Domek z kart - Katy Hays - ebook + książka

Domek z kart ebook

Hays Katy

3,2

Opis

Ann Stilwell przybywa do Nowego Jorku w nadziei, że spędzi wakacje, pracując w Metropolitan Museum of Art. Tymczasem zostaje oddelegowana do oddziału The Cloisters, muzealnego zespołu klasztorów i ogrodów, słynącego ze swoich zbiorów sztuki średniowiecznej i renesansowej.
Dziewczyna dołącza do wąskiego kręgu charyzmatycznych, acz tajemniczych badaczy. Chętnie daje się ponieść ich niekiedy dziwacznym teoriom, głoszonym między innymi przez kustosza muzeum, który ma bzika na punkcie tarota i głęboko wierzy w możliwość przepowiadania przyszłości.
Kiedy jednak znajduje zagadkową, uważaną za zaginioną, piętnastowieczną talię kart pochodzącą z Italii, nagle zostaje wplątana w niebezpieczną grę, w której kluczową rolę odgrywają władza, toksyczna przyjaźń i ambicja.

A gdy ta gra wymyka się spod kontroli, Ann musi zdecydować, komu zaufać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (33 oceny)
6
10
6
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
barjab88

Z braku laku…

Bardzo średnia książka. Klimatycznie fajna, ale ciągnie się strasznie.
20
Czerwonaglowa
(edytowany)

Z braku laku…

Ta książka miała potencjał. Ale go nie czuje tak jak nastroju. Liczyłam na jakiś mroczny klimat a go nie dostałam. Dostałam za to główna irytujaca bohaterkę. Która najpierw robi później myśli. Zaczęła się spotykać z typem który jest chodząca red flaga. Zawiodłam się. Spodziewałam się czegoś lepszego. Pierwszy raz dałam książce tak niską ocenę 2/5
00
Veronica41pl

Z braku laku…

Niestety mnie ta historia nie porwala ale moze ty ulegniesz jej czarowi.
00
jakprzezokno

Z braku laku…

Zdecydowanie nie jest to książka dla mnie. Autorka wykorzystała i naprawdę ciekawie opisała element kart tarota, fajnie oddała klimat wróżenia z kart, ich magię i związaną z nimi symbolikę. Niestety, był to wątek zdecydowanie drugorzędny i krótkotrwały, bo pierwsze skrzypce grały toksyczne, dziwne, pospieszne relacje między bohaterami. Każdy z nich ożywał dopiero w kontakcie z główną bohaterką, poza tym pozostawali jakby nieruchomi i papierowi. Długo czekałam, aż wydarzy się coś, co popchnie fabułę do przodu, ale niestety nic takiego nie zauważyłam. Najlepszy wątek o kartach tarota, który zapowiadał mnóstwo emocji szybko się skończył i tylko jego nieśmiałe echa gdzieś tam jeszcze podrygiwały. Mało tutaj było mrocznego klimatu, tajemnice były bardzo rozwleczone, niedopowiedziane, powierzchowne. Niestety, ale rozczarowałam się. Zakończenie przyprawiło o delikatny dreszczyk, ale był niczym jeden zimny podmuch w bardzo duszy dzień - zapowiadał ukojenie, a szybko poszedł w niepamięć i utoną...
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Gdyby karty przepowiedziały Ci śmierć, chciałabyś o tym wiedzieć?  Jako wykładowczyni historii sztuki, kustosz i badacz, Katy Haeys swą wiedzę na temat działania muzeów i galerii wykorzystała w debiutanckiej powieści "Domek z kart". Podczas gdy wszyscy sądzą, że przeszłość już nie ma żadnych tajemnic — wszystko odkryto, zbadano i poddano szczegółowej analizie, specjalizująca się w epoce renesansu Ann Stilwell znajduje uważaną za zaginioną piętnastowieczną talię kart.  Autorka stworzyła powieść, która wymyka się wszelkim schematom i niezwykle trudno zaklasyfikować ją do jednego gatunku, łączy bowiem elementy niepokojącego thrillera i mrok gotyckiej powieści z kunsztem i elegancją literatury pięknej, ale najwięcej znajdziemy tu spokoju i wyważenia literatury obyczajowej.  Na kartach tej powieści udało się autorce pomieścić wiele frapujących zagadnień, m.in. wiara w Boga i przeznaczenie, miłość do sztuki, znaczenie przepowiedni w życiu człowieka, ale też dążenie do władzy za wszelką c...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Clo­isters
Co­py­ri­ght © 2022 by Katy Hays Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Da­nuta Fry­zow­ska 2024
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: AGNIESZKA RADTKE
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, MO­NIKA KO­CIUBA/e-DY­TOR
Pro­jekt okładki: MA­RIANNE ISSA EL KHO­URY/TW
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cia: iStock, Alamy, © Co­lin Lang­ford/500px/Getty Ima­ges, © Kat­sumi Mu­ro­uchi/Mo­ment/Getty Ima­ges
Zdję­cia kart ©The Pic­ture Art Col­lec­tion, He­ri­tage Image Part­ner­ship Ltd/Alamy Stock Photo
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-38-9
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

An­drew Hay­sowi

(oraz na­szemu Qu­eso, czyli Ser­kowi)

„Pierw­szy dzień ży­cia czło­wieka prze­są­dził już o dniu ostat­nim”.

Se­neka, Edyp

PRO­LOG

Śmierć za­wsze na­wie­dzała mnie w sierp­niu. Tym le­ni­wym, cu­dow­nym mie­siącu, który prze­mie­ni­li­śmy w coś gwał­tow­nego i bru­tal­nego. Ta prze­miana do­ko­nała się szybko, ni­czym sztuczka kar­ciana.

Po­win­nam to prze­wi­dzieć. Ciało le­żące na pod­ło­dze w bi­blio­tece i ogrody prze­orane przez po­szu­ki­wa­nia. Za­zdrość, pa­zer­ność i am­bi­cja tylko cze­ka­jące, żeby nas po­żreć jak wąż zja­da­jący wła­sny ogon. Jak uro­bo­ros. I cho­ciaż znam mroczne prawdy, które skry­wa­li­śmy przed sobą tam­tego lata, to i tak ja­kaś część mnie wciąż tę­skni za The Clo­isters, za osobą, którą wtedy by­łam.

Kie­dyś my­śla­łam, że to wszystko mo­gło po­to­czyć się zu­peł­nie ina­czej. Że mo­głam nie przy­jąć tej po­sady i od­mó­wić Leo. Że mo­głam nie po­le­cieć tam­tego let­niego wie­czoru do Long Lake. A ko­ro­ner mógł zre­zy­gno­wać z au­top­sji. Ale to ni­gdy nie za­le­żało ode mnie. Te­raz to wiem.

Ostat­nio dużo my­ślę o szczę­ściu. Szczę­ście. Po an­giel­sku luck, za­pewne od nie­miec­kiego słowa das Glück, ozna­cza­ją­cego po­myśl­ność, szczę­śliwy traf, for­tunę. Dante na­zwał for­tunę mi­ni­stra di Dio, na­rzę­dziem wy­ro­ków Bo­żych. For­tuna to tylko sta­ro­dawne okre­śle­nie prze­zna­cze­nia, fa­tum. Sta­ro­żytni Grecy i Rzy­mia­nie ro­bili wszystko w służ­bie Fa­tum. Wzno­sili na jego cześć świą­ty­nie i uza­leż­niali swoje ży­cie od jego ka­pry­sów. Kon­sul­to­wali się z sy­bil­lami i pro­ro­kami. Wró­żyli ze zwie­rzę­cych wnętrz­no­ści i stu­dio­wali znaki. Po­dobno sam Ju­liusz Ce­zar prze­kro­czył Ru­bi­kon, do­piero gdy rzu­cił ko­śćmi. Alea iacta est – ko­ści zo­stały rzu­cone. Od tego rzutu za­le­żały losy ca­łego Ce­sar­stwa Rzym­skiego. Przy­naj­mniej raz Ce­zar miał szczę­ście.

A co, je­śli na­sza eg­zy­sten­cja – to, jak ży­jemy i umie­ramy – już zo­stała prze­są­dzona? Chcie­li­by­ście wie­dzieć, czy rzu­cone ko­ści albo roz­dane karty zdra­dzą wasz los? Czy to moż­liwe, żeby ży­cie było tak wą­tłe, tak nie­po­ko­jące? A może wszy­scy je­ste­śmy tacy jak Ce­zar? Zda­jemy się na szczę­śliwy traf, nie chcąc zo­ba­czyć, co nas czeka w idy mar­cowe?

Z po­czątku ła­two było prze­ga­pić znaki, które ob­ja­wiły się licz­nie tam­tego lata w The Clo­isters. Ogrody za­wsze buj­nie po­ro­śnięte po­lnymi kwia­tami i zio­łami, do­niczki z te­ra­koty ob­sa­dzone la­wendą, kwit­nące słodko i biało ja­bło­nie. Po­wie­trze tak go­rące, że na­sza skóra była nie­ustan­nie wil­gotna i za­czer­wie­niona. Nie­unik­niona przy­szłość, która nas zna­la­zła, a nie na od­wrót. Pe­chowy rzut, który mo­gła­bym prze­wi­dzieć, gdy­bym tylko – po­dob­nie jak Grecy i Rzy­mia­nie – wie­działa, czego wy­pa­try­wać.

ROZDZIAŁ PIERW­SZY

Przy­je­cha­łam do No­wego Jorku na po­czątku czerwca, w cza­sie na­ra­sta­ją­cych upa­łów, które po osią­gnię­ciu szczytu nie od­pusz­czały aż do wrze­śnia, a sku­mu­lo­wane cie­pło biło od roz­grza­nego as­faltu i każ­dej szkla­nej po­wierzchni. W prze­ci­wień­stwie do wielu mo­ich ró­wie­śni­ków z Col­lege’u Whit­mana, któ­rzy udali się na za­chód, do Se­at­tle i San Fran­ci­sco, cza­sem do Hong­kongu, ja wy­je­cha­łam na wschód.

Prawda była taka, że nie wy­bie­ra­łam się do miej­sca, które ob­ra­łam po­cząt­kowo za swój cel, czyli do Cam­bridge albo New Ha­ven ani na­wet do Wil­liam­stown. Kiedy jed­nak z róż­nych ka­tedr za­częły spły­wać ma­ile, w któ­rych przed­sta­wi­ciele uczelni pi­sali, jak bar­dzo im przy­kro... że było na­prawdę wielu kan­dy­da­tów... i ży­czyli po­wo­dze­nia w mo­ich przy­szłych przed­się­wzię­ciach, by­łam wdzięczna, że cho­ciaż jedna z mo­ich apli­ka­cji zo­stała roz­pa­trzona po­zy­tyw­nie – a do­ty­czyła ona let­niego pro­gramu dla współ­pra­cow­ni­ków w Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art. Wie­dzia­łam, że za­wdzię­czam to mo­jemu pro­mo­to­rowi, pro­fe­so­rowi eme­ri­tu­sowi Ri­char­dowi Lin­gra­fowi, który nie­gdyś ucho­dził za czo­ło­wego przed­sta­wi­ciela Ligi Blusz­czo­wej, do­póki po­goda na Wschod­nim Wy­brzeżu – a może ja­kieś kon­tro­wer­sje w ło­nie jego Alma Ma­ter? – nie prze­pę­dziła go na za­chód.

Cho­ciaż na­zy­wano to „pro­gra­mem dla współ­pra­cow­ni­ków”, w isto­cie cho­dziło o staż ze skrom­nym sty­pen­dium. Dla mnie to nie miało żad­nego zna­cze­nia; by­ła­bym go­towa pra­co­wać na dwie zmiany i jesz­cze im za­pła­cić, żeby się tam do­stać. To w końcu Met. A ko­muś ta­kiemu jak ja – pro­stej dziew­czy­nie z nie­zna­nej uczelni – taki pre­sti­żowy glejt był na­prawdę po­trzebny.

No do­brze, Whit­man może nie jest cał­kiem nie­znaną uczel­nią. Ale po­nie­waż do­ra­sta­łam w Walla Walla, ma­łym, za­ku­rzo­nym mia­steczku z par­te­ro­wymi do­mami w po­łu­dniowo-wschod­niej czę­ści stanu Wa­szyng­ton, w któ­rym to mie­ści się Col­lege Whit­mana, rzadko spo­ty­ka­łam ko­goś za­miej­sco­wego, kto w ogóle zda­wał so­bie sprawę z jego ist­nie­nia. Całe moje dzie­ciń­stwo było zwią­zane z tym col­lege’em, co jed­nak stop­niowo przy­ćmiło jego ma­gię. Pod­czas gdy inni stu­denci zja­wiali się na kam­pu­sie pod­eks­cy­to­wani tym, że za­czy­nają nowe, do­ro­słe ży­cie, ja nie otrzy­ma­łam ta­kiej czy­stej karty. A to dla­tego, że oboje moi ro­dzice pra­co­wali na Whit­ma­nie. Mama świad­czyła usługi ga­stro­no­miczne – pla­no­wała menu i wie­czorki te­ma­tyczne dla stu­den­tów pierw­szego roku, któ­rzy miesz­kali w aka­de­miku: a to wie­czór ba­skij­ski, a to etiop­ski, a to w stylu asado. Gdy­bym miesz­kała na kam­pu­sie, pew­nie pla­no­wa­łaby także moje po­siłki, jed­nak ulgi fi­nan­sowe, ja­kie Col­lege Whit­mana za­pew­niał swoim pra­cow­ni­kom, ogra­ni­czały się tylko do cze­snego, dla­tego wciąż miesz­ka­łam z ro­dzi­cami.

