37,99 zł
GDZIEŚ POMIĘDZY ZWĄTPIENIEM A CUDEM POJAWIA SIĘ BAJKA.
W mieszkanku zwanym Bombonierką dwoje kochających się ludzi sądziło, że ma wszystko, ale „wszystko” kończy się tam, gdzie zaczyna się brak, którego nie potrafimy nazwać. W Wigilię cud przyszedł po cichu, w kartonie. W środku? Suczka corgi z oczami pełnymi radości, i z sercem gotowym kochać od razu.
CZASEM WYSTARCZY JEDNO „PIU”, BY OBUDZIĆ W NAS NADZIEJĘ.
Bajka znika pewnej zimy, a wraz z nią gaśnie światło. Dla tych, którzy Bajkę pokochali, zaczyna się długa podróż. Nie przez świat, ale przez ich własne zwątpienia i lęki. Tymczasem mała corgi wędruje do domu swoimi ścieżkami, dając napotkanym ludziom odrobinę ciepła i wiarę, że dobro zawsze znajdzie drogę.
BYŁA SOBIE RADOŚĆ I JUŻ NIGDY NIE POZWOLIŁA ŚWIATU NA SMUTEK.
Opinie czytelniczek:
„Ta książka to czysta magia emocji – pełna wzruszeń i zaskoczeń. Była sobie radość nie jest tylko opowieścią o poszukiwaniu psa. Uświadamia, że niemożliwe istnieje tylko w naszej głowie i że jeśli naprawdę czegoś szukamy – znajdziemy to. Poruszająca do łez, a jednocześnie cudownie kojąca.” /Julia_Czyta/
„Historia Stelli i Bastiana złamała mi serce. W tym pięknym, pozytywnym znaczeniu. Była sobie radość pokazuje, że czasem trzeba kogoś zranić, by go ocalić, a największą odwagą jest pozwolić odejść największej miłości. Prawdziwa i zachwycająca.” /DomiNicka/
„Bajkę – ten mały kłębek futra i radości – pokochałam od pierwszego „piu”! Wspaniała książka dla wszystkich, którzy wierzą, że czasami to właśnie psy ratują ludzi, nie odwrotnie. Czytajcie!” /DomekNaSkrajuŚwiata/
KATARZYNA MICHALAK, autorka ponad pięćdziesięciu bestsellerów, których nakład przekroczył trzy miliony egzemplarzy. Jej pełne emocji powieści skradły serca Czytelniczek w Polsce i za granicą. W roku 2015 zajęła pierwsze miejsce w rankingu najpopularniejszych pisarzy według badań Biblioteki Narodowej, wyprzedzając m.in. Norę Roberts, Paula Coelha i Stephena Kinga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 234
Data ważności licencji: 11/5/2030
Copyright © by Katarzyna Michalak
Koncepcja okładki
Katarzyna Michalak
Grafiki na okładce
Katarzyna Michalak
© Wiktoria Matynia / AdobeStock
Ilustracje
Katarzyna Michalak
Opracowanie tekstu
Zespół redakcyjny
ISBN 978-83-8427-381-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Opowieść tę dedykuję wszystkim, którzy mimo szaleństwa naszych czasów wciąż wierzą w miłość, dobro i przyjaźń. Którzy potrafią uśmiechnąć się do jutra, wdzięczni, że świat nadal trwa, a my razem z nim.
TRZY WIGILIE
Wigilia zaczyna się na długo przed nastaniem wieczoru. Zaczyna się w dłoniach, kiedy lepisz uszka, sklejasz pierogi, odcedzasz mak i mieszasz kapustę z grzybami, by się nie przypaliła. Zaczyna się w oczach, które patrzą z miłością na bliskich wyczekujących wspólnej wieczerzy. Zaczyna się w myślach: zdążę, dam radę, będzie pięknie. I jest.
Kuchnia rodziców Stelli była niewielka, a jednak tego niezwykłego wieczoru stawała się sercem domu. Para unosiła się z garnków jak zimowa mgła nad rzeką i miękko osiadała na szybie. Mama nuciła kolędę, której słów nie trzeba pamiętać, bo same wracają. Cukier puder przykleił się jej do policzka jak płatek śniegu. Stella dotknęła go opuszką palca.
– Masz tu gwiazdkę. – Uśmiechnęła się.
– Na tę właściwą musimy jeszcze trochę poczekać – odparła mama z udawaną surowością. – Podobnie jak na Bastiana. Nie siądziemy do stołu bez niego.
Bastian, który pięć lat temu dołączył do rodziny jako mąż Stelli, spóźniał się niemal zawsze, co zawsze mu wybaczali. Był dyspozytorem numeru 112 i nigdy nie przerywał połączenia, gdy ktoś po drugiej stronie potrzebował pomocy. Nigdy też nie odmawiał, gdy trzeba było zostać nieco dłużej. Jak choćby w Wigilię. Za to – i nie tylko za to rzecz jasna – go kochali. Stella uśmiechnęła się ponownie, z taką samą czułością co przed chwilą, i zwróciła się do mamy:
– Tylko nie mów, że znów, jak co roku, dodałaś kardamon do barszczu.
– Szczypta przygody jeszcze nikomu nie zaszkodziła. – Mama nabrała trochę barszczu na łyżkę i posmakowała. – A twój tata twierdzi, że dzięki temu barszcz staje się „okrąglejszy”.
– Tata twierdzi, że „okrągłe” są najlepsze pierogi – odparła Stella, wsuwając blachę z pasztecikami do piekarnika.
Do kuchni zajrzał, jak na zawołanie, Tomasz. Zaciągnął się kuchennymi aromatami, a kiedy się odezwał, jego baryton wypełnił pomieszczenie swoim ciepłem.
– Moje panie, choinka zdała egzamin z iluminacji: migocze jak gwiazdozbiór. A poza tym… – uniósł znacząco worek pełen prezentów – …przedstawienie gotowe.
– Najpierw udekorujemy stół – zdecydowała mama. – I pamiętaj: zaczynamy, kiedy Bastian do nas dołączy.
Salon wyglądał jak kartka z dawnych lat. Na choince szklane aniołki z lekko odgiętymi skrzydełkami, papierowe łańcuchy, które Stella zrobiła jeszcze w podstawówce, i pierniki nanizane na sznureczek. Pod śnieżnobiałym wykrochmalonym obrusem – sianko, zapach lipca zamknięty w grudniowej tradycji. Na parapecie lampion z pękniętą szybką, który tata po raz pierwszy zapalił w dniu urodzin Stelli, swojej Gwiazdeczki, oświetlał mrok za oknem równym płomykiem. Mama rozkładała nakrycia: cztery dla swoich i jedno – jak zawsze – dla zbłąkanego wędrowca. Tego wieczoru to puste miejsce przypominało też o kimś, kto jeszcze jest w drodze.
Telefon w kieszeni Stelli zawibrował krótko. „Przepraszam Chwilkę się spóźnię”.
– Dyżur – powiedziała, pokazując wiadomość. – Ktoś go teraz potrzebuje.
– I dobrze, że jest przy telefonie – odparł spokojnie Tomasz. – On pomaga tam, my pomożemy tutaj, nic się nie stanie, kiedy jeszcze przez moment posiedzimy głodni.
