Domek nad potokiem - Katarzyna Michalak - ebook + książka

Domek nad potokiem ebook

Katarzyna Michalak

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

NIE PONOSISZ PORAŻKI, GDY TRACISZ WSZYSTKO. PRZEGRYWASZ DOPIERO WTEDY, GDY SIĘ PODDAJESZ.

Jeszcze wczoraj Jagoda Ciszek była szczęśliwa. Miała urocze mieszkanie, dobrą pracę, pełne konto i mężczyznę, który kochał ją nad życie. Tak mówił. Wypadek odebrał jej zdrowie, a podły człowiek wszystko, co miała. Zdradzona i wyrzucona na ulicę, mogłaby się poddać, ale postanawia ten ostatni raz zawalczyć o swoje marzenia.

Nie rezygnuje nawet wtedy, gdy domek na leśnej polanie, który miał być spełnieniem marzeń, okazuje się ruiną. Nie zraża jej nawet to, że nie ma pieniędzy na chleb, a co dopiero na remont.

W życiu Jagody nagle pojawia się bratnia dusza, inny życiowy rozbitek, którego całym majątkiem są pracowitość, niezłomność i odwaga. Czy pewna tajemnica stanie się mostem, który połączy tych dwoje młodych ludzi, czy wręcz przeciwnie – przepaścią nie do pokonania?

OPINIE CZYTELNICZEK

„Domek nad potokiem” czytałam z zapartym tchem, niecierpliwie przerzucając stronę za stroną. Uwielbiam historie, które łączą w sobie miłość i tajemnicę. W tej cudnej opowieści Jagoda i Janek pokonują przeciwności losu i walczą o swoje marzenia. Kibicowałam im do samego końca!

KamaLiteracka

Prawdziwa karuzela akcji i emocji! Ile tu się dzieje! Misternie utkana fabuła porywa czytelnika od pierwszego zdania aż do zaskakującego zakończenia. Trudno uwierzyć, że na kilkuset stronach można zawrzeć tak bogatą i wielowątkową historię! Gorąco polecam!

Biblioteczka Moniki

Ta powieść to moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Michalak. Dopiero teraz rozumiem, na czym polega fenomen „królowej powieści pełnych emocji”. Ta książka nimi kipi! Wzrusza, skłania do refleksji, rozśmiesza i jest nieprawdopodobnie wciągająca.

Julka2000

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 236

Data ważności licencji: 4/10/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jeśli masz rodzinę, która cię kocha, kilkoro przyjaciół, dach nad głową i jedzenie na stole, jesteś bogatsza, niż ci się wydaje.

Rozdział I

JAGODA

Z dnia na dzień straciłam wszystko. Tak po prostu. Jeszcze niedawno miałam wspaniałego męża, piękne mieszkanie, pracę, którą kochałam, i przyjemnie puchate konto, a życie płynęło mi spokojnie i bez większych zmartwień. Dziś idę przed siebie ulicami zabieganego miasta i nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Walizka, do której spakowałam to, co mi wpadło w ręce, niewiele widząc przez łzy, ciąży mi tak jak rozpacz i strach zaciskające na sercu lepkie łapska.

Tak, boję się. Jestem przerażona! Zostałam z dnia na dzień bez dachu nad głową, moje małżeństwo przestało istnieć, a konto bankowe jest wyczyszczone do zera. Nigdy nie czułam się tak zagrożona i bezbronna jednocześnie. Szłam przez życie z pewnością kochanej jedynaczki, której rodzice nieba by przychylili. Wyboje, które inni napotykali na swojej drodze – wypadki, kredyty nie do spłacenia, zdrady, rozwody, bankructwa – u mnie wywoływały jedynie pełen politowania uśmiech. Jesteśmy kowalami własnego losu, myślałam. I jeszcze: wystarczy, że dasz z siebie wszystko, by mieć wszystko.

Naiwna i głupia ja.

Los jest przewrotny i lubi gmatwać życie tym, którzy są zbyt pewni siebie. Dzisiaj, po pół roku koszmaru, jestem pewna jedynie tego: możesz dać z siebie wszystko, żeby to wszystko ci odebrano. Właśnie tak. Nie „wszystko stracić”, bo ja nie roztrwoniłam majątku, nie zdradziłam Szymka i nie zaczęłam opieprzać się w pracy. Mnie to wszystko brutalnie odebrano.

Wszystko. Bez litości.

Jagoda zatrzymała się gwałtownie, czując, jak nogi się pod nią uginają. Do tej pory była dzielna. Wytrwała z kamienną twarzą do końca rozprawy, wysłuchała wyroku tak niesprawiedliwego, że aż musiała zacisnąć zęby, żeby nie krzyczeć z oburzenia. Wyszła z gmachu sądu wyprostowana, nie obdarzając tych, którzy ją skrzywdzili, nawet połową spojrzenia. W mieszkaniu, pod czujnym wzrokiem cerbera, który pilnował, by nie zabrała zbyt wiele, spakowała się w jedną walizkę i stamtąd, z domu, któremu oddała tyle serca, też wyszła z podniesioną głową. I szła przed siebie ulicami miasta, jakoś się trzymając. Aż do tej chwili.