Oj­ciec z ko­lei był lin­gwi­stą, choć nie na­le­żał do ka­dry na­uko­wej. Jako sa­mouk, ko­rzy­sta­jący z za­so­bów Bi­blio­teki Pen­rose, na­uczył mnie roz­róż­niać mię­dzy sze­ścioma ła­ciń­skimi przy­pad­kami i do­ko­ny­wać ana­lizy skła­dnio­wej wło­skich gwar, a to wszystko w prze­rwach mię­dzy swo­imi dy­żu­rami woź­nego. To jest do czasu, aż la­tem po­prze­dza­ją­cym mój ostatni rok na uczelni zo­stał po­cho­wany obok mo­ich dziad­ków, na ty­łach ko­ścioła lu­te­rań­skiego na obrze­żach mia­sta jako ofiara wy­padku dro­go­wego. Ni­gdy mi nie po­wie­dział, skąd wzięło się jego za­mi­ło­wa­nie do ję­zy­ków. Wie­dzia­łam tylko, jak bar­dzo ra­do­wało go to, że ja też je dzie­li­łam.

– Twój tata byłby z cie­bie bar­dzo dumny – po­wie­działa Paula.

Wła­śnie koń­czy­łam zmianę w re­stau­ra­cji, w któ­rej pra­co­wa­łam i w któ­rej Paula, wła­ści­cielka, za­trud­niła mnie nie­mal de­kadę wcze­śniej, gdy mia­łam pięt­na­ście lat. To był wą­ski, kisz­ko­waty lo­kal z po­kry­tym na­lo­tem bla­sza­nym su­fi­tem. Zo­sta­wi­ły­śmy otwarte drzwi w na­dziei, że po­wiew świe­żego po­wie­trza roz­pro­szy wciąż uno­szące się w środku za­pa­chy ko­la­cji. Od czasu do czasu sze­roką ulicą bie­gnącą na ze­wnątrz snuł się ja­kiś sa­mo­chód, prze­ci­na­jąc mrok sno­pami świa­tła bi­ją­cymi z re­flek­to­rów.

– Dzięki, Paula – od­par­łam i pod­li­czy­łam swoje na­piwki le­żące na ba­rze, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na czer­wone łu­ko­wate ślady, które wy­kwi­tły na mo­jej ręce. Przez duży ruch, więk­szy niż zwy­kle z uwagi na ko­niec roku aka­de­mic­kiego, mu­sia­łam na­raz roz­no­sić stosy go­rą­cych ta­le­rzy i ukła­dać je bez­po­śred­nio na przed­ra­mie­niu. Po­dróż z kuchni do ja­dalni była wy­star­cza­jąco długa, żeby przy każ­dym ta­kim kur­sie ce­ra­miczne na­czy­nia zdą­żyły mnie po­pa­rzyć.

– Wiesz, za­wsze mo­żesz tu wró­cić – po­wie­dział bar­man John, zwal­nia­jąc dźwi­gnię na­le­waka i po­da­jąc mi piwo. Wolno nam było wy­pić tylko jedno w ciągu zmiany, ale rzadko prze­strze­ga­li­śmy tej za­sady.

Wy­pro­sto­wa­łam ostatni bank­not jed­no­do­la­rowy i scho­wa­łam pie­nią­dze do tyl­nej kie­szeni.

– Wiem.

Tyle że nie chcia­łam tu wra­cać. Duch mo­jego ojca, zmar­łego tak na­gle z nie­zro­zu­mia­łych dla mnie po­wo­dów, na­dal na­wie­dzał każdą prze­cznicę śród­mie­ścia, na­wet ten brą­zo­wie­jący skra­wek trawy przed re­stau­ra­cją. Książki i ba­da­nia, w któ­rych do tej pory szu­ka­łam ucieczki, już nie za­bie­rały mnie wy­star­cza­jąco da­leko.

– Na­wet je­sie­nią, kiedy nie bę­dzie nam bra­ko­wać pra­cow­ni­ków, i tak cię przyj­miemy – cią­gnął John.

Sta­ra­łam się stłu­mić pa­nikę ogar­nia­jącą mnie na myśl o tym, że je­sie­nią mo­gła­bym wró­cić do Walla Walla, gdy na­gle usły­sza­łam za sobą głos Pauli:

– Za­mknięte.

Spoj­rza­łam przez ra­mię na drzwi fron­towe, gdzie ze­brała się grupka dziew­czyn – nie­które stały w przed­sionku i czy­tały menu, ale część już wła­do­wała się do środka przez we­wnętrzne drzwi z siatki, przez co ta­bliczka z na­pi­sem „Za­mknięte” ude­rzyła z hu­kiem o drewno.

– Prze­cież jesz­cze ob­słu­gu­je­cie – stwier­dziła jedna, wska­zu­jąc na moje piwo.

– Przy­kro mi, już za­mknę­li­śmy – oznaj­mił John.

– Och, pro­ooszę – rzu­ciła inna dziew­czyna. Ich twa­rze na ra­zie były tylko za­czer­wie­nione od al­ko­holu, ale już wie­dzia­łam, jak za­koń­czą ten wie­czór z czar­nymi smu­gami pod oczami i po­si­nia­czo­nymi no­gami. Przez cztery lata stu­diów na Whit­ma­nie ni­gdy nie za­li­czy­łam ta­kiej nocy; wszystko, co mnie spo­tkało, to dar­mowe piwo i opa­rze­nia skóry.

Paula roz­po­starła ręce i wy­pro­siła je za drzwi. Po­now­nie spoj­rza­łam na Johna.

– Znasz je? – spy­tał, od nie­chce­nia wy­cie­ra­jąc bar.

Po­krę­ci­łam prze­cząco głową. Jako je­dy­nej stu­dentce, która nie miesz­kała w aka­de­miku, trudno mi było zna­leźć przy­ja­ciół. Whit­man to nie uczel­nia pu­bliczna, gdzie coś ta­kiego jest na po­rządku dzien­nym. To mały col­lege hu­ma­ni­styczny – mały i drogi col­lege hu­ma­ni­styczny. Tu­taj wszy­scy stu­denci miesz­kają na te­re­nie kam­pusu, na­wet je­śli nie przez całe stu­dia, to przy­naj­mniej na pierw­szym roku.

– Na mie­ście co­raz więk­szy ruch – za­uwa­żył John. – Cie­szysz się z końca stu­diów? – Spoj­rzał na mnie wy­cze­ku­jąco, ale zby­łam jego py­ta­nie wzru­sze­niem ra­mion. Nie mia­łam ochoty ga­dać o Whit­ma­nie ani o końcu stu­diów. Chcia­łam już tylko wró­cić z pie­niędzmi do domu i scho­wać je w bez­piecz­nym miej­scu wraz z resztą na­piw­ków, które za­osz­czę­dzi­łam. Przez cały rok pra­co­wa­łam przez pięć wie­czo­rów w ty­go­dniu, a kiedy po­zwa­lał mi na to plan za­jęć, bra­łam rów­nież dzienne zmiany. Je­śli nie sie­dzia­łam w bi­blio­tece, to by­łam w pracy. Wie­dzia­łam, że zmę­cze­nie nie sprawi, że prze­stanę my­śleć o ojcu i o ko­lej­nych od­mo­wach, które przy­cho­dziły z uczelni, ale przy­naj­mniej tro­chę przy­ćmiło tę bru­talną rze­czy­wi­stość.

Mama ni­gdy nic nie po­wie­działa o moim na­pię­tym gra­fiku ani o tym, że wra­cam do domu i od razu kładę się spać, ale z dru­giej strony była zbyt po­chło­nięta wła­sną ża­łobą i roz­cza­ro­wa­niami, żeby zwró­cić na to uwagę.

– Wto­rek bę­dzie moim ostat­nim dniem pracy – oświad­czy­łam, wsta­jąc od baru i do­pi­ja­jąc resztkę piwa, po czym po­chy­li­łam się nad ladą i po­sta­wi­łam szklankę na ocie­ka­czu. – Jesz­cze tylko dwie zmiany.

Paula za­szła mnie od tyłu i oplo­tła w pa­sie rę­kami. Choć bar­dzo chcia­łam, żeby ten wto­rek już na­stał, wtu­li­łam się w nią, przy­kła­da­jąc głowę do jej głowy.

– Wiesz, że on gdzieś tam jest, prawda? I cię ob­ser­wuje?

Nie wie­rzy­łam jej; nie wie­rzy­łam ni­komu, kto pró­bo­wał mi wmó­wić, że jest w tym ja­kaś ma­gia, ja­kaś lo­gika, ale i tak chcąc nie chcąc przy­tak­nę­łam. Je­śli cze­goś się na­uczy­łam, to tego, że nikt tak na­prawdę nie chce słu­chać, jak bar­dzo boli strata bli­skiej osoby.

Dwa dni póź­niej przy­wdzia­łam nie­bie­ską po­lie­strową togę i ode­bra­łam swój dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów. Mama też była na uro­czy­sto­ści, ro­biła zdję­cia, a po­tem przy­szła na przy­ję­cie, które wy­dział Hi­sto­rii Sztuki zor­ga­ni­zo­wał na mo­krym traw­niku przed na wpół go­tyc­kim Me­mo­rial Bu­il­ding, naj­star­szym bu­dyn­kiem na te­re­nie Col­lege’u Whit­mana, wznie­sio­nym w ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku. By­łam bo­le­śnie świa­doma, że na tle znacz­nie star­szych bu­dowli miesz­czą­cych się na kam­pu­sach Ha­rvardu czy Yale, i tak wy­pa­dał dość blado. Naj­star­szym za­byt­kiem, jaki mia­łam oka­zję zo­ba­czyć na wła­sne oczy, był ko­ściół me­to­dy­stów w Cla­qu­ato, skromna drew­niana bu­dowla z ty­siąc osiem­set pięć­dzie­sią­tego pierw­szego roku. Może wła­śnie dla­tego prze­szłość aż tak mnie fa­scy­no­wała – bo za młodu nie mia­łam z nią stycz­no­ści. Wschód stanu Wa­szyng­ton to głów­nie pola psze­nicy i składy z pa­szą – srebrne si­losy, które ni­gdy się nie sta­rzały.

Co wię­cej, w trak­cie ca­łego mo­jego czte­ro­let­niego po­bytu w Col­lege’u Whit­mana by­łam je­dyną osobą na wy­dziale, która zaj­mo­wała się wcze­snym re­ne­san­sem. Trzy­ma­jąc się z dala od dzieł wiel­kich mi­strzów po­kroju Mi­chała Anioła czy Le­onarda, wo­la­łam stu­dio­wać prace po­mniej­szych ar­ty­stów i za­po­mnia­nych ma­la­rzy, ta­kich jak Bembo czy Cossa, albo no­szą­cych dziwne przy­domki, jak choćby „Nie­chlujny To­masz”[1] czy „Ze­zu­lec”[2]. W cen­trum mo­ich za­in­te­re­so­wań za­wsze znaj­do­wały się księ­stwa i dwory, ni­gdy im­pe­ria. Poza wszyst­kim in­nym lu­dzie na dwo­rach byli cu­dow­nie ma­łost­kowi i fa­scy­no­wali się naj­bar­dziej dzi­wacz­nymi rze­czami – astro­lo­gią, amu­le­tami, szy­frami – w które oso­bi­ście nie wie­rzy­łam. Te moje za­mi­ło­wa­nia ozna­czały jed­nak, że czę­sto pra­co­wa­łam sama: w bi­blio­tece albo w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie pro­fe­sora Lin­grafa, który przy­by­wał na na­sze spo­tka­nia co naj­mniej z dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wym opóź­nie­niem, o ile w ogóle o nich pa­mię­tał.