– Zresztą barszcz „okrągleje”, gdy postoi. – Mama puściła oko. – Wszystko się zgra.
Tomasz, już w czapce Mikołaja, zaśmiał się krótko, rubasznie, jak to on, po czym wróciła cisza – ta dobra, która nie uciska serca.
– Wiesz, dlaczego masz na imię Stella? – zagadnął córkę, choć oboje historię znali na pamięć.
– Bo to gwiazda po włosku – podjęła mama, poprawiając serwetę. – U nas to tradycja, odkąd pradziadek wrócił z bitwy pod Monte Cassino bez ręki, za to z włoską pielęgniarką, która miała wielkie serce, piękną duszę i oczy jak gwiazdy. Tak mówił. Miała na imię Stella i od tamtej pory pierworodną tak właśnie nazywamy.
Stella dotknęła opłatka przez cienką bibułkę, jakby dotykała pamięci. Lubiła myśleć, że jej imię to zadanie: ma świecić, kiedy trzeba komuś wskazać drogę. Z głośnika popłynęła kolęda, półszeptem, żeby nie rozproszyć spokoju. Mama ustawiła talerze „ciut prościej”, Tomasz kręcił się z tajemniczym workiem, Stella przewracała kartki śpiewnika, zaznaczając ołówkiem tonację, na której zawsze zaczynają trochę za wysoko. Na stole królowały półmiski: równy szereg pierogów, kapusta o zapachu lasu, makowiec, a za nimi barszcz, ten ze szczyptą kardamonu.
Mama wzięła do ręki opłatek, żeby przełożyć go na środek stołu. Zawahała się w pół ruchu. Ostatnio miewała takie momenty – krótkie zawieszenia, jakby w głowie ktoś uchylał i domykał drzwi.
Tomasz to zobaczył. Zawsze widział.
Opłatek drgnął, wymknął się z bibułki i zaczął opadać. Wolno niczym biały motyl. Na sekundę czas się zatrzymał. Tomasz z tą zaskakującą szybkością, która budzi się czasem w dużych mężczyznach, wyciągnął dłoń. Uchwycił opłatek w powietrzu – delikatnie, jak coś kruchszego niż motyle skrzydła. Uniósł pełne miłości spojrzenie na żonę, która w tym momencie zamrugała jak obudzona z krótkiego snu.
– Szczęścia – powiedział zwyczajnie. – Pomyślności. I spokoju, moja dziewczyno.
Mama uśmiechnęła się, trochę zawstydzona, trochę wzruszona. Stella też się uśmiechnęła, ale w oczach Tomasza przemknął cień. Niewielki, prawie niedostrzegalny. To nie był pierwszy raz, kiedy żona odpływała myślą na dwa uderzenia serca…
Na stole wszystko było gotowe. Przy dodatkowym nakryciu – niepisana obietnica. W telefonie Stelli mignęła kolejna wiadomość: „Kończę Już jadę”. Gdzieś w mieście czyjś oddech się wyrównywał. Tutaj dłonie splatały się nad obrusem.
– Jeszcze chwilkę – szepnęła mama, ujmując dużą, ciepłą rękę męża.
Tomasz wsunął opłatek w bibułkę i położył go pośrodku, jak odkłada się skarb. Uśmiechnął się tak, jak wypada się uśmiechać w Wigilię, ale gdzieś za mostkiem poruszyła się struna, którą znał i której wolał nie nazywać. Za oknem błyszczały gwiazdy. Jedna – ta, którą Stella nosiła w imieniu – wydawała się świecić odrobinę jaśniej. A może tylko się tak zdawało?
Tego wieczoru zasiądą do stołu dopiero wtedy, gdy w drzwiach stanie Bastian, który nie kończy rozmowy, dopóki ktoś po drugiej stronie potrzebuje jego głosu. A Tomasz, łapiąc w locie cieniutki opłatek, zrozumiał nagle, że czasem najważniejsze rzeczy dzieją się dokładnie tak: w pół gestu, w pół słowa, w pół oddechu, który ktoś delikatnie podtrzymuje.
*
Rok później z samego rana śnieg postanowił, że dość ma szarugi i ostrych krawędzi grudnia. Spadł nagle, miękko, jakby przykrywał świat puchowym kocem z dopiskiem: „Wigilia prosi o łagodność”. Żoliborz przycichł i wypiękniał, park, na który wychodziły okna niskich bloków, wyglądał tak, jakby ktoś go narysował grubą kredką: białe plamy, ciemne pnie i światła latarni w mlecznych aureolach. W oknie położonego na czwartym, ostatnim piętrze mieszkanka, które Stella i Bastian nazwali Bombonierką, widać było stół nakryty świątecznie – wykrochmalony obrus z mereżką, a pod nim sianko, koniecznie prawdziwe, pachnące słońcem i wakacyjną beztroską. Zastawa z kremowobiałej porcelany, cieniutkiej, ze złotym brzegiem, sama w sobie była ozdobą stołu. Przy talerzyku położonym nieco z boku – dla wędrowca, kto wie skąd i po co – spoczywał opłatek, niczym biały motyl.
Stella stała nad garnkiem z barszczem i mieszała go z nabożnością większą, niż wymagał tego przepis. Czerwień wpadająca w burgund była idealna, klarowna, jak zdanie bez zbędnych przecinków. Stella kochała pracę korektorki za takie właśnie momenty – za tę przejrzystość, za to, że błędne zdania można wyłapać i nawrócić na dobrą drogę. „Nie każde życie pozwala się naprawić – myślała – ale to książkowe owszem”.
– Dwanaście potraw na dwie osoby. Tylko dwie w tym roku – szepnęła z odrobiną smutku, a potem na wszelki wypadek przeliczyła raz jeszcze: – Kapusta z grzybami, pierogi, barszcz, uszka, karp pieczony, karp w galarecie, żeby tylko się ścięła!, śledzie w oleju i w śmietanie, kutia, kompot z suszu, kluski z makiem, sałatka jarzynowa. Raz, dwa, trzy… – Zamyśliła się, opierając łyżkę o rant. – Dwanaście. Jest. Sianko? Jest. I zbłąkany wędrowiec też będzie, chociaż pewnie się spóźni.
Dłoń sama powędrowała do kieszeni fartucha po telefon, który od rana milczał. Bastian powinien już być. Miał wyjść wcześniej, takie były plany, ale plany z dyspozytorem numeru 112 są zawsze pisane ołówkiem, i to łatwościeralnym, a nie długopisem. Znała to. Znała jego napięty głos po ciężkim dniu, w którym dziesięciu ludzi krzyczało naraz, a on musiał stać się dla nich jedną spokojną wyspą. Znała jego zmęczenie i to, jak bardzo był dumny, że daje radę. I nawet to, jak czasem nie dawał rady, ale udawał, że daje, też znała.