Rozpacz i strach zaczynały brać górę nad opanowaniem i godnością. Jania, jak pieszczotliwie zwracali się do niej rodzice, poczuła, że za chwilę się rozsypie niczym garść piórek zdmuchnięta przez wiatr. Skręciła w stronę parku, szukając ustronnego miejsca, gdzie zdoła zapanować nad łzami. Na szczęście w to chłodne czwartkowe przedpołudnie alejki były puste. Ukryje się za fontanną, gdzie nieraz całowała się z Szymonem do utraty tchu… Ale na wspomnienie tamtych szczęśliwych chwil, które już nie wrócą, znów poczuła nieznośny ucisk w sercu. I ruszyła w przeciwnym kierunku.

Uciec! Uciec od tego wszystkiego! Od bólu, od żalu i beznadziei!

Zasnąć i obudzić się w bezpiecznym miejscu!

Tylko gdzie ono jest…

W tym mieście nie znała nikogo innego, a rodzice byli daleko, zresztą… nie mogła ich prosić o pomoc. Przyjaciół też nie. Ostrzegali? Ostrzegali. Wszyscy prosili i błagali: „Jania, nie rób tego, popełniasz błąd”, ale ona była mądrzejsza. Odrzuciła przyjaciół, odsunęła rodziców…

Dzisiaj, gdy wyszło na to, że oni wszyscy mieli rację, a ona okazała się naiwną frajerką, nie mogła przyz­nać się do błędu i prosić o pomoc. Jeszcze nie. Może za miesiąc czy dwa… Dziś jeszcze nie jest gotowa. Została więc sama ze swoją rozpaczą i te dwa przejmujące uczucia: rozpacz i samotność, sprawiły, że nogi się pod Jagodą ugięły.

Usiadła ciężko na najbliższej ławce i ocierając ukradkiem słone krople, które nabiegły do oczu, wyciągnęła z kieszeni walizki portfel. Drżącymi rękami przeliczyła pieniądze, które jej zostały. Było tego tak niewiele… Wystarczy jedynie na skromny hostel i jeszcze skromniejszą kolację, a nie wiadomo, kiedy – i jak! – zdobędzie więcej pieniędzy. Potrafiła ciężko pracować, naprawdę!, nie bała się żadnej pracy, ale nie mogła w tym mieście zostać ani dnia dłużej. Po prostu nie zniosłaby tego! Znienawidziła je tak nagle, jak pokochała.

Wyciągnęła telefon, jedyną cenną rzecz, która Jagodzie została – właśnie!, był wart ładnych parę tysięcy!, mogłaby go sprzedać już teraz, ale wiedziała, że przyjdą jeszcze cięższe czasy – i wpisała w wyszukiwarkę „tanie noclegi”. Przejrzała oferty i… nie. Nie wyda na miejsce w sześcioosobowym pokoju jednej czwartej zawartości portfela. Od dziś musi oszczędzać każdą złotówkę, to fakt, ale na ławce w parku też przecież spać nie będzie!

„Jesteś bezdomna”, zauważyło uprzejmie jej Drugie Ja, które czasem zwała Obserwatorką. „Jeśli potrafisz schować dumę do kieszeni, załapiesz się na bezpłatny nocleg i ciepły posiłek. Wiesz, dokąd się udać. W poprzednim życiu, tym, które właśnie przepadło, nosiłaś tam ciep­łe domowe posiłki, podarowałaś dziesięć kompletów pościeli, urządziłaś Wigilię. Wiesz, że to dobre, porządne miejsce. Może cię nie rozpoznają”.

Jagoda aż złapała się za gardło, tak mocno się zacis­nęło ze strachu i zażenowania. „Naprawdę jestem na tyle zdesperowana, by poprosić o nocleg w przytułku dla bezdomnych?”, pomyślała w panice.

„Nie jest wstydem radzić sobie w trudnej sytuacji. Wstydem jest się poddać. Albo przez źle pojętą dumę wydawać pieniądze, które są ci teraz bardzo potrzebne”, skwitowało Drugie Ja. „Musisz odbudować swoje życie, a to kosztowne przedsięwzięcie”.

Rozejrzała się w popłochu, szukając ratunku. Ona, architekt po studiach, i noclegownia dla bezdomnych?!

„Może jednak lepsza będzie ta ławka? Wiosna jest. Nie powinnam zamarznąć!”

„Aha, i policja cię zgarnie. Jeszcze tylko tego brakowało…” Drugie Ja było najwyraźniej zdegustowane jej obiekcjami, a dziewczynie coraz bardziej zbierało się na płacz. Chciała wrócić do domu! Do ślicznego, urządzonego z pietyzmem i miłością mieszkanka w stylowej kamienicy! Pragnęła zaszyć się w sypialni, paść na miękkie łóżko, nakryć się aż po czubek głowy kołdrą i płakać, płakać, płakać dotąd, aż zabraknie łez. A potem zasnąć i obudzić się w poprzednim życiu, jakby koszmar, który pozbawił ją wszystkiego, był jedynie snem.