Choć na pierw­szy rzut oka cała ta wie­dza wy­da­wała się nie­prak­tyczna, to, co na ogół po­mi­jano w ba­da­niach nad re­ne­san­sem, ujęło mnie swoim blich­trem i prze­py­chem, wiarą w ma­gię i ema­na­cją siły. Kiedy jed­nak za­czę­łam my­śleć o stu­diach dok­to­ranc­kich, ostrze­żono mnie, że nie­wiele wy­dzia­łów bę­dzie za­in­te­re­so­wa­nych moją do­tych­cza­sową pracą. Moje ba­da­nia były zbyt mar­gi­nalne, nie dość istotne, am­bitne i roz­le­głe. W Col­lege’u Whit­mana za­chę­cano stu­den­tów do po­now­nego zba­da­nia da­nej dys­cy­pliny, do tego, żeby stali się eko­kry­tyczni, zgłę­biali mul­ti­sen­so­rycz­ność ludz­kiego po­strze­ga­nia. Cza­sem się za­sta­na­wia­łam, czy to, co stu­diuję – te wciąż po­mi­jane rze­czy, o które nikt nie dbał – tak na­prawdę samo mnie nie wy­brało, bo czę­sto czu­łam się wręcz bez­silna i nie po­tra­fi­łam tego po­rzu­cić.

Mama stała w cie­niu i roz­ma­wiała z in­nym ro­dzi­cem, wy­ma­chu­jąc rę­kami i po­brzę­ku­jąc srebr­nymi bran­so­let­kami. Ro­zej­rza­łam się po ze­bra­nych w po­szu­ki­wa­niu bia­łej bu­rzy wło­sów Lin­grafa, ale naj­wy­raź­niej od­mó­wił udziału w przy­ję­ciu. Cho­ciaż pra­co­wa­li­śmy ze sobą przez pra­wie cztery lata, z rzadka po­ja­wiał się na uczel­nia­nych uro­czy­sto­ściach i rów­nie rzadko opo­wia­dał o swo­ich ba­da­niach. Nikt nie wie­dział, nad czym obec­nie pra­cuje ani kiedy cał­kiem prze­sta­nie się po­ka­zy­wać na kam­pu­sie. Praca z Lin­gra­fem była po­nie­kąd uciąż­liwa. Kiedy inni stu­denci czy na­wet pro­fe­so­ro­wie do­wia­dy­wali się, że jest moim pro­mo­to­rem, czę­sto py­tali, czy na pewno nie za­szła ja­kaś po­myłka – tak rzadko brał ko­goś pod swoje skrzy­dła. Ale to nie była po­myłka. Lin­graf pod­pi­sał się na mo­jej pracy ma­gi­ster­skiej, na mo­ich świa­dec­twach ukoń­cze­nia stu­diów, na mo­ich li­stach po­le­ca­ją­cych – na wszyst­kim. I to mimo że wy­raź­nie nie chciał być czę­ścią spo­łecz­no­ści Col­lege’u Whit­mana. Wo­lał za­szyć się w swoim ga­bi­ne­cie, gdzie nikt mu nie prze­szka­dzał, a ile­kroć ktoś do niego za­glą­dał, po­śpiesz­nie cho­wał wszyst­kie pa­piery do szu­flady.

Kiedy skoń­czy­łam lu­stro­wać to­wa­rzy­stwo, pod­szedł do mnie Mi­cah Yal­l­sen, ko­lega z roku.

– Ann – po­wie­dział. – Po­dobno tego lata bę­dziesz w No­wym Jorku.

Mi­cah do­ra­stał, kur­su­jąc w tę i we w tę mię­dzy Ku­ala Lum­pur, Ho­no­lulu i Se­at­tle. Tak wy­czer­pu­jący plan po­dróży z pew­no­ścią wy­mu­szał ko­niecz­ność la­ta­nia pry­wat­nym sa­mo­lo­tem albo co naj­mniej ko­rzy­sta­nia z wy­gód pierw­szej klasy.

– Gdzie za­mie­rzasz się za­trzy­mać?

– Wy­na­ję­łam ka­wa­lerkę w Mor­ning­side He­ights.

Na­dział na wy­ka­łaczkę mi­zerną kostkę ched­dara spo­czy­wa­jącą na pa­pie­ro­wym ta­le­rzyku, który trzy­mał w dłoni. Col­lege Whit­mana ni­gdy nie mar­no­wał pie­nię­dzy na ca­te­ring. By­łam wręcz pewna, że te ta­le­rze ob­fi­to­ści przy­go­to­wali w do­mach lu­dzie pra­cu­jący z moją mamą.

– To tylko trzy mie­siące – do­da­łam.

– A co po­tem? – spy­tał.

– Jesz­cze nie wiem – od­par­łam.

– Och, chęt­nie zro­bił­bym so­bie roczną prze­rwę mię­dzy stu­diami – rzu­cił, w za­my­śle­niu ob­ra­ca­jąc wy­ka­łaczką w ustach.

Mi­cah zo­stał przy­jęty na stu­dia dok­to­ranc­kie do MIT na kie­ru­nek no­szący na­zwę hi­sto­ria, teo­ria i kry­tyka, je­den z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych w ca­łym kraju. Do­my­śla­łam się jed­nak, że roczna prze­rwa mo­jego zna­jo­mego wy­glą­da­łaby zu­peł­nie ina­czej niż moja.

– By­ła­bym prze­szczę­śliwa, gdy­bym od razu gdzieś się do­stała – za­uwa­ży­łam.

– W obec­nych cza­sach trudno o miej­sce gdzieś, gdzie można stu­dio­wać wcze­sny re­ne­sans – stwier­dził. – Na tym po­letku sporo się zmie­niło. Oczy­wi­ście na plus.

Przy­tak­nę­łam ru­chem głowy. Pro­te­sto­wa­nie nie miało sensu, tak było ła­twiej. Bądź co bądź to i tak stara śpiewka.

– Tak czy ina­czej, po­trzeba nam lu­dzi, któ­rzy będą kon­ty­nu­ować pracę po­przed­nich po­ko­leń. I do­brze jest mieć ja­kieś za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kąś pa­sję. – Na­dział na wy­ka­łaczkę ko­lejny ka­wa­łek sera. – Ale trzeba także śle­dzić trendy.

Na­le­ża­łam do osób, któ­rym trudno było na­dą­żyć za tren­dami. A kiedy już mi się to uda­wało, na ogół szybko wy­my­kały mi się z rąk. W śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim naj­bar­dziej po­do­bało mi się to, że wy­da­wało się ono miej­scem cu­dow­nie wol­nym od prze­lot­nych mód; miej­scem, w któ­rym czło­wiek zaj­mo­wał się jedną rze­czą i już ni­gdy się z nią nie roz­sta­wał. Lin­graf pu­bli­ko­wał prace wy­łącz­nie na te­mat ar­ty­stów z Ra­venny; ni­gdy na­wet nie mu­siał za­pusz­czać się do We­ne­cji.

– Te­raz to nie bez zna­cze­nia – mó­wił da­lej Mi­cah. – Zwłasz­cza że nie­wiele da się już zro­bić, je­śli cho­dzi o pięt­na­sty wiek, no nie? Chwi­lowo to dość do­brze zba­dany te­mat. Nie ma już pola do no­wych od­kryć. No chyba że ktoś spró­buje przy­pi­sać coś no­wego Ma­sac­ciowi czy coś w tym stylu. – Ro­ze­śmiał się i uznał, że to chyba do­bry mo­ment, aby przejść do bar­dziej kon­struk­tyw­nej roz­mowy. Przy­stą­pił więc do dzie­le­nia się ze mną ra­dami, nie­jako speł­nia­jąc swój obo­wią­zek. „Ann, po­zwól, że ci wy­ja­śnię, skąd te wszyst­kie od­mowy”.

Jak­bym tego nie wie­działa...

– Po­móc ci? – Mama zaj­rzała przez drzwi do mo­jej sy­pialni. Zdej­mo­wa­łam aku­rat książki z re­gału i ukła­da­łam je w stosy na pod­ło­dze.

– Nie trzeba – od­par­łam. Ale i tak we­szła do po­koju. Za­częła za­glą­dać do spa­ko­wa­nych już pu­deł i wy­su­wać szu­flady pod­sta­rza­łej ko­mody.

– Nie­wiele zo­stało – stwier­dziła tak ci­cho, że nie­mal jej nie usły­sza­łam. – Na pewno nie chcesz zo­sta­wić paru rze­czy?

Je­śli kie­dy­kol­wiek mia­łam wy­rzuty su­mie­nia w związku z tym, że zo­sta­wiam ją samą w Walla Walla, mój in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy od razu spy­chał je na bok. Na­wet za ży­cia ojca za­wsze uwa­ża­łam, że ta sy­pial­nia bę­dzie mi słu­żyć tylko tym­cza­sowo. Pra­gnę­łam zo­ba­czyć te wszyst­kie miej­sca z pu­bli­ka­cji, które przy­no­sił ze sobą z bi­blio­teki Pen­rose – wło­skie kam­pa­nile, sma­ganą wia­trem li­nię brze­gową Ma­roka, mi­go­czące dra­pa­cze chmur na Man­hat­ta­nie. Miej­sca, które do­tąd mo­głam zwie­dzać je­dy­nie na kar­tach ksią­żek.

W dniu, kiedy mój oj­ciec zmarł, znał dzie­sięć ję­zy­ków i po­tra­fił czy­tać w co naj­mniej pię­ciu mar­twych dia­lek­tach. Ję­zyk po­zwa­lał mu się prze­no­sić poza na­sze cztery ściany, poza swoje dzie­ciń­stwo. Ża­ło­wa­łam, że go tu nie ma i nie może zo­ba­czyć, jak ro­bię to, co za­wsze było jego naj­skryt­szym ma­rze­niem. Moja mama bała się po­dróży – sa­mo­lo­tów, miejsc, któ­rych nie zna, sa­mej sie­bie – dla­tego oj­ciec zwy­kle zo­sta­wał z nią bli­sko domu. Wciąż za­da­wa­łam so­bie py­ta­nie, czy gdyby wie­dział... gdyby wie­dział, że umrze młodo, to czy nie sta­rałby się zo­ba­czyć tro­chę wię­cej świata.

– Chcia­łam za­dbać o to, że­byś mo­gła wy­na­jąć po­kój, gdyby za­szła taka po­trzeba. – Skoń­czy­łam ukła­dać książki w pu­dle. Na dźwięk za­kle­jarki do kar­to­nów obie się wzdry­gnę­ły­śmy.

– Nie chcę, żeby miesz­kał tu ktoś inny.

– Kie­dyś może zmie­nisz zda­nie – od­par­łam ła­god­nie.

– Nie. Dla­czego w ogóle to su­ge­ru­jesz? Gdzie byś się za­trzy­mała, gdy­bym wy­na­jęła twój po­kój? Jak mia­ła­bym cię wi­dy­wać, gdy­byś tu nie przy­jeż­dżała, nie wra­cała?

– Za­wsze mo­żesz przy­je­chać do mnie – za­ry­zy­ko­wa­łam.

– Nie mogę. Do­brze wiesz, że nie mogę.

Chęt­nie bym za­pro­te­sto­wała, spoj­rzała jej w oczy i po­wie­działa, że ow­szem, może – wy­star­czyło wsiąść do sa­mo­lotu, a ja bym cze­kała, żeby ją ode­brać. Ale wie­dzia­łam, że nie warto się z nią sprze­czać. Ni­gdy nie od­wie­dzi­łaby mnie w No­wym Jorku, z ko­lei ja nie mo­głam zo­stać tu­taj. Gdy­bym to zro­biła, na pewno szybko da­ła­bym się zła­pać w sieć, tak samo jak ona.

– Na­dal nie ro­zu­miem, czemu w ogóle chcesz tam je­chać. Do ta­kiego wiel­kiego mia­sta. Tu­taj bę­dzie ci le­piej. Gdzie wszy­scy cię znają. Gdzie znają nas.

Tę roz­mowę od­by­wa­łam już nie­raz, ale nie chcia­łam tak spę­dzać mo­jej ostat­niej nocy w domu – tak jak spę­dzi­łam wiele nocy po śmierci ojca.

– Wszystko bę­dzie do­brze, mamo – stwier­dzi­łam, za­cho­wu­jąc dla sie­bie to, o czym po­my­śla­łam: „Musi być do­brze”.

Mama pod­nio­sła le­żącą na brzegu łóżka książkę i szybko prze­wer­to­wała strony. W mo­jej sy­pialni le­dwo zmie­ściły się nie­wielka bi­blio­teczka i ko­moda; łóżko stało wci­śnięte w kąt pod ścianą.

– Nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że masz ich aż tyle – po­wie­działa.

Książki zaj­mo­wały wię­cej miej­sca niż ubra­nia. Tak było za­wsze.

– Cóż, ry­zyko za­wo­dowe – od­par­łam, cie­sząc się ze zmiany te­matu.

– Okej. – Odło­żyła książkę. – Zo­sta­wię cię, że­byś mo­gła do­koń­czyć.

I tak też zro­bi­łam: upchnę­łam książki w kar­to­nach, które mia­łam wy­słać pocztą, i za­pię­łam torbę po­dróżną. Po­tem się­gnę­łam pod łóżko i wy­cią­gnę­łam pu­dełko, w któ­rym trzy­ma­łam na­piwki. Czu­jąc na ko­la­nach cię­żar pie­nię­dzy, po­my­śla­łam: „Już ju­tro będę w No­wym Jorku”.