Zadzwoniła. Sygnał zawisł w powietrzu jak tęsknota. W następnej chwili przyszła wiadomość: „Niedługo będę”, bez kropki. Bastian nigdy nie stawiał kropek w esemesach. Od lat poprawiała go w myślach i od lat przegrywała z niechęcią męża do kropek, które wydawały mu się czymś ostatecznym. Uśmiechnęła się mimochodem. „Niedługo będę”, to może znaczyć piętnaście minut albo czterdzieści pięć. W Wigilię? Nawet godzina. Czasami po szczególnie trudnym dyżurze, a zawsze wtedy, gdy przyjmował zgłoszenia o zagrożeniu życia dziecka albo matki i słyszał po drugiej stronie pełen bólu płacz – albo jeszcze gorzej: rozpaczliwy krzyk i błaganie o pomoc – wracał na piechotę, by zrzucić po drodze swój własny ból i złość na świat, na ludzi, wreszcie na siebie, żeby nie zapraszać do domu tych niechcianych gości.
Stella przestawiła świecznik, poprawiła serwetki. Drobne ruchy koiły nerwy jak przecinki poprawiające rytm zdania. Za oknem, w parku, ktoś przechodził przez biel powoli, z psem – małym, czarnym, odstającym od śniegu jak kropka po skrócie. Stella odsunęła firankę i pomachała temu komuś, choć go nie znała. Starszy pan uniósł dłoń i pozdrowił Stellę z uśmiechem. Ot drobne, świąteczne gesty, od których robi się ciepło na sercu, lecz Stella poczuła smutek. „Będzie nas w tym roku tylko dwoje…” Mieli spędzić Wigilię jak zwykle u rodziców, ale tata rano zadzwonił i prosił, by nie przyjeżdżali.
– Mama źle się czuje – powiedział po prostu. Miał głos miękki, spokojny, jak wtedy, gdy Stella zdawała maturę i on powtarzał, że co ma być, to będzie, nic na siłę. – Córeczko, wy odpocznijcie, my przyjedziemy jutro, dobrze? – dodał. I nic więcej.
Stella poczuła jednak ukłucie niepokoju. Mama miała migrenę, zdarzało się. W Wigilię też? Cóż. Tym razem w Wigilię.
Gdyby wiedziała, że rodzice nie stoją w kuchni i nie piją herbaty z cytryną, tylko siedzą na twardej ławce w szpitalu, wpatrując się w drzwi z zieloną szybką… Nie wiedziała, że „jutro” w wersji taty znaczy „nie wiem, jak ci to powiedzieć”, a „źle się czuje” – „boję się tak, że nie mogę oddychać”…
Na razie ponownie liczyła dwanaście potraw, wygładzała obrus i pragnęła, by Bastian wreszcie wrócił, wszedł skruszony do środka, zdjął czapkę, podrapał się po głowie i powiedział to swoje: „Przepraszam, wiesz, jak jest”.
Przestawiła jeszcze jedną rzecz – talerzyk dla wędrowca – i schyliła się, żeby wygładzić fałdę obrusa. Sianko zaszeleściło. Przez moment poczuła się dzieckiem, które z uwagą i czułością niesie wypracowaną przez pokolenia tradycję. Przejechała dłonią po krawędzi stołu, a potem schyliła się i dotknęła palcem miejsca, gdzie dokładnie pod nogą ukryty był kawałek listwy ze skarbem. Dosłownie ze skarbem: z ich drogocennym kawałkiem własnego miejsca na ziemi.
– Na kawałek łazienki – mówił Bastian, chowając w jednej ze skrytek złotą sztabkę. – Na malutki przedpokój – wyliczał z powagą, gdy tygodnie albo miesiące później dokładał do tej pierwszej drugą.
Śmiała się z tych wyliczanek, a jej kochany mąż śmiał się razem z nią. Kochała blask w jego dobrych brązowych oczach, gdy mówił z dumą:
– Mamy już ćwiartkę. Jedną czwartą naszej Bombonierki. – Bo właśnie to mieszkanko chcieli odkupić od właściciela.
Sztabki, cięższe niżby się wydawało, jeśli oceniać po ich niewielkich rozmiarach, błyszczące i gładkie, trzymane w mieszkaniu, bo „bankom nie można wierzyć”, ukryte były tu i ówdzie. Jedna w pudełku po herbacie, druga zamiast tylnej deseczki w ramce ze zdjęciem – kto by pomyślał! – trzecia za listwą. Stella, korektorka, która zwykle trzymała porządek słów i rzeczy, nauczyła się żyć z tymi małymi złotymi wtrętami. Pies – gdyby go mieli – na pewno by je znalazł. Pomyślała o tym mimochodem. I jak to by było mieć psa?
Bastian na jej nieśmiałe sugestie odpowiadał:
– Kiedyś, Stello, jak już będziemy mieli własny kąt… I jak dostanę podwyżkę, bo utrzymanie psiaka kosztuje… I jak… – Ale „jak” bywa łańcuchem. W tym łańcuchu jedno z ogniw było pęknięte i nie dało się go skleić żadną namiastką ani obietnicą: dzieci.
Choroba, którą Bastian przeszedł jako chłopiec, zostawiła bliznę tam, gdzie blizny nie widać. Gdy lekarz im to tłumaczył, on słuchał jak żołnierz, który przyjmuje surowy rozkaz, a Stella trzymała go za rękę. Wtedy nie zapłakali. Dopiero później, w sobotę o szóstej rano, kiedy świat spał i można było łkać bezkarnie. Przez dwa lata jeszcze walczyli, ale w końcu nauczyli się mówić: „Może kiedyś adoptujemy”. Może. Jutro. Słowa ulotne jak płatki śniegu.
Telefon drgnął z cichym brzękiem. Stella porwała go jak tonący deskę. Życzenia z wydawnictwa: „Wesołych Świąt”. No i dobrze, takie właśnie będą! A potem druga wiadomość: „Bastian ma dyżur? Jesteś sama? Może wpadniesz do mnie?”. Stella westchnęła. Ten Arek… Próbuje jak zawsze… Kogo innego już dawno by odprawiła, ostro i bezceremonialnie, ale świat wydawców był mały, Arkadiusz Pretzel mściwy, a Stella kochała swoją pracę. Odpisała grzecznie, że właśnie siadają z Bastianem do stołu, i poprosiła w duchu męża, by już wrócił, już był…
Bastian wyszedł z dyspozytorni pół godziny później, niż obiecano, że w tym roku wyjdzie. Na tablicy ktoś dopisał flamastrem życzenia – krzywo, na szybko, z sercem. Przy drzwiach minął sanitariusza z bombką w kształcie karetki. Uśmiechnęli się do siebie tym zmęczonym uśmiechem ludzi, którzy po trudnym dyżurze oddychają ciszą niczym tlenem. Dziś dzwonili wszyscy: ktoś poparzył rękę, komuś dokuczyła samotność, gdzieś zabrakło prądu w połowie dzielnicy, a w wielkim, drogim i pustym lofcie ktoś postanowił, że już nie chce być. Bastian siedział i słuchał. Układał głosy jak puzzle i nigdy nie mylił kolorów. Był w tym dobry. Pomagał ludziom oddychać dotąd, aż przyjadą ci, którzy wiedzą, jak pomóc. Tego nauczyła go praca. A życie nauczyło go czegoś jeszcze: jak odkładać swój ból na półkę i nie wracać po niego od razu, tylko trochę później.
