty zdradzą wasz los? Czy to możliwe, żeby życie było tak wątłe, tak niepokojące? A może wszyscy jesteśmy tacy jak Cezar? Zdajemy się na szczęśliwy traf, nie chcąc zobaczyć, co nas czeka w idy marcowe?
Z początku łatwo było przegapić znaki, które objawiły się licznie tamtego lata w The Cloisters. Ogrody zawsze bujnie porośnięte polnymi kwiatami i ziołami, doniczki z terakoty obsadzone lawendą, kwitnące słodko i biało jabłonie. Powietrze tak gorące, że nasza skóra była nieustannie wilgotna i zaczerwieniona. Nieunikniona przyszłość, która nas znalazła, a nie na odwrót. Pechowy rzut, który mogłabym przewidzieć, gdybym tylko – podobnie jak Grecy i Rzymianie – wiedziała, czego wypatrywać.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przyjechałam do Nowego Jorku na początku czerwca, w czasie narastających upałów, które po osiągnięciu szczytu nie odpuszczały aż do września, a skumulowane ciepło biło od rozgrzanego asfaltu i każdej szklanej powierzchni. W przeciwieństwie do wielu moich rówieśników z College’u Whitmana, którzy udali się na zachód, do Seattle i San Francisco, czasem do Hongkongu, ja wyjechałam na wschód.
Prawda była taka, że nie wybierałam się do miejsca, które obrałam początkowo za swój cel, czyli do Cambridge albo New Haven ani nawet do Williamstown. Kiedy jednak z różnych katedr zaczęły spływać maile, w których przedstawiciele uczelni pisali, jak bardzo im przykro... że było naprawdę wielu kandydatów... i życzyli powodzenia w moich przyszłych przedsięwzięciach, byłam wdzięczna, że chociaż jedna z moich aplikacji została rozpatrzona pozytywnie – a dotyczyła ona letniego programu dla współpracowników w Metropolitan Museum of Art. Wiedziałam, że zawdzięczam to mojemu promotorowi, profesorowi emeritusowi Richardowi Lingrafowi, który niegdyś uchodził za czołowego przedstawiciela Ligi Bluszczowej, dopóki pogoda na Wschodnim Wybrzeżu – a może jakieś kontrowersje w łonie jego Alma Mater? – nie przepędziła go na zachód.
Chociaż nazywano to „programem dla współpracowników”, w istocie chodziło o staż ze skromnym stypendium. Dla mnie to nie miało żadnego znaczenia; byłabym gotowa pracować na dwie zmiany i jeszcze im zapłacić, żeby się tam dostać. To w końcu Met. A komuś takiemu jak ja – prostej dziewczynie z nieznanej uczelni – taki prestiżowy glejt był naprawdę potrzebny.
No dobrze, Whitman może nie jest całkiem nieznaną uczelnią. Ale ponieważ dorastałam w Walla Walla, małym, zakurzonym miasteczku z parterowymi domami w południowo-wschodniej części stanu Waszyngton, w którym to mieści się College Whitmana, rzadko spotykałam kogoś zamiejscowego, kto w ogóle zdawał sobie sprawę z jego istnienia. Całe moje dzieciństwo było związane z tym college’em, co jednak stopniowo przyćmiło jego magię. Podczas gdy inni studenci zjawiali się na kampusie podekscytowani tym, że zaczynają nowe, dorosłe życie, ja nie otrzymałam takiej czystej karty. A to dlatego, że oboje moi rodzice pracowali na Whitmanie. Mama świadczyła usługi gastronomiczne – planowała menu i wieczorki tematyczne dla studentów pierwszego roku, którzy mieszkali w akademiku: a to wieczór baskijski, a to etiopski, a to w stylu asado. Gdybym mieszkała na kampusie, pewnie planowałaby także moje posiłki, jednak ulgi finansowe, jakie College Whitmana zapewniał swoim pracownikom, ograniczały się tylko do czesnego, dlatego wciąż mieszkałam z rodzicami.
Ojciec z kolei był lingwistą, choć nie należał do kadry naukowej. Jako samouk, korzystający z zasobów Biblioteki Penrose, nauczył mnie rozróżniać między sześcioma łacińskimi przypadkami i dokonywać analizy składniowej włoskich gwar, a to wszystko w przerwach między swoimi dyżurami woźnego. To jest do czasu, aż latem poprzedzającym mój ostatni rok na uczelni został pochowany obok moich dziadków, na tyłach kościoła luterańskiego na obrzeżach miasta jako ofiara wypadku drogowego. Nigdy mi nie powiedział, skąd wzięło się jego zamiłowanie do języków. Wiedziałam tylko, jak bardzo radowało go to, że ja też je dzieliłam.
– Twój tata byłby z ciebie bardzo dumny – powiedziała Paula.
Właśnie kończyłam zmianę w restauracji, w której pracowałam i w której Paula, właścicielka, zatrudniła mnie niemal dekadę wcześniej, gdy miałam piętnaście lat. To był wąski, kiszkowaty lokal z pokrytym nalotem blaszanym sufitem. Zostawiłyśmy otwarte drzwi w nadziei, że powiew świeżego powietrza rozproszy wciąż unoszące się w środku zapachy kolacji. Od czasu do czasu szeroką ulicą biegnącą na zewnątrz snuł się jakiś samochód, przecinając mrok snopami światła bijącymi z reflektorów.
– Dzięki, Paula – odparłam i podliczyłam swoje napiwki leżące na barze, starając się nie zwracać uwagi na czerwone łukowate ślady, które wykwitły na mojej ręce. Przez duży ruch, większy niż zwykle z uwagi na koniec roku akademickiego, musiałam naraz roznosić stosy gorących talerzy i układać je bezpośrednio na przedramieniu. Podróż z kuchni do jadalni była wystarczająco długa, żeby przy każdym takim kursie ceramiczne naczynia zdążyły mnie poparzyć.
– Wiesz, zawsze możesz tu wrócić – powiedział barman John, zwalniając dźwignię nalewaka i podając mi piwo. Wolno nam było wypić tylko jedno w ciągu zmiany, ale rzadko przestrzegaliśmy tej zasady.
Wyprostowałam ostatni banknot jednodolarowy i schowałam pieniądze do tylnej kieszeni.
– Wiem.
Tyle że nie chciałam tu wracać. Duch mojego ojca, zmarłego tak nagle z niezrozumiałych dla mnie powodów, nadal nawiedzał każdą przecznicę śródmieścia, nawet ten brązowiejący skrawek trawy przed restauracją. Książki i badania, w których do tej pory szukałam ucieczki, już nie zabierały mnie wystarczająco daleko.
– Nawet jesienią, kiedy nie będzie nam brakować pracowników, i tak cię przyjmiemy – ciągnął John.
Starałam się stłumić panikę ogarniającą mnie na myśl o tym, że jesienią mogłabym wrócić do Walla Walla, gdy nagle usłyszałam za sobą głos Pauli:
– Zamknięte.
Spojrzałam przez ramię na drzwi frontowe, gdzie zebrała się grupka dziewczyn – niektóre stały w przedsionku i czytały menu, ale część już władowała się do środka przez wewnętrzne drzwi z siatki, przez co tabliczka z napisem „Zamknięte” uderzyła z hukiem o drewno.
– Przecież jeszcze obsługujecie – stwierdziła jedna, wskazując na moje piwo.
– Przykro mi, już zamknęliśmy – oznajmił John.
– Och, proooszę – rzuciła inna dziewczyna. Ich twarze na razie były tylko zaczerwienione od alkoholu, ale już wiedziałam, jak zakończą ten wieczór z czarnymi smugami pod oczami i posiniaczonymi nogami. Przez cztery lata studiów na Whitmanie nigdy nie zaliczyłam takiej nocy; wszystko, co mnie spotkało, to darmowe piwo i oparzenia skóry.
Paula rozpostarła ręce i wyprosiła je za drzwi. Ponownie spojrzałam na Johna.
– Znasz je? – spytał, od niechcenia wycierając bar.
Pokręciłam przecząco głową. Jako jedynej studentce, która nie mieszkała w akademiku, trudno mi było znaleźć przyjaciół. Whitman to nie uczelnia publiczna, gdzie coś takiego jest na porządku dziennym. To mały college humanistyczny – mały i drogi college humanistyczny. Tutaj wszyscy studenci mieszkają na terenie kampusu, nawet jeśli nie przez całe studia, to przynajmniej na pierwszym roku.