– Ciężki dzień? – usłyszała nagle i aż się wzdrygnęła.

Coraz bardziej pogrążona w rozpaczy, nie zauważyła starszego mężczyzny, który przysiadł na drugim końcu ławki. Spoglądał na nią poczciwymi oczami, w których nie było ciekawości, tylko zmęczenie życiem. Przytaknęła bez słów, bo gdyby się odezwała, nie powstrzymałaby łez.

– Mam coś dla pani – rzekł nieznajomy i zaczął szperać w wysłużonej, przetartej ze starości skórzanej teczce.

Znalazł wreszcie to coś, uśmiechnął się, po czym wyciągnął do Jagody zamkniętą dłoń. Odruchowo wyciąg­nęła swoją i oto trzymała w ręce niewielką szklaną kulę. Uniosła ją, kompletnie zaskoczona, do oczu. Świat, jeszcze przed chwilą przerażający, teraz oglądany przez szkło odbijające promienie słoneczne, wypiękniał i złagodniał. A jego piękno sprawiło, że serce ściśnięte rozpaczą nagle odnalazło właściwy rytm. Gdzieś w głębi Jagoda ujrzała mały domek. A może chatkę? Śliczną, małą chatkę nad potokiem. I musiała się uśmiechnąć.

„Jeszcze będzie dobrze. Jeszcze będzie pięknie”, zaśpiewała cicho nadzieja.

– Dziękuję – szepnęła dziewczyna, zwracając się do nieznajomego, ale… znikł. Miejsce obok było puste. Parkowa alejka również.

Dziewczyna pokręciła głową ze zdumienia, po czym wstała i ruszyła w kierunku najbliższej noclegowni. Już bez wahania. Pomagała ludziom przez całe swoje życie, jak tylko mogła. Dziś ona, Jagoda Ciszek, potrzebuje pomocy i choć bardzo jej wstyd, o tę pomoc poprosi. Właśnie dlatego, że do tej pory nie potrafiła. I skończyło się tak, jak się skończyło: została na ulicy, sama, bez środków do życia…

Telefon rozdzwonił się jej w dłoni. Zerknęła na wyświetlacz. Mama. Nie, nie może teraz odebrać. Szok i rozpacz są jeszcze zbyt świeże. Gdyby usłyszała dobry, troskliwy głos matki, rozpłakałaby się niczym małe dziecko, mamie pękłoby serce z bólu, że ktoś skrzywdził jej córeczkę, tata natychmiast wsiadłby w samochód i po nią przyjechał, pal sześć świeżo zoperowane płuca, i Jagoda wprawdzie miałaby pieniądze na życie i dach nad głową – w domu rodziców czekał na nią jej dawny, dziewczyński pokój – ale oprócz tego poczucie klęski i wstydu. Ach, i jeszcze poczucie winy do kompletu. Trzy lata temu opuściła rodzinny dom w takim stylu, że do dziś nie mogła sobie tego darować. Chociaż mama z tatą wybaczyli jej już dawno…

Wystukała: „Mamuś, nie mogę teraz rozmawiać. Zadzwonię później”, i przyspieszyła kroku, otulając się szczelnie kurtką. Wiosenne popołudnie było chłodne, a wiatr przenikał na wskroś. Stanęła przed wysoką przedwojenną kamienicą, zaledwie przecznicę od jej dawnego domu, ze ściśniętym sercem nacisnęła guzik domofonu i chwilę później wchodziła do przestronnego holu, od razu kierując się do gabinetu dyrektora.

Starszy mężczyzna na widok Jagody uśmiechnął się szeroko.

– Nasza dobrodziejka! – zawołał. – Zapraszam, pani Jagódko.

Szarmanckim gestem odsunął krzesło stojące przy stoliku.

– Mogę zaproponować herbatę z różą? Albo z konfiturą malinową? Chłodno dzisiaj…

– Poproszę – odszepnęła, jak zawsze zmieszana, gdy ktoś skupiał na niej całą swoją uwagę.

Była trochę nieśmiała i nic nie mogła na to poradzić. W innych okolicznościach odmówiłaby poczęstunku – gdzie tam „odmówiła”, w ogóle by tu nie przyszła – ale dzisiaj była przemarznięta nie tylko na zewnątrz, ale też od środka, a przez to spragniona ludzkiej życzliwości.

Gdy na stół wjechały, oprócz pięknie pachnącej herbaty, ciasteczka domowej roboty, oczy się Jagodzie zaszkliły, tak bardzo zatęskniła za rodzinnym domem, gdzie mama piekła takie pyszności w każdą niedzielę. I jeszcze za poczuciem bezpieczeństwa, jakie w tamtych czasach miała.

– Nie smakują? – zaniepokoił się starszy mężczyz­na. – Piekła je Irminka, może ją pani pamięta?

– Są pyszne, naprawdę! Po prostu… – Słowa i kęs ciastka uwięzły Jagodzie w gardle. Teraz będzie najtrudniej. – Chciałabym prosić o miejsce na parę dni. Wyrzucono mnie z mieszkania. Chwilowo jestem bezdomna – wydusiła i spojrzała na dyrektora błagalnie.