ROZDZIAŁ DRUGI

Oba­wiam się, że nie mo­żemy cię przy­jąć do Met na to lato – po­wie­działa Mi­chelle de Forte.

Sie­dzia­ły­śmy w jej ga­bi­ne­cie, do bluzki wciąż mia­łam przy­piętą pla­kietkę z na­zwą mo­jego działu i na­zwi­skiem: Ann Stil­well.

– Jak wiesz, zo­sta­łaś przy­dzie­lona do pracy z Kar­lem Ger­be­rem – oznaj­miła pła­skim, ury­wa­nym to­nem, z ma­nierą, którą trudno opi­sać, ale wła­ściwą je­dy­nie ab­sol­wen­tom naj­lep­szych uczelni. – Przy­go­to­wuje zbli­ża­jącą się wy­stawę ma­lar­stwa Giotta, ale tra­fiła mu się gratka w Ber­gamo i nie­spo­dzie­wa­nie mu­siał wy­je­chać.

Usi­ło­wa­łam wy­obra­zić so­bie pracę, w któ­rej w każ­dej chwili można zo­stać we­zwa­nym do Ber­gamo, a po­tem ta­kiego pra­co­dawcę, który po­zwo­liłby mi tam je­chać. I w obu przy­pad­kach nie przy­szło mi nic do głowy.

– Za­nim upora się z tym, co ma tam do zro­bie­nia, może mi­nąć kilka ty­go­dni. Dla­tego na­prawdę bar­dzo mi przy­kro, ale już nie mamy tu dla cie­bie miej­sca.

Mi­chelle de Forte, kie­row­niczka działu per­so­nal­nego w Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art, wzięła mnie na bok, gdy tylko zja­wi­łam się rano w celu prze­szko­le­nia. Od­cią­gnęła mnie z po­koju peł­nego ter­mo­sów z kawą oraz słod­kich cia­stek i za­pro­wa­dziła do swo­jego ga­bi­netu, gdzie te­raz sie­dzia­łam na pla­sti­ko­wym krze­śle marki Eames z ple­ca­kiem na ko­la­nach.

Spoj­rzała na mnie zza biurka, świ­dru­jąc wzro­kiem znad nie­bie­skich prze­zro­czy­stych opra­wek zsu­nię­tych ni­sko na nos i wy­stu­ku­jąc mia­rowy rytm pal­cem – wą­skim i szpo­nia­stym. Być może ocze­ki­wała, że coś po­wiem, nie mia­łam jed­nak po­ję­cia, jak mo­gła­bym to sko­men­to­wać. Naj­wy­raź­niej by­łam czymś w stylu lek­ko­myśl­nego prze­ocze­nia w ich let­nim gra­fiku. Ad­mi­ni­stra­cyjną nie­do­god­no­ścią.

– Ro­zu­miesz, Ann, że to dla nas bar­dzo nie­zręczna sy­tu­acja.

Chcia­łam prze­łknąć ślinę, ale za­schło mi w gar­dle. Dla­tego je­dy­nie za­mru­ga­łam i po­my­śla­łam o wy­na­ję­tej ka­wa­lerce, o tych wszyst­kich nie­otwar­tych pu­dłach i o in­nych sta­ży­stach, któ­rzy w prze­ci­wień­stwie do mnie mo­gli tu zo­stać.

– W tej chwili wszyst­kie sta­no­wi­ska są ob­sa­dzone. Nie po­trze­bu­jemy do­dat­ko­wych pra­cow­ni­ków w dziale sta­ro­żyt­no­ści, a ty, szcze­rze mó­wiąc, nie masz wy­star­cza­ją­cych kwa­li­fi­ka­cji, żeby od­de­le­go­wać cię tam, gdzie jest wię­cej pracy.

Nie była nie­miła, tylko bez­po­śred­nia. Rze­czowa. Roz­wa­żała swoje po­trzeby wo­bec mo­jej – te­raz nie­stety zbęd­nej – obec­no­ści. Przez prze­szklone ściany jej ga­bi­netu wi­dać było na­pły­wa­ją­cych po­woli człon­ków per­so­nelu – w ka­skach ro­we­ro­wych i z pod­cią­gniętą jedną no­gawką spodni albo z in­ten­syw­nie czer­wo­nymi ustami i sfa­ty­go­wa­nymi skó­rza­nymi tor­bami; nie­mal wszy­scy mieli w rę­kach kubki z kawą. Przez cały ra­nek prze­glą­da­łam skromną za­war­tość swo­jej szafy, za­sta­na­wia­jąc się, co wło­żyć, za­nim zde­cy­do­wa­łam się na ze­staw, który oce­ni­łam za­równo jako prak­tyczny, jak i pro­fe­sjo­nalny: ba­weł­nianą bluzkę za­pi­naną na gu­ziki, szarą spód­nicę i te­ni­sówki. Na mo­jej pla­kietce za­miast na­zwi­ska rów­nie do­brze mógłby wid­nieć na­pis: „Nudy na pudy”.

W my­ślach ob­li­czy­łam, jak utrata sty­pen­dium Met ma się do mo­ich oszczęd­no­ści. Osza­co­wa­łam, że pie­nię­dzy na po­byt w No­wym Jorku star­czy mi do po­łowy lipca. Za­wsze też ist­niała szansa, że do tego czasu znajdę inną pracę, ja­ką­kol­wiek. Nie było po­trzeby dzie­lić się przy­krymi wie­ściami z matką. Te­raz kiedy tu do­tar­łam, sama od­mowa ze strony Mi­chelle de Forte to za mało, żeby zmu­sić mnie do wy­jazdu.

Moje usta za­częły for­mo­wać słowo „ro­zu­miem”, chcia­łam już się pod­nieść z krze­sła, gdy na­gle za mo­imi ple­cami roz­le­gło się pu­ka­nie.

Ja­kiś męż­czy­zna oparł dło­nie o szybę. Prze­su­nął po nas wzro­kiem, po­chwy­cił moje spoj­rze­nie, a po­tem wpa­ro­wał przez drzwi, po­chy­la­jąc się, żeby nie ude­rzyć głową o fu­trynę.

– Pa­trick, mo­żesz chwilę po­cze­kać? Mu­szę coś za­ła­twić.

Tym „czymś” by­łam ja.

Pa­trick, by­naj­mniej nie­zra­żony, osu­nął się na krze­sło obok mnie. Spoj­rza­łam ukrad­kiem na jego pro­fil: opa­lona twarz, atrak­cyjne zmarszczki wo­kół oczu i ust, broda opró­szona si­wi­zną. Był star­szy ode mnie, ale nie stary, tak około pięć­dzie­siątki. Przy­stojny, lecz nie w oczy­wi­sty spo­sób. Wy­cią­gnął do mnie dłoń, a ja ją uści­snę­łam. Była su­cha, nieco szorstka, choć miła w do­tyku.

– Pa­trick Ro­land – po­wie­dział, nie zwra­ca­jąc uwagi na Mi­chelle. – Ku­stosz w The Clo­isters.

– Ann Stil­well, let­nia sta­żystka w dziale re­ne­sansu.

– Ach, świet­nie. – Na ustach Pa­tricka za­igrał ni­kły, cierpki uśmie­szek. – A jaką sztuką re­ne­san­sową się zaj­mu­jesz?

– Tą z Fer­rary. Po czę­ści też z Me­dio­lanu.

– Czymś kon­kret­nym?

– Ostat­nio skle­pie­niami nie­bie­skimi – oświad­czy­łam, my­śląc o mo­jej współ­pracy z Lin­gra­fem. – Ów­cze­sną astro­lo­gią.

– Za­tem tym mniej oczy­wi­stym re­ne­san­sem.

To, jak spoj­rzał na mnie z ukosa, z pełną uwagą, choć twarz miał tylko czę­ściowo zwró­coną w moją stronę, spra­wiło, że przez chwilę za­po­mnia­łam, że oprócz nas w ga­bi­ne­cie jest ktoś jesz­cze, kto za­mie­rza mnie zwol­nić.

– Trzeba od­wagi, żeby pra­co­wać w dzie­dzi­nie, w któ­rej ko­rzy­sta­nie z ar­chi­wów wciąż sta­nowi ko­niecz­ność – oznaj­mił. – A tek­sty rzadko są tłu­ma­czone. Je­stem pod wra­że­niem.

– Pa­trick... – ode­zwała się po­now­nie Mi­chelle.

– Mi­chelle. – Męż­czy­zna złą­czył dło­nie i spoj­rzał jej pro­sto w oczy. – Mam złe wie­ści. – Po­chy­lił się do przodu i prze­su­nął w jej stronę te­le­fon. – Mi­chael zre­zy­gno­wał. Bez uprze­dze­nia. Przy­jął pracę w dziale do spraw sztuki i kul­tury w ja­kiejś fir­mie tech­no­lo­gicz­nej. Naj­wy­raź­niej jest już w dro­dze do Ka­li­for­nii. W ze­szłym ty­go­dniu przy­słał mi ma­ila, ale zo­ba­czy­łem go do­piero dziś rano.

Mi­chelle prze­czy­tała na te­le­fo­nie Pa­tricka wspo­mnianą wia­do­mość z – jak się do­my­śla­łam – wy­mó­wie­niem Mi­cha­ela, od czasu do czasu prze­wi­ja­jąc tekst w górę i w dół.

– Już wcze­śniej mie­li­śmy za mało per­so­nelu. Jak wiesz, nie udało nam się zna­leźć od­po­wied­niej osoby na sta­no­wi­sko asy­stenta ku­sto­sza, więc tę funk­cję prze­jął Mi­chael, cho­ciaż nie po­sia­dał sto­sow­nych kwa­li­fi­ka­cji. Dla­tego Ra­chel wy­ra­bia po­dwójną normę. Oba­wiam się jed­nak, że wy­ma­gamy od niej zbyt wiele. Można by ścią­gnąć do po­mocy ko­goś z działu edu­ka­cji, ale to i tak za mało.

Mi­chelle od­dała te­le­fon Pa­tric­kowi i po­pra­wiła stos pa­pie­rów na biurku.

– Mia­łem na­dzieję, że Karl wes­prze nas przez kilka ty­go­dni, do­póki ko­goś nie znaj­dziemy – po­wie­dział.

Przez cały ten czas, sie­dzia­łam ci­cho, li­cząc, że je­śli się nie po­ru­szę, Mi­chelle może za­po­mni o mo­jej obec­no­ści i o tym, że mnie od­pra­wiła.

– Karl po­le­ciał do Ber­gamo – wy­ja­śniła. – Przy­kro mi. Nie mo­żemy wam ni­kogo uży­czyć. Mu­si­cie so­bie po­ra­dzić we wła­snym za­kre­sie. I tak by­li­śmy dość hojni, da­jąc wam bu­dżet na roczne wy­na­gro­dze­nie dla Ra­chel. A te­raz prze­pra­szam... – W tym miej­scu wska­zała na mnie.

Pa­trick roz­parł się na krze­śle i zlu­stro­wał mnie wzro­kiem.

– A mo­żesz uży­czyć mi jej? – spy­tał, ce­lu­jąc we mnie kciu­kiem.

– Nie – od­parła Mi­chelle. – Ann miała nas wła­śnie opu­ścić.

Pa­trick po­chy­lił się w moją stronę, tak że wręcz czu­łam cie­pło bi­jące od jego piersi.

– Chcia­ła­byś dla mnie pra­co­wać? – spy­tał. – Nie tu, tylko w od­dziale The Clo­isters. Mie­ści się na pół­nocy, przy au­to­stra­dzie. Gdzie miesz­kasz? Nie byłby to duży kło­pot?

– W Mor­ning­side He­ights – od­po­wie­dzia­łam.

– Świet­nie. Wsia­dasz w me­tro li­nii A i je­dziesz do sa­mego końca. To chyba i tak mniej cho­dze­nia, niż jak­byś miała przejść przez park.

– Pa­trick – wtrą­ciła się Mi­chelle. – Nie mamy na to bu­dżetu. Ten prze­zna­czony na let­nią sta­żystkę idzie już na Ra­chel.

Pa­trick uniósł pa­lec i po­now­nie wy­jął te­le­fon. Prze­wi­nął li­stę kon­tak­tów, aż zna­lazł nu­mer, o który mu cho­dziło. Wy­brał go, a po chwili ktoś ode­brał.

– Halo. Tak. Herr Ger­ber. Po­słu­chaj, to ważne. Czy twoja sta­żystka... – Spoj­rzał na mnie wy­cze­ku­jąco i pstryk­nął pal­cami.

– Ann Stil­well – pod­su­nę­łam.

– Czy Ann Stil­well może mi po­móc przez lato? Kto to taki? Chyba miała od­by­wać u cie­bie letni staż, ale wy­je­cha­łeś. – Pod­niósł na mnie wzrok, cze­ka­jąc na po­twier­dze­nie, a ja przy­tak­nę­łam ski­nie­niem. Przez kilka mi­nut roz­ma­wiali po nie­miecku, aż w końcu Pa­trick się ro­ze­śmiał i po­dał te­le­fon Mi­chelle.