– Na mieście coraz większy ruch – zauważył John. – Cieszysz się z końca studiów? – Spojrzał na mnie wyczekująco, ale zbyłam jego pytanie wzruszeniem ramion. Nie miałam ochoty gadać o Whitmanie ani o końcu studiów. Chciałam już tylko wrócić z pieniędzmi do domu i schować je w bezpiecznym miejscu wraz z resztą napiwków, które zaoszczędziłam. Przez cały rok pracowałam przez pięć wieczorów w tygodniu, a kiedy pozwalał mi na to plan zajęć, brałam również dzienne zmiany. Jeśli nie siedziałam w bibliotece, to byłam w pracy. Wiedziałam, że zmęczenie nie sprawi, że przestanę myśleć o ojcu i o kolejnych odmowach, które przychodziły z uczelni, ale przynajmniej trochę przyćmiło tę brutalną rzeczywistość.
Mama nigdy nic nie powiedziała o moim napiętym grafiku ani o tym, że wracam do domu i od razu kładę się spać, ale z drugiej strony była zbyt pochłonięta własną żałobą i rozczarowaniami, żeby zwrócić na to uwagę.
– Wtorek będzie moim ostatnim dniem pracy – oświadczyłam, wstając od baru i dopijając resztkę piwa, po czym pochyliłam się nad ladą i postawiłam szklankę na ociekaczu. – Jeszcze tylko dwie zmiany.
Paula zaszła mnie od tyłu i oplotła w pasie rękami. Choć bardzo chciałam, żeby ten wtorek już nastał, wtuliłam się w nią, przykładając głowę do jej głowy.
– Wiesz, że on gdzieś tam jest, prawda? I cię obserwuje?
Nie wierzyłam jej; nie wierzyłam nikomu, kto próbował mi wmówić, że jest w tym jakaś magia, jakaś logika, ale i tak chcąc nie chcąc przytaknęłam. Jeśli czegoś się nauczyłam, to tego, że nikt tak naprawdę nie chce słuchać, jak bardzo boli strata bliskiej osoby.
Dwa dni później przywdziałam niebieską poliestrową togę i odebrałam swój dyplom ukończenia studiów. Mama też była na uroczystości, robiła zdjęcia, a potem przyszła na przyjęcie, które wydział Historii Sztuki zorganizował na mokrym trawniku przed na wpół gotyckim Memorial Building, najstarszym budynkiem na terenie College’u Whitmana, wzniesionym w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Byłam boleśnie świadoma, że na tle znacznie starszych budowli mieszczących się na kampusach Harvardu czy Yale, i tak wypadał dość blado. Najstarszym zabytkiem, jaki miałam okazję zobaczyć na własne oczy, był kościół metodystów w Claquato, skromna drewniana budowla z tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku. Może właśnie dlatego przeszłość aż tak mnie fascynowała – bo za młodu nie miałam z nią styczności. Wschód stanu Waszyngton to głównie pola pszenicy i składy z paszą – srebrne silosy, które nigdy się nie starzały.
Co więcej, w trakcie całego mojego czteroletniego pobytu w College’u Whitmana byłam jedyną osobą na wydziale, która zajmowała się wczesnym renesansem. Trzymając się z dala od dzieł wielkich mistrzów pokroju Michała Anioła czy Leonarda, wolałam studiować prace pomniejszych artystów i zapomnianych malarzy, takich jak Bembo czy Cossa, albo noszących dziwne przydomki, jak choćby „Niechlujny Tomasz”[1] czy „Zezulec”[2]. W centrum moich zainteresowań zawsze znajdowały się księstwa i dwory, nigdy imperia. Poza wszystkim innym ludzie na dworach byli cudownie małostkowi i fascynowali się najbardziej dziwacznymi rzeczami – astrologią, amuletami, szyframi – w które osobiście nie wierzyłam. Te moje zamiłowania oznaczały jednak, że często pracowałam sama: w bibliotece albo w prywatnym gabinecie profesora Lingrafa, który przybywał na nasze spotkania co najmniej z dwudziestominutowym opóźnieniem, o ile w ogóle o nich pamiętał.
Choć na pierwszy rzut oka cała ta wiedza wydawała się niepraktyczna, to, co na ogół pomijano w badaniach nad renesansem, ujęło mnie swoim blichtrem i przepychem, wiarą w magię i emanacją siły. Kiedy jednak zaczęłam myśleć o studiach doktoranckich, ostrzeżono mnie, że niewiele wydziałów będzie zainteresowanych moją dotychczasową pracą. Moje badania były zbyt marginalne, nie dość istotne, ambitne i rozległe. W College’u Whitmana zachęcano studentów do ponownego zbadania danej dyscypliny, do tego, żeby stali się ekokrytyczni, zgłębiali multisensoryczność ludzkiego postrzegania. Czasem się zastanawiałam, czy to, co studiuję – te wciąż pomijane rzeczy, o które nikt nie dbał – tak naprawdę samo mnie nie wybrało, bo często czułam się wręcz bezsilna i nie potrafiłam tego porzucić.
Mama stała w cieniu i rozmawiała z innym rodzicem, wymachując rękami i pobrzękując srebrnymi bransoletkami. Rozejrzałam się po zebranych w poszukiwaniu białej burzy włosów Lingrafa, ale najwyraźniej odmówił udziału w przyjęciu. Chociaż pracowaliśmy ze sobą przez prawie cztery lata, z rzadka pojawiał się na uczelnianych uroczystościach i równie rzadko opowiadał o swoich badaniach. Nikt nie wiedział, nad czym obecnie pracuje ani kiedy całkiem przestanie się pokazywać na kampusie. Praca z Lingrafem była poniekąd uciążliwa. Kiedy inni studenci czy nawet profesorowie dowiadywali się, że jest moim promotorem, często pytali, czy na pewno nie zaszła jakaś pomyłka – tak rzadko brał kogoś pod swoje skrzydła. Ale to nie była pomyłka. Lingraf podpisał się na mojej pracy magisterskiej, na moich świadectwach ukończenia studiów, na moich listach polecających – na wszystkim. I to mimo że wyraźnie nie chciał być częścią społeczności College’u Whitmana. Wolał zaszyć się w swoim gabinecie, gdzie nikt mu nie przeszkadzał, a ilekroć ktoś do niego zaglądał, pośpiesznie chował wszystkie papiery do szuflady.
Kiedy skończyłam lustrować towarzystwo, podszedł do mnie Micah Yallsen, kolega z roku.
– Ann – powiedział. – Podobno tego lata będziesz w Nowym Jorku.
Micah dorastał, kursując w tę i we w tę między Kuala Lumpur, Honolulu i Seattle. Tak wyczerpujący plan podróży z pewnością wymuszał konieczność latania prywatnym samolotem albo co najmniej korzystania z wygód pierwszej klasy.
– Gdzie zamierzasz się zatrzymać?
– Wynajęłam kawalerkę w Morningside Heights.
Nadział na wykałaczkę mizerną kostkę cheddara spoczywającą na papierowym talerzyku, który trzymał w dłoni. College Whitmana nigdy nie marnował pieniędzy na catering. Byłam wręcz pewna, że te talerze obfitości przygotowali w domach ludzie pracujący z moją mamą.
– To tylko trzy miesiące – dodałam.
– A co potem? – spytał.
– Jeszcze nie wiem – odparłam.
– Och, chętnie zrobiłbym sobie roczną przerwę między studiami – rzucił, w zamyśleniu obracając wykałaczką w ustach.
Micah został przyjęty na studia doktoranckie do MIT na kierunek noszący nazwę historia, teoria i krytyka, jeden z najbardziej prestiżowych w całym kraju. Domyślałam się jednak, że roczna przerwa mojego znajomego wyglądałaby zupełnie inaczej niż moja.
– Byłabym przeszczęśliwa, gdybym od razu gdzieś się dostała – zauważyłam.
– W obecnych czasach trudno o miejsce gdzieś, gdzie można studiować wczesny renesans – stwierdził. – Na tym poletku sporo się zmieniło. Oczywiście na plus.
Przytaknęłam ruchem głowy. Protestowanie nie miało sensu, tak było łatwiej. Bądź co bądź to i tak stara śpiewka.
– Tak czy inaczej, potrzeba nam ludzi, którzy będą kontynuować pracę poprzednich pokoleń. I dobrze jest mieć jakieś zainteresowania, jakąś pasję. – Nadział na wykałaczkę kolejny kawałek sera. – Ale trzeba także śledzić trendy.
Należałam do osób, którym trudno było nadążyć za trendami. A kiedy już mi się to udawało, na ogół szybko wymykały mi się z rąk. W środowisku akademickim najbardziej podobało mi się to, że wydawało się ono miejscem cudownie wolnym od przelotnych mód; miejscem, w którym człowiek zajmował się jedną rzeczą i już nigdy się z nią nie rozstawał. Lingraf publikował prace wyłącznie na temat artystów z Ravenny; nigdy nawet nie musiał zapuszczać się do Wenecji.