Kiedy już mógł wyłączyć służbowy telefon i wziąć do ręki prywatny, napisał pospiesznie: „Niedługo będę”, bez kropki. Wsiadł do samochodu, odpalił, ale zamiast skręcić w prawo, skręcił w lewo, tak jak to sobie dziś rano obiecał. Najpierw prezent.
Z klatki schodowej w starej kamienicy wyszedł chłopak w za dużej czapce, z kartonem pod pachą. Karton drgnął i wydał z siebie bardzo nieśmiałe „piu”. Bastian poczuł, jak coś w jego sercu – to miejsce, które od dwóch lat było zamarznięte – nagle robi się ciepłe. Uniósł pokrywę i musiał się uśmiechnąć do dwóch oczu, lśniących w mroku niczym leśne jeziorka.
– Hej, malutka, witaj w rodzinie – szepnął z czułością i delikatnie zamknął pokrywę.
Chłopak spojrzał na niego bez uśmiechu, dwukrotnie przeliczył pieniądze i podał reklamówkę z dokumentami i karmą. Bastian podpisał odbiór psiaka, słowa „zdrowa, odrobaczona” przeniosły się nad ich głowami gdzieś w noc, a on sam – nagle dziwnie niezdarny – wziął karton i zawrócił do samochodu. Dopiero tutaj, w ciepłym wnętrzu, mógł przyjrzeć się cudowi, który… miał być zastępstwem. Namiastką tego, czego on, Bastian, nigdy Stelli nie da. Kształtna główka wysunęła się spod pokrywy: brązowo-biała, z uszami wielkimi jak dwa lipowe liście, które zapomniały opaść. Oczy ciemne, błyszczące, poważne ponad wiek przypominały kogoś, kto woli słuchać niż mówić.
– Hej – wyszeptał. – Twoja pani ma na imię Stella. Ja jestem Bastian. W domu mamy sianko pod obrusem i talerzyk dla wędrowca. Pasujesz?
Szczeniak zamrugał i powtórzył to swoje rozbrajające „piu”. Bastian zaśmiał się, opuścił pokrywę i ruszył, czując ciepło w sercu, ale kiedy skręcał w ulicę przy parku, pomyślał o matce. Nie wiadomo dlaczego – może przez te święta, może przez to, że ktoś w radiu śpiewał kolędę, a w niej były słowa o dziecku? Jego matka lubiła święta, lubiła też karty i ruletkę, a najbardziej lubiła moment, gdy wygrywała – tę jedną sekundę, w której świat kłaniał jej się nisko. Potem był kac, długi i brzydki, a potem obietnice, że „już, już, ostatni raz”. Ostatni raz okradła ich trzy lata temu, kiedy przyszła na Wigilię z bombką w kształcie anioła, a wyszła z bransoletką, którą Bastian kupił Stelli za pierwszą wypłatę. Nie widział matki od tamtej pory. Myślał teraz o tym zupełnie spokojnie, jak się myśli o pogodzie, której nie można zmienić. Potem spojrzał na karton i uśmiechnął się.
– Ty nie będziesz kłamać ani kraść, co? – rzucił, nie oczekując odpowiedzi.
Zaparkował przy bloku, śnieg zaskrzypiał. Wziął pudełko ostrożnie, jak się niesie kogoś śpiącego. Na klatce spotkał panią z dołu, tę od wiecznie zaparowanych okularów.
– Piesek? – zapytała tonem, w którym była ciekawość i miękkość.
– Piesek – potwierdził. – Na prezent.
Uśmiechnęła się i chciała zajrzeć do środka, ale Bastian minął ją, składając zdawkowe życzenia, i ruszył szybkim krokiem po schodach na czwarte, ostatnie piętro. „Niedługo będę” zamieniło się w „już jestem”. Klucz wszedł w zamek z dźwiękiem, który Bastian zawsze kojarzył z powrotem. Chłopak zdjął czapkę, poprawił karton, jeszcze raz odchrząknął, żeby głos brzmiał, jak trzeba, i nacisnął klamkę.
Stella usłyszała dźwięk klucza, za którym szło zawsze to samo „Hej”.
– Hej – rzucił Bastian. – Przepraszam. Wiesz, jak jest.
– Wiem – odparła miękko, co znaczyło: „Nie mam pretensji, tylko serce mi się zrobiło za lekkie i teraz musi spaść z powrotem na swoje miejsce”.
Zanim zdążył zdjąć buty, z kartonu wysunęły się dwie łapki – białe na końcach, jakby ktoś je zanurzył w śmietanie – potem nos z trzema kropkami i cała reszta. Mała suczka rasy corgi wylądowała na dywaniku i zamarła zdumiona, unosząc na ludzi ciekawe spojrzenie. Stella cofnęła się o krok. Przytknęła dłonie do ust.
– To jest… – zaczęła, ale zabrakło jej słów. Umiała pisać, umiała poprawiać, umiała przerabiać cudze potknięcia na cudze zwycięstwa, a teraz stała jak dziewczynka, której ktoś pokazał coś prawdziwszego niż prawda. – Bastian…
– To jest wędrowiec. Zbłąkany – powiedział pospiesznie, jakby się tłumaczył. – Welsh corgi, suczka. Koloru brązowo-białego, jak twoja ulubiona kawa z mlekiem. Zaszczepiona, zdrowa i… – urwał. – I proszę, żebyś ją pokochała, choć trochę.
Odpowiedzią było ciche „ojej”, wyszeptane przez łzy, dobre łzy. Stella uklękła, wyciągnęła ręce, a suczka – sama słodycz na czterech łapkach – podeszła, odważyła się dotknąć nosem dłoń i zamerdała przykrótkim ogonkiem. W następnej chwili została porwana w ramiona i mocno przytulona.
– Boże, jesteś taka żywa, taka ciepła, taka kochana… – wyszeptała Stella przez łzy i zamiast na pieska popatrzyła na Bastiana.
Zobaczyła w nim chłopca, który przynosi do domu coś, co sam chciałby dostać – nie w Wigilię, tylko kiedyś, dawno, gdy wierzył, że dom jest domem, a mama mamą. Najlepszą. Stella podeszła do niego i przytuliła go mocno, jak się przytula kogoś, komu nie można dać tego, czego chce najbardziej, ale można dać wszystko inne.
– Dziękuję – powiedziała. – Jest cudna. Jest… nasza.
– Myślałem… – Bastian przełknął ślinę. – Pomyślałem, że jeśli nie możemy mieć tych, co płaczą po nocach, to możemy mieć chociaż tę, co robi „piu”. Taki głupi pomysł, wiem.
– Głupi? – Stella spojrzała na niego jak nauczycielka na ucznia, który właśnie zdołał samodzielnie rozwiązać trudne równanie. – Najmądrzejszy! Tylko musimy jej znaleźć imię.
Suczka w tym czasie zrobiła obchód. Najpierw buty przy drzwiach – one zawsze zawierają wiadomości z dalekich krain. Potem dywan – miękki, w sam raz do siusiania, dopóki nie nauczy się siusiać na dworze. Potem kąt przy kaloryferze – ciepło, idealnie, by się zdrzemnąć, gdy delikatnie, acz stanowczo zostanie wyproszona z łóżka Stelli i Bastiana. Kiedy dotarła do szafki nocnej – w tym mieszkanku łóżko stało tuż obok stołu – trąciła nosem książkę, którą Stella miała przejrzeć okiem korektorki: „Bajka o Kolorowie”.