On aż pokręcił głową z zaskoczenia. Ta młoda ko­bieta należała do innego świata niż pensjonariusze „Domu pod Aniołem”! Była elegancko ubrana – gustowną kurteczkę na pewno kupiła w markowym butiku, a nie upolowała w lumpeksie – wyglądała, jakby przed chwilą wyszła od fryzjera i kosmetyczki, prędzej powiedziałby, że ma przed sobą celebrytkę, a nie bezdomną, którą trzeba nakarmić, odziać i przenocować, jak to zwykle bywało. Ale nie jemu oceniać. Coś złego musiało się wydarzyć w życiu tej kobiety, że z darczyńcy stała się potrzebującą pomocy. Pewnie jeszcze nie dziś, ale może jutro będzie gotowa zwierzyć się z kłopotów, na razie trzeba Jagodę przekonać, że jest tutaj mile widziana.

– Drzwi „Domu pod Aniołem” i nasze serca są dla pani szeroko otwarte – odparł z przekonaniem.

Podziękowała nikłym uśmiechem, a oczy znów się jej zaszkliły.

– Wyremontowaliśmy pokoik na poddaszu. Nie ma tam wygód, łazienka wspólna z dwoma pokojami znajdującymi się piętro niżej, ale pomyślałem, że będzie dla pani…

– …idealny! Wspaniały! – wpadła mu w słowo.

Spodziewała się miejsca w sali wieloosobowej i była tym, prawdę mówiąc, przerażona. Od zawsze cierpiała na bezsenność, a gdy udało jej się zasnąć, budził Jagodę najcichszy szmer. Pewnie nie zmrużyłaby oka, dzieląc pokój z pięcioma obcymi kobietami.

– Jeszcze pani tej klitki nie widziała – zaśmiał się dyrektor.

– Ale już chcę się tam znaleźć – ucięła stanowczo i dla podkreślenia swoich słów wstała i zacisnęła palce na rączce walizki, gotowa gnać na piąte piętro choćby zaraz.

– Spokojnie, pani Jagódko, powolutku. Najpierw formalności. – Mężczyzna uniósł dłoń. – Muszę wpisać panią na listę pensjonariuszy i sprawdzić to… – Z przepraszającym uśmiechem podał kobiecie alkomat.

Ujęła niewielki przedmiot w palce, nie bardzo wiedząc, co z nim zrobić. Nigdy w życiu nie kazano jej dmuchać w balonik! Rumieniec zażenowania wpełzł dziewczynie na policzki, gdy brała ustnik między wargi i dmuchała dotąd, aż alkomat pisnął i wskazał zero. Dyrektor, równie zmieszany co Jagoda, kiwnął głową. Podała dowód osobisty, by mógł wpisać ją do rejestru podopiecznych, a gdy to uczynił, dziewczyna ponownie poderwała się z miejsca, nie mogąc się doczekać chwili, gdy zostanie sama i będzie mogła się wreszcie rozpłakać bez świadków.

– Czy potrzebuje pani środków higieny? – zatrzymało ją pytanie dyrektora. – Ubrań na zmianę? Bielizny?

Spojrzała na niego z nieukrywanym przerażeniem. Ten człowiek chyba nie uważa, że ona, Jagoda, włoży używane majtki?! Choćby świeżo uprane i pachnące fiołkowym lenorem! Dyrektor czytał w niej jak w otwartej księdze, bo pokręcił głową i dodał:

– Bielizna jest nowa. Ubrania z darów, ale zdezynfekowane i świeżo przyniesione z pralni. Jest w czym wybierać…

– Może później – wtrąciła słabym głosem.

Niedawno ona sama przynosiła tu ciuchy, których nie potrzebowała. Tego tylko brakowało, by w magazynie przytułku znalazła coś swojego. Zalałaby się łzami jak nic! Zakonnik – bo dyrektor był franciszkaninem – posłał jej pełne zrozumienia spojrzenie i już po chwili otwierał przed Jagodą drzwi do klitki na najwyższym piętrze. Mieściły się w niej jedynie najprostsze sprzęty: wąskie łóżko, komódka, mały stolik i krzesło. To już łazienka w mieszkaniu Jagody, tym które straciła, była większa niż ten pokoik! Mimo to kobieta zwróciła się do swojego rozmówcy z nieudawaną wdzięcznością:

– Dziękuję z całego serca. Jest idealny – dodała łamiącym się głosem.

– Pewnie daleko mu do wymarzonego, ale dosłownie wczoraj skończyliśmy remont. Tak więc czysto tu i spokojnie, a tego pewnie pani potrzeba.

Przytaknęła.

– Zwrócę się do pensjonariuszy, żeby pani nie niepo­koili. Są ciekawscy, jak to ludzie, ale chociaż światu na zewnątrz wyda się to dziwne, potrafią uszanować siebie nawzajem. „Każdy człowiek jest godzien szacunku”, to sobie przed posiłkiem powtarzamy. Z naciskiem na słowo „człowiek”.