– Teraz to nie bez znaczenia – mówił dalej Micah. – Zwłaszcza że niewiele da się już zrobić, jeśli chodzi o piętnasty wiek, no nie? Chwilowo to dość dobrze zbadany temat. Nie ma już pola do nowych odkryć. No chyba że ktoś spróbuje przypisać coś nowego Masacciowi czy coś w tym stylu. – Roześmiał się i uznał, że to chyba dobry moment, aby przejść do bardziej konstruktywnej rozmowy. Przystąpił więc do dzielenia się ze mną radami, niejako spełniając swój obowiązek. „Ann, pozwól, że ci wyjaśnię, skąd te wszystkie odmowy”.
Jakbym tego nie wiedziała...
– Pomóc ci? – Mama zajrzała przez drzwi do mojej sypialni. Zdejmowałam akurat książki z regału i układałam je w stosy na podłodze.
– Nie trzeba – odparłam. Ale i tak weszła do pokoju. Zaczęła zaglądać do spakowanych już pudeł i wysuwać szuflady podstarzałej komody.
– Niewiele zostało – stwierdziła tak cicho, że niemal jej nie usłyszałam. – Na pewno nie chcesz zostawić paru rzeczy?
Jeśli kiedykolwiek miałam wyrzuty sumienia w związku z tym, że zostawiam ją samą w Walla Walla, mój instynkt samozachowawczy od razu spychał je na bok. Nawet za życia ojca zawsze uważałam, że ta sypialnia będzie mi służyć tylko tymczasowo. Pragnęłam zobaczyć te wszystkie miejsca z publikacji, które przynosił ze sobą z biblioteki Penrose – włoskie kampanile, smaganą wiatrem linię brzegową Maroka, migoczące drapacze chmur na Manhattanie. Miejsca, które dotąd mogłam zwiedzać jedynie na kartach książek.
W dniu, kiedy mój ojciec zmarł, znał dziesięć języków i potrafił czytać w co najmniej pięciu martwych dialektach. Język pozwalał mu się przenosić poza nasze cztery ściany, poza swoje dzieciństwo. Żałowałam, że go tu nie ma i nie może zobaczyć, jak robię to, co zawsze było jego najskrytszym marzeniem. Moja mama bała się podróży – samolotów, miejsc, których nie zna, samej siebie – dlatego ojciec zwykle zostawał z nią blisko domu. Wciąż zadawałam sobie pytanie, czy gdyby wiedział... gdyby wiedział, że umrze młodo, to czy nie starałby się zobaczyć trochę więcej świata.
– Chciałam zadbać o to, żebyś mogła wynająć pokój, gdyby zaszła taka potrzeba. – Skończyłam układać książki w pudle. Na dźwięk zaklejarki do kartonów obie się wzdrygnęłyśmy.
– Nie chcę, żeby mieszkał tu ktoś inny.
– Kiedyś może zmienisz zdanie – odparłam łagodnie.
– Nie. Dlaczego w ogóle to sugerujesz? Gdzie byś się zatrzymała, gdybym wynajęła twój pokój? Jak miałabym cię widywać, gdybyś tu nie przyjeżdżała, nie wracała?
– Zawsze możesz przyjechać do mnie – zaryzykowałam.
– Nie mogę. Dobrze wiesz, że nie mogę.
Chętnie bym zaprotestowała, spojrzała jej w oczy i powiedziała, że owszem, może – wystarczyło wsiąść do samolotu, a ja bym czekała, żeby ją odebrać. Ale wiedziałam, że nie warto się z nią sprzeczać. Nigdy nie odwiedziłaby mnie w Nowym Jorku, z kolei ja nie mogłam zostać tutaj. Gdybym to zrobiła, na pewno szybko dałabym się złapać w sieć, tak samo jak ona.
– Nadal nie rozumiem, czemu w ogóle chcesz tam jechać. Do takiego wielkiego miasta. Tutaj będzie ci lepiej. Gdzie wszyscy cię znają. Gdzie znają nas.
Tę rozmowę odbywałam już nieraz, ale nie chciałam tak spędzać mojej ostatniej nocy w domu – tak jak spędziłam wiele nocy po śmierci ojca.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – stwierdziłam, zachowując dla siebie to, o czym pomyślałam: „Musi być dobrze”.
Mama podniosła leżącą na brzegu łóżka książkę i szybko przewertowała strony. W mojej sypialni ledwo zmieściły się niewielka biblioteczka i komoda; łóżko stało wciśnięte w kąt pod ścianą.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że masz ich aż tyle – powiedziała.
Książki zajmowały więcej miejsca niż ubrania. Tak było zawsze.
– Cóż, ryzyko zawodowe – odparłam, ciesząc się ze zmiany tematu.
– Okej. – Odłożyła książkę. – Zostawię cię, żebyś mogła dokończyć.
I tak też zrobiłam: upchnęłam książki w kartonach, które miałam wysłać pocztą, i zapięłam torbę podróżną. Potem sięgnęłam pod łóżko i wyciągnęłam pudełko, w którym trzymałam napiwki. Czując na kolanach ciężar pieniędzy, pomyślałam: „Już jutro będę w Nowym Jorku”.
ROZDZIAŁ DRUGI
Obawiam się, że nie możemy cię przyjąć do Met na to lato – powiedziała Michelle de Forte.
Siedziałyśmy w jej gabinecie, do bluzki wciąż miałam przypiętą plakietkę z nazwą mojego działu i nazwiskiem: Ann Stilwell.
– Jak wiesz, zostałaś przydzielona do pracy z Karlem Gerberem – oznajmiła płaskim, urywanym tonem, z manierą, którą trudno opisać, ale właściwą jedynie absolwentom najlepszych uczelni. – Przygotowuje zbliżającą się wystawę malarstwa Giotta, ale trafiła mu się gratka w Bergamo i niespodziewanie musiał wyjechać.
Usiłowałam wyobrazić sobie pracę, w której w każdej chwili można zostać wezwanym do Bergamo, a potem takiego pracodawcę, który pozwoliłby mi tam jechać. I w obu przypadkach nie przyszło mi nic do głowy.
– Zanim upora się z tym, co ma tam do zrobienia, może minąć kilka tygodni. Dlatego naprawdę bardzo mi przykro, ale już nie mamy tu dla ciebie miejsca.
Michelle de Forte, kierowniczka działu personalnego w Metropolitan Museum of Art, wzięła mnie na bok, gdy tylko zjawiłam się rano w celu przeszkolenia. Odciągnęła mnie z pokoju pełnego termosów z kawą oraz słodkich ciastek i zaprowadziła do swojego gabinetu, gdzie teraz siedziałam na plastikowym krześle marki Eames z plecakiem na kolanach.
Spojrzała na mnie zza biurka, świdrując wzrokiem znad niebieskich przezroczystych oprawek zsuniętych nisko na nos i wystukując miarowy rytm palcem – wąskim i szponiastym. Być może oczekiwała, że coś powiem, nie miałam jednak pojęcia, jak mogłabym to skomentować. Najwyraźniej byłam czymś w stylu lekkomyślnego przeoczenia w ich letnim grafiku. Administracyjną niedogodnością.
– Rozumiesz, Ann, że to dla nas bardzo niezręczna sytuacja.
Chciałam przełknąć ślinę, ale zaschło mi w gardle. Dlatego jedynie zamrugałam i pomyślałam o wynajętej kawalerce, o tych wszystkich nieotwartych pudłach i o innych stażystach, którzy w przeciwieństwie do mnie mogli tu zostać.
– W tej chwili wszystkie stanowiska są obsadzone. Nie potrzebujemy dodatkowych pracowników w dziale starożytności, a ty, szczerze mówiąc, nie masz wystarczających kwalifikacji, żeby oddelegować cię tam, gdzie jest więcej pracy.
Nie była niemiła, tylko bezpośrednia. Rzeczowa. Rozważała swoje potrzeby wobec mojej – teraz niestety zbędnej – obecności. Przez przeszklone ściany jej gabinetu widać było napływających powoli członków personelu – w kaskach rowerowych i z podciągniętą jedną nogawką spodni albo z intensywnie czerwonymi ustami i sfatygowanymi skórzanymi torbami; niemal wszyscy mieli w rękach kubki z kawą. Przez cały ranek przeglądałam skromną zawartość swojej szafy, zastanawiając się, co włożyć, zanim zdecydowałam się na zestaw, który oceniłam zarówno jako praktyczny, jak i profesjonalny: bawełnianą bluzkę zapinaną na guziki, szarą spódnicę i tenisówki. Na mojej plakietce zamiast nazwiska równie dobrze mógłby widnieć napis: „Nudy na pudy”.
W myślach obliczyłam, jak utrata stypendium Met ma się do moich oszczędności. Oszacowałam, że pieniędzy na pobyt w Nowym Jorku starczy mi do połowy lipca. Zawsze też istniała szansa, że do tego czasu znajdę inną pracę, jakąkolwiek. Nie było potrzeby dzielić się przykrymi wieściami z matką. Teraz kiedy tu dotarłam, sama odmowa ze strony Michelle de Forte to za mało, żeby zmusić mnie do wyjazdu.