– I wszystko jasne. – Aż klasnęła w dłonie. – Dostałam pod choinkę Bajkę.
– Bajka? – powtórzył, smakując słowo. – Bajka… Pasuje. Bo bajki są po to, żeby dawać ludziom nadzieję, nawet jak jest głupio i zimno.
– Bo bajki – uściśliła, jak przystało na korektorkę – uczą, że dobro wraca, nawet jeśli ma długą drogę do domu.
Suczka, jakby rozumiała, że właśnie dostała imię, którym będzie ją wołał świat, wspięła się na krótkie łapki, by po chwili znów utonąć w objęciach. Bastian uśmiechnął się ze wzruszeniem, zobaczywszy szczęście w oczach żony i psiaka, a potem zawrócił do przedpokoju, by zdjąć kurtkę.
– Wiesz… – zaczęła Stella, nagle smutniejąc. – Rodzice nie przyjadą. Tata mówił, że mama źle się czuje. Może jutro… – Pomyślała „jutro” i poczuła, jak serce znowu szuka miejsca.
Bastian odgarnął kosmyk włosów z czoła dziewczyny gestem tak serdecznym, aż łzy ponownie napłynęły jej do oczu.
– Jutro spotkamy się z rodzicami. Ale dziś… dziś jesteśmy my. I Bajka. I dwanaście potraw. I oczywiście nakrycie dla zbłąkanego wędrowca.
– Jeszcze jednego?! – wykrzyknęła Stella z udanym wzburzeniem.
Musiał się zaśmiać.
Zasiedli przy stole. Stella położyła opłatek na dłoni Bastiana, on jej podał swój. Pomiędzy nimi, na krześle dla wędrowca, Bajka usiadła jak najgrzeczniejsze dziecko na świecie. Spojrzała to na jednego, to na drugą, i wydała z siebie cichy, domagający się uwagi pisk. Stella przełamała opłatek z Bastianem.
– Dziękuję, że jesteś – powiedziała.
– Przepraszam, że czasem mnie nie ma – odpowiedział.
– Dziękuję, że przyniosłeś miłość, która merda ogonem – dodała.
– Dziękuję, że umiesz liczyć potrawy i okruchy szczęścia – odparł. – I że te okruchy ci wystarczają.
Przez chwilę milczeli. Za oknem świat płynął białą rzeką. W mieszkaniu pachniało grzybami, barszczem, makiem i nowym życiem. Bajka położyła głowę między przednimi łapkami i westchnęła, zmęczona, ale szczęśliwa.
– Opowiedz mi o pracy – poprosiła Stella. – Tyle, ile możesz, i bez krwi, proszę.
– Zadzwonił pan, który powiedział, że się zgubił w swoim mieszkaniu, bo mu córka przestawiła meble – zaczął Bastian. – A potem zadzwoniła pani z informacją, że jej pierogi uciekają z garnka. I ktoś, kto ani chwili nie mógł być już sam. I jeszcze ktoś, kto potrzebował, żeby mu powiedzieć: „Proszę oddychać”. Powiedziałem. Oddychał.
Stella kiwnęła głową.
– A teraz ty – powiedziała. – Oddychaj.
Oddychał. Wchłaniał powietrze razem z zapachem domu i przez chwilę miał wrażenie, że wszystko jest możliwe – nawet to, że jutro będzie lepiej. Albo chociaż że jutro będzie. Czuł, jak Stella zaciska mu palce na dłoni. Widział, jak Bajka, niesiona ciekawością, wpełza pod stół, węszy, zatrzymuje się przy listwie przypodłogowej dokładnie tam, gdzie pod lakierem i drewnem krył się ich mały złoty sekret. Zatrzymał na niej wzrok i uśmiechnął się.
– Hej, detektywie – mruknął. – Już odkryłaś nasz skarb?
Stella spojrzała pod stół, przygryzła wargę, potem teatralnym gestem odgoniła psa od listwy.
– Żadnych przeglądów technicznych schowków podczas Wigilii – zarządziła. – Najpierw barszcz, potem całowanie psa, potem prezenty, a potem ewentualnie śledź w śmietanie. Kolejności się trzymamy, bo inaczej świat się rozleci.
– Tylko że… ja nie mam dla ciebie więcej prezentów – zmartwił się Bastian.
– A ja mam za mały. – Stella pogładziła go po policzku. – Bo ten najważniejszy już jest.
Bajka, jakby rozumiała, przysunęła się bliżej, położyła pyszczek na jej stopie i westchnęła raz jeszcze, a było to westchnienie, które rozwiązuje w człowieku supeł: tam, gdzie miało boleć, nagle robi się ciepło. Stella zamknęła oczy na sekundę i pozwoliła sobie na myśl, której się bała: nawet jeśli jedno pragnienie poszło spać wciąż nienakarmione, inne właśnie się przebudziło, przeciągnęło i zażądało miski.
Gdzieś za ścianą ktoś zaczął śpiewać kolędę. Pięknym, czystym głosem. Tu, na czwartym piętrze, w wynajętym mieszkaniu, w którym sianka było tyle, ile trzeba, a złota mniej, niżby się chciało, siedziały trzy istoty i uczyły się siebie. Jedna umiała liczyć potrawy i okruchy szczęścia, druga umiała wrócić oddech tym, którym zabrakło powietrza, a trzecia – ta najmniejsza – umiała patrzeć tak, że z człowieka spadała cała zbroja i zostawała czysta miłość.
*
Od października cisza w mieszkaniu Stelli miała inną barwę. Nie była to już ta dobra, domowa cisza, w której słychać kapanie kranu, szelest kartek, kroki ulubionych ludzi. To była cisza, która kładzie się na barkach jak za ciężki koc: grzeje, owszem, ale przygniata. Odeszła mama – cicho, skromnie, tak jak żyła: bez wielkich słów, z ciepłem na dłoniach, jakby i w swoich ostatnich chwilach chciała coś podać, komuś pomóc. Zostały fartuszek z cynamonową smugą, kartka z przepisem na barszcz „szczypta kardamonu – nie za dużo!”, ulubiony kubek z obtłuczonym uchem. Teraz przy stole były już dwa wolne miejsca – jedno, to dla wędrowca, symbolicznie, drugie, po mamie – naprawdę puste.
Bastian trwał obok – cierpliwy, nienarzucający się, taki, jak trzeba. Załatwiał sprawy, których Stella nie chciała i nie mogła dźwigać sama. Bajka, mądra jak to pies, wspinała się na kolana i zaglądała w załzawione oczy kochającymi źrenicami dokładnie wtedy, gdy ból zaciskał ciało. Czas, ten uparty rzemieślnik, robił swoje: przychodziło pranie, trzeba było nastawić zupę, włączyć lampki o siedemnastej, wyprowadzić psa. Wigilia nadchodziła nieuchronnie, jak stacja, na której rozpędzony pociąg musi się zatrzymać. Stella, uparta w tym, by nie pozwolić żałobie zabrać całego świata, bo mama by tego nie chciała, postanowiła nie uciekać.