Uśmiechnął się smutno i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Jagoda zaś… ona usiadła ciężko na łóżku, a potem chwyciła poduszkę, ukryła w niej twarz i zaczęła rozpaczliwie łkać. Jak to się stało, że jeszcze wczoraj była najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem, a dzisiaj pragnie umrzeć?! Czym sobie zasłużyła na taką podłość losu i ludzi?! Przecież ze wszystkich sił starała się być dobrym człowiekiem! Pomagać. Nie krzywdzić. Dlaczego więc…?!

Nie było odpowiedzi.

Rozdział II

JAŚMIN

Janek, okej? Tak, wiem: moi stuknięci rodzice, dali mi na imię Jaśmin… Serio, jedynego syna nazywać na cześć krzaka?! Pod którym, jak głosi rodzinna legenda, mnie poczęli! Serio?! Choćby już z tego powodu nie życzę sobie żadnych „Jaśminków”, „Minków” czy „Minionków”, bo i tak próbowano mnie zdrabniać.

Bardziej obciachowego imienia nie nosi nikt na tej planecie, a na pewno nie nosił nikt w mojej szkole, co zrozumiałem już pierwszego dnia. I od pierwszego dnia, gdy dzieciakowi, który zaczął z tego Jaśmina szydzić, podbiłem oko, zostałem Jankiem. A dzieciak po tym, jak spędziliśmy popołudnie na przepisywaniu po sto razy: „Nie będę wyśmiewał się z imion kolegów” – to on, oraz: „Nie będę wdawał się w bijatyki z kolegami” – to ja, stał się moim najlepszym kumplem.

Od tamtej pory za każdym razem, gdy się przedstawiam: „Jestem Jaśmin Gajda”, dodaję od razu: „Dla przyjaciół Janek”. Nie mam pojęcia, czy każdy chce zostać moim przyjacielem czy też ludzie dostrzegają zawoalowaną groźbę: „Mów mi Janek albo podbiję ci oko”, grunt, że nikt nie zwraca się do mnie „panie Jaśminie”. Zresztą jak to brzmi. Jakbyśmy cofnęli się do czasów feudalnych! „Panie Jaśminie, konie czekają”. „Niech Alojzy poda rękawiczki. Chłodno coś dzisiaj”. Cringe normalnie.

Rodzice szybko pojęli swój błąd, chociaż dla mnie i tak za późno, i również zaczęli się do mnie zwracać „Janku”. Po paru latach w ogóle zapomnieli, jakie imię wpisali mi w akt urodzenia, bo gdy kiedyś, już będąc na studiach, zażartowałem: „Janku, a nie Jaśminie?”, ojciec zrobił wielkie oczy i zapytał, szczerze zdumiony: „Jaki Jaśminie?”. Mama też na chwilę zaniemówiła, po czym palnęła się dłonią w czoło, zachichotała i przypomniała małżonkowi: „Przecież nazwaliśmy Janka na cześć Jasminum grandiflorum!”, a radości obojga nie było końca…

Tak. Mam poczucie humoru, ćwiczone od najmłodszych lat. Czy raczej miałem. Do ukończenia studiów i jeszcze rok później. Jednak od dziewięciu lat jest mi nie do śmiechu. Szczerze, czuję, jakby mnie ktoś przeklął. I zastanawiam się za co. Staram się być dobrym człowiekiem i nikogo nie krzywdzić. Moim czworonożnym pacjentom poświęcam się w stu procentach. Co więc ze mną nie tak, że szczęście omija mnie szerokim łukiem, a pech, cholerny pech, przylepił się do mnie niczym wyżuta guma do podeszwy i nie chce się odczepić?

Przyznaję bez bicia, popełniłem parę błędów, które teraz się na mnie mszczą. Dobre serce w dzisiejszych dzikich czasach nie popłaca, w pomocną dłoń podli ludzie potrafią napluć, ale jest gdzieś tam, w górze, jakaś sprawiedliwość, no nie? Za dobro wynagradza, za zło karze. Jest? Jeśli tak, to mnie ma głęboko w cytopyge. Dzisiaj mam ostatnią rozprawę. Prawnik mówi, że „wygramy”. Taaak. Już w pierwszej instancji to powtarzał. „Wygramy!” Potem było: „Przykro mi. Przegrał pan, panie Janku”. Prawnicy tak mają: wygrana jest nasza, przegrana klienta. Na wszelki wypadek przygotowuję się na czarny scenariusz.

Jeśli jednak polegnę… nie wiem, co zrobię.

Naprawdę nie wiem.

Janek Gajda rozejrzał się po wspaniałym, pełnym drogiego sprzętu gabinecie, czując jednocześnie dumę i strach. Włożył w tę lecznicę nie tylko oszczędności całego życia – swoje, dziadków i rodziców – ale też mnóstwo pracy i serca. Dziesięć lat temu, gdy wszedł do tego budynku po raz pierwszy, zastał obraz nędzy i rozpaczy. Kompletną ruinę.

– Synku drogi, naprawdę chcesz tutaj otworzyć lecznicę?! – wykrzyknął Przemysław Gajda, jego ojciec. – Tu nawet wody bieżącej nie ma!

– Ale będzie – odparł stanowczo młody mężczyz­na. – I woda, i lecznica.