Głów­nie słu­chała, ale od czasu do czasu rzu­cała coś w stylu: „Tylko je­śli je­steś pewny” i „Stra­cisz pie­nią­dze z bu­dżetu”. Na końcu je­dy­nie po­ta­ki­wała, po­mru­ku­jąc na po­twier­dze­nie:

– Okej... Uhm... Ja­sne.

Od­dała te­le­fon Pa­tric­kowi, który znowu gło­śno się za­śmiał i ze dwa, trzy razy po­wtó­rzył ciao z cu­dow­nym za­śpie­wem.

– No do­brze. – Dźwi­gnął się z krze­sła i po­kle­pał mnie po ra­mie­niu. – Chodź ze mną, Ann Stil­well.

– Pa­trick – za­re­ago­wała Mi­chelle. – Ona się jesz­cze nie zgo­dziła!

Pa­trick po­słał mi wy­mowne spoj­rze­nie, uno­sząc jedną brew.

– Tak, oczy­wi­ście – wy­pa­li­łam bez na­my­słu.

– Świet­nie – po­wie­dział, wy­gła­dza­jąc za­gię­cie na ko­szuli. – No to chodźmy i bierzmy się do ro­boty.

Pod­czas gdy Mi­chelle wy­ja­śniała mi, dla­czego nie mogę zo­stać, w po­koju szko­le­nio­wym za­ro­iło się od let­nich sta­ży­stów, któ­rzy mieli wię­cej szczę­ścia. Ten pro­gram sły­nął z tego, że na staż przyj­mo­wano tylko garstkę ab­sol­wen­tów naj­lep­szych uczelni, któ­rzy póź­niej wła­ści­wie nie mu­sieli się już mar­twić o swoją przy­szłość. Kiedy do­sta­łam in­for­ma­cję, że zo­sta­łam przy­jęta, uzna­łam to za po­myłkę, ale z koń­cem lata mia­łam się prze­ko­nać, że w ży­ciu pra­wie nic nie dzieje się przy­pad­kiem.

Peł­no­eta­towy per­so­nel miał obo­wią­zek sta­wie­nia się i choć nikt nie no­sił pla­kietki z na­zwi­skiem, roz­po­zna­łam kilka osób: młod­szego ku­sto­sza sztuki is­lam­skiej, który tra­fił tu pro­sto z Uni­wer­sy­tetu Pen­syl­wa­nii, oraz ku­sto­sza sztuki sta­ro­żyt­nego Rzymu, który wy­stę­po­wał w se­rialu do­ku­men­tal­nym o sta­ro­żyt­nych cy­wi­li­za­cjach, wy­pro­du­ko­wa­nym przez sta­cję PBS. Wszy­scy ty­leż piękni i ele­ganccy, co nie­przy­stępni. Ciężki ple­cak zsu­nął mi się jesz­cze bar­dziej na bio­dra, kiedy zda­łam so­bie sprawę, że jako je­dyna z obec­nych dźwi­gam ja­kiś ba­gaż.

– Wrócę za kilka mi­nut – po­wie­dział Pa­trick. – Na­pij się kawy – do­dał, wska­zu­jąc dwa ter­mosy – a po­tem po­je­dziemy do The Clo­isters. – Ro­zej­rzał się po po­koju. Był wy­star­cza­jąco wy­soki, żeby ob­jąć wzro­kiem wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych. – Nie ma jesz­cze Ra­chel. Ale na pewno znasz in­nych sta­ży­stów, prawda?

Chcia­łam mu wy­ja­śnić, że nie, ale Pa­trick już się od­da­lił. Zdą­ży­łam tylko za­uwa­żyć, jak obej­muje ra­mie­niem star­szego męż­czy­znę w zno­szo­nej twe­edo­wej ma­ry­narce. Na­gle po­czu­łam, jak spod pa­chy spływa mi kro­pla potu, przy­ci­snę­łam więc rękę do boku, żeby ją za­trzy­mać.

Wła­śnie dla­tego, rzecz ja­sna, zja­wi­łam się wcze­śniej. Żeby nie mu­sieć się włą­czać do czy­jejś kon­wer­sa­cji. Kiedy ktoś przy­cho­dzi pierw­szy, to lu­dzie nie mają wy­boru, mu­szą z nim roz­ma­wiać. Do czasu aż ze­bra­łaby się więk­sza grupa, by­ła­bym już oto­czona in­nymi oso­bami, które po­dob­nie jak ja przy­były wcze­śniej. Za­ha­czy­łam kciuki o szelki ple­caka i za­czę­łam się roz­glą­dać po po­miesz­cze­niu, sta­ra­jąc się uda­wać, że szu­kam zna­jo­mych. Cho­ciaż z za­ło­że­nia miało to być śnia­da­nie in­te­gra­cyjne, szybko się prze­ko­na­łam, że więk­szość osób już się zna. Pa­trząc na sto­ją­cych w grup­kach sta­ży­stów, na to, jak swo­bod­nie ze sobą roz­ma­wiają, od razu dało się za­uwa­żyć, że w ciągu ostat­nich czte­rech lat wi­dy­wali się nie­raz pod­czas róż­nych oka­zji – sym­po­zjów i wy­kła­dów, które w efek­cie pro­wa­dziły do pro­szo­nych ko­la­cji oraz mocno za­kra­pia­nych dys­ku­sji do póź­nej nocy. Przy­su­nę­łam się do jed­nej z grup, żeby przy­naj­mniej po­słu­chać, o czym roz­ma­wiają.

– Wy­cho­wa­łam się w LA – po­wie­działa jedna dziew­czyna – i tam w ogóle nie jest tak, jak lu­dziom się wy­daje. Wszy­scy ko­ja­rzą to mia­sto z ce­le­bry­tami, dietą so­kową i pod­ry­wem. Ale my mamy tam praw­dziwą scenę ar­ty­styczną, która prze­żywa istny roz­kwit.

Lu­dzie sto­jący w kręgu po­ki­wali zgod­nie gło­wami.

– Co wię­cej, ze­szłym la­tem pra­co­wa­łam dla Ga­go­siana w Be­verly Hills i za­pro­si­li­śmy Jenny Sa­ville oraz Ri­charda Prince’a, żeby za­pre­zen­to­wali swoją sztukę. Ale cho­dzi nie tylko o wiel­kie ga­le­rie – kon­ty­nu­owała, po­pi­ja­jąc z ręcz­nie dmu­cha­nej szklanki.

Wy­ko­rzy­sta­łam tę pauzę, żeby wkrę­cić się do kręgu, i by­łam wdzięczna, kiedy dziew­czyna po mo­jej le­wej cof­nęła się, ro­biąc mi miej­sce.

– Mamy tam też prze­strze­nie eks­pe­ry­men­talne i spo­łecz­no­ściowe pro­jekty ar­ty­styczne. Zna­joma pro­wa­dzi na­wet or­ga­ni­za­cję Ac­tive Cul­tu­res łą­czącą sztukę współ­cze­sną z je­dze­niem.

Do­piero te­raz udało mi się od­czy­tać in­for­ma­cję na jej pla­kietce: Ste­pha­nie Pe­arce, ma­lar­stwo współ­cze­sne.

– Kiedy rok temu by­łam w Mar­fie... – za­częła inna osoba z grupki, ale słowa za­marły jej na ustach, kiedy Ste­pha­nie Pe­arce prze­nio­sła wzrok na drzwi. Stał w nich Pa­trick i roz­ma­wiał po­ufale z blon­dynką, któ­rej włosy miały tak blady od­cień, że nie mo­gły być far­bo­wane. Dziew­czyna po­słała mi spoj­rze­nie z dru­giego końca po­miesz­cze­nia, po czym za­ło­żyła so­bie za ucho zbłą­kany ko­smyk i szep­nęła coś do Pa­tricka. Nie wiem, co od­po­wie­dział, ale się ro­ze­śmiała, a wi­dząc jej ro­ze­dr­gane od tego śmie­chu smu­kłe, miej­scami po­nęt­nie za­okrą­glone ciało, po­czu­łam się za­kło­po­tana z po­wodu swo­jego wy­glądu.

Kiedy by­łam mała, wy­obra­ża­łam so­bie, jak to jest być taką pięk­no­ścią. Chyba wszyst­kie dziew­czynki tak ro­bią. Ale nie do­cze­ka­łam się buj­nych piersi, a moja twarz ni­gdy nie do­ro­sła do nosa. Mia­łam ciemne krę­cone włosy, ra­czej nie­sforne niż ro­man­tyczne, a nie­rów­no­mier­nie roz­ło­żone piegi na po­licz­kach i ra­mio­nach stały się pra­wie czarne przez te wszyst­kie lata spę­dzone na słońcu wschod­niej czę­ści stanu Wa­szyng­ton. Wszystko, czym mo­głam się po­chwa­lić, to duże, sze­roko osa­dzone oczy, ale to za mało, żeby zre­kom­pen­so­wać to, jak nie­atrak­cyjna się czu­łam.

– Czy to Ra­chel Mon­dray? – spy­tała dziew­czyna obok mnie. Ste­pha­nie Pe­arce i inne osoby przy­tak­nęły ski­nie­niem.

– Po­zna­łam ją pod­czas dni otwar­tych dla przy­szłych stu­den­tów Yale – oświad­czyła Ste­pha­nie. – Do­piero co skoń­czyła stu­dia, a już od nie­mal roku pra­cuje w The Clo­isters. Za­trud­nili ją po tym, jak w ze­szłe wa­ka­cje od­była staż we Wło­szech w Ko­lek­cji Car­rozza.

– Na­prawdę? – spy­tał ktoś.

Ko­lek­cja Car­rozza to pry­watne ar­chi­wum i mu­zeum usy­tu­owane nie­da­leko je­ziora Como, do któ­rego można się do­stać tylko za za­pro­sze­niem. Mówi się, że za­wiera jedne z naj­cen­niej­szych re­ne­san­so­wych ma­nu­skryp­tów, ja­kie można zna­leźć na ca­łym świe­cie.

– Po­dobno za­ofe­ro­wali jej tam etat po ukoń­cze­niu stu­diów, ale od­mó­wiła. – Ste­pha­nie Pe­arce spoj­rzała na mnie i do­dała: – Wy­brała Ha­rvard.

Kiedy Ste­pha­nie mó­wiła, pa­trzy­łam, jak Ra­chel prze­mie­rza po­kój. Na Whit­ma­nie, rzecz ja­sna, też stu­dio­wały bo­gate dziew­czyny. Dziew­czyny, któ­rych ro­dzice po­sia­dali pry­watne sa­mo­loty i domki let­ni­skowe w Val­ley. Ale ni­gdy tak na­prawdę żad­nej nie po­zna­łam, tylko o nich sły­sza­łam – z plo­tek o nie­sa­mo­wi­tym ży­ciu, któ­rego na­wet nie śmia­łam so­bie wy­obra­żać. Ra­chel nie po­trze­bo­wała za­pro­sze­nia do na­szego grona, po pro­stu nie­jako w na­tu­ralny spo­sób się w nim po­ja­wiła.

– Nie wi­dzia­łam cię od wio­sny, Steph – po­wie­działa, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po wszyst­kich. – I na czym sta­nęło?

– Osta­tecz­nie wy­bra­łam Yale.

– Spodoba ci się tam – stwier­dziła Ra­chel z taką życz­li­wo­ścią w gło­sie, że ra­czej nie kła­mała.

– Ja idę na Co­lum­bię – wy­szep­tała dziew­czyna obok mnie.

Och, jakże za­zdro­ści­łam tym wszyst­kim lu­dziom, któ­rzy – przy­naj­mniej przez kilka naj­bliż­szych lat – mo­gli być spo­kojni o swoją przy­szłość dzięki eli­tar­nemu pro­gra­mowi dla ab­sol­wen­tów. Prze­stra­szy­łam się, że mnie też ktoś za­pyta o plany, ale oczy­wi­ście ni­kogo to nie in­te­re­so­wało. Cie­szyło mnie to, ale też po­nie­kąd wpę­dzało w kom­pleksy.

– Ann – zwró­ciła się do mnie Ra­chel, od­czy­tu­jąc moje imię z pla­kietki. – Pa­trick po­wie­dział mi, że bę­dziemy ra­zem pra­co­wać. – Wy­stą­piła z kręgu i za­mknęła mnie w ob­ję­ciach. Nie był to ja­kiś zdaw­kowy uścisk, ale taki na­prawdę so­lidny. Po­czu­łam wtedy, jaka jest przy­jem­nie miękka, a jej włosy pachną cy­tru­sami z nutą earl greya. Za­uwa­ży­łam też, że jest przy­jem­nie chłodna w do­tyku, i od razu przy­po­mniały o so­bie spo­cone miej­sca na moim ciele oraz szorst­kie ubra­nie. Chcia­łam się już od­su­nąć, ale Ra­chel przy­trzy­mała mnie jesz­cze przez chwilę, wy­star­cza­jąco długo, abym za­częła się mar­twić, że wy­czuje nie­po­kój, który pa­ro­wał przez moją wil­gotną, roz­grzaną skórę.

Wszy­scy w gru­pie przy­glą­dali się nam oce­nia­jąco, tak jak zwy­kło się tak­so­wać wierz­chowca pod no­wym dżo­ke­jem.

– Bę­dziemy tam tylko my dwie – oznaj­miła, kiedy wresz­cie uwol­niła mnie ze swo­jego uści­sku. – Nikt się wła­ści­wie nie za­pusz­cza do The Clo­isters. Ale miło być po­rzu­co­nym w ta­kim miej­scu.

– My­śla­łam, że twoja działka to re­ne­sans – za­uwa­żyła Ste­pha­nie, szu­ka­jąc po­twier­dze­nia na mo­jej pla­kietce.

– Ow­szem, ale wła­śnie ko­goś ta­kiego nam te­raz po­trzeba – stwier­dziła Ra­chel. – Dla­tego Pa­trick od razu za­dbał o to, żeby tra­fiła do nas. Po­de­brał ją wszyst­kim w Met.

By­łam jej wdzięczna za to, że nie mu­sia­łam udzie­lać szcze­gó­ło­wych wy­ja­śnień.

– No, do­brze! – rzu­ciła, szczy­piąc mnie w ra­mię. – Pora już zmy­kać.

Zła­pa­łam się za bo­lące miej­sce i po­mimo go­rąca roz­le­wa­ją­cego się po moim oboj­czyku ze zdzi­wie­niem mu­sia­łam przy­znać, że po­do­bało mi się to całe roz­go­rącz­ko­wa­nie – to za­in­te­re­so­wa­nie moją osobą, uszczyp­nię­cie i fakt, że nie będę mu­siała prze­by­wać w to­wa­rzy­stwie Ste­pha­nie Pe­arce. Wszystko dla­tego, że po­sta­no­wi­łam zo­stać chwilę dłu­żej w ga­bi­ne­cie Mi­chelle i ta chwila wy­star­czyła, żeby do jej drzwi za­pu­kał Pa­trick.

ROZDZIAŁ TRZECI

Chyba ni­gdy nie za­po­mnę tego uczu­cia, kiedy tam­tego czerw­co­wego dnia zja­wi­łam się w The Clo­isters. Za nami cią­gnęła się za­pchana Mu­seum Mile – od­ci­nek Pią­tej Alei, przy któ­rym znaj­do­wały się Frick Col­lec­tion, Met i Mu­zeum Gug­gen­he­ima, gdzie tło­czyły się wy­cieczki, cze­ka­jące w ko­lejce tak­sówki, dzieci z obo­zów let­nich i osoby pierw­szy raz od­wie­dza­jące to miej­sce. Wszy­scy wpa­try­wali się z za­chwy­tem w mar­mu­rowe fa­sady – a przed nami, na pół­noc­nym skraju mia­sta roz­ta­czał się zie­lony Fort Tryon Park. Gdy moim oczom w końcu uka­zało się mu­zeum, pra­wie przy­gnio­tłam Ra­chel, bo tak bar­dzo się wy­chy­li­łam, żeby le­piej się mu przyj­rzeć przez okno sa­mo­chodu; na­wet nie przy­szło mi do głowy, by uda­wać obo­jęt­ność. Mia­łam wra­że­nie, jak­by­śmy na­gle wy­je­chali z mia­sta i skrę­ciw­szy w nie­ozna­ko­wany zjazd, nie­spo­dzie­wa­nie zna­leźli się pod pie­rza­stą koł­derką z klo­no­wych li­ści. Droga pro­wa­dząca do The Clo­isters wzno­siła się ła­god­nie, uka­zu­jąc szarą ka­mienną ścianę po­ro­śniętą mchem i blusz­czem, którą wi­dać było co­raz wy­raź­niej, gdy zbli­ża­li­śmy się w ryt­mie stac­cato mi­ja­nych pni. Z ko­lei znad bal­da­chimu drzew wy­zie­rała pro­sto­kątna dzwon­nica z wą­skimi oknami w stylu ro­mań­skim. Ni­gdy nie by­łam w Eu­ro­pie, ale wła­śnie tak ją so­bie wy­obra­ża­łam: mroczna i go­tycka, wy­bru­ko­wana. W ta­kim miej­scu czło­wiek na­prawdę so­bie uświa­da­miał, jak prze­mi­ja­jące w od­róż­nie­niu od ka­mie­nia jest ludz­kie ciało.

Z tego, co wie­dzia­łam, ze­spół mu­ze­alny The Clo­isters – zresztą jak wiele in­sty­tu­cji – po­wstał za sprawą Johna D. Roc­ke­fel­lera Ju­niora. Syn „ba­rona roz­bój­nika” prze­mie­nił pra­wie dwa­dzie­ścia sie­dem hek­ta­rów ziemi i małą ko­lek­cję sztuki śre­dnio­wiecz­nej w praw­dziwy śre­dnio­wieczny klasz­tor. W la­tach trzy­dzie­stych dwu­dzie­stego wieku spro­wa­dzono tu z Eu­ropy kru­sze­jące ru­iny dwu­na­sto­wiecz­nych opactw, które póź­niej zre­kon­stru­owano pod czuj­nym okiem ar­chi­tekta Char­lesa Col­lensa. Każdą z bu­dowli, nie­gdyś wy­sta­wio­nych na za­bój­cze dzia­ła­nie wo­jen i po­gody, po­now­nie zło­żono i od­re­stau­ro­wano na miarę no­wego świata – od­two­rzono całe dwu­na­sto­wieczne ka­plice i przy­wró­cono dawną świet­ność mar­mu­ro­wym ko­lum­na­dom.

Ru­szy­łam za Pa­tric­kiem i Ra­chel bru­ko­waną ścieżką, która wiła się na ty­łach mu­zeum w na­tu­ral­nym tu­nelu ze zwi­sa­ją­cych pę­dów ostro­krzewu, któ­rego kłu­jące li­ście i ciem­no­czer­wone owoce za­cze­piały mi się o włosy. Po­dob­nie jak w praw­dzi­wym klasz­to­rze było nie­zwy­kle ci­cho, nie li­cząc od­głosu na­szych kro­ków. Szli­śmy, do­póki nie do­tar­li­śmy do ob­wa­ro­wań, gdzie na dro­dze sta­nął nam wielki ka­mienny łuk ob­ra­mo­wu­jący me­ta­lową bramę; wcale bym się nie zdzi­wiła, gdyby po­wi­tał nas tam uzbro­jony trzy­na­sto­wieczny straż­nik.

– Bez obaw – po­wie­dział Pa­trick. – Ta brama ma za­trzy­mać in­tru­zów z ze­wnątrz, a nie uwię­zić nas w środku.

Na z grub­sza ocio­sa­nych gra­ni­to­wych blo­kach, które two­rzyły fa­sadę bu­dynku, wi­dzia­łam miej­sca cięć, ząb­ko­wane progi tam, gdzie wbił się to­pór z brązu. Pa­trick wy­jął kartę ma­gne­tyczną i prze­su­nął nią po sza­rym ka­wałku pla­stiku, tak do­brze wkom­po­no­wa­nym w tło, że na­wet go nie za­uwa­ży­łam. W ka­mien­nej ścia­nie ukryty był mały okrą­gły właz. Ra­chel otwo­rzyła go i przy­trzy­mała. Trzeba było po­chy­lić głowę, żeby się w nim zmie­ścić.

– Nor­mal­nie wcho­dzi się od frontu, ale tak jest znacz­nie faj­niej – rzu­cił zza mo­ich ple­ców Pa­trick. – Z cza­sem od­kry­jesz jesz­cze wię­cej ta­jem­nych przejść i na pierw­szy rzut oka nie­wi­docz­nych za­kąt­ków.

Po dru­giej stro­nie włazu znaj­do­wał się dzie­dzi­niec oko­lony ar­ka­dami, po­ro­śnięty ró­żo­wymi i bia­łymi kwia­tami, a także de­li­kat­nymi pęcz­kami szał­wii sre­brzy­stej. Był to je­den z ogro­dów, je­den z wi­ry­da­rzy wcho­dzą­cych w skład ze­społu klasz­to­rów, na któ­rych cześć na­zwano to mu­zeum. Wo­kół pa­no­wała na­bożna ci­sza, którą zda­wały się re­spek­to­wać na­wet owady, bo za­kłó­cały ją je­dy­nie słabe bzy­cze­nie i oka­zjo­nalny stu­kot bu­tów na wa­pien­nych po­sadz­kach. Mia­łam ochotę przy­sta­nąć i na­cie­szyć się wi­do­kiem ro­ślin, które wy­le­wały się z do­nic i ra­bat; wy­cią­gnąć rękę i do­tknąć ka­mien­nych mu­rów, które ota­czały to miej­sce; po­czuć pod pal­cami ten świat, który wy­glą­dał jak ze snu. Pra­gnę­łam za­mknąć oczy i tak długo sy­cić się wonną mie­szanką la­wendy i ty­mianku, aż cał­kiem wy­maże za­pach ga­bi­netu Mi­chelle de Forte, ale Ra­chel i Pa­trick ru­szyli już da­lej.

– Tra­dy­cyj­nie – za­częła Ra­chel – każdy śre­dnio­wieczny ogród na pla­nie kwa­dratu, umiesz­czony we­wnątrz mu­rów klasz­toru, był oto­czony ta­kimi kruż­gan­kami. To frag­menty ar­kad klasz­toru Cuxa na­zwane na cześć be­ne­dyk­tyń­skiego opac­twa Sa­int-Mi­chel-de-Cuxa w Pi­re­ne­jach. Pier­wotny ogród zo­stał za­ło­żony w osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym ósmym roku, a kiedy wzno­szono mu­zeum, no­wo­jor­scy bu­dow­ni­czo­wie za­cho­wali ory­gi­nalną pół­nocną oś. Mamy tu jesz­cze trzy inne ogrody ta­kie jak ten.

Po obu stro­nach pa­sażu cią­gnęły się mar­mu­rowe ko­lumny, każda zwień­czona rzeź­bio­nym ka­pi­te­lem przed­sta­wia­ją­cym orły z roz­po­star­tymi skrzy­dłami, sie­dzące na tyl­nych ła­pach lwy, a na­wet sy­renę z unie­sio­nym ogo­nem; łuki mię­dzy ko­lum­nami były ude­ko­ro­wane kar­łat­kami i frag­men­tami ka­mien­nej ko­ronki. I choć wi­dzia­łam wiele zdjęć śre­dnio­wiecz­nych ka­tedr, to mu­szę przy­znać, że nie by­łam przy­go­to­wana na przy­tła­cza­jący ogrom The Clo­isters, na mi­ster­ność wzo­rów, na to, ile par rzeź­bio­nych i ma­lo­wa­nych oczu bę­dzie na mnie pa­trzeć, i na ten miły chłód ka­mien­nych mu­rów wy­peł­nia­jący ogród. Ten świat ni­gdy nie prze­sta­nie mnie za­dzi­wiać bez względu na to, jak do­brze go po­znam.

Na skraju wi­ry­da­rza znaj­do­wały się drzwi, przez które do­sta­li­śmy się do mu­zeum. Już samo po­miesz­cze­nie wy­glą­dało jak żyw­cem prze­nie­sione ze śre­dnio­wie­cza: na su­fi­cie krzy­żo­wały się trzy­na­sto­wieczne drew­niane belki, a w ściany wsta­wione były ma­sywne wi­tra­żowe okna. Szklane ga­bloty pełne zło­tych wy­ro­bów mie­niły się ko­lo­rami ka­mieni szla­chet­nych – krwi­sto­czer­wo­nych ru­bi­nów i sza­fi­rów o bar­wie mo­rza w bez­k­się­ży­cową noc. Mój wzrok przy­kuła szkli­wiona mi­nia­tura, która nie wy­bla­kła po­mimo upływu czasu – przy­war­łam do wi­tryny, ła­piąc pal­cami za jej kra­wędź, bo aż mu­sia­łam się jej le­piej przyj­rzeć. Za­wsze wie­rzy­łam, że przy tych jakże fi­li­gra­no­wych przed­mio­tach wy­daję się choć tro­chę więk­sza.

– Chodźmy da­lej – po­wie­działa Ra­chel, przy­sta­jąc na szczy­cie scho­dów, żeby na mnie za­cze­kać. Pa­trick zdą­żył nam już znik­nąć z oczu.

Nie dało się nie za­chwy­cić tą skarb­nicą sztuki, jaką sta­no­wił kom­pleks The Clo­isters – tu w prze­ci­wień­stwie do Met wzrok na­wet nie miał gdzie od­po­cząć. Całe to miej­sce było jed­nym wiel­kim ar­cy­dzie­łem. Nie­mniej ucie­szy­łam się, kiedy schody w końcu za­pro­wa­dziły mnie do holu i głów­nego wej­ścia, gdzie pra­cow­nicy mu­zeum roz­da­wali zwie­dza­ją­cym mapy i au­dio­prze­wod­niki, wska­zu­jąc, w któ­rych ga­le­riach miesz­czą się naj­bar­dziej znane prace. Wstęp do The Clo­isters, po­dob­nie jak do Met, był dar­mowy dla miesz­kań­ców No­wego Jorku.