– Pojedźmy w góry – poprosiła Bastiana – odetchnąć innym powietrzem, ukoić myśli. Przecież wiesz, że tata i tak nie da się namówić na wspólną Wigilię. Uparł się, że najlepiej mu będzie sam na sam ze wspomnieniami o mamie.
Wyruszyli z Warszawy późnym przedpołudniem. Miasto było przyprószone, ale nie zasypane. Wystawy, już w listopadzie ozdobione świątecznymi lampkami, teraz przypominały tym, którzy jakimś cudem zapomnieli: „Mamy święta! Święta mamy!”. Bajka ułożyła się na tylnym siedzeniu, na swoim kocu, czujna i spokojna zarazem – każda zmiana była dla niej przygodą, jeśli tylko miała obok „swoich człowieków”. Bastian prowadził, a Stella gładziła palcem szybę, nieświadomie rysując wzory, które przypominały łańcuch z papieru. Było w tym coś dziecinnego i dobrego.
– Jak się czujesz? – zapytał Bastian, nie odrywając wzroku od drogi.
– Jak idący po lodzie – odrzekła. – Ostrożnie. – Uśmiechnęła się cieniem uśmiechu.
– Damy radę. – Odnalazł jej dłoń i uścisnął krótko. – Będą ogień w kominku, gorąca herbata, cisza. Zrobimy to dobrze. Dla mamy – dodał miękko.
Kiwnęła głową, nie odrywając zwilgotniałych oczu od świata za oknem, który trwał jak gdyby nigdy nic. Jakby dwa miesiące temu nie stracił jednej z istot naprawdę dobrych i kochanych, które powinien zatrzymać na zawsze.
Telefon zawibrował. Najpierw raz, krótko. Potem drugi, z dłuższą pauzą. Wreszcie zadzwonił.
– Nieznany numer – mruknęła, ale odebrała, bo w ostatnich tygodniach nauczyła się, że nieznane może być ważne. – Halo?
– Dzień dobry. – Męski głos, szorstki od pośpiechu. – Dzwonię w sprawie „Chaty nad Potokiem”.
– Tak, jedziemy, będziemy… – spojrzała na nawigację – …po szesnastej.
– Aha. – W głosie mężczyzny pojawił się ten rodzaj „aha”, który nie zwiastuje niczego dobrego. – Chciałem przypomnieć, że nie przyjmujemy zwierząt.
Bastian rzucił żonie szybkie spojrzenie. Bajka, jakby rozumiała każde zdanie, uniosła łepek.
– Wczoraj, zanim złożyłam rezerwację, specjalnie o to pytałam i odpowiedziano mi, że jeśli pies jest mały i spokojny, to nie ma problemu. – Stella starała się nadać swojemu głosowi uprzejme, ale stanowcze brzmienie.
– Byłem przekonany, że chodzi o kota, nie o psa. – Krótkie chrząknięcie. – Dziś przyjechał właściciel, wie pani, prawdziwy właściciel, nie ja, co tu wszystko ogarniam, i przypomniał regulamin. Bez zwierząt. Jest Wigilia, goście, dzieci… Pani rozumie.
– Rozumiem, że wczoraj mówił pan coś innego – odparła cicho, czując, jak gardło zaciska się jej z rosnącego gniewu. – Jedziemy. Jesteśmy w drodze. Proszę… – spróbowała raz jeszcze.
– Musicie poszukać hoteliku dla psa. U nas nie może zostać. Przykro mi. – Nie brzmiał, jakby było mu przykro. Raczej jak ktoś, kto zamyka zeszyt z notatkami i myśli już o czymś następnym. – Wesołych świąt.
Rozłączył się.
– „Wesołych świąt”… – Bastian zacisnął palce na kierownicy. – Wczoraj nie było problemu. Wczoraj powiedział „jasne, nie ma sprawy”. – Aż zgrzytnął zębami z frustracji.
– Damy mu negatywną recenzję na Google, co nie, Bajka? – Stella próbowała żartem oswoić złość.
Bajka zamerdała ogonem, niby to pytana o zdanie, ale jej oczy mówiły raczej: „Bylebyśmy byli razem”.
– Poszukamy innej kwatery. – Bastian chciał zjechać na pobocze, ale Stella położyła mu dłoń na ręce.
– Zapłaciliśmy z góry. Nie oddadzą nam tych pieniędzy. Zostańmy, przecież to tylko jedna noc – rzekła cicho, już tłumacząc się przed Bajką.
– Masz rację. Jedną noc wytrzymasz w psim hotelu, co Bajulka?
Szczeknęła. „Pewnie, że wytrzymam! Tylko czy wy wytrzymacie beze mnie?”
Mapa w telefonie pokazywała: „psie przedszkole”, „hotel dla pupili”, „całodobowa opieka”. Dzwonili po kolei. I po kolei słyszeli: „nie mamy miejsc”, „zamknięte do końca roku”, „przyjmujemy tylko stałych klientów”. Czas, który miał być drogą do ukojenia i spokoju, zamieniał się w kolejne „halo”, „czy jest możliwość?”, „rozumiem”.
– Tu jest jeszcze coś – Bastian przybliżył mapę palcami. – „U Loli”. Pięć gwiazdek, trzy opinie. – Parsknął krótkim, nerwowym śmiechem. – Dobra, lepsze to niż nic. Dziesięć minut stąd.
– Dzwoń – poprosiła Stella, będąca u kresu sił. „Paść na łóżko, nakryć głowę kołdrą i przestać być chociaż na parę chwil”, błagała w myślach.
Bastian, czując dokładnie to samo, posłał jej współczujące spojrzenie i wybrał numer.
Po dwóch sygnałach odezwał się głos kobiety, pogodny, z lekką chrypką.
– „U Loli”, słucham?
– Dzień dobry, czy ma pani… – Bastian szybko i jasno wyłożył sprawę. – Tylko jedna noc. Mamy transporter, wszystko, pies mały, bardzo spokojny, suczka.
– Przykro mi. Jest Wigilia, a w święta zawsze mam komplet. – Usłyszał i zacisnął powieki, żeby nie krzyczeć.
Jednak… kobieta nie rozłączyła się. Wyczuł w jej głosie wahanie.
– Bardzo proszę… – zaczął.
– Jaki to piesek? – padło pytanie. – Rasowy czy kundelek?
– Welsh corgi. Spokojna suczka. Nie sprawi najmniejszego kłopotu.
– Ile ma lat? Pytam, bo mam tu paru łobuziaków, mogą się nie polubić.
– Rok i dwa miesiące. Kocha cały świat.
Chwila ciszy i wreszcie:
– No dobrze, mogę ją wziąć, jeśli nie macie wyjścia.
– Odbierzemy jutro z samego rana – odezwała się Stella z ulgą. – Dziękujemy. Uratowała nam pani Wigilię.
– Proszę przyjechać, adres macie pewnie w nawigacji. – Głos Loli stał się rzeczowy. – Wymagamy książeczki zdrowia, zapasu karmy i czegoś z domu: kocyka, ulubionej zabawki…
– Mamy. Wszystko mamy – wtrącił szybko Bastian, żeby tylko się nie rozmyśliła. – Będziemy za parę minut. – A potem, gdy telefon umilkł, odwrócił się, pogłaskał psiaka po głowie i obiecał, czując się jak zdrajca: – Tylko jedna noc, Bajulka. Jutro rano jesteś z nami.