Dopiero co ukończył studia weterynaryjne, jako jeden z najlepszych na roku. Głowę miał pełną marzeń, a serce pełne nadziei na sukces. Chciał być najlepszym lekarzem w tym mieście, mieć najwięcej pacjentów, najwspanialszą lecznicę i mnóstwo pieniędzy. W takiej kolejności. A tylko na lokum, które właśnie oglądał z ojcem, było go stać. Wszystko, co dostał od dziadków w spadku, który mógł roztrwonić na wypasioną furę i beztroskie studenckie życie, chciał zainwestować w swoją przyszłość. Rodzice, widząc zapał i determinację jedynaka, obiecali, że dołożą tyle, ile zdołają uzbierać.

Janek znalazł idealny punkt w centrum szybko rozwijającej się dzielnicy, którą upodobali sobie młodzi i bogaci, co to zamiast dzieci wolą psa albo kota. Był to stary, na wpół zrujnowany dom, który ściany i stropy miał jednak zdrowe i solidne. „Wystarczy trochę farby na sufit, parę płytek na ściany i podłogę…”, tak sobie myślał dwudziestopięciolatek, rozglądając się po ponurym wnętrzu, które mogłoby robić za scenografię horroru.

Ojciec Janka patrzył na dom z coraz większym przerażeniem, a na syna z coraz większą troską. Już chciał szczerze skwitować, co sądzi o tym nie najmądrzejszym przedsięwzięciu, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Ćwierć wieku temu, spoglądając mokrymi od łez wzruszenia oczami na śpiącego noworodka, przyrzekł sobie w duchu, że nigdy, przenigdy nie podetnie synkowi skrzydeł i zawsze będzie go wspierał. To powiedział do żony, dumnej i szczęśliwej, a ona przytaknęła, tuląc maleństwo do piersi i całując kędzierzawą główkę:

– Zawsze będziemy cię wspierać, syneczku-jaśmineczku.

Jednak gdy syn oznajmił, że chce kupić dom i otworzyć w nim lecznicę, i pokazał ojcu tę ruinę, Przemysław zwątpił.

– Nie wystarczy pieniędzy. Twoich, dziadkowych i naszych – próbował jeszcze oponować, ale Janek, prawem młodości, odparł beztrosko:

– Potem będziemy się martwić. Chcę jak najszybciej podpisać umowę przedwstępną, żeby mi ktoś tego spotu nie sprzątnął sprzed nosa.

„Spot” stał pusty i rozpadał się od ładnych paru lat, Przemysław mijał go nie raz, nikt nie był chętny na tę ruinę i na pewno chętnych nagle nie przybędzie, ale i to zmilczał. Właściwie… to się może udać! Trochę farby na sufit, kafelki na ściany i podłogi… To mówił Sylwii, swojej żonie, gdy wieczorem usiedli w trójkę przy stole, żeby wspólnie podjąć podjętą już decyzję.

– Mówicie o tej ruinie, w której straszy, po drodze do banku?! – wykrzyknęła zdumiona, że mąż i syn w ogóle mogą rozważać podobne szaleństwo.

– Nie straszy, nie straszy. Sprawdziłem wykrywaczem duchów – odparł Janek.

Matka zrobiła wielkie oczy, więc parsknął śmiechem i dodał:

– To będzie naprawdę strzał w dziesiątkę – chciał, by w jego głosie zabrzmiała pewność, ale wypadło to raczej błagalnie. – Będę miał blisko do domu – kusił rodziców. – Mogę wpadać na obiad nawet codziennie.

Sylwia od razu się rozpromieniła, bo kiedy Janek przez niemal sześć lat studiował w innym mieście, tęsknota za jedynym dzieckiem mocno dała się jej we znaki. Przemysław, widząc radość żony i determinację syna, wahał się równie krótko.

– Bierz, synku, ten dom. Jakoś damy radę i z kupnem, i z remontem, i z wyposażeniem.

Te słowa padły dziesięć lat temu.

Rok później Przemysław Gajda zmarł na zawał serca, ale jeszcze zdążył się nacieszyć pierwszymi sukcesami jedynaka. Za to Janek do dziś wyrzucał sobie, że to ciężka praca przy remoncie przyczyniła się do śmierci ojca. Czyżby mama, która nadal nie może się z tą śmiercią pogodzić, rzuciła klątwę i na lecznicę, i na syna? Choćby nieświadomie?

Taka myśl nie pierwszy raz przyszła Jankowi do głowy, gdy owszem, spełnił swoje marzenia – był dziś najlepszym lekarzem w mieście i miał najwięcej pacjentów, chociaż z forsą, gdy miesiąc w miesiąc musiał spłacać coraz wyższą ratę kredytu, było nieco gorzej – lecz nagle ten domek z kart zaczął się sypać.

Dziś, dosłownie za parę godzin, Janek vel Jaśmin Gajda dowie się, czy nadal jest właścicielem lecznicy, która pochłonęła całe oszczędności rodziny i życie ojca, czy też stanie się w tej rodzinie pierwszym bankrutem. Bo kredyt we frankach szwajcarskich, którym dziesięć lat temu mimo wszystko musiał się wesprzeć, zacisnął pętlę na szyi młodego mężczyzny.