Moje usta zaczęły formować słowo „rozumiem”, chciałam już się podnieść z krzesła, gdy nagle za moimi plecami rozległo się pukanie.
Jakiś mężczyzna oparł dłonie o szybę. Przesunął po nas wzrokiem, pochwycił moje spojrzenie, a potem wparował przez drzwi, pochylając się, żeby nie uderzyć głową o futrynę.
– Patrick, możesz chwilę poczekać? Muszę coś załatwić.
Tym „czymś” byłam ja.
Patrick, bynajmniej niezrażony, osunął się na krzesło obok mnie. Spojrzałam ukradkiem na jego profil: opalona twarz, atrakcyjne zmarszczki wokół oczu i ust, broda oprószona siwizną. Był starszy ode mnie, ale nie stary, tak około pięćdziesiątki. Przystojny, lecz nie w oczywisty sposób. Wyciągnął do mnie dłoń, a ja ją uścisnęłam. Była sucha, nieco szorstka, choć miła w dotyku.
– Patrick Roland – powiedział, nie zwracając uwagi na Michelle. – Kustosz w The Cloisters.
– Ann Stilwell, letnia stażystka w dziale renesansu.
– Ach, świetnie. – Na ustach Patricka zaigrał nikły, cierpki uśmieszek. – A jaką sztuką renesansową się zajmujesz?
– Tą z Ferrary. Po części też z Mediolanu.
– Czymś konkretnym?
– Ostatnio sklepieniami niebieskimi – oświadczyłam, myśląc o mojej współpracy z Lingrafem. – Ówczesną astrologią.
– Zatem tym mniej oczywistym renesansem.
To, jak spojrzał na mnie z ukosa, z pełną uwagą, choć twarz miał tylko częściowo zwróconą w moją stronę, sprawiło, że przez chwilę zapomniałam, że oprócz nas w gabinecie jest ktoś jeszcze, kto zamierza mnie zwolnić.
– Trzeba odwagi, żeby pracować w dziedzinie, w której korzystanie z archiwów wciąż stanowi konieczność – oznajmił. – A teksty rzadko są tłumaczone. Jestem pod wrażeniem.
– Patrick... – odezwała się ponownie Michelle.
– Michelle. – Mężczyzna złączył dłonie i spojrzał jej prosto w oczy. – Mam złe wieści. – Pochylił się do przodu i przesunął w jej stronę telefon. – Michael zrezygnował. Bez uprzedzenia. Przyjął pracę w dziale do spraw sztuki i kultury w jakiejś firmie technologicznej. Najwyraźniej jest już w drodze do Kalifornii. W zeszłym tygodniu przysłał mi maila, ale zobaczyłem go dopiero dziś rano.
Michelle przeczytała na telefonie Patricka wspomnianą wiadomość z – jak się domyślałam – wymówieniem Michaela, od czasu do czasu przewijając tekst w górę i w dół.
– Już wcześniej mieliśmy za mało personelu. Jak wiesz, nie udało nam się znaleźć odpowiedniej osoby na stanowisko asystenta kustosza, więc tę funkcję przejął Michael, chociaż nie posiadał stosownych kwalifikacji. Dlatego Rachel wyrabia podwójną normę. Obawiam się jednak, że wymagamy od niej zbyt wiele. Można by ściągnąć do pomocy kogoś z działu edukacji, ale to i tak za mało.
Michelle oddała telefon Patrickowi i poprawiła stos papierów na biurku.
– Miałem nadzieję, że Karl wesprze nas przez kilka tygodni, dopóki kogoś nie znajdziemy – powiedział.
Przez cały ten czas, siedziałam cicho, licząc, że jeśli się nie poruszę, Michelle może zapomni o mojej obecności i o tym, że mnie odprawiła.
– Karl poleciał do Bergamo – wyjaśniła. – Przykro mi. Nie możemy wam nikogo użyczyć. Musicie sobie poradzić we własnym zakresie. I tak byliśmy dość hojni, dając wam budżet na roczne wynagrodzenie dla Rachel. A teraz przepraszam... – W tym miejscu wskazała na mnie.
Patrick rozparł się na krześle i zlustrował mnie wzrokiem.
– A możesz użyczyć mi jej? – spytał, celując we mnie kciukiem.
– Nie – odparła Michelle. – Ann miała nas właśnie opuścić.
Patrick pochylił się w moją stronę, tak że wręcz czułam ciepło bijące od jego piersi.
– Chciałabyś dla mnie pracować? – spytał. – Nie tu, tylko w oddziale The Cloisters. Mieści się na północy, przy autostradzie. Gdzie mieszkasz? Nie byłby to duży kłopot?
– W Morningside Heights – odpowiedziałam.
– Świetnie. Wsiadasz w metro linii A i jedziesz do samego końca. To chyba i tak mniej chodzenia, niż jakbyś miała przejść przez park.
– Patrick – wtrąciła się Michelle. – Nie mamy na to budżetu. Ten przeznaczony na letnią stażystkę idzie już na Rachel.
Patrick uniósł palec i ponownie wyjął telefon. Przewinął listę kontaktów, aż znalazł numer, o który mu chodziło. Wybrał go, a po chwili ktoś odebrał.
– Halo. Tak. Herr Gerber. Posłuchaj, to ważne. Czy twoja stażystka... – Spojrzał na mnie wyczekująco i pstryknął palcami.
– Ann Stilwell – podsunęłam.
– Czy Ann Stilwell może mi pomóc przez lato? Kto to taki? Chyba miała odbywać u ciebie letni staż, ale wyjechałeś. – Podniósł na mnie wzrok, czekając na potwierdzenie, a ja przytaknęłam skinieniem. Przez kilka minut rozmawiali po niemiecku, aż w końcu Patrick się roześmiał i podał telefon Michelle.
Głównie słuchała, ale od czasu do czasu rzucała coś w stylu: „Tylko jeśli jesteś pewny” i „Stracisz pieniądze z budżetu”. Na końcu jedynie potakiwała, pomrukując na potwierdzenie:
– Okej... Uhm... Jasne.
Oddała telefon Patrickowi, który znowu głośno się zaśmiał i ze dwa, trzy razy powtórzył ciao z cudownym zaśpiewem.
– No dobrze. – Dźwignął się z krzesła i poklepał mnie po ramieniu. – Chodź ze mną, Ann Stilwell.
– Patrick – zareagowała Michelle. – Ona się jeszcze nie zgodziła!
Patrick posłał mi wymowne spojrzenie, unosząc jedną brew.
– Tak, oczywiście – wypaliłam bez namysłu.
– Świetnie – powiedział, wygładzając zagięcie na koszuli. – No to chodźmy i bierzmy się do roboty.
Podczas gdy Michelle wyjaśniała mi, dlaczego nie mogę zostać, w pokoju szkoleniowym zaroiło się od letnich stażystów, którzy mieli więcej szczęścia. Ten program słynął z tego, że na staż przyjmowano tylko garstkę absolwentów najlepszych uczelni, którzy później właściwie nie musieli się już martwić o swoją przyszłość. Kiedy dostałam informację, że zostałam przyjęta, uznałam to za pomyłkę, ale z końcem lata miałam się przekonać, że w życiu prawie nic nie dzieje się przypadkiem.
Pełnoetatowy personel miał obowiązek stawienia się i choć nikt nie nosił plakietki z nazwiskiem, rozpoznałam kilka osób: młodszego kustosza sztuki islamskiej, który trafił tu prosto z Uniwersytetu Pensylwanii, oraz kustosza sztuki starożytnego Rzymu, który występował w serialu dokumentalnym o starożytnych cywilizacjach, wyprodukowanym przez stację PBS. Wszyscy tyleż piękni i eleganccy, co nieprzystępni. Ciężki plecak zsunął mi się jeszcze bardziej na biodra, kiedy zdałam sobie sprawę, że jako jedyna z obecnych dźwigam jakiś bagaż.
– Wrócę za kilka minut – powiedział Patrick. – Napij się kawy – dodał, wskazując dwa termosy – a potem pojedziemy do The Cloisters. – Rozejrzał się po pokoju. Był wystarczająco wysoki, żeby objąć wzrokiem wszystkich zgromadzonych. – Nie ma jeszcze Rachel. Ale na pewno znasz innych stażystów, prawda?
Chciałam mu wyjaśnić, że nie, ale Patrick już się oddalił. Zdążyłam tylko zauważyć, jak obejmuje ramieniem starszego mężczyznę w znoszonej tweedowej marynarce. Nagle poczułam, jak spod pachy spływa mi kropla potu, przycisnęłam więc rękę do boku, żeby ją zatrzymać.
Właśnie dlatego, rzecz jasna, zjawiłam się wcześniej. Żeby nie musieć się włączać do czyjejś konwersacji. Kiedy ktoś przychodzi pierwszy, to ludzie nie mają wyboru, muszą z nim rozmawiać. Do czasu aż zebrałaby się większa grupa, byłabym już otoczona innymi osobami, które podobnie jak ja przybyły wcześniej. Zahaczyłam kciuki o szelki plecaka i zaczęłam się rozglądać po pomieszczeniu, starając się udawać, że szukam znajomych. Chociaż z założenia miało to być śniadanie integracyjne, szybko się przekonałam, że większość osób już się zna. Patrząc na stojących w grupkach stażystów, na to, jak swobodnie ze sobą rozmawiają, od razu dało się zauważyć, że w ciągu ostatnich czterech lat widywali się nieraz podczas różnych okazji – sympozjów i wykładów, które w efekcie prowadziły do proszonych kolacji oraz mocno zakrapianych dyskusji do późnej nocy. Przysunęłam się do jednej z grup, żeby przynajmniej posłuchać, o czym rozmawiają.
– Wychowałam się w LA – powiedziała jedna dziewczyna – i tam w ogóle nie jest tak, jak ludziom się wydaje. Wszyscy kojarzą to miasto z celebrytami, dietą sokową i podrywem. Ale my mamy tam prawdziwą scenę artystyczną, która przeżywa istny rozkwit.
Ludzie stojący w kręgu pokiwali zgodnie głowami.
– Co więcej, zeszłym latem pracowałam dla Gagosiana w Beverly Hills i zaprosiliśmy Jenny Saville oraz Richarda Prince’a, żeby zaprezentowali swoją sztukę. Ale chodzi nie tylko o wielkie galerie – kontynuowała, popijając z ręcznie dmuchanej szklanki.
Wykorzystałam tę pauzę, żeby wkręcić się do kręgu, i byłam wdzięczna, kiedy dziewczyna po mojej lewej cofnęła się, robiąc mi miejsce.
– Mamy tam też przestrzenie eksperymentalne i społecznościowe projekty artystyczne. Znajoma prowadzi nawet organizację Active Cultures łączącą sztukę współczesną z jedzeniem.
Dopiero teraz udało mi się odczytać informację na jej plakietce: Stephanie Pearce, malarstwo współczesne.
– Kiedy rok temu byłam w Marfie... – zaczęła inna osoba z grupki, ale słowa zamarły jej na ustach, kiedy Stephanie Pearce przeniosła wzrok na drzwi. Stał w nich Patrick i rozmawiał poufale z blondynką, której włosy miały tak blady odcień, że nie mogły być farbowane. Dziewczyna posłała mi spojrzenie z drugiego końca pomieszczenia, po czym założyła sobie za ucho zbłąkany kosmyk i szepnęła coś do Patricka. Nie wiem, co odpowiedział, ale się roześmiała, a widząc jej rozedrgane od tego śmiechu smukłe, miejscami ponętnie zaokrąglone ciało, poczułam się zakłopotana z powodu swojego wyglądu.
Kiedy byłam mała, wyobrażałam sobie, jak to jest być taką pięknością. Chyba wszystkie dziewczynki tak robią. Ale nie doczekałam się bujnych piersi, a moja twarz nigdy nie dorosła do nosa. Miałam ciemne kręcone włosy, raczej niesforne niż romantyczne, a nierównomiernie rozłożone piegi na policzkach i ramionach stały się prawie czarne przez te wszystkie lata spędzone na słońcu wschodniej części stanu Waszyngton. Wszystko, czym mogłam się pochwalić, to duże, szeroko osadzone oczy, ale to za mało, żeby zrekompensować to, jak nieatrakcyjna się czułam.
– Czy to Rachel Mondray? – spytała dziewczyna obok mnie. Stephanie Pearce i inne osoby przytaknęły skinieniem.
– Poznałam ją podczas dni otwartych dla przyszłych studentów Yale – oświadczyła Stephanie. – Dopiero co skończyła studia, a już od niemal roku pracuje w The Cloisters. Zatrudnili ją po tym, jak w zeszłe wakacje odbyła staż we Włoszech w Kolekcji Carrozza.
– Naprawdę? – spytał ktoś.
Kolekcja Carrozza to prywatne archiwum i muzeum usytuowane niedaleko jeziora Como, do którego można się dostać tylko za zaproszeniem. Mówi się, że zawiera jedne z najcenniejszych renesansowych manuskryptów, jakie można znaleźć na całym świecie.
– Podobno zaoferowali jej tam etat po ukończeniu studiów, ale odmówiła. – Stephanie Pearce spojrzała na mnie i dodała: – Wybrała Harvard.
Kiedy Stephanie mówiła, patrzyłam, jak Rachel przemierza pokój. Na Whitmanie, rzecz jasna, też studiowały bogate dziewczyny. Dziewczyny, których rodzice posiadali prywatne samoloty i domki letniskowe w Valley. Ale nigdy tak naprawdę żadnej nie poznałam, tylko o nich słyszałam – z plotek o niesamowitym życiu, którego nawet nie śmiałam sobie wyobrażać. Rachel nie potrzebowała zaproszenia do naszego grona, po prostu niejako w naturalny sposób się w nim pojawiła.
– Nie widziałam cię od wiosny, Steph – powiedziała, przesuwając wzrokiem po wszystkich. – I na czym stanęło?
– Ostatecznie wybrałam Yale.
– Spodoba ci się tam – stwierdziła Rachel z taką życzliwością w głosie, że raczej nie kłamała.
– Ja idę na Columbię – wyszeptała dziewczyna obok mnie.
Och, jakże zazdrościłam tym wszystkim ludziom, którzy – przynajmniej przez kilka najbliższych lat – mogli być spokojni o swoją przyszłość dzięki elitarnemu programowi dla absolwentów. Przestraszyłam się, że mnie też ktoś zapyta o plany, ale oczywiście nikogo to nie interesowało. Cieszyło mnie to, ale też poniekąd wpędzało w kompleksy.
– Ann – zwróciła się do mnie Rachel, odczytując moje imię z plakietki. – Patrick powiedział mi, że będziemy razem pracować. – Wystąpiła z kręgu i zamknęła mnie w objęciach. Nie był to jakiś zdawkowy uścisk, ale taki naprawdę solidny. Poczułam wtedy, jaka jest przyjemnie miękka, a jej włosy pachną cytrusami z nutą earl greya. Zauważyłam też, że jest przyjemnie chłodna w dotyku, i od razu przypomniały o sobie spocone miejsca na moim ciele oraz szorstkie ubranie. Chciałam się już odsunąć, ale Rachel przytrzymała mnie jeszcze przez chwilę, wystarczająco długo, abym zaczęła się martwić, że wyczuje niepokój, który parował przez moją wilgotną, rozgrzaną skórę.
Wszyscy w grupie przyglądali się nam oceniająco, tak jak zwykło się taksować wierzchowca pod nowym dżokejem.
– Będziemy tam tylko my dwie – oznajmiła, kiedy wreszcie uwolniła mnie ze swojego uścisku. – Nikt się właściwie nie zapuszcza do The Cloisters. Ale miło być porzuconym w takim miejscu.
– Myślałam, że twoja działka to renesans – zauważyła Stephanie, szukając potwierdzenia na mojej plakietce.
– Owszem, ale właśnie kogoś takiego nam teraz potrzeba – stwierdziła Rachel. – Dlatego Patrick od razu zadbał o to, żeby trafiła do nas. Podebrał ją wszystkim w Met.
Byłam jej wdzięczna za to, że nie musiałam udzielać szczegółowych wyjaśnień.
– No, dobrze! – rzuciła, szczypiąc mnie w ramię. – Pora już zmykać.
Złapałam się za bolące miejsce i pomimo gorąca rozlewającego się po moim obojczyku ze zdziwieniem musiałam przyznać, że podobało mi się to całe rozgorączkowanie – to zainteresowanie moją osobą, uszczypnięcie i fakt, że nie będę musiała przebywać w towarzystwie Stephanie Pearce. Wszystko dlatego, że postanowiłam zostać chwilę dłużej w gabinecie Michelle i ta chwila wystarczyła, żeby do jej drzwi zapukał Patrick.
ROZDZIAŁ TRZECI
Chyba nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy tamtego czerwcowego dnia zjawiłam się w The Cloisters. Za nami ciągnęła się zapchana Museum Mile – odcinek Piątej Alei, przy którym znajdowały się Frick Collection, Met i Muzeum Guggenheima, gdzie tłoczyły się wycieczki, czekające w kolejce taksówki, dzieci z obozów letnich i osoby pierwszy raz odwiedzające to miejsce. Wszyscy wpatrywali się z zachwytem w marmurowe fasady – a przed nami, na północnym skraju miasta roztaczał się zielony Fort Tryon Park. Gdy moim oczom w końcu ukazało się muzeum, prawie przygniotłam Rachel, bo tak bardzo się wychyliłam, żeby lepiej się mu przyjrzeć przez okno samochodu; nawet nie przyszło mi do głowy, by udawać obojętność. Miałam wrażenie, jakbyśmy nagle wyjechali z miasta i skręciwszy w nieoznakowany zjazd, niespodziewanie znaleźli się pod pierzastą kołderką z klonowych liści. Droga prowadząca do The Cloisters wznosiła się łagodnie, ukazując szarą kamienną ścianę porośniętą mchem i bluszczem, którą widać było coraz wyraźniej, gdy zbliżaliśmy się w rytmie staccato mijanych pni. Z kolei znad baldachimu drzew wyzierała prostokątna dzwonnica z wąskimi oknami w stylu romańskim. Nigdy nie byłam w Europie, ale właśnie tak ją sobie wyobrażałam: mroczna i gotycka, wybrukowana. W takim miejscu człowiek naprawdę sobie uświadamiał, jak przemijające w odróżnieniu od kamienia jest ludzkie ciało.
Z tego, co wiedziałam, zespół muzealny The Cloisters – zresztą jak wiele instytucji – powstał za sprawą Johna D. Rockefellera Juniora. Syn „barona rozbójnika” przemienił prawie dwadzieścia siedem hektarów ziemi i małą kolekcję sztuki średniowiecznej w prawdziwy średniowieczny klasztor. W latach trzydziestych dwudziestego wieku sprowadzono tu z Europy kruszejące ruiny dwunastowiecznych opactw, które później zrekonstruowano pod czujnym okiem architekta Charlesa Collensa. Każdą z budowli, niegdyś wystawionych na zabójcze działanie wojen i pogody, ponownie złożono i odrestaurowano na miarę nowego świata – odtworzono całe dwunastowieczne kaplice i przywrócono dawną świetność marmurowym kolumnadom.
Ruszyłam za Patrickiem i Rachel brukowaną ścieżką, która wiła się na tyłach muzeum w naturalnym tunelu ze zwisających pędów ostrokrzewu, którego kłujące liście i ciemnoczerwone owoce zaczepiały mi się o włosy. Podobnie jak w prawdziwym klasztorze było niezwykle cicho, nie licząc odgłosu naszych kroków. Szliśmy, dopóki nie dotarliśmy do obwarowań, gdzie na drodze stanął nam wielki kamienny łuk obramowujący metalową bramę; wcale bym się nie zdziwiła, gdyby powitał nas tam uzbrojony trzynastowieczny strażnik.
– Bez obaw – powiedział Patrick. – Ta brama ma zatrzymać intruzów z zewnątrz, a nie uwięzić nas w środku.
Na z grubsza ociosanych granitowych blokach, które tworzyły fasadę budynku, widziałam miejsca cięć, ząbkowane progi tam, gdzie wbił się topór z brązu. Patrick wyjął kartę magnetyczną i przesunął nią po szarym kawałku plastiku, tak dobrze wkomponowanym w tło, że nawet go nie zauważyłam. W kamiennej ścianie ukryty był mały okrągły właz. Rachel otworzyła go i przytrzymała. Trzeba było pochylić głowę, żeby się w nim zmieścić.
– Normalnie wchodzi się od frontu, ale tak jest znacznie fajniej – rzucił zza moich pleców Patrick. – Z czasem odkryjesz jeszcze więcej tajemnych przejść i na pierwszy rzut oka niewidocznych zakątków.
Po drugiej stronie włazu znajdował się dziedziniec okolony arkadami, porośnięty różowymi i białymi kwiatami, a także delikatnymi pęczkami szałwii srebrzystej. Był to jeden z ogrodów, jeden z wirydarzy wchodzących w skład zespołu klasztorów, na których cześć nazwano to muzeum. Wokół panowała nabożna cisza, którą zdawały się respektować nawet owady, bo zakłócały ją jedynie słabe bzyczenie i okazjonalny stukot butów na wapiennych posadzkach. Miałam ochotę przystanąć i nacieszyć się widokiem roślin, które wylewały się z donic i rabat; wyciągnąć rękę i dotknąć kamiennych murów, które otaczały to miejsce; poczuć pod palcami ten świat, który wyglądał jak ze snu. Pragnęłam zamknąć oczy i tak długo sycić się wonną mieszanką lawendy i tymianku, aż całkiem wymaże zapach gabinetu Michelle de Forte, ale Rachel i Patrick ruszyli już dalej.
– Tradycyjnie – zaczęła Rachel – każdy średniowieczny ogród na planie kwadratu, umieszczony wewnątrz murów klasztoru, był otoczony takimi krużgankami. To fragmenty arkad klasztoru Cuxa nazwane na cześć benedyktyńskiego opactwa Saint-Michel-de-Cuxa w Pirenejach. Pierwotny ogród został założony w osiemset siedemdziesiątym ósmym roku, a kiedy wznoszono muzeum, nowojorscy budowniczowie zachowali oryginalną północną oś. Mamy tu jeszcze trzy inne ogrody takie jak ten.
Po obu stronach pasażu ciągnęły się marmurowe kolumny, każda zwieńczona rzeźbionym kapitelem przedstawiającym orły z rozpostartymi skrzydłami, siedzące na tylnych łapach lwy, a nawet syrenę z uniesionym ogonem; łuki między kolumnami były udekorowane karłatkami i fragmentami kamiennej koronki. I choć widziałam wiele zdjęć średniowiecznych katedr, to muszę przyznać, że nie byłam przygotowana na przytłaczający ogrom The Cloisters, na misterność wzorów, na to, ile par rzeźbionych i malowanych oczu będzie na mnie patrzeć, i na ten miły chłód kamiennych murów wypełniający ogród. Ten świat nigdy nie przestanie mnie zadziwiać bez względu na to, jak dobrze go poznam.
Na skraju wirydarza znajdowały się drzwi, przez które dostaliśmy się do muzeum. Już samo pomieszczenie wyglądało jak żywcem przeniesione ze średniowiecza: na suficie krzyżowały się trzynastowieczne drewniane belki, a w ściany wstawione były masywne witrażowe okna. Szklane gabloty pełne złotych wyrobów mieniły się kolorami kamieni szlachetnych – krwistoczerwonych rubinów i szafirów o barwie morza w bezksiężycową noc. Mój wzrok przykuła szkliwiona miniatura, która nie wyblakła pomimo upływu czasu – przywarłam do witryny, łapiąc palcami za jej krawędź, bo aż musiałam się jej lepiej przyjrzeć. Zawsze wierzyłam, że przy tych jakże filigranowych przedmiotach wydaję się choć trochę większa.
– Chodźmy dalej – powiedziała Rachel, przystając na szczycie schodów, żeby na mnie zaczekać. Patrick zdążył nam już zniknąć z oczu.
Nie dało się nie zachwycić tą skarbnicą sztuki, jaką stanowił kompleks The Cloisters – tu w przeciwieństwie do Met wzrok nawet nie miał gdzie odpocząć. Całe to miejsce było jednym wielkim arcydziełem. Niemniej ucieszyłam się, kiedy schody w końcu zaprowadziły mnie do holu i głównego wejścia, gdzie pracownicy muzeum rozdawali zwiedzającym mapy i audioprzewodniki, wskazując, w których galeriach mieszczą się najbardziej znane prace. Wstęp do The Cloisters, podobnie jak do Met, był darmowy dla mieszkańców Nowego Jorku.
– Moira – rzucił Patrick, zmierzając w kierunku kobiety, której czarne włosy były przyprószone siwizną na skroniach. – To Ann. Będzie z nami pracować przez lato.
– Powinieneś wiedzieć – zaczęła Moira, obchodząc stanowisko informacyjne – że Leo znowu palił papierosy w szopie. Czułam dym. A skoro ja go czułam, to nasi goście pewnie też. To mimo wszystko muzeum. Palenie jest tu zabronione, a ja przyłapałam go już czwarty raz w tym miesiącu.
Patrick zbył obawy Moiry z wprawą kogoś, kto przywykł do zażegnywania wewnątrzfirmowych konfliktów.
– Ann, poznaj Moirę, naszą kierowniczkę recepcji.
– I koordynatorkę programu dla wolontariuszy – dodała. Zaszczyciła mnie tylko przelotnym spojrzeniem, po czym znowu skupiła uwagę na Patricku.
– Wykonuje naprawdę świetną robotę – stwierdził Patrick.
– Pomyślałam – ciągnęła Moira, kładąc dłoń na jego rękawie – że moglibyśmy zainstalować czujniki dymu w tamtej strefie. To mogłoby...
– Ona zawsze jest taka – szepnęła mi do ucha Rachel. – Jeśli się spóźnisz, zapamięta dokładnie o ile minut.
Fajnie było poczuć z kimś taką konspiracyjną więź, choćby przez chwilę; gorący oddech Rachel na mojej szyi palił mnie słowami przeznaczonymi tylko dla nas.
– Moira – odezwał się Patrick – idziemy do ochrony. Chciałem ci tylko przedstawić Ann. Może...
– Wrócimy do tego później?
Patrick przytaknął i dodał:
– Każę komuś pomówić z Leo.
– Tylko na pewno.
Gdy dotarliśmy do szarych metalowych drzwi biura ochrony, Patrick zostawił nas już same. Najpierw jednak posłał mi smutny uśmiech i puścił do mnie oczko. Przez chwilę wydawało mi się, że widziałam, jak muska dłonią plecy Rachel, ale to stało się tak szybko – podobnie jak wszystko tego ranka, włącznie z przyjazdem tutaj i wycieczką po galeriach – że niczego nie mogłam być pewna. Nawet nie zdążyłam się uśmiechnąć, kiedy robiono mi zdjęcie do karty dostępu. Ledwo mi ją wydano, Rachel ruszyła korytarzem prowadzącym w głąb części biurowej.
– Idziesz? – rzuciła przez ramię, podczas gdy ja wciąż siłowałam się z kartą, próbując ją przypiąć do spódnicy. Przyśpieszyłam kroku, starając się nie biec.
Biura w The Cloisters tworzyły labirynt kamiennych korytarzy i gotyckich drzwi, słabo oświetlonych przez kinkiety, które były rozmieszczone trochę zbyt daleko od siebie, przez co powstawały zacienione strefy. Rachel przedstawiła mnie najpierw całemu działowi edukacji zajmującemu pomieszczenia z witrażowymi oknami, które były uchylone i wychodziły na rzekę Hudson. Stamtąd przeszła do kuchni dla personelu, o dziwo urządzonej bardzo nowocześnie i wyposażonej w sprzęty ze stali nierdzewnej.
Następnie odwiedziłyśmy pomieszczenie konserwatorskie, gdzie zespół preparatorów w fartuchach i białych rękawiczkach był pochłonięty powolnym zdrapywaniem nakładanych wiekami warstw werniksu z obrazu, którego złota filigranowa rama została zdemontowana. A później Rachel pokazała mi pokój pełen jarzeniówek i szuflad – „dział akcesji”, jak wyjaśniła – gdzie, niczym okazy przyrodnicze, przechowywano tysiące mniejszych dzieł sztuki. Starałam się zapamiętać jak najwięcej: twarze, a także liczbę drzwi między kuchnią a działem edukacji, gdzie ostatnio widziałam toaletę. Na koniec, kiedy znów skręciłyśmy w stronę holu, Rachel zaprowadziła mnie do dodatkowego pomieszczenia zastawionego rzędami ciasno upakowanych regałów magazynowych, które tylko czekały, aż ktoś zakręci korbą i je rozsunie.
– Te regały sąsiadują z biblioteką, do której wchodzi się przez tylne drzwi – oświadczyła Rachel. – Z kolei biblioteka, w której pracujemy, jest oddzielona od biur.
Ruszyłyśmy między regałami, a nasze gumowe podeszwy popiskiwały przy każdym kroku na podłodze z lastryka. Rachel oparła się o ciężkie drewniane drzwi, za którymi znajdowała się biblioteka – długi, niski pokój ze sklepieniem krzyżowo-żebrowym rozpiętym nad ogromnymi dębowymi stołami i krzesłami obitymi zieloną skórą, z dużymi mosiężnymi guzikami. Takie biblioteki spotykało się zwykle w zamożnych wiejskich posiadłościach, z witrażami w oknach i całymi ścianami książek w płóciennych oprawach, na których część tytułów była wypisana ręcznie.
– Tam na końcu jest gabinet Patricka. – Rachel wskazała gestem w kierunku drewnianych drzwi z ozdobnymi kutymi elementami przedstawiającymi dwa jelenie, jakby złączone porożem w walce. – Ale my będziemy pracować tutaj. Muzeum nie ma wystarczającej przestrzeni biurowej, żeby ulokować nas gdzie indziej.
Rozejrzałam się dookoła i – szczerze mówiąc – jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić pracy w czterech białych ścianach tradycyjnego biura, kiedy do wyboru było to miejsce. Spędziłam całe lata, oglądając zdjęcia nie tylko obrazów, ale też archiwów – pogrążonych w półmroku pomieszczeń pełnych książek i dokumentów, namacalnej historii, którą rozpaczliwie pragnęłam poczuć w dłoniach i zobaczyć na własne oczy. I oto teraz trafiłam do biblioteki The Cloisters. Może nie zgromadzono tu starych, rzadkich manuskryptów – choć na wystawach było ich sporo i jeszcze więcej w konserwacji – ale za to nie brakowało pierwszych wydań i białych kruków, które tak samo jak ja czciły pamięć o zmarłych, przez co czułam się tu jak w domu.
Czułam, że Rachel przygląda się mojemu zachwytowi. Trudno było też nie zauważyć nonszalancji, którą przez cały czas emanowała, zupełnie jakby to wszystko – te sklepienia żebrowe i skórzane obicia – było czymś zwyczajnym i oczywistym. Ot, normalka. Wysunęłam krzesło i położyłam na nim torbę.
– Nie chcesz zobaczyć kolekcji? – spytała. – To – machnęła ręką, wskazując bibliotekę – jest tylko pokój roboczy.
Nie czekała na moją zgodę – kto wie, może odpowiedź miałam wypisaną na twarzy. Otworzyła główne drzwi prowadzące na zewnątrz, a mnie momentalnie oślepiło słońce.
– To wirydarz klasztoru z Trie-en-Bigorre – powiedziała.
Centralne miejsce ogrodu zajmował kamienny krzyż, wokół którego bujnie rosły polne kwiaty – niekiedy tak małe i niepozorne, że wyrastały nawet ze szczelin w kostce brukowej, którą był wyłożony krużganek otaczający dziedziniec.
– Został tak obsadzony, żeby przypominał kobierzec kwiatów z piętnastowiecznych gobelinów z jednorożcami – wyjaśniła. – Na drugim końcu jest kawiarnia. Otwierają ją w porze lunchu. Serwują wyborne sałatki i kawę.
– Mamy tam jakąś zniżkę? – spytałam i natychmiast tego pożałowałam.
Rachel obrzuciła mnie spojrzeniem, zmierzając już do kolejnych drzwi.
– Oczywiście.
Wypuściłam z ulgą powietrze, nagle uświadomiwszy sobie, że odkąd zjawiłam się w The Cloisters, wręcz bałam się oddychać. Nie chciałam się zbytnio wychylać, żeby przypadkiem nie zmienili zdania.
– Patrick powiedział mi o Michelle – odezwała się Rachel, zniżając głos do szeptu, kiedy weszłyśmy do pomieszczenia, pod którego strzelistymi stropami mieściła się miniaturowa średniowieczna kaplica. Czerwone witraże w oknach rzucały różową poświatę na podłogę w kolorze piasku. – Nie wierzę, że to zrobiła. Sprowadziła cię tu taki kawał aż z...? Skąd właściwie? Z Portland?
– Z Walla Walla w stanie Waszyngton – poprawiłam ją, licząc, że moja twarz nie oblała się rumieńcem wstydu. Rachel miała w sobie coś, co sprawiało, że desperacko pragnęłam jej aprobaty; gdybym mogła w tym momencie sprawić, żeby pochodzić z Portland, zrobiłabym wszystko, żeby tak było. Być może rzecz tkwiła w jej zachowaniu, w tym, że zawsze dopina swego. Nawet kiedy jeden z konserwatorów zabronił nam wstępu, Rachel tylko wzruszyła ramionami i przytrzymała drzwi tak, żebym mogła wszystko dokładnie zobaczyć – wielkie butle z terpentyną i olejem lnianym.
– Mam koleżankę ze Spence, która studiowała w Reed. Może znasz? Sasza Zacharow?
– Nie znam nikogo z Reed. To trochę daleko od Whitmana – odparłam.
– Och.
Rachel chyba nie przejęła się swoją pomyłką. Ja z kolei zaczęłam się zastanawiać, jak to jest czuć się tak pewnie, żeby nie dbać o to, czy inni cię poprawiają. Zatrzymałyśmy się przed dwoma kamiennymi sarkofagami umieszczonymi we wnękach ściennych.
– Chcę, żebyś wiedziała – oznajmiłam, może trochę zbyt przejęta – że chociaż miałam pracować w dziale renesansu, to mam także sporą wiedzę dotyczącą średniowiecza. A jeśli czegoś nie wiem, to na pewno się douczę.
Nie miałam pojęcia, czemu tak bardzo mi zależało, żeby to usłyszała. Rachel nie pytała, co studiowałam, ani nie dała mi odczuć, że powątpiewa w moje umiejętności. W każdym razie rozwiała moje obawy.
– Na pewno sobie poradzisz.
Nic nie odpowiedziałam, licząc, że nie pociągnie tematu.
– Patrick nie przyjmuje byle kogo. – Po raz pierwszy na mnie spojrzała, oceniając to, co ma przed sobą: moje buty, ubranie, piegi. – Musiał być przekonany, że się nadajesz.
Stałyśmy przed grobowcami, a wokół nas wciąż kręcili się ludzie z ciekawością czytający napisy na tabliczkach.
– Byłaś już kiedyś w Nowym Jorku? – spytała Rachel, patrząc mi prosto w oczy.
– Nie – przyznałam, choć w tamtej chwili żałowałam, że to prawda.
– Serio? – rzuciła z niedowierzaniem, krzyżując ręce na piersi. – No i co sądzisz o tym mieście?
– Na razie widziałam za mało, żeby wyrobić sobie jakąś opinię. Jestem tu dopiero trzy dni.
Pierwszy dzień minął mi na rozpakowywaniu i usuwaniu warstwy tłuszczu ze wszystkich naczyń i garnków w wynajętej kawalerce. Drugiego dnia z kolei poznałam trasę dojazdu do biura, z której już więcej nie skorzystam – metrem z Górnego Manhattanu do stacji przy Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy, a potem spacerkiem przez Central Park. Chociaż Manhattan słynie ze swoich strzelistych szklanych wieżowców, w zasadzie większość czasu spędziłam wśród bujnej zieleni.
– Ale na pewno miałaś jakieś oczekiwania, zanim tu przyjechałaś?
– No, tak... – W myślach po cichu przebiegłam wszystkie obawy mojej matki: to, jak wielki i bezosobowy jest Nowy Jork, i że pewnie nie dam sobie rady.
– I jak? Rzeczywistość im sprostała?
– Szczerze mówiąc, jest zupełnie inaczej, niż myślałam.
– Takie właśnie jest Wielkie Jabłko. Dokładnie takie, jak myślałaś, a zarazem zupełnie odmienne od wszelkich wyobrażeń. Może ci ofiarować cały świat albo w jednej chwili wszystko odebrać. – Posłała mi uśmiech i spojrzała na moje buty, które nieprzerwanie skrzypiały na posadzce. Potem ruszyła do kolejnego pomieszczenia, dając znak, żebym poszła za nią.
– A co ty o nim myślisz? – spytałam, starając się podtrzymać rozmowę i drepcząc tuż za nią.
– Ja się tu wychowałam.
– Och, nie wiedziałam.
– Nie szkodzi. Spence? Myślałam, że skojarzysz.
– Nie wiem, co to Spence.
– Może i lepiej – powiedziała ze śmiechem. – Wszyscy mamy skomplikowane relacje z naszymi rodzinnymi miastami.
Weszłyśmy do sali, w której znajdowała się gablota ze szkliwionymi figurkami. Błyszczące posążki przedstawiające Jonasza w paszczy wieloryba czy też Ewę wgryzającą się w jabłko tak czerwone, że aż raziło w oczy. Maleńkie arcydzieła liczące przeszło osiemset lat.
Rachel pomachała do ochroniarza, który akurat przechodził z jednego stanowiska na drugie.
– Louis, kiedy Matteo wyjeżdża na obóz?! – krzyknęła do niego.
Mężczyzna zatrzymał się tuż przed swoim posterunkiem.
– W przyszłym tygodniu. Chyba doprowadza swoją matkę do szału. Jeszcze raz wielkie dzięki, że go popilnowałaś w zeszłą sobotę.
Rachel machnęła ręką.
– Och, po prostu spacerowaliśmy po parku i przez większość czasu patrzyliśmy na łódki.
Próbowałam sobie wyobrazić Rachel w roli opiekunki do dziecka, ale nie potrafiłam.
– Matteo je uwielbia – stwierdził Louis.
– Ja też – przyznała Rachel. – Przy okazji, Louis, to jest Ann. Będzie tu z nami przez całe lato. Louis jest szefem ochrony.
Podszedł do nas i wyciągnął rękę.
– Dzisiaj tylko na zastępstwie w galeriach.
Uścisnęłam mu dłoń i się przywitałam.
– Mamy jeszcze jeden przystanek – powiedziała Rachel. Złapała mnie za nadgarstek i odciągnęła od Louisa. Gdy tylko się oddaliłyśmy, szepnęła mi do ucha: – Syn Louisa to kawał gnojka. Zgodziłam się go popilnować tylko dlatego, że Louis kryje mnie przed Moirą, jeśli się spóźnię albo niechcący włączę alarm przeciwpożarowy, paląc papierosy.
Przemierzyłyśmy kolejne galerie pełne gości sączących napoje w chłodnych, zacienionych wnętrzach, w których wizerunki magicznych bestii przeplatały się z odciętymi palcami świętych. Coś ciągnęło mnie do tych przedmiotów, do ich osobliwości. Przystanęłam przed relikwiarzem Świętego Sebastiana – przeszytego strzałami popiersia pomalowanego na kremowo i czerwono. W małej szklanej kasetce umieszczonej pośrodku rzeźby znajdowała się jedna z kości jego nadgarstka albo czyjegoś nadgarstka.
Rachel zatrzymała się przy witrynie pełnej ręcznie malowanych kart tarota; jedna przedstawiała szkielet siedzący na końskim grzbiecie przyozdobiony złotymi łańcuchami, czyli Śmierć. Na innej widniał uskrzydlony pulchny chłopczyk – cherubinek – wznoszący nad głową słońce, którego złociste promienie rozchodziły się po całym awersie. Talia była niekompletna, ale etykieta na ścianie obok sugerowała, że karty pochodzą z końca piętnastego wieku. I choć nigdy wcześniej ich nie widziałam, ilustracje na nich wydały mi się znajome – te symbole przewijały się na przestrzeni lat w moich badaniach. Zawsze byłam ciekawa ich znaczenia, ale nigdy nie miałam czasu ani środków, żeby je zgłębić.
– Od lat krążę między The Cloisters, Biblioteką Morgana i Beinecke, studiując historię tarota – oświadczyła Rachel. – Czyli podobnie jak ty nie jestem mediewistką. Bądź co bądź historia tarota tak naprawdę zaczyna się dopiero od wczesnego renesansu. – Nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, po prostu kontynuowała: – Nasze muzeum dokłada starań, żeby wypromować ten rodzaj eksponatów. W Met skupiają się na słynnych dziełach i wielkich nazwiskach. Ale pracować anonimowo i tworzyć coś tak wyjątkowego... – na chwilę zamknęła oczy – to dopiero prawdziwa sztuka.
To, jak mówiła o tych kartach, zupełnie jakby te prostokąty z welinu były uśpione i tylko czekały, aż je obudzimy, wydało mi się niesłychanie romantyczne. Kiedy podniosła powieki, szybko odwróciłam wzrok, licząc, że nie widziała, jak się na nią gapię.
– Właśnie przy tym Patrick potrzebuje pomocy – powiedziała, spoglądając na talię tarota. – Przygotowujemy wystawę poświęconą wróżbiarstwu. Technikom i rekwizytom wykorzystywanym do przepowiadania przyszłości.
Skierowałam wzrok na Królową Buław. Odziana w granatową szatę przyozdobioną gwiazdkami z płatków złota siedziała na tronie, a w jednej ręce dzierżyła sękaty kij.
– W tamtym okresie panowała powszechna fascynacja ideą przeznaczenia – zauważyłam.
– Otóż to. Czy nasz los został już gdzieś zapisany? Czy jest przesądzony? Czy jeszcze możemy zmienić jego bieg?
– I czy mamy wolną wolę, aby to zrobić?
– Zgadza się. Starożytni Rzymianie tak bardzo bali się potęgi przeznaczenia, że oddawali cześć bogini Fortunie. Fortuna, inaczej los, szczęście, stanowiła centrum, wokół którego kręciło się życie społeczne, prywatne i religijne. Jak mawiał Pliniusz: „Fortuna jest jedynym bóstwem, do którego modlą się wszyscy”. Renesans także nie wyzwolił się spod tej obsesji.
– Albowiem... – zaczęłam – w czasach nieustannych konfliktów znajomość przyszłości, a przynajmniej wiara, że można ją poznać, była niesamowicie potężnym orężem.
– Ta wiara może być również brzemieniem – stwierdziła Rachel tak cicho, że ledwie ją usłyszałam. Odsunęła się od szklanej gabloty i rzuciła do mnie przez ramię: – Idziesz?