Bajka wydała z siebie ciche „piu”, które w jej języku znaczyło „byle szybko”.
Psi hotel „U Loli” był skromnym domkiem z zielonym płotem. Na ganku stały buty, kilka par, małe i duże. W oknie – papierowe gwiazdki i gałązki jodły w słoiku. Drzwi otworzyła właścicielka: wysoka, w wełnianym swetrze, bez makijażu, z oczami, w których nie było tego uśmiechu, co na ustach.
– Państwo z suczką corgi? – upewniła się i od razu kucnęła, by przywitać Bajkę na właściwej wysokości. – Dzień dobry, śliczności moje.
Bajka nie była „łatwa” w oddawaniu siebie. Zrobiła krok do przodu, powąchała wyciągniętą dłoń, ale zaraz cofnęła się i schowała za Stellę, wystawiając tylko nos. Jej spojrzenie mówiło: „najpierw musiałabym cię poznać” i „jeszcze nie teraz”.
– Rozumiem – powiedziała Lola, znając takie spojrzenia na pamięć. – Spokojnie. Ja nie naciskam. – Podniosła wzrok na Stellę i Bastiana. – Jedna noc?
– Jedna – potwierdził Bastian. – Naprawdę bardzo pani dziękujemy.
– Wigilia. – Wzruszyła ramionami. – W święta człowiek robi, co może. Jeszcze tylko formalności: książeczka, numer telefonu, imię.
– Bajka – powiedziała Stella, jakby wypowiadała zaklęcie.
W środku pachniało ugotowanym ryżem i psim przysmakiem, który udawał piernik. W kojcach spały dwa psiaki – jeden w kratkę, bo przykryty kocykiem, drugi machający przez sen łapami, kompletnie oddany nieistniejącym łąkom. Na półce stały pudełka z imionami: Szyszka, Rico, Mela.
Lola podała im do podpisu krótką umowę, a potem przykucnęła raz jeszcze.
– Chodź, Bajka. Pokażę ci twoją kwaterę. Tylko na jedną noc – mówiła cicho i łagodnie.
Bajka jednak nie miała zamiaru pójść ot tak. Przywarła mocniej do nogi Stelli, a jej ogon zwinął się w pytajnik. Dziewczyna wzięła ją na ręce, przytuliła mocno i łykając łzy, wyszeptała:
– Bajulka, kochanie, wrócimy po ciebie rano. Przyrzekam. Wytrzymasz, prawda?
Piesek odparł: „piu!”, i liznął Stellę w policzek, co znaczyło, że rozumie i wybacza, ona wzięła z ręki Bastiana smycz, tę jedyną i wyjątkową, czerwoną, która pamiętała wszystkie spacery, po czym podała ją Loli. Bastian odebrał psiaka z rąk żony, przytuli krótko, po męsku i szepnął w futro, pachnące domem:
– Jutro, zaraz po śniadaniu, jesteśmy.
– Piu?
– Tak, obiecuję. – Wcisnął suczkę w ramiona Loli, odwrócił się i wyszedł szybko.
Lola uśmiechnęła się do Stelli ze zrozumieniem.
– Jeśli będzie trzeba, to zostawię ją w kuchni ze sobą, nie w kojcu. – Uśmiechnęła się do Bajki. – Proszę się o nic nie martwić. Będzie dobrze.
– Dziękuję – odparła Stella łamiącym się głosem, wdzięczność mieszając ze wstydem, że jednak nie daje rady… że nie potrafi wszystkiego ogarnąć tak, by nikt nie musiał się poświęcać, tęsknić i płakać.
Kiedy drzwi się zamknęły, a ciche skomlenie Bajki zostało po tamtej stronie, Bastian i Stella przez moment stali na ganku, jakby każda ich cząstka czekała na potwierdzenie, że zrobili dobrze.
– Jedna noc – powtórzył Bastian. – Jutro Bajka znów śpi z nami w Bombonierce.
– Jedna noc – powiedziała Stella.
Ruszyli w stronę „Chaty nad Potokiem”.
Chata była ładna. Drewniana, emanująca tym rodzajem surowości, który kryje w sobie gościnność. Deski o wyraźnie zarysowanych słojach, wełniany dywan, dwa kubki z reniferami, kominek. Wszystko niczym z katalogu „Święta jak z bajki”. I może dlatego Stella poczuła, jak coś w niej się buntuje: bo w prawdziwych bajkach jest zawsze tylko jeden zakręt na drodze. W ich bajce zakrętów było co niemiara: śmierć mamy, nieobecność taty, który uparł się, by te święta spędzić w samotności, na wspomnieniach, wreszcie rozdzielenie z ukochanym psiakiem. I coś jeszcze, co wisiało w powietrzu jak nadchodząca burza.
– Napalę w kominku – zaproponował Bastian z ulgą, że jest coś do zrobienia. – Ty posiedź w fotelu, odpocznij. Jest pięknie i cicho, prawda? – „Za cicho”, dodał w myślach.
Stella zdjęła płaszcz, rozejrzała się i trafiła wzrokiem na lustro. Zobaczyła siebie, o tej godzinie i w tej smutnej sukience, i pomyślała, że wygląda jak ktoś, kto umie się uśmiechnąć, ale zapomniał, jak się śmiać. Usiadła na kanapie i okryła kolana pledem. Sięgnęła po telefon Bastiana, by napisać tacie, że dotarli. Swój zostawiła w kieszeni płaszcza, a było jej tak wygodnie i ciepło, że nie chciało jej się wstawać. Tata od śmierci mamy próbował trzymać fason, ale czasami, gdy nikt nie widział i nie słyszał… „Daj znać, gdy dojedziecie”, prosił, zanim ruszyli w drogę. „Już jesteśmy, Tatku. Ładnie tu. Ciepło. Kominek. Rano wrócimy na barszcz ze szczyptą kardamonu, czy nas chcesz, czy nie”.
Telefon zawibrował jej w dłoni. Spodziewając się odpowiedzi od taty, otworzyła wiadomość, odruchowo przeczytała i… „Synu, dzwonił wierzyciel. Mówił o zaległych ratach. Proszę, oddzwoń”. Po niej – druga, krótsza, z kropką, jakby kropka miała jeszcze podkreślić powagę sytuacji: „To ważne”. Po chwili – trzecia: „Nie chcę psuć Wam świąt. Ale musimy porozmawiać”. Stella wstała, podeszła do Bastiana i bez słowa pokazała mu wyświetlacz.
Bastian zesztywniał.
– Kto? – spytała Stella, choć już widziała na ekranie.
– Mama – powiedział i odchrząknął. – Sprawy… – Westchnął. – Sprawy do załatwienia, które mnie dogoniły.
Nie spojrzał na nią. Patrzył w telefon, jakby ten prostokąt świecącego szkła mógł mu odpowiedzieć na pytanie, które wcale nie było zadane. Wibracja telefonu zabrzmiała raz jeszcze, natrętnie, jak mucha na szybie. Ekran świecił. W tym świetle Bastian wyglądał inaczej – jak chłopiec, którego przyłapano na chowaniu czegoś do szuflady w pokoju.
– Oddzwoń – odezwała się łagodnie Stella. – To twoja mama.
Ale telefon tym razem nie zadzwonił, tylko znów przyszedł esemes: „Jest źle”.
– Mogę… – Bastian uciekł wzrokiem, czując, jak wstyd rośnie mu w krtani niczym kula lepkiego ciasta. – Mogę wyjść zadzwonić z ganku?
– Zadzwoń stąd – przerwała mu. – Przecież wiesz, że wiem.
Kiwał głową. Zadzwonił. Słuchał. Odpowiadał półsłówkami. Nie była to rozmowa o wielkich dramatach, nie teraz i nie tutaj. Raczej o drobnych zaległościach, o ratach „na chwilę zawieszonych”, o pismach, które trzeba odebrać. O „pomyłkach”, które nie są pomyłkami, a celowym, bezmyślnym działaniem.
Kiedy odłożył telefon, światło ekranu jeszcze przez chwilę świeciło w jego oczach.
– Przepraszam – powiedział, chociaż nie musiał. – Nie chciałem tego tu przywozić.
– Samo przyszło – odparła. – Jak śnieg. – Uśmiechnęła się krótko. – Ale śnieg da się odgarnąć.
– Tylko człowiek musi mieć łopatę.
– Masz mnie. – Pokazała mu swoje dłonie. – Mamy siebie. Reszta… Jutro. Jutro wrócimy do świata.
Przysiadł obok, przyciągnął Stellę ramieniem, mówiąc bez słów, jak bardzo ją kocha i jak jest wdzięczny. Za wszystko. Za to, że jest.
Telefon zawibrował jeszcze raz, poruszając pledem. Stella odczytała wiadomość od taty: „Zróbcie tam swoją Wigilię, a jutro u mnie. Czeka barszcz. Z kardamonem. Na okrągłość. Ale nie ma smaku, kiedy je się go w pojedynkę”. Poczuła ciepło, ale zaraz potem chłód, uderzona tym „u mnie”. Jeszcze tak niedawno napisałby „u nas”. Łzy nabiegły jej do oczu, Bastian otarł je delikatnie i zaproponował półgłosem:
– Pójdziemy na spacer? Za oknem prawdziwa zima. Nie ta nasza, wielkomiejska.
Śnieg wyścielił ścieżkę miękkim puchem. Las pachniał jodłą i obietnicą, że świat, mimo wszystko, trzyma się porządku – drzewa stoją, potok płynie, sarny zostawiają ślady niczym znaki zapytania, za którymi nie stoi żadna zagadka. Szli obok siebie, w ciszy, która nie była ciężka, raczej otulająca.
– Wiesz – odezwała się Stella, a jej głos jakoś pasował do tej ciszy – myślę o tym, że czasem dobre decyzje wyglądają jak krok w tył. – Zatrzymała się i spojrzała w górę. Niebo rozjaśniała nieśmiało pierwsza gwiazdka. – Chciałabym jutro być u taty. Tak jak obiecałam. I… – Odchrząknęła. – Nie umiem cieszyć się Wigilią tutaj, kiedy Bajka śpi gdzie indziej. Jakby mi ktoś zabrał słowo z końca zdania. Całe słowo, a nie tylko kropkę.
– Myślałem o tym samym – przyznał Bastian. – Że brak jest zbyt wielki, by wypełnić go kominkowym ogniem. Wracamy? Dziś jeszcze. Wstąpimy po drodze po Bajkę, a potem pojedziemy prosto do taty. Cokolwiek powie, jakkolwiek będzie się bronił, nie może w taki dzień, w ten szczególny dzień, być sam.
Przytuliła się do niego bez słów, z wdzięcznością tak wielką, aż dławiła w gardle.
– Tylko uprzedzę Lolę, że będziemy wcześniej…
Kiedy zawrócili, śnieg padał gęściej. Chata wyglądała teraz jak pudełko zapałek, które ktoś zapalił od środka. Pakowali się szybko, bez słowa, bo zgrana para nie potrzebuje słów. Stella zostawiła na stole karteczkę: „Dziękujemy za gościnę. Wesołych Świąt”. Bastian zgasił ogień. Kiedy zamknęli drzwi, uderzyło ich to, co zawsze uderza w mroźny wieczór: powietrze – o ton chłodniejsze niż człowiek jest na to gotów, ale smakujące jak nowe życie.
Zadzwonili do Loli po raz pierwszy, jeszcze zanim zapięli pasy. Nikt nie odebrał. Po raz drugi – w połowie serpentyny – również odbili się od pustki, w której słychać było tylko własny oddech. Trzecią próbę zakończyli wiadomością głosową.
– Dzień dobry, tu Bastian i Stella od Bajki – powiedziała Stella, starając się, by głos nie zdradził niepokoju. – Wracamy po nią wcześniej. Będziemy za… – spojrzała na wyświetlacz nawigacji – …trochę ponad pół godziny. Proszę tylko dać znać, czy to nie kłopot.
– Pewnie przygotowują kolację – odezwał się Bastian. – W końcu Wigilia.
– Na pewno – przytaknęła z przekonaniem, które miało odegnać niepokój.
Jechali w dół, a każdy odcinek serpentyny obojgu się teraz niemożliwie dłużył. Stella myślała o Tomaszu przy stole, o opłatku, którym ktoś się gdzieś łamie, życząc „pomyślności i zdrowia”. Myślała też o dłoniach mamy, które kiedyś dbały o celebrowanie tradycji, i o swoich dłoniach, które teraz mają to kontynuować. I o Bajce. Zawsze o Bajce, jak o punkcie, który łączy wszystko w całość.
– Wiesz – powiedziała nagle – mama nauczyła mnie jednej rzeczy: że czasem dobrze jest pójść „po swój ból”. – Uśmiechnęła się. – Nie uciekać od niego. Ale też… nie pozwolić mu się rozgościć.
Bastian odpowiedział uśmiechem.
– Ja jutro załatwię wszystko. – Obrzucił telefon spojrzeniem, jakby to była gorzka tabletka, którą trzeba połknąć. – Już nie będę tego odkładał.
– Nie będziemy tego odkładali – poprawiła go. – My, oboje.
Światła miasta zamrugały do nich z dołu. W radiu cicho zagrała kolęda, ta najprostsza, o tym, że „cicha noc” bywa nie zawsze cicha, ale zawsze potrzebna. Bajka nie odebrała telefonu, bo psy telefonów nie odbierają. Lola też jeszcze nie. Ale w tym, jak oczy Stelli i Bastiana błyszczały determinacją, widać było już postanowienie, które nadaje sens wszystkim decyzjom: żeby być tam, gdzie trzeba. Dziś – przy Tomaszu. A gdy tylko Lola odbierze – przy Bajce.
A dalej… dalej opowieść miała już sama wskazać drogę. Łagodnie, jak śnieg, który układa ślady w jedną prostą, jasną ścieżkę.
Dalsza część w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Rozdział I. TRZY WIGILIE
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Dedykacja
Meritum publikacji