Trzy godziny później Janek na tej pętli zawisnął.

Był bankrutem.

Wyszedł z sądu wyprostowany, z uniesioną głową, chociaż w środku był zgięty wpół z bólu i rozpaczy. Dziesięć lat. Dekada wyrzeczeń i pracy ponad siły. Życie ojca, oszczędności matki, spadek po dziadkach. Dokonania trzech pokoleń przekreślone bezdusznością banków i wymiaru niesprawiedliwości…

Owszem, słyszał o mafii bankowo-sądowo-komorniczej działającej w tym mieście. Słyszał o wymuszanych bankructwach. Znał legendy o namierzaniu nieruchomości, które były w ruinie, zostały odremontowane i gdy ich wartość wzrosła parokrotnie, bank pod byle pretekstem, a czasem bez pretekstu, weryfikował zdolność kredytobiorcy – tym razem negatywnie – i żądał natychmiastowej spłaty kredytu. A zgodnie z umową miał do tego prawo! Dla większości kredytobiorców było to po prostu niemożliwe. Zaś dla frankowiczów, gdy zadłużenie z dnia na dzień przerosło wartość nieruchomości i nawet po sprzedaży domu czy mieszkania zostałeś z kredytem nie do spłaty, oznaczało utratę dachu nad głową i bankructwo. Janek o tym wszystkim słyszał i wyśmiewał te opowieści jako teorie spiskowe.

Dzisiaj sam padł ofiarą takiej właśnie zmowy.

„Jak ja spojrzę mamie w twarz?!”, tylko to jedno zdanie kołatało się po pustym umyśle mężczyzny, gdy wysłuchał wyroku, usłyszał od prawnika: „Walczyliśmy do końca, ale cóż… przegrał pan”, i mógł opuścić to straszne miejsce, sąd apelacyjny.

Cios spadł nagle. Janek nigdy by się nie spodziewał, spłacając raty w terminie i będąc jak najbardziej wypłacalnym, że banksterzy wbiją mu nóż w plecy. Tak właśnie myślał od tej pory o szóstej władzy, a może pierwszej: banksterka. Rozbój w majestacie prawa, czy raczej bezprawia, bezkarnie, ot tak. A szans na wygraną z tercetem bank-sąd-komornik żadnych.

– Nie pan pierwszy, nie ostatni – „pocieszył” go na pożegnanie prawnik, inkasując wynagrodzenie, bo przecież Janek płacił za jego usługi, nie za wygraną. – Mogę złożyć kasację do Sądu Najwyższego – zaoferował, a jego chciwe oczka rozbłysły.

Janek minął go bez słowa i ruszył przed siebie ulicami miasta, które jeszcze wczoraj kochał, a którego dziś nienawidził, próbując pozbierać się na tyle, by nie usiąść na pierwszej z brzegu ławce i nie rozpłakać się niczym małe dziecko. Bo chciało mu się płakać. Od chwili gdy dostał wezwanie z banku do natychmiastowej spłaty kredytu, chciało mu się wyć dzień i noc.

„Jak ja powiem mamie, że wszystko straciłem?!”, myślał z rozpaczą i wstydem, skręcając w stronę parku.

Dziesięć lat temu prosiła: „Synku, przemyśl to sobie raz jeszcze. Co będzie, gdy staniesz się niewypłacalny i bank odbierze ci lecznicę? Przecież wszystko może się zdarzyć…”, ale wyśmiał matkę. Bo co jemu, zdrowemu chłopu, który rwał się do pracy, może się przydarzyć?

Banksterska zmowa. Choćby to.

Usiadł na najbliższej ławce i przytknął dłoń do oczu, próbując powstrzymać łzy. „To całkiem ją złamie. Zabiłem ojca, teraz zabiję matkę”. Przygryzł wargi, z całych sił próbując się nie rozpłakać. Nie tutaj, nie w miejscu publicznym! Jednak nie miał siły iść do domu, który właśnie stracił. Po prostu nie miał na to siły.

– Ciężki dzień? – usłyszał nagle.

Odwrócił się gwałtownie i spojrzał załzawionymi oczami na starszego człowieka, który przysiadł na drugim końcu ławki i przyglądał się Jankowi ze współczuciem. Młody mężczyzna już miał wybuchnąć: „Co to pana obchodzi?!”, ale dobroć w spojrzeniu tamtego sprawiła, że przytaknął, po czym zwiesił głowę.

– Dopóki żyjemy, trzeba iść. Nasza droga rozwidla się, wije, plącze, ale się nie kończy.

Janek drgnął, słysząc słowa starego człowieka.

– Zawsze dokądś nią dojdziesz – dodał nieznajomy. – A to na drogę… Podarujesz go ukochanej dziewczynie.

Tamten ujął jego dłoń, położył na niej drobny przedmiot i zacisnął palce. Janek zamrugał, próbując odgonić łzy, po czym uniósł podarunek do oczu. Między dwoma szkiełkami zamknięty był kwiatek jaśminu. Szkiełka oprawiono w mosiądz, sam zaś medalion zawieszony był na tanim łańcuszku. Promień słońca, które na chwilę wyszło zza chmur, rozświetlił drobinki pyłku na płatkach i było to tak piękne, że Janek poczuł ciepło na zmarzniętym sercu.