– Mo­ira – rzu­cił Pa­trick, zmie­rza­jąc w kie­runku ko­biety, któ­rej czarne włosy były przy­pró­szone si­wi­zną na skro­niach. – To Ann. Bę­dzie z nami pra­co­wać przez lato.

– Po­wi­nie­neś wie­dzieć – za­częła Mo­ira, ob­cho­dząc sta­no­wi­sko in­for­ma­cyjne – że Leo znowu pa­lił pa­pie­rosy w szo­pie. Czu­łam dym. A skoro ja go czu­łam, to nasi go­ście pew­nie też. To mimo wszystko mu­zeum. Pa­le­nie jest tu za­bro­nione, a ja przy­ła­pa­łam go już czwarty raz w tym mie­siącu.

Pa­trick zbył obawy Mo­iry z wprawą ko­goś, kto przy­wykł do za­że­gny­wa­nia we­wnątrz­fir­mo­wych kon­flik­tów.

– Ann, po­znaj Mo­irę, na­szą kie­row­niczkę re­cep­cji.

– I ko­or­dy­na­torkę pro­gramu dla wo­lon­ta­riu­szy – do­dała. Za­szczy­ciła mnie tylko prze­lot­nym spoj­rze­niem, po czym znowu sku­piła uwagę na Pa­tricku.

– Wy­ko­nuje na­prawdę świetną ro­botę – stwier­dził Pa­trick.

– Po­my­śla­łam – cią­gnęła Mo­ira, kła­dąc dłoń na jego rę­ka­wie – że mo­gli­by­śmy za­in­sta­lo­wać czuj­niki dymu w tam­tej stre­fie. To mo­głoby...

– Ona za­wsze jest taka – szep­nęła mi do ucha Ra­chel. – Je­śli się spóź­nisz, za­pa­mięta do­kład­nie o ile mi­nut.

Faj­nie było po­czuć z kimś taką kon­spi­ra­cyjną więź, choćby przez chwilę; go­rący od­dech Ra­chel na mo­jej szyi pa­lił mnie sło­wami prze­zna­czo­nymi tylko dla nas.

– Mo­ira – ode­zwał się Pa­trick – idziemy do ochrony. Chcia­łem ci tylko przed­sta­wić Ann. Może...

– Wró­cimy do tego póź­niej?

Pa­trick przy­tak­nął i do­dał:

– Każę ko­muś po­mó­wić z Leo.

– Tylko na pewno.

Gdy do­tar­li­śmy do sza­rych me­ta­lo­wych drzwi biura ochrony, Pa­trick zo­sta­wił nas już same. Naj­pierw jed­nak po­słał mi smutny uśmiech i pu­ścił do mnie oczko. Przez chwilę wy­da­wało mi się, że wi­dzia­łam, jak mu­ska dło­nią plecy Ra­chel, ale to stało się tak szybko – po­dob­nie jak wszystko tego ranka, włącz­nie z przy­jaz­dem tu­taj i wy­cieczką po ga­le­riach – że ni­czego nie mo­głam być pewna. Na­wet nie zdą­ży­łam się uśmiech­nąć, kiedy ro­biono mi zdję­cie do karty do­stępu. Le­dwo mi ją wy­dano, Ra­chel ru­szyła ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym w głąb czę­ści biu­ro­wej.

– Idziesz? – rzu­ciła przez ra­mię, pod­czas gdy ja wciąż si­ło­wa­łam się z kartą, pró­bu­jąc ją przy­piąć do spód­nicy. Przy­śpie­szy­łam kroku, sta­ra­jąc się nie biec.

Biura w The Clo­isters two­rzyły la­bi­rynt ka­mien­nych ko­ry­ta­rzy i go­tyc­kich drzwi, słabo oświe­tlo­nych przez kin­kiety, które były roz­miesz­czone tro­chę zbyt da­leko od sie­bie, przez co po­wsta­wały za­cie­nione strefy. Ra­chel przed­sta­wiła mnie naj­pierw ca­łemu dzia­łowi edu­ka­cji zaj­mu­ją­cemu po­miesz­cze­nia z wi­tra­żo­wymi oknami, które były uchy­lone i wy­cho­dziły na rzekę Hud­son. Stam­tąd prze­szła do kuchni dla per­so­nelu, o dziwo urzą­dzo­nej bar­dzo no­wo­cze­śnie i wy­po­sa­żo­nej w sprzęty ze stali nie­rdzew­nej.

Na­stęp­nie od­wie­dzi­ły­śmy po­miesz­cze­nie kon­ser­wa­tor­skie, gdzie ze­spół pre­pa­ra­to­rów w far­tu­chach i bia­łych rę­ka­wicz­kach był po­chło­nięty po­wol­nym zdra­py­wa­niem na­kła­da­nych wie­kami warstw wer­niksu z ob­razu, któ­rego złota fi­li­gra­nowa rama zo­stała zde­mon­to­wana. A póź­niej Ra­chel po­ka­zała mi po­kój pe­łen ja­rze­nió­wek i szu­flad – „dział ak­ce­sji”, jak wy­ja­śniła – gdzie, ni­czym okazy przy­rod­ni­cze, prze­cho­wy­wano ty­siące mniej­szych dzieł sztuki. Sta­ra­łam się za­pa­mię­tać jak naj­wię­cej: twa­rze, a także liczbę drzwi mię­dzy kuch­nią a dzia­łem edu­ka­cji, gdzie ostat­nio wi­dzia­łam to­a­letę. Na ko­niec, kiedy znów skrę­ci­ły­śmy w stronę holu, Ra­chel za­pro­wa­dziła mnie do do­dat­ko­wego po­miesz­cze­nia za­sta­wio­nego rzę­dami cia­sno upa­ko­wa­nych re­ga­łów ma­ga­zy­no­wych, które tylko cze­kały, aż ktoś za­kręci korbą i je roz­su­nie.

– Te re­gały są­sia­dują z bi­blio­teką, do któ­rej wcho­dzi się przez tylne drzwi – oświad­czyła Ra­chel. – Z ko­lei bi­blio­teka, w któ­rej pra­cu­jemy, jest od­dzie­lona od biur.

Ru­szy­ły­śmy mię­dzy re­ga­łami, a na­sze gu­mowe po­de­szwy po­pi­ski­wały przy każ­dym kroku na pod­ło­dze z la­stryka. Ra­chel oparła się o cięż­kie drew­niane drzwi, za któ­rymi znaj­do­wała się bi­blio­teka – długi, ni­ski po­kój ze skle­pie­niem krzy­żowo-że­bro­wym roz­pię­tym nad ogrom­nymi dę­bo­wymi sto­łami i krze­słami obi­tymi zie­loną skórą, z du­żymi mo­sięż­nymi gu­zi­kami. Ta­kie bi­blio­teki spo­ty­kało się zwy­kle w za­moż­nych wiej­skich po­sia­dło­ściach, z wi­tra­żami w oknach i ca­łymi ścia­nami ksią­żek w płó­cien­nych opra­wach, na któ­rych część ty­tu­łów była wy­pi­sana ręcz­nie.

– Tam na końcu jest ga­bi­net Pa­tricka. – Ra­chel wska­zała ge­stem w kie­runku drew­nia­nych drzwi z ozdob­nymi ku­tymi ele­men­tami przed­sta­wia­ją­cymi dwa je­le­nie, jakby złą­czone po­ro­żem w walce. – Ale my bę­dziemy pra­co­wać tu­taj. Mu­zeum nie ma wy­star­cza­ją­cej prze­strzeni biu­ro­wej, żeby ulo­ko­wać nas gdzie in­dziej.

Ro­zej­rza­łam się do­okoła i – szcze­rze mó­wiąc – ja­koś nie po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić pracy w czte­rech bia­łych ścia­nach tra­dy­cyj­nego biura, kiedy do wy­boru było to miej­sce. Spę­dzi­łam całe lata, oglą­da­jąc zdję­cia nie tylko ob­ra­zów, ale też ar­chi­wów – po­grą­żo­nych w pół­mroku po­miesz­czeń peł­nych ksią­żek i do­ku­men­tów, na­ma­cal­nej hi­sto­rii, którą roz­pacz­li­wie pra­gnę­łam po­czuć w dło­niach i zo­ba­czyć na wła­sne oczy. I oto te­raz tra­fi­łam do bi­blio­teki The Clo­isters. Może nie zgro­ma­dzono tu sta­rych, rzad­kich ma­nu­skryp­tów – choć na wy­sta­wach było ich sporo i jesz­cze wię­cej w kon­ser­wa­cji – ale za to nie bra­ko­wało pierw­szych wy­dań i bia­łych kru­ków, które tak samo jak ja czciły pa­mięć o zmar­łych, przez co czu­łam się tu jak w domu.

Czu­łam, że Ra­chel przy­gląda się mo­jemu za­chwy­towi. Trudno było też nie za­uwa­żyć non­sza­lan­cji, którą przez cały czas ema­no­wała, zu­peł­nie jakby to wszystko – te skle­pie­nia że­browe i skó­rzane obi­cia – było czymś zwy­czaj­nym i oczy­wi­stym. Ot, nor­malka. Wy­su­nę­łam krze­sło i po­ło­ży­łam na nim torbę.

– Nie chcesz zo­ba­czyć ko­lek­cji? – spy­tała. – To – mach­nęła ręką, wska­zu­jąc bi­blio­tekę – jest tylko po­kój ro­bo­czy.

Nie cze­kała na moją zgodę – kto wie, może od­po­wiedź mia­łam wy­pi­saną na twa­rzy. Otwo­rzyła główne drzwi pro­wa­dzące na ze­wnątrz, a mnie mo­men­tal­nie ośle­piło słońce.

– To wi­ry­darz klasz­toru z Trie-en-Bi­gorre – po­wie­działa.

Cen­tralne miej­sce ogrodu zaj­mo­wał ka­mienny krzyż, wo­kół któ­rego buj­nie ro­sły po­lne kwiaty – nie­kiedy tak małe i nie­po­zorne, że wy­ra­stały na­wet ze szcze­lin w ko­stce bru­ko­wej, którą był wy­ło­żony kruż­ga­nek ota­cza­jący dzie­dzi­niec.

– Zo­stał tak ob­sa­dzony, żeby przy­po­mi­nał ko­bie­rzec kwia­tów z pięt­na­sto­wiecz­nych go­be­li­nów z jed­no­roż­cami – wy­ja­śniła. – Na dru­gim końcu jest ka­wiar­nia. Otwie­rają ją w po­rze lun­chu. Ser­wują wy­borne sa­łatki i kawę.

– Mamy tam ja­kąś zniżkę? – spy­ta­łam i na­tych­miast tego po­ża­ło­wa­łam.

Ra­chel ob­rzu­ciła mnie spoj­rze­niem, zmie­rza­jąc już do ko­lej­nych drzwi.

– Oczy­wi­ście.

Wy­pu­ści­łam z ulgą po­wie­trze, na­gle uświa­do­miw­szy so­bie, że od­kąd zja­wi­łam się w The Clo­isters, wręcz ba­łam się od­dy­chać. Nie chcia­łam się zbyt­nio wy­chy­lać, żeby przy­pad­kiem nie zmie­nili zda­nia.

– Pa­trick po­wie­dział mi o Mi­chelle – ode­zwała się Ra­chel, zni­ża­jąc głos do szeptu, kiedy we­szły­śmy do po­miesz­cze­nia, pod któ­rego strze­li­stymi stro­pami mie­ściła się mi­nia­tu­rowa śre­dnio­wieczna ka­plica. Czer­wone wi­traże w oknach rzu­cały ró­żową po­światę na pod­łogę w ko­lo­rze pia­sku. – Nie wie­rzę, że to zro­biła. Spro­wa­dziła cię tu taki ka­wał aż z...? Skąd wła­ści­wie? Z Por­t­land?

– Z Walla Walla w sta­nie Wa­szyng­ton – po­pra­wi­łam ją, li­cząc, że moja twarz nie ob­lała się ru­mień­cem wstydu. Ra­chel miała w so­bie coś, co spra­wiało, że de­spe­racko pra­gnę­łam jej apro­baty; gdy­bym mo­gła w tym mo­men­cie spra­wić, żeby po­cho­dzić z Por­t­land, zro­bi­ła­bym wszystko, żeby tak było. Być może rzecz tkwiła w jej za­cho­wa­niu, w tym, że za­wsze do­pina swego. Na­wet kiedy je­den z kon­ser­wa­to­rów za­bro­nił nam wstępu, Ra­chel tylko wzru­szyła ra­mio­nami i przy­trzy­mała drzwi tak, że­bym mo­gła wszystko do­kład­nie zo­ba­czyć – wiel­kie bu­tle z ter­pen­tyną i ole­jem lnia­nym.

– Mam ko­le­żankę ze Spence, która stu­dio­wała w Reed. Może znasz? Sa­sza Za­cha­row?

– Nie znam ni­kogo z Reed. To tro­chę da­leko od Whit­mana – od­par­łam.

– Och.

Ra­chel chyba nie prze­jęła się swoją po­myłką. Ja z ko­lei za­czę­łam się za­sta­na­wiać, jak to jest czuć się tak pew­nie, żeby nie dbać o to, czy inni cię po­pra­wiają. Za­trzy­ma­ły­śmy się przed dwoma ka­mien­nymi sar­ko­fa­gami umiesz­czo­nymi we wnę­kach ścien­nych.

– Chcę, że­byś wie­działa – oznaj­mi­łam, może tro­chę zbyt prze­jęta – że cho­ciaż mia­łam pra­co­wać w dziale re­ne­sansu, to mam także sporą wie­dzę do­ty­czącą śre­dnio­wie­cza. A je­śli cze­goś nie wiem, to na pewno się do­uczę.

Nie mia­łam po­ję­cia, czemu tak bar­dzo mi za­le­żało, żeby to usły­szała. Ra­chel nie py­tała, co stu­dio­wa­łam, ani nie dała mi od­czuć, że po­wąt­piewa w moje umie­jęt­no­ści. W każ­dym ra­zie roz­wiała moje obawy.

– Na pewno so­bie po­ra­dzisz.

Nic nie od­po­wie­dzia­łam, li­cząc, że nie po­cią­gnie te­matu.

– Pa­trick nie przyj­muje byle kogo. – Po raz pierw­szy na mnie spoj­rzała, oce­nia­jąc to, co ma przed sobą: moje buty, ubra­nie, piegi. – Mu­siał być prze­ko­nany, że się na­da­jesz.

Sta­ły­śmy przed gro­bow­cami, a wo­kół nas wciąż krę­cili się lu­dzie z cie­ka­wo­ścią czy­ta­jący na­pisy na ta­blicz­kach.

– By­łaś już kie­dyś w No­wym Jorku? – spy­tała Ra­chel, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

– Nie – przy­zna­łam, choć w tam­tej chwili ża­ło­wa­łam, że to prawda.

– Se­rio? – rzu­ciła z nie­do­wie­rza­niem, krzy­żu­jąc ręce na piersi. – No i co są­dzisz o tym mie­ście?

– Na ra­zie wi­dzia­łam za mało, żeby wy­ro­bić so­bie ja­kąś opi­nię. Je­stem tu do­piero trzy dni.

Pierw­szy dzień mi­nął mi na roz­pa­ko­wy­wa­niu i usu­wa­niu war­stwy tłusz­czu ze wszyst­kich na­czyń i garn­ków w wy­na­ję­tej ka­wa­lerce. Dru­giego dnia z ko­lei po­zna­łam trasę do­jazdu do biura, z któ­rej już wię­cej nie sko­rzy­stam – me­trem z Gór­nego Man­hat­tanu do sta­cji przy Osiem­dzie­sią­tej Pierw­szej Ulicy, a po­tem spa­cer­kiem przez Cen­tral Park. Cho­ciaż Man­hat­tan sły­nie ze swo­ich strze­li­stych szkla­nych wie­żow­ców, w za­sa­dzie więk­szość czasu spę­dzi­łam wśród buj­nej zie­leni.

– Ale na pewno mia­łaś ja­kieś ocze­ki­wa­nia, za­nim tu przy­je­cha­łaś?

– No, tak... – W my­ślach po ci­chu prze­bie­głam wszyst­kie obawy mo­jej matki: to, jak wielki i bez­oso­bowy jest Nowy Jork, i że pew­nie nie dam so­bie rady.

– I jak? Rze­czy­wi­stość im spro­stała?

– Szcze­rze mó­wiąc, jest zu­peł­nie ina­czej, niż my­śla­łam.

– Ta­kie wła­śnie jest Wiel­kie Jabłko. Do­kład­nie ta­kie, jak my­śla­łaś, a za­ra­zem zu­peł­nie od­mienne od wszel­kich wy­obra­żeń. Może ci ofia­ro­wać cały świat albo w jed­nej chwili wszystko ode­brać. – Po­słała mi uśmiech i spoj­rzała na moje buty, które nie­prze­rwa­nie skrzy­piały na po­sadzce. Po­tem ru­szyła do ko­lej­nego po­miesz­cze­nia, da­jąc znak, że­bym po­szła za nią.

– A co ty o nim my­ślisz? – spy­ta­łam, sta­ra­jąc się pod­trzy­mać roz­mowę i drep­cząc tuż za nią.

– Ja się tu wy­cho­wa­łam.

– Och, nie wie­dzia­łam.

– Nie szko­dzi. Spence? My­śla­łam, że sko­ja­rzysz.

– Nie wiem, co to Spence.

– Może i le­piej – po­wie­działa ze śmie­chem. – Wszy­scy mamy skom­pli­ko­wane re­la­cje z na­szymi ro­dzin­nymi mia­stami.

We­szły­śmy do sali, w któ­rej znaj­do­wała się ga­blota ze szkli­wio­nymi fi­gur­kami. Błysz­czące po­sążki przed­sta­wia­jące Jo­na­sza w pasz­czy wie­lo­ryba czy też Ewę wgry­za­jącą się w jabłko tak czer­wone, że aż ra­ziło w oczy. Ma­leń­kie ar­cy­dzieła li­czące prze­szło osiem­set lat.

Ra­chel po­ma­chała do ochro­nia­rza, który aku­rat prze­cho­dził z jed­nego sta­no­wi­ska na dru­gie.

– Lo­uis, kiedy Mat­teo wy­jeż­dża na obóz?! – krzyk­nęła do niego.

Męż­czy­zna za­trzy­mał się tuż przed swoim po­ste­run­kiem.

– W przy­szłym ty­go­dniu. Chyba do­pro­wa­dza swoją matkę do szału. Jesz­cze raz wiel­kie dzięki, że go po­pil­no­wa­łaś w ze­szłą so­botę.

Ra­chel mach­nęła ręką.

– Och, po pro­stu spa­ce­ro­wa­li­śmy po parku i przez więk­szość czasu pa­trzy­li­śmy na łódki.

Pró­bo­wa­łam so­bie wy­obra­zić Ra­chel w roli opie­kunki do dziecka, ale nie po­tra­fi­łam.

– Mat­teo je uwiel­bia – stwier­dził Lo­uis.

– Ja też – przy­znała Ra­chel. – Przy oka­zji, Lo­uis, to jest Ann. Bę­dzie tu z nami przez całe lato. Lo­uis jest sze­fem ochrony.

Pod­szedł do nas i wy­cią­gnął rękę.

– Dzi­siaj tylko na za­stęp­stwie w ga­le­riach.

Uści­snę­łam mu dłoń i się przy­wi­ta­łam.

– Mamy jesz­cze je­den przy­sta­nek – po­wie­działa Ra­chel. Zła­pała mnie za nad­gar­stek i od­cią­gnęła od Lo­uisa. Gdy tylko się od­da­li­ły­śmy, szep­nęła mi do ucha: – Syn Lo­uisa to ka­wał gnojka. Zgo­dzi­łam się go po­pil­no­wać tylko dla­tego, że Lo­uis kryje mnie przed Mo­irą, je­śli się spóź­nię albo nie­chcący włą­czę alarm prze­ciw­po­ża­rowy, pa­ląc pa­pie­rosy.

Prze­mie­rzy­ły­śmy ko­lejne ga­le­rie pełne go­ści są­czą­cych na­poje w chłod­nych, za­cie­nio­nych wnę­trzach, w któ­rych wi­ze­runki ma­gicz­nych be­stii prze­pla­tały się z od­cię­tymi pal­cami świę­tych. Coś cią­gnęło mnie do tych przed­mio­tów, do ich oso­bli­wo­ści. Przy­sta­nę­łam przed re­li­kwia­rzem Świę­tego Se­ba­stiana – prze­szy­tego strza­łami po­pier­sia po­ma­lo­wa­nego na kre­mowo i czer­wono. W ma­łej szkla­nej ka­setce umiesz­czo­nej po­środku rzeźby znaj­do­wała się jedna z ko­ści jego nad­garstka albo czy­je­goś nad­garstka.

Ra­chel za­trzy­mała się przy wi­try­nie peł­nej ręcz­nie ma­lo­wa­nych kart ta­rota; jedna przed­sta­wiała szkie­let sie­dzący na koń­skim grzbie­cie przy­ozdo­biony zło­tymi łań­cu­chami, czyli Śmierć. Na in­nej wid­niał uskrzy­dlony pulchny chłop­czyk – che­ru­bi­nek – wzno­szący nad głową słońce, któ­rego zło­ci­ste pro­mie­nie roz­cho­dziły się po ca­łym awer­sie. Ta­lia była nie­kom­pletna, ale ety­kieta na ścia­nie obok su­ge­ro­wała, że karty po­cho­dzą z końca pięt­na­stego wieku. I choć ni­gdy wcze­śniej ich nie wi­dzia­łam, ilu­stra­cje na nich wy­dały mi się zna­jome – te sym­bole prze­wi­jały się na prze­strzeni lat w mo­ich ba­da­niach. Za­wsze by­łam cie­kawa ich zna­cze­nia, ale ni­gdy nie mia­łam czasu ani środ­ków, żeby je zgłę­bić.

– Od lat krążę mię­dzy The Clo­isters, Bi­blio­teką Mor­gana i Be­inecke, stu­diu­jąc hi­sto­rię ta­rota – oświad­czyła Ra­chel. – Czyli po­dob­nie jak ty nie je­stem me­die­wistką. Bądź co bądź hi­sto­ria ta­rota tak na­prawdę za­czyna się do­piero od wcze­snego re­ne­sansu. – Na­wet nie za­szczy­ciła mnie spoj­rze­niem, po pro­stu kon­ty­nu­owała: – Na­sze mu­zeum do­kłada sta­rań, żeby wy­pro­mo­wać ten ro­dzaj eks­po­na­tów. W Met sku­piają się na słyn­nych dzie­łach i wiel­kich na­zwi­skach. Ale pra­co­wać ano­ni­mowo i two­rzyć coś tak wy­jąt­ko­wego... – na chwilę za­mknęła oczy – to do­piero praw­dziwa sztuka.

To, jak mó­wiła o tych kar­tach, zu­peł­nie jakby te pro­sto­kąty z we­linu były uśpione i tylko cze­kały, aż je obu­dzimy, wy­dało mi się nie­sły­cha­nie ro­man­tyczne. Kiedy pod­nio­sła po­wieki, szybko od­wró­ci­łam wzrok, li­cząc, że nie wi­działa, jak się na nią ga­pię.

– Wła­śnie przy tym Pa­trick po­trze­buje po­mocy – po­wie­działa, spo­glą­da­jąc na ta­lię ta­rota. – Przy­go­to­wu­jemy wy­stawę po­świę­coną wróż­biar­stwu. Tech­ni­kom i re­kwi­zy­tom wy­ko­rzy­sty­wa­nym do prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści.

Skie­ro­wa­łam wzrok na Kró­lową Bu­ław. Odziana w gra­na­tową szatę przy­ozdo­bioną gwiazd­kami z płat­ków złota sie­działa na tro­nie, a w jed­nej ręce dzier­żyła sę­katy kij.

– W tam­tym okre­sie pa­no­wała po­wszechna fa­scy­na­cja ideą prze­zna­cze­nia – za­uwa­ży­łam.

– Otóż to. Czy nasz los zo­stał już gdzieś za­pi­sany? Czy jest prze­są­dzony? Czy jesz­cze mo­żemy zmie­nić jego bieg?

– I czy mamy wolną wolę, aby to zro­bić?

– Zga­dza się. Sta­ro­żytni Rzy­mia­nie tak bar­dzo bali się po­tęgi prze­zna­cze­nia, że od­da­wali cześć bo­gini For­tu­nie. For­tuna, ina­czej los, szczę­ście, sta­no­wiła cen­trum, wo­kół któ­rego krę­ciło się ży­cie spo­łeczne, pry­watne i re­li­gijne. Jak ma­wiał Pli­niusz: „For­tuna jest je­dy­nym bó­stwem, do któ­rego mo­dlą się wszy­scy”. Re­ne­sans także nie wy­zwo­lił się spod tej ob­se­sji.

– Al­bo­wiem... – za­czę­łam – w cza­sach nie­ustan­nych kon­flik­tów zna­jo­mość przy­szło­ści, a przy­naj­mniej wiara, że można ją po­znać, była nie­sa­mo­wi­cie po­tęż­nym orę­żem.

– Ta wiara może być rów­nież brze­mie­niem – stwier­dziła Ra­chel tak ci­cho, że le­d­wie ją usły­sza­łam. Od­su­nęła się od szkla­nej ga­bloty i rzu­ciła do mnie przez ra­mię: – Idziesz?