– Dziękuję. Zapłacę panu… – zwrócił się do nieznajomego, ale już go na ławce obok nie było.

Janek poderwał się i rozejrzał, pewien, że starszy człowiek nie mógł daleko odejść, jednak alejka była pusta. Zacisnął więc palce na medalionie – z jaśminem!, to oczywiście przypadek? – i ruszył do domu. Nie tego, którym jeszcze wczoraj były jego lecznica i mieszkanie nad nią, ten nie należał już do Janka. Ale rodzinny dom, w którym się wychował i dokąd zawsze mógł wrócić, wciąż stał przy ulicy Spokojnej, wciąż czekała tam na Janka jego mama. Lecz mieszkanie było puste.

Mówi się, że piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce.

Klątwa potrafi.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Czytelniczki i czytelnicy o twórczości Katarzyny Michalak

fragmenty recenzji laureatów konkursu „Rok Katarzyny Michalak w bibliotekach”

„Lato w Jagódce” jest niezwykle bliskie mojemu sercu. Wraz z główną bohaterką przeżywałam ból i smutek, a także radość i tęsknotę. Losy Gabrysi pokazują, że nic nie dzieje się bez przyczyny i nawet z najtrudniejszej sytuacji można znaleźć wyjście. Książka zachwyciła mnie i zainspirowała do pokonania własnych słabości.

Agnieszka Pniewska

W „Trzech życzeniach” czytamy o poplątanych ludzkich losach, problemach, radościach i tragediach. Książka jest pełna ciepłych myśli, czyli zdań, które warto zapamiętać i których mądrość warto stosować we własnym życiu.

Małgorzata Piotrowska

„Nie oddam dzieci” to cudowna książka o czułości i namiętności. I – co najważniejsze – o bezwarunkowej miłości do dzieci. Ta opowieść pokazuje, że kochające serce jest w stanie przezwyciężyć wszystko – nawet śmierć. Polecam tę lekturę każdemu, kto zgubił poczucie sensu życia.

Barbara Brózda

„Ogród Kamili” opisuje historię trzech kobiet, które połączyło przeznaczenie. Delikatnej i wrażliwej Kamili, walczącej z traumą Gosi i rozczarowanej życiem Julii. Ich życie pokazuje, że ludzkie plany są bardzo ulotne, a los bywa przewrotny. Najważniejsze jest jednak to, aby wierzyć, że czarne chmury, które czasami nad nami wiszą, kiedyś się rozwieją, a w ich miejsce pojawi się słońce.

Beata Grzyb

„Bezdomną” czytałam kilka lat temu, a pamiętam ją do dziś. Wzruszam się rzadko, ale ta historia sprawiła, że łzy leciały z moich oczu jak grochy. Naprawdę trudno było mi zapanować nad emocjami. Uważam, że wartościowa książka to ta, która głęboko porusza czytelnika i pobudza do refleksji. Taka jest właśnie ta opowieść.

Barbara Jurczyk

„Amelia” to przepiękna powieść. Pełna ciepła, wrażliwości, nadziei i – przede wszystkim – miłości. Od tytułowej bohaterki bije blask prawdziwej radości i dobroci. Historia tej dziewczyny pokazuje nam, że miłość jest najważniejszą wartością w życiu. A każdy z nas powinien znaleźć własną Zabajkę – czyli szczęśliwe miejsce na ziemi.

Karolina Nowak

„Gwiazdka z nieba” jest jedną z najpiękniejszych książek Pani Kasi. Ta historia otula serce i pozostawia czytelnika z ogromnym niedosytem. O bohaterach i ich losach myślę nieustannie. Zanurzanie się w opowieści Pani Kasi jest jak podróż do czasów dzieciństwa – kiedy każdy ból można było ukoić ogromną dawką nadziei.

Piotr Konieczny

„Zima w Przytulnej” to opowieść o perypetiach rodziny, w której każdy skrywa jakąś tajemnicę. Autorka porusza ważne i trudne tematy, ale jednocześnie daje nadzieję, że miłość i oddanie zwyciężą. Nawet jeśli upadniemy najniżej, jak to możliwe, zawsze znajdzie się ktoś, kto poda nam dłoń i pomoże się podnieść. We współczes­nym świecie potrzebujemy takich pięknych przeżyć, by nasze skostniałe serca mogły żyć na nowo.

Agnieszka Krzęcio

Copyright © by Katarzyna Michalak

Koncepcja okładki Katarzyna Michalak

Fotografie na okładce © Tracy Collyer / Arcangel © frenta / AdobeStock © Christopher / AdobeStock

Fotografie na stronie tytułowej © Konstiantyn / AdobeStock © volff / AdobeStock

Ilustracja na stronach rozdziałowych © desertsands / AdobeStock

Opracowanie tekstu Zespół redakcyjny

ISBN 978-83-836-7079-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Plik przygotował Woblink

woblink